<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani sprawiał dla bawiącej się Warszawy reduty, jednego wieczora, późnej jesieni, wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem.
Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne... Ścisk przybywających na zabawę, i tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany, wrzawa ogłuszająca.
Dwie, niezbyt jasno przyświecające, latarnie, w których grube łojówki topniały, niedosyć od wiatru obwarowane, smugami blademi rzucały na błoto i wskazywały kałuże, bo w nich się blask ich odbijał.
Najrozmaitszego autoramentu powozy, poczynając od paradnych karet i karyklów, aż do sznurkami powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice, łając, smagali batami zbyt najeżdżających, dyszle stukały o pudła, lub gwałtownie zatrzymanym koniom ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały głowy przybywających gości, przelękłych lub zagniewanych.
Ciemność panująca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z któremi chłopcy biegali, innego światła w ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie się do pożądanego ganku. Tu, pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze baryery, która miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko głowy nadeń wystające widać było.
Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gęsty. Takie zbiorowisko charakterystycznych fizyognomij trudno było gdzieindziej znaleźć. Począwszy od starców-żebraków i żebraczek, którzy, mimo spóźnionej pory, przywlekli się tu, rachując na to, że zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzą, aż do czeladzi i sług, kapot mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, żydów i rzezimieszków, wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy, pod gołem niebem i okapem, z którego deszcz się lał długiemi nićmi srebrnemi, tak się tu zabawiała wesoło, jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Słychać ją było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały. Głuche burczenie basetli wtórowało śmiechom tłumu.
Chłopaki od szewców z gołemi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili, dowcipkując.
Witali oni każdego wysiadającego i każdą przybywającą maskę jakimś rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe powstawało parskanie.
Porządku uchwycić nie było tu komu. Dwaj dragoni, najęci przez antreprenera, zajmowali stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba było strzedz rozsypanych pieniędzy, po które drapieżne palce sięgnąć mogły.
Powozy zajeżdżały jak najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez kałużę gęstego błota zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie najobficiej ciekło, a po bokach dwie rynny drewniane strumieniami tryskały.
Wysiadający więc musieli, nim się pod ochrończy dach dostać mogli, prześliznąć się przez kładkę, błogosławieni z góry od deszczu, a potem przebyć ganek dosyć długi, z obu stron gęsto ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska był tak wielki, że baryery trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione, łokciami i nogami od uduszenia bronić się musieli.
U samych drzwi, wiodących do obszernych sieni, stała w prawo budka, w której bilety wejścia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wąsaci, dobrani tak, aby wrażali tłumowi uszanowanie.
Koło niej i tam, gdzie służba płaszcze i okrycia zdejmowała, nosząc się z niemi pod ścianami, ścisk był niemniejszy, jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pańscy, więcej już z widowiskami podobnemi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej ciekawości, ani takiej uciechy z masek przybywających.
Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąc na ramionach płaszcze i futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo wrzawy i dochodzącej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia czasu, zabierali się do gry, kartami zatłuszczonemi.
Reduty p. Marwaniego, tak jak heca, nie należały do zabaw wielkiego świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i nienajlepsze, lecz ci, co bawili się wówczas nieustannie, tak pospolitemi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszedniały, iż chętnie pokryjomu zabłąkać się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią jaką intrygę pokryć było potrzeba.
Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można najświetniejsze imiona i osobistości głośne, jakichby się tu spodziewać nie godziło.
Jpan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku z cudzoziemska, mały, czarny, z włosem drobniuchno pokręconym na głowie, szepleniący dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł na wszystko — ukazywał się u kasy, którą trzymała otyła i wystrojona kobieta, krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach sieni. Niknął czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierających, ale na najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej wyrastający, zjawiał się natychmiast zaperzony.
Miał biedaczysko co robić i pomimo chłodu jesiennego, pot musiał ciągle ocierać z czoła. Reduta obiecywała się nadzwyczaj świetną, gdyż szczęściem dla niej, dnia tego mniej niż zwykle zagrażała jej konkurencya pałaców i teatru.
Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość odbierająca pieniądze dwakroć już grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich, pod swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał.
Wprawdzie maski były niezbyt wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina proste i ladajakie, płaszczyki przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasyerki wyróżniało wcale piękne stroje, rączki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe.
Pan Marwani znał dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia, wiedział, że elegancyą, ani przyborem świeżym nie może walczyć z panami wielkimi, że u niego nie szło o przepych, ale o bezgraniczną swobodę. Nie starał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświetlenie inne nad rurkowe łojówki, ani o bardzo przednią muzykę.
Sale były obszerne, otoczone ławami, wybitemi trypą wytartą, i krzesłami nie pierwszej świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kilkunastu samouczków, rznęła od ucha, raźno, nie troszcząc się zbyt o czystość tonów. Miała ona jednak w sobie coś dzikiego, rozkiełznanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewającego szał w słuchaczów. Chociaż basy monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzypce zato, flet, klarnet, zele i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się chciało.
Zachodząc z boku orkiestry tej, można było dostrzedz wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłómaczyły.
Skrzypek pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z rękawami zakasanemi, stał twarzą zwrócony do swoich muzykantów, policzkiem niemal leżąc na skrzypcach i nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt wybijał.
Podkomendni jego, pomiędzy którymi i kapoty widać było i odzież wątpliwego charakteru i nazwiska, należeli do stellae minores; dyrektor kapeli widocznie miał się za sponiewieranego wirtuoza. Czasem też zamiast prostej melodyi, przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulając, wygrywał fantazye osobliwe, które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły. Twarz jego rozpłomieniona, pot z czoła rzęsiście spadający, świadczyły, że obowiązek swój spełniał z furyą i namiętnością.
Był to reputowany wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu), który słynął i z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie licząc innych chłodzących napojów. Gdy nie grał, spał... Mówił mało, a gdy kto go wyzwał na rozmowę, poczynał ją i kończył od siebie.
— W innym, panie, kraju, toby mnie złotem zasypali; ale tu... człek musi rzempolić do tańca.
Wieczór p. Marwaniego był w największym swym blasku.
W pośrodku widać było kupę masek: Węgrzyna z olejkami, Żyda z kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turków w turbanach ogromnych, Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z kobiałką i astrologa w stroju dziwacznym.
Cyganka-wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli, cała obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzących, którym do ucha szeptała coś piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burczący.
Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazywały, stał i wielki but, którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczący i... jak but głupi. Pod chwastem, który go zdobił, dwa otwory służyły mu do oryentowania się wśród ścisku.
Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w przepysznym stroju jakiejś królowej Golkondy, czy bajecznego państwa nieznanego...
Ubiór jej był tak fantastyczny, iż na odgadnienie jego charakteru próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo, wszystkich zachwycał.
Prawda, że i postać, którą okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć twarzy jej pod maseczką wcale widać nie było, domyślano się piękności tak nadzwyczajnej oblicza, jak cudownem było, co jej towarzyszyło. Kibić, rączka, nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia, były idealnego rysunku, kolorytu i blasku.
Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i ramiona, królowa miała dyadem z klejnotów różnych misternie złożony, jaśniejący kamieniami drogiemi. Nie były to ani szkła, ani czeskie kamienie, ani owe szmaragdy Krasickiego za trzy grosze, ale rzeczywiste brylanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białą jej pierś zdobiło.
Na sukni z ciężkiej materyi jedwabnej drapowała się przejrzysta z koronek złotych druga; pas cały był lśniący od mozajki ametystów i pereł, na rękach obręcze złote zwijały się, pospinane brylantowemi fermoarami. Z pod sukni nawet wyglądające trzewiczki błyskały kamykami.
Strój taki, na redutę wzięty, był jakby wyzwaniem. Niepodobna było odgadnąć, która z wielkich pań tak się przepysznie dla towarzystwa tak niewybrednego mogła ubrać.
Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał się domyślić.
Lecz nad nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi z wielkiego świata, znający doskonale panie i wszystkie ich klejnoty, ani właścicielki ich, ani pochodzenia odgadnąć nie mogli.
Obchodzono ją, przybliżano się, poglądano, wyzywano na rozmowę, sądząc, że się zdradzi głosem. Odpowiadała piskliwie, dziwacznie... łamano sobie nadaremnie głowy.
W niewielkiem od niej oddaleniu wskazywano sobie mężczyznę, który z nią miał wejść na salę lecz teraz trzymał się ciągle w pewnej odległości, nie spuszczając jej tylko z oka.
Z tego też domyślać się niczego i na żaden ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój francuski, elegancki, pochodzenia paryzkiego, kamizelkę suto szytą, mankiety koronkowe, u trzewików sprzączki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce kapelusik zręcznie rzucony. Z pewnej już otyłości i ruchów domyśleć się było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery wskazywały, że do świata większego należał.
Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się chciała, że się przy niej znajduje, zresztą zajętą była intrygowaniem tych, co się do niej cisnęli. Otaczano ją kołem wielkiem i coraz nowi przybywali do niego. Niektórzy, ruszając ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli tę zagadkę odgadnąć. Powszechnem prawie było zdaniem, że jedna z pań należących do rodziny królewskiej (szeptano nazwisko), była tą królową, a klejnoty zapożyczonemi ze źródeł wielu. Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a na tych osobach widywali.
Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surową wzięte krytykę, nie wytrzymywały jej.
Pomiędzy tymi, którzy z największą ciekawością przypatrywali się nieznajomej, byli dwaj młodzi ludzie, nie mogący się bliżej docisnąć, ale nie spuszczający jej z oka. Trzymali się pod ręce i coraz to sobie wzajem spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielkimi, różnił ich strój, będący w owych czasach oznaką przekonań i stronnictw prawie niezbędną. Starszy z nich trochę, pięknej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze ślicznemi zębami, które rad w uśmiechu pokazywał — miał na sobie strój wytworny i smakowny francuski.
Postawa, jak twarz, uderzały pięknością, o której uwydatnienie posiadacz jej dosyć się zdawał starać. Coś razem melancholicznego, coś szyderskiego, znudzonego a pańskiego, stanowiło charakter oblicza, na którem życie gorące zostawiło już ślady. Był to kwiat świeży jeszcze, ale już więdnieć zaczynający. Mógł on mieć jeszcze chwile blasku młodzieńczego, lecz w godzinach powszednich znużenie przeważało.
Towarzysz jego, młodszy, świeższy, wesół, uśmiechający się do życia, cały niem tryskający, zdawał się żywiej daleko tem, co go otaczało, zajmować. Na twarzy jego, nie umiejącej nic skłamać, każde najprzelotniejsze wrażenie malowało się tak dobitnie, iż nie dawało jej chwili spoczynku.
Ten miał na sobie naówczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnem, szczególniej przez młodzież, którą za sobą przykład i wola królewska pociągały — ubiór polski, według mody nowej starannie, choć trochę jaskrawo i pretensyonalnie zrobiony. Przeważnie panowała w nim barwa szlachecka, karmazynowa, bo i kontusza wyłogi i żupan, pas, i buty, i czapeczka na karabeli i rapcie jaśniały szkarłatem. Pod szyją miał spinkę z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali.
Wąs blond, do góry podkręcony, nadawał fizyognomii jakąś butę i rycerskość.
Można było zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę, i karabelę niedarmo nosi u pasa.
Twarz, pomimo to, więcej ochoty do wesołego życia, niż do zwady i warcholstwa oznaczała. Śmiał się, patrzył, radował, pytał towarzysza nieustannie i może go nudził trochę.
— Ale któż ona jest, u licha? — zawołał, zwracając się do ubranego po francusku i za rękę go cisnąc. — Jeżeli Tytus nie wie, któż wiedzieć będzie?
— Tytus — odparł drugi z uśmiechem szyderskim — wprawdzie zna Warszawę na palcach, lecz to... zagadka! To nie jest kobieta naszego świata.
— Tak, ale światów w Warszawie jest kilka — rzekł młody.
— Znam mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie wypada — zawołał znudzony; — lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to nouvelle debarqués.
— I nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska? — rzucił żywo starosta.
— Owszem, ciekaw jestem i — dodał Tytus — mogę zaręczyć, że tę tajemnicę odkryję... tylko nie tu i nie dziś.
W tej chwili znudzony zapatrzył się na królową. Myśl jakaś przebiegła mu po głowie, uderzył się zlekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i, dawszy mu znak, by w miejscu pozostał, sam bardzo zręcznie się przemykając, począł zbliżać się do zagadkowej piękności.
Pomimo ścisku, udało mu się przysunąć. Wyciągnął szyję i zaczął się pilnie przypatrywać, jakby znaku jakiegoś szukał. Twarz mu się rozjaśniła zwycięzko i na miejsce do oczekującego nań starosty powrócił.
Temu oczy się ciekawością iskrzyły.
— No cóż?
— Tst! nie trzeba zdradzać tajemnicy — szepnął cicho Tytus. — Już wiem!
— Wiesz?
Zamiast odpowiedzi, Tytus ujął pod ramię pana starostę i pociągnął go z sobą do drugiej sali.
Niełatwo natłok masek przebić można było.
W salach wszędzie prawie najróżnorodniejsze towarzystwo grupowało się, dobierając sympatyami i antypatyami. Śmiechy i łajania, szyderstwa i groźby latały w powietrzu, przerywane muzyką i drzwi trzaskaniem, szczękiem orężów i blach, które maski przyniosły z sobą.
Tytus, który chciał wprowadzić starostę w spokojniejszy zakątek, dla odkrycia mu tajemnicy, nie mógł nigdzie wyszukać dwóch miejsc odosobnionych.
W jednej sali grano. Około faraona stała kupa poniterów taka, że ani złota, ani banku, ani trzymającego karty dostrzedz nie było można. Tu trochę ciszej już sprawiali się zapaśnicy, co z losem walczyli. Ławki pod ścianami, na których karty podarte leżały tu i owdzie, prawie były puste.
Para zgranych biedaków, ze zwieszonemi głowami, medytowała na nich nad zmiennością losu, czy nad... stawką nową.
Chociaż pokrycie tych siedzeń, zbrukane i stłuszczone, wcale nie było zachęcające, starosta niecierpliwie pierwszy padł w kącie na ławę i oglądającego się jeszcze i ociągającego Tytusa przy sobie posadził.
— Wiesz więc kto ona jest? — zawołał niecierpliwie.
— Z największą pewnością — odparł zawsze obojętny Tytus. — Byłoby rzeczą niesłychaną, ażebym ja w mieście kogoś nie znał i nie poznał.
Uśmiechnął się z wielką zarozumiałością pan Tytus.
Był on synem bardzo zamożnego kupca, rodem Włocha, oddawna osiadłego w kraju i przerobionego już na Polaka. Ojciec jego, Ferrotti, prowadził handel wielki, trochę potem bankowemi zajmował się interesami, dorobił się ogromnego majątku, nadwerężył go nieco spekulacyami fałszywemi i dźwigał się znów. Syn, wychowany bardzo starannie, bo mu ojciec wyrobił przyjęcie do Collegium nobilium u Pijarów, pozabierał tam znajomości z paniczami i wsunął się z ich pomocą w lepsze towarzystwo.
Według naszego zwyczaju, jako cudzoziemca, przyjmowano go, nawet w tych domach, gdzie żaden nieszlachcic uzyskać nie mógł wstępu. Pan Tytus, na którym ojciec wielkie pokładał nadzieje, wychowany po pańsku, żył po paniczowsku, tracił dużo, robił długi, ale za to ocierał się o to, co Warszawa miała najznakomitszego. Wielka łatwość w nauczaniu się języków obcych, w przyswajaniu sobie tonu i maniery świata wyższego, młodość i powierzchowność ujmująca, uczyniły go pożądanym w salonach.
Panie, które po latach trzydziestu i czterdziestu nie wyrzekały się jeszcze zalotności i przyjemnych z młodzieżą stosunków, protegowały p. Tytusa. Nabrał wielkiej pewności siebie i marzył zapewne o jakiemś świetnem małżeństwie, a tymczasem bawił się i zabawiał drugich, choć był sam już życiem bez celu dość znużony.
Był to z prawa i przywileju mentor wszystkiej młodzieży, wchodzącej w świat, przyjaciel, doradca i nieodstępny towarzysz. Starał się jednak dobierać sobie uczniów między najbogatszymi i najpiękniejsze noszącymi imiona.
Takim właśnie był starosta, młody, przyszły dziedzic ogromnej fortuny i jednej z najznakomitszych rodzin w kraju spadkobierca. Ojciec jego zajmował w senacie krzesło do najpierwszych się liczące. Młody panicz, tylko co wyemancypowany, po raz pierwszy do Warszawy przybywał i wpadł zaraz w ręce p. Tytusa.
Ojciec, niezmiernie bogaty, ale nadzwyczaj skąpy, stosunkowo mało mu dostarczał na życie w Warszawie, a starosta, surowo dotąd trzymany, rwał się namiętnie do życia. Pan Tytus był jego opatrznością.
— Mów, zaklinam cię! — powtórzył, pochylając się ku przyjacielowi, młody panicz. — Kto ona jest?
Tytus się uśmiechał.
— Nie byłem pewny — odparł — chociaż zaraz mi na myśl przychodziło, iż to chyba ona jedna być może... Teraz twierdzę z pewnością, że nie kto inny. Poznałem ją po bardzo charakterystycznej muszce podłużnej na szyi, jak ziarnko pieprzu.
Oczy starosty zdawały się z pod powiek wyskakiwać; wstrzymywał oddech.
Tytusa bawić się zdawała ta ciekawość, aż do namiętności posunięta.
— Jakże się zowie? — pyta starosta.
— Gdybym imię i nazwisko powiedział — odezwał się, wygodniej rozsiadając, p. Tytus — tylebyście wiedzieli, co i teraz. Imię i nazwisko nic nie mówią. Muszę wam opowiedzieć jej historyę.
Starosta, któremu o co innego szło, niż o przysłuchiwanie się długiemu opowiadaniu, przerwał błagająco.
— Mężatka, rozwódka? wdowa?
Tytus się śmiał z politowaniem.
— Kochany starosto — rzekł — posłuchajcież i osądzicie sami, do jakiej ją zaliczycie kategoryi. Historya jest, słowo daję, ciekawa.
Zrezygnowany starosta umilkł i słuchał.
— Nie sposób zrozumieć nic, jeśli się nie pocznie ab ovo — mówił Tytus. — Ja doskonale znam biografię jej, bo mój ojciec z jej ojcem był niegdyś w stosunkach. Ambroży Krużka Zelski, zamożny szlachcic z dobrzyńskiego rodem, ale w lubelskiem osiadły, za młodu gorączka wielki, rębacz i hulaka, ale człowiek wielce szlachetny i lubiany, z ojcem moim poznał się, gdy jeszcze szumiał, jak młode piwo. Miał naówczas trzy piękne wsie po rodzicach i majątku nie trwonił, lecz go używał bez oglądania się bardzo na jutro. Miał być piękny i sympatyczny, jak hubka zapalny, łatwy do zakochania i nieszczęśliwy w amorach, za któremi gonił.
Łapały go za serce kobiety, które do tego myśliwstwa miały wprawę i talent. On rozmiłował się zapalczywie, nieopatrznie i parę razy ledwie go z rąk bardzo niebezpiecznych uratowano.
W Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej, gdzie bywał, równie jak po wszystkich pańskich domach, poznał on niejaką pannę Delacour, córkę byłego oficyalisty hetmanowej, ale wychowaną przez fantazyę pani, która ją dzieckiem dla piękności pokochała, tak, jakby na królewskie pokoje była przeznaczoną. Było to cudo swojego czasu ta boska Aneta. Śpiewała, grała, tańcowała, pisała śliczne wiersze francuskie, zdobywała serca... szczególniej podżyłych panów, co u hetmanowej bywali. Zdawało się, że powinna świetną nadzwyczaj zrobić partyę. Kilka intryg, poprowadzonych bardzo zręcznie, już, już miały do tego doprowadzić; lecz zdaje się, że panna zwodziła po kilku naraz i skończyło się na tem, że się wielbiciele porozbiegali.
Była naówczas w całym blasku piękności; miała lat zaledwie dwadzieścia kilka, a nie zdawało się jej to ani zastraszać, ani odejmować w przyszłość ufności. Naówczas po wielu też zerwanych projektach małżeństwa, tęskniący do miłości romansowej, pragnący kochania, zjawił się pan Ambroży Krużka Zelski.
Aneta rzuciła się nań, jak na pastwę dla niej przeznaczoną. W cieniach pięknego parku siedleckiego odegrał się dramat miłosny, ze wszystkiemi zwykłemi epizodami przysiąg, zaklęć wierszami i prozą. Pan Ambroży oszalał, rozkochał się do utraty zmysłów, a panna z krwią chłodną grała znów komedyę, mającą doprowadzić do ołtarza.
Ożenił się nieszczęśliwy Krużka z ideałem swoim, ale szczęście marzone długo nie trwało.
Młoda mężatka, nawykła do życia wśród oklasków i uwielbień, jedną miłością pod słomianym dachem nie mogła się zaspokoić. Musiał stanąć pałacyk, otwarto dom i zaczęło się życie, któremu pan Ambroży uległ w pierwszej chwili, lecz wkrótce je obrzydził. Płochość żony stała się tak widoczną, tak rażącą, iż w pierwszym roku po urodzeniu się córki małżeństwo z miłości owej pasterskiej przeszło do jawnie wypowiedzianej wojny.
Pan Ambroży był gwałtowny i namiętny we wszystkiem, Aneta dumną i upartą; żadne z nich uledz nie chciało. Niekiedy pani uciekała do Warszawy, czasem nieszczęśliwy małżonek zakopywał się na folwarku w drugiej wsi i wcale nie widywał żony. Życie wesołe, nieopatrzne, wśród roju dawnych i nowych wielbicieli, ciągnęło się nieprzerwanie. Mąż w końcu cierpieć je musiał, lecz poznawszy lepiej Anetę, zobojętniał zupełnie, nie zrywając z nią dlatego tylko, iż do jedynej córeczki swej, Aloizy, bałwochwalczo był przywiązany. Potrzebując kochać, kochał się w tej ślicznej córce swej, nad którą czuwał, o ile mógł. Dla niej on zrobił z siebie ofiarę i, pomimo wstrętu, jaki mu sprawiało życie roztrzepanej małżonki, wytrwał na upakarzającem stanowisku oszukiwanego męża.
Aloizka rosła na cudo piękności, ale charakterem, humorem, usposobieniami, kropla w kroplę była do matki podobną.
Wielbiciele, którzy dawniej i teraz jeszcze otaczali panią Zelską, gdy Loiska doszła lat piętnastu, zaczęli się cisnąć do niej.
Zawcześnie dojrzała dzieweczka poczęła się bawić hołdami i pod przewodnictwem matki starać się o świetne wyjście za mąż.
Kasztelanic S., którego niegdyś zwano Apollinem Mazowieckim, zapisany w pierwszych latach swej młodości w regestr mamy, żonaty później, rozwiedziony i niezbyt już młody, ale zawsze jeszcze piękny, począł konkury o pannę Aloizę. Było rzeczą najpewniejszą, że rodzina mu się z nią ożenić nie pozwoli. Pan Ambroży też opierał się całą siłą zbliżaniu się niemłodego i osławionego człowieka do dziecięcia swego. Matka popierała kasztelanica. Stało się w końcu, że dawszy tylko obietnicę ożenienia się, wykradł pannę Aloizę.
Ojciec pogonił za nim z ludźmi, przysiągłszy, że go zabije i byłby pewnie słowa dotrzymał, gdyby go mógł pochwycić.
W Warszawie kasztelanic zawiózł porwaną do pałacu, ze ślubem się ociągał, a tymczasem w kole swych znajomych jako żonę ją przedstawiał.
Nieoznaczony ten stosunek trwał lat parę. Matka często w pałacu kasztelanica przemieszkiwała, a ślub ciągle niby miał się wkrótce odbyć, gdy... kasztelanic zmarł nagle i panna Aloiza została, nie wiem jak to nazwać... słomianą wdową.
Rodzina jej kochanka nie chciała nic wiedzieć o niej. Musiała się natychmiast wynieść z pałacu i z matką razem zamieszkała w Warszawie.
Ambroży, po nieszczęśliwej pogoni za córką, rzucił się z rozpaczy do rzeki, ale ludzie go wyratowali. Odwieziono go na wieś, chorował długo, leżał, aż potem jednego dnia znikł nagle i po dziś dzień nie wiadomo, co się z nim stało. Jedni utrzymują, że gdzieś się zamknął w klasztorze, drudzy, że sobie odebrał życie.
— Więc to jest ta? — przerwał starosta.
— Tak, to jest ta, niby wdowa po kasztelanicu — rzekł z uśmiechem mentora Tytus — wedle prawa panna Zelska, a jak ludzie mówią...
Znacząco ruszył ramionami opowiadający. Starosta ciągle mu w oczy patrzył natrętnie, zdając się teraz właśnie dalszych informacyj o Loisce najciekawszym.
— Więc teraz? — szepnął.
— Teraz — ciągle tonem moralisty starając się mówić, kończył Tytus — teraz... podobno się piękna Loiska z matką poróżniła. Ta siedzi na wsi, a piękna słomiana wdowa ma salon otwarty i z wielkiego świata, oprócz kobiet naszych, którym pewnie bardzo żal, że u niej bywać nie mogą, wszystko tam się zbiega.
— Bogata? — szepnął zaciekawiony starosta.
Tytus ramionami poruszył.
— Około tej kobiety wszystko, tak jak ona sama, jest tajemnicą. Dom utrzymuje na takiej stopie, jak gdyby była bardzo zamożną. Widziałeś, starosto, klejnoty?
— Ma więc kogoś — rzekł cicho, jakby się wstydził tego, co mówił, młodzieniec.
Tytus się śmiał.
— I to — odparł — niezbadaną jest tajemnicą.
Znamy kilku adoratorów, trzymanych na stopie równej... uprzejmości. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie przebiegła, zręczna, rozumna, dowcipna, odgadująca ludzi, umiejąca ich prowadzić. Ci, co znali niegdyś jej matkę, niepospolicie obdarzoną, powiadają, że ta ją nieskończenie we wszystkiem przechodzi. Dom dziwny... Oprócz jakiejś starszej pani, skrzywionej i kwaśnej, nigdy tam żadnej kobiety spotkać nie można, mężczyzn za to wszystkich, aż do naszych marszałków sejmowych. Na przejażdżkach, uroczystościach, po kościołach, na balach publicznych, ona wszędzie ma najlepsze miejsca, najświetniejszą straż przyboczną — na nią się wszystkie oczy zwracają.
— Któż uchodzi za wybranego? — tęsknie zagadnął starosta.
— Ci jakoby wyróżniani — rzekł Tytus — mieniają się zbyt często, by można zaręczyć, iż istotnie zasłużyli na to wyróżnienie.
— Widziałeś tego pana, co stał przy niej? — wtrącił starosta. — Któż to mógł być taki? Zdaje mi się, że ją wprowadził.
Tytus chwilę sobie przypominał.
— A! to nie może być kto inny, jak W..., który ze sławnemi klejnotami, zdobytemi grą w Paryżu, niedawno do Polski powrócił. Tak, to on niezawodnie. Mówiono przed kilku dniami, że u niej począł bywać codziennie i parę razy grę tam trzymał. Więc — dodał żywo Tytus — i klejnoty na królowej Golkondy tłómaczą się łatwo. Są to sławne owe percyoza, wygrane jakoby od królowej Maryi Antoinety.
Wszystko to, co mówił i o czem napomykał p. Tytus, było dla słuchającego dosyć ciemnem. Świeżo z pod surowej klauzury domu rodzicielskiego wyzwolony starosta, nie pojmował dobrze tych stosunków, z taką łatwością zawiązujących się i rwanych. Nie wiedział, kto był ten W... Zadumany, marzył teraz o tem, jakby czarodziejkę widzieć zblizka i docisnąć się do niej. Z życzeniem tem, pomimo już poufałej przyjaźni, jaka go łączyła z Tytusem, wydać się nie śmiał jeszcze, ale drugi łatwo je mógł odgadnąć.
— Znasz ją? widywałeś bez maski? — wtrącił nieśmiało.
— Przecież po ziarnku pieprzyka ją poznałem — rzekł z pewną przechwałką Tytus.
— I twarz tak piękna, jak figura obiecuje?
— Mogę zaręczyć, że ona wszelkie obietnice i nadzieje przechodzi — potwierdził Tytus. — Twarz to jest klasycznie piękna, a szatańskim ogniem ożywiona; oczy, które mówią, nie potrzebując ust w pomoc przyzywać; wargi, co się śmieją, tysiącznemi odcieniami śmiechu; fizyognomia jak płomień ruchoma, zawsze niezrównanie, bosko piękna. Czarodziejka, jednem słowem, niebezpieczna.
Spojrzał Tytus na towarzysza milczącego, wyzywając go na wyznanie, iż pragnąłby zobaczyć to bóstwo.
— Możesz mnie tam wprowadzić? — zapytał młodzieniec.
— Mogę, ale nie chcę — odpowiedział Tytus. — Tak, nie chcę! Pozwól, kochany starosto, abym był szczerym. Jesteś młody, niedoświadczony i strasznie zapalny. Ona piękna i zręczna. To rzecz groźna.
Starosta w uśmiechu pokazał zęby białe i pokręcił wąsa.
— Czemże to grozić może? — odparł — przecież nie ożenieniem, bo o temby nawet pomyśleć się nie godziło... a jeśli worek odpokutuje... proszę cię, kiedyż go lepiej używać, niż w młodości?
Pan Tytus ramionami poruszył.
— Nie o to idzie — rzekł — ale uwikławszy się w podobne stosunki, zawsze potem odboleć je trzeba. Żalby mi was było.
Starosta przymuszonym odpowiedział uśmiechem. Siedzieli ciągle na ławie.
— Byłbym wam jednak bardzo wdzięczen — odezwał się — gdybyście mnie jej zaprezentowali. Wierzcie mi, nie jestem już tak naiwnym, abym się dał wziąć na lada plewę.
Tytus się uśmiechał.
— To nie plewa — przerwał — wierzcie mi. Widziałem ludzi, posiwiałych w boju, którzy przy niej języka w gębie zapominali. Wcale sobie nie wyobrażajcie, aby była pospolitą, płochą kobieciną. Ma tyle powagi, co uroku, gdy chce. Potrafi być dziecinną, umie się zmienić w dostojną, a nadewszystko usidlić każdego, gdy się na to uweźmie.
— Jednakże — przerwał starosta — dotąd nie zdobyła tego, coby dla niej pewnie najpożądańszem było — męża.
— Kwestya, czy dla niej jest on pożądanym — rzekł Tytus. — Lubi swobodę. Dobrze jej jest z tem, co ma. Mści się na innych kobietach nielitościwym językiem. W końcu zaś, jestem tego pewny, gdy zamarzy o zamążpójściu, znajdzie sobie jakiegoś Tomatysa, który ją zaślubi.
— Żart na stronę — wstając z ławy, zawołał starosta, podawszy rękę przyjacielowi. — Ponieważ przyjmuje codzień, spodziewam się, że jutro u niej będziemy. Proszę o to.
Tytus się skłonił.
Je m’en lave les mains! — rzekł cicho.
— A teraz wróćmy się, aby tam na nią popatrzyć — dokończył starosta, śpiesząc wyjść z sali gry ku muzyce i wirowi kręcących się masek.
Tu ścisk zdawał się większym jeszcze, niż był przed pół godziną, a wrzawa spotęgowała się znacznie. Maski napadały się ze swobodą, którą nawet sala Marwaniego rzadko widywała. Z pierwszej, w której piękna królowa Golkondy się im ukazała, krzyki dochodziły i śmiechy straszliwe, jak gdyby coś się tam przytrafiło nadzwyczajnego.
W tem miejscu, gdzie stała niedawno piękna pani ze swym towarzyszem, widać było na kiju opartego staruszka, nędznie przyodzianego wytartym kożuszkiem baranim, z kawałkiem płótna szarego, przyczepionego do twarzy nakształt maski, z dwiema w niem wystrzyżonemi nieforemnie dziurami na oczy. Było to coś nakształt żebraka, lub przynajmniej tak doskonale udającego nędzę zabrukaną, że ją za rzeczywistą wziąć było można. Z siwym na głowie, rozczochranym, długim włosem, z brodą na piersi spadającą, staruszek ów zamyślony, zapatrzony w ziemię, jak gdyby nic nie widział i nie słyszał, co się wkoło niego działo, dawał się szarpać maskom, krzyczeć sobie do uszów, potrącać z boku, chwytać za poły, urągać z siebie. Wśród tego zgiełku był jakby skamieniały boleścią i żółta twarz jego, wykrzywiona niby maska szyderska, wyzywała tłum, który ryczał na różne głosy:
Barani kożuszek! Kożuszek barani!
Żebrak, którego znała cała Warszawa pod tem imieniem, od lat już kilku dawał się widzieć na ulicach, pod kościołami, w kościołach i w miejscach, w których się go najmniej spodziewać było można.
Znano go z tego, że chociaż żebrakiem się być zdawał, nie przyjmował od nikogo jałmużny, ale za każdą ofiarowaną sobie wywdzięczał się nauką moralną.
Wlepiał zwykle oczy w dającego ją i wybuchał śmiechem szyderskim, naigrawaniem, czasem niesłychanie zuchwałemi admonicyami, niekiedy grubiańskim morałem.
Z tego powodu uznano go waryatem, chociaż to, co mówił, było tylko nielitościwie ostrem, ale zawsze trafnem i rozumnem.
Nie wiedział nikt, ani kto był ten szalony Barani kożuszek, ani zkąd tu przybył. Obawiano się z nim spotykać, uciekano od niego, powtarzano jego apostrofy i sarkazmy, a nawet na rachunek jego tworzono je. Nigdy jednak dotąd żebrak ten nie ośmielił się wcisnąć na redutę Marwaniego, i widząc go tu, powątpiewali wszyscy, aby to był prawdziwy Barani kożuszek, utrzymywano, że ktoś się za niego przebrał.
Właśnie starosta z panem Tytusem wchodzili do sali tej i postrzegli oblężonego starca, gdy w progu spotkali się z obu znajomym hrabią Teofilem, jednym z tych świeżych hrabiów, których dziesiątkami koperty królewskich listów kreowały naówczas. Należał on do rodziny niedawno jeszcze z mroków niewiadomego pochodzenia wydobytej, wątpliwego szlachectwa, lecz teraz już uhrabionej.
Hrabia Teofil był z powołania tężyzną, człowiekiem potrzebującym żyć, bawić się i sprzedającym za krescytywę siebie, swe przekonania, sumienie i wszystko. Nie było milszego, ani łatwiejszego w życiu człowieka nad niego, ale też na nikogo mniej rachować nie było można.
Przyjaciel najserdeczniejszy wczoraj, jutro — na rozkaz — był wrogiem. Przerzucał się ze stronnictwa jednego do przeciwnego obozu, bez najmniejszego sromu, tak naturalnie, tak łatwo, jakby to, co czynił, było niemal obowiązkowem. Wszystko obojętnem mu było, oprócz własnego dobrego bytu. Dawał się za narzędzie używać każdemu, kto się nim chciał posłużyć, naiwnie tylko zapytując o korzyści, jakie mu to przynieść miało.
Hrabia Teofil, zobaczywszy starostę, dla którego możnej i wpływowej rodziny był z wielką czołobitnością — natychmiast, powitawszy go, uwiązał się do pełnego nadziei młodzieńca.
— A cóż tu robi Barani kożuszek? — zawołał Tytus.
— Nie byliście państwo, gdy nam tu tę scenę wyprawił? — zapytał hrabia Teofil.
— Jaką scenę? — podchwycił starosta.
— Widzę, że nie wiecie nic — począł żywo hrabia. — Ależ-to nieoszacowane, osobliwe! Warto było posłuchać, a powtórzyć się nie da.
— Cóż to takiego? co? — badał ciekawy starosta.
— Scena — odezwał się, śmiejąc, hrabia. — Ja właśnie tylkom co przyszedł tu, bo mi powiedziano, że dziś się u księżny generałowej panie zmówiły, iż przyjdą na redutę. Wchodzę, patrzę... w środku sali otoczona tłumem stoi w klejnotach jakaś niby królowa...
Tytus przerwał:
— Hrabia jej nie poznałeś?
— Nie, doprawdy, że nie — ciągnął dalej Teofil.
— Chciałem zbliżyć się do niej właśnie — podchwycił po chwili, wyczekawszy, czy mu Tytus nie odkryje tajemnicy. — Wtem, szmer się zrobił u wnijścia, wołanie jakieś. Patrzę — wsuwa się ów łajdak Barani kożuszek. Ja bo nie wiem, jak oni go tu mogą cierpieć na bruku, tego łotra.
— Ależ to nie może być prawdziwy — oparł się p. Tytus.
— Prawdziwy, czy fałszywy — mówił dalej hrabia — takich masek się nie puszcza... Widzę, rzucił oczyma po sali, gęba mu się do śmiechu wykrzywiła, bo płachta jej nie zakrywa, jak widzicie... i zaraz przy drzwiach chwycił za guzik od sukni wojewodzica, którego, mimo maski, musiał poznać... i nuż mu coś w uszy kłaść. Ten aż się zżyma i wyrywa, ale dokoła ścisk, nie może uciec, a wszyscy w śmiech... Musiał mu czemś dopiec, bo wojewodzic jak wściekły przebił się nareszcie i umknął. To był początek dopiero. Ledwie ten uszedł, żebrak już pochwycił i wziął na fundusz drugiego, nie mogłem poznać kogo. Publika aż ryczy... wszyscy uciekają ze strachu. Wtem wpadła mu w oczy królowa w klejnotach. Począł się w nią niezmiernie uparcie wpatrywać i głowę przerzucać z ramienia na ramię. Ta go jeszcze nie widziała. Stał niedaleko jakiś jegomość, zdaje mi się, że W... Naprzód się przysunął do niego.
— Dobry wieczór. — Ten zmilczał dumnie...
— Jakże tam szansa służy — rzekł — po tej wenie, którąś jegomość miał w Paryżu? Pono przywiezione klejnoty królewskie tu się rozlezą po ladajakich szyjach i ramionach. Ale co tam zważać na to: odegrasz się jegomość. A od czego volta?
Zrobił ruch ręką. Zaczepiony popchnął żebraka i odsunął się. Przystąpił wtedy Barani kożuszek do onej królowej, ale słyszeć nie mogłem, co do niej mówił. Widziałem tylko jak się jej pokłonił szydersko i, ręką wywijając, począł sypać wyrazami z największą gwałtownością, a publika mu wtórować śmiechem. Królowa stała jak na mękach... Szyja i plecy krwią się oblały. Zaczęła się rzucać, ale żebrak nie ustępował; z zajadłością za cofającą się podchodził, śmiejąc się sam na całe gardło i w drugich wywołując śmiechy. Litość brała, tak męczył tę nieszczęśliwą. Myślałem, że padnie trupem. Zakrywała sobie oczy, uszy — ten wrzeszczał, miotał się i nie wiem coby się stało w końcu, gdyby prawie omdlewającą ten W., z kimś drugim, nie pochwycili i nie uprowadzili. Ależ to zbój, łotr! Jegoby zaraz pod marszałkowską wartę oddać... słowo daję.
Starosta, zaciekawiony, począł się przeciskać do Baraniego kożuszka, aby mu się przypatrzyć zblizka.
Starzec, pogrążony w myślach, dopiero teraz podniósł głowę i oczy wlepił w starostę. Kilka osób ich od siebie tylko przedzielało. Młodemu paniczowi od tych oczów, które na nim spoczywały, zrobiło się niedobrze. Chciał ujść, ale już było za późno. Barani kożuszek trzymał go na uwięzi swoim wzrokiem, bo przez szeroko rozdarte otwory płachty, która mu za maskę służyła, oczy wystawały całe, z pomarszczonemi powiekami. Twarz, zasłonięta napół, poczęła około ust się uśmiechać. Stary odprostował się, przybrał postawę taką, jakby na nim nie łachmany, ale najparadniejszy strój się pysznił — i z wielką grzecznością suchą, dużą rękę przyłożywszy do wytartej czapczyny, pozdrowił starostę.
Paniczowi, który przez to wystawiony był na ciekawe wejrzenia gości, spodziewających się nowego skandalu, wstyd jednak było uchodzić. Krew uderzyła mu do twarzy, podparł się w bok i stał.
Barani kożuszek spojrzał na towarzyszących staroście i uśmiechnął się:
— Czołem panu staroście — począł, zowiąc go po imieniu i nazwisku, co młodzieńca nadzwyczaj zdziwiło. — Czołem dziedzicowi wielkiego w naszej rzeczypospolitej imienia! Przykładem pan naszej młodzieży być winieneś; zawczasu do życia się wprawiasz... i mentorowie do niego szczęśliwie dobrani. Experto credo Roberto. Centum laudes! Otóż to miło widzieć, gdy młodzież rozumie tak zadanie żywota. Zamiast się na kresach w słoty i chłód nudzić na forpocztach i głodzić — tu przy muzyczce, z ładnemi kobietkami, z dobrymi kamratami wczasu się używa. Zaiste, to pochwały godne! Niech szaraczkowi i kapotowi za nas skóry i grzbietu nastawiają; my wypijmy i vivat dobra myśl! Kto zawczasu zaczął, nigdy nie żałował. Potem, skoro znajdziesz: podagrę, trąd, życia przesyt... pozbywszy się marnych dóbr świata tego, dopiero będziesz szczęśliwy i wolny. Niema-bo wolności, jak przy goliźnie i biedzie. Człek już do stracenia nic nie posiada...
Mówiąc przerywanym głosem, stary śmiał się, ale tak, że słuchającym z tego śmiechu ciarki po skórze chodziły. Starosta drżał, w uszach mu szumiało, płonął, choć połowę słów gwar głuszył i do uszu jego dojść im nie dawał.
— Niech panowie nie próżnują! — dodał kożuszek. — Faraon w drugiej sali wabi złotem. Tu czarnych oczek i niebieskich do wyboru dosyć, a ponczyk z burgunda wcale niezły... Do dzieła, panowie, do dzieła!
Nieszczęśliwy starosta nie wiadomo jak długo byłby wystawiony na tę chłostę słów niemiłosiernych, która w nim już wrzący gniew budzić zaczynała, gdyby kożuszkowi nowa się nie nasunęła ofiara.
Była to maska, którą po stroju dosyć kosztownym można było odgadnąć, iż do tak zwanego wielkiego świata należy. Słusznego bardzo wzrostu, barczysty mężczyzna, w stroju francuskim, otyły, z dominem czarnem na ramieniu, jak się zdawało, niemłody już wcale, lecz wyelegantowany i woniejący, zwrócił na siebie starca oczy.
Rzucił starostę, jakby go już nie było, i zwrócił się Kożuszek ku nowej masce, pokłonem ją do kolan witając.
— Jaśnie oświeconego ex-podskarbiego! do nóżek się ścielę. Servus humillimus! Czołem przed zasługą, czołem przed tem męztwem bohaterskiem. Fraszka Achille i Hektory... To mąż, który się plwania dwudziestu milionów ludzi nie uląkł i nie zadrżał! Zwalczył przesądy, uczciwość i cnoty... Krucyfiksy poprzetapiał na okucie do chomątów... To mi człek!
Słuchający z początku się żachnął, potem rękę z laską podniósł, jakby starca chciał uderzyć, lecz z ciżby ktoś pochwycił ją i na ziemię strącił, a nim ciężki trochę właściciel jej pochylił się, aby ją podnieść, Barani kożuszek odsunął się ze śmiechem i już kogo innego wziął w obroty.
Usiłując napróżno wyrwać mu się i uciec, stała przed nim maseczka kobieca, strojna bardzo, wygorsowana, w nadzwyczaj starannie utrefionej peruczce. Dosyć otyła, biała, maska zerwała się, mimo pretensyi do młodości i przybranych ruchów żywych, wcale już niemłoda. Część twarzy, której rąbek czarnej maski niezupełnie okrywał, była pofałdowana i puszkiem nie wiosennym okryta.
— Jaśnie wielmożnej wojewodzinie! — począł kożuszek. — Nieśmiertelnej bogini mej! Tak, bóstwa tylko mają ten przywilej, że czasu ząb na nich nie zostawia śladu. Lat temu już trzydzieści, gdym się kochał w niej, naówczas dwudziestokilkoletniej. Dii potentes! Dwa razy rozwódka, raz wdowa, a po tylu walkach, z których wyszłaś zwycięzko, zawsze piękna!
Kożuszek ręce złożył, podniósł je do góry i na jedno przykląkł kolano!
— Hołd nieśmiertelnej! — zawołał.
Dokoła parskano śmiechem, a nieszczęśliwa kobieta, napoły omdlała, zwieszona na ramieniu prowadzącego ją mężczyzny, wołała.
Sauvez moi! c’est infame!
Pomimo wzruszenia, jakiego doznała, prześladowana maska odzywała się głosikiem, któremu młodą intonacyę dać się starała. Mężczyźnie towarzyszącemu jej udało się nareszcie zasłonić ją i o kilka kroków w tłum uprowadzić.
Młodziusieńka istota jakaś, w stroju pasterki, cała w kwiatach, mimowolnie w ciągu tego poruszenia tłumu została na oczach.
Barani kożuszek zwrócił się do niej.
— Panieneczko — zawołał — jeżeli jakim przypadkiem u serca twego, jak u żłobu w gospodzie, jest trochę wolnego miejsca... dam ci dobrą radę. Nastręcz się oto temu (wskazał) w karmazynach staroście. Młody jak z igły, płomienisty, a jak Krezus będzie bogaty. Pomóż-że mu się rozerwać i życia skosztować. A mnie staremu porękawicznego buziaka!
Panienka krzyknęła aż ktoś na bok ją odsunął.
Barani kożuszek oglądał się za pastwą nową, lecz nie nastręczał mu się nikt, oprócz stojącego i wpatrującego się weń pielgrzyma, z niezmiernie długą brodą przyprawną, laską z tykwą w ręku i torbą przez plecy, w kapeluszu ze skrzydłami wielkiemi.
— Cha! cha! — rozśmiał się stary, klepiąc go po ramieniu — wybrałeś się doskonale z różańcem na maskaradę, a może i z kazaniem do tych niewiernych. Ojcze mój! czas to i praca stracone!
— Nie nawrócimy tu nikogo. Są to synowie Baala, zbiegi z Sodomy i Gomory, pastwa szatanów. Ani słowem, ani łzami, ni zaklęciem, ani groźbą nie opamiętamy ich. Szaleć będą, pić będą ze wszystkich czar żywota, pomyje ze wszystkich rynsztoków, aż póki ich i nas i tego stosu Sardanapala ogień z nieba i przepaść nie pochłonie. Musi to wszystko runąć, paść, być zgniecionem na miazgę, aby się stało pognojem nowego żywota. Musi ten śmiech w płacz się obrócić, to pijaństwo w zgrzyt zębów, ten przepych w nędzę, ta lubieżność w zgniliznę, ta swawola w niewolę... Popiołem, ale gorącym, Bóg posypie te parszywe czaszki!
Starzec plunął, czapkę na oczy wtłoczył, kij swój podniósł i nie patrząc już na nikogo, skierował się ku drzwiom. Ciżba mu się rozstępowała w milczeniu.
W czasie ostatniej perory jego wrzawa ucichła była zupełnie, muzyka nawet grać przestała; tłum stał w jakiemś osłupieniu i dobrej chwili potrzeba było, póki znów nie ozwały się skrzypki, basetle, pisk masek, gwar i śmiechy.
— Ja powiadam — odezwał się hrabia, ochłonąwszy nieco — że to jest niepojęta zuchwałość i niesłychane niedbalstwo z drugiej strony, ażeby takiemu jakiemuś waryatowi dać wnijść na redutę i pluć w oczy światu całemu, a potem mu pozwolić wynijść bezkarnie. To tylko u nas, gdzie niema najmniejszego porządku, stać się mogło.
Starosta i pan Tytus stali niemi i zmarszczeni.
— Ale któż to jest taki? — począł panicz, usiłując odzyskać swobodę.
Hrabia Teofil, który rad był zbliżyć się do niego, natychmiast podchwycił:
— To nie jest prawdziwy Barani kożuszek — zawołał — tamten nie bywa tak zuchwałym. Ja go widywałem. To maska... i odkryje się, kto ją włożył.
— A ja hrabiemu powiadam — wtrącił Tytus, który zawsze chciał być jak najlepiej informowanym — że tak się przebrać niktby nie mógł. To były jego prawdziwe łachmany. Nikt w świecie, nawet dla przyjemności spłatania figla, nie włożyłby na siebie tego śmierdzącego kubraka. Prawda, że książę Adam raz się za astrologa, czy wróżbitę przebrał, aby damy zaintrygować...
— Na złośliwych dowcipnisiach u nas nie zbywa — podchwycił hrabia — to była maska.
Ktoś nieznajomy zupełnie z tłumu, słysząc to, głosem spokojnym wmieszał się do rozmowy:
— Nie jeden raz, ale razy z dziesięć, o białym dniu, około zamku, u bramy krakowskiej, pod Bernardynami spotykałem się z Baranim kożuszkiem i dobrze mu się przyglądałem. Mogę zaręczyć, że to nie fałszowany, ale prawdziwy. Głos jego pamiętam.
— Ale tak! — potwierdził Tytus z wielką pewnością siebie.
Hrabia, nie chcąc się spierać, ramionami poruszył.
— Przecież, kiedy acan dobrodziej ciekawym go byłeś — odparł — musisz o nim coś więcej wiedzieć niż my. Kto to jest? co za dyabeł?
Nieznajomy, człek podżyły, dosyć poważny, bez maski, w stroju polskim, niewykwintnym, którego obecność na reducie nie dawała się tłumaczyć fizyognomią — odpowiedział zimno:
— Nikt tego nie odgadnie.
Wszyscy zwrócili nań oczy.
Pan Tytus z pewną zazdrością i z rodzajem szyderstwa spoglądał na nieznajomego, przypatrując mu się bacznie.
— To tak, jakbyś waćpan twierdził, panie Bącik — że waćpana tu nikt nie zna i nie wie, po co przyszedłeś na redutę.
Ubodnięty i wymienieniem swego nazwiska i sarkazmem Tytusa, ów nazwany Bącikiem obruszył się mocno i zaperzył.
— A cóż komu do tego po co ja idę na redutę? — odpalił. — Albo to mi nie wolno? Cóżemto ja gorszy od innych? Waćpana ojciec...
Miał coś nieprzyjemnego powiedzieć panu Tytusowi, który przewidziawszy to, przerwał mu:
— Nie gniewajże się. Nikt waćpanu reduty nie broni — rzekł. — Ale jak to można twierdzić, że człowiek, co się po Warszawie przez tak długi czas kręci, może być i pozostać jakąś tajemnicą?
Pan Tytus śmiał się.
Bącik na niego pogardliwie zerknął.
— Niechże pan raczy nam odkryć tę tajemnicę — odezwał się.
Tytus trochę się zmieszał.
— Że ja nie wiem, kto jest Barani kożuszek, to niczego nie dowodzi — zawołał. — Mnie taki tam fiksat, co komedye po ulicach wyprawia, nie obchodzi wcale.
Ruszył ramionami i, gniewny na Bącika, zwrócił się z sarkazmem na niego.
— Za to panu Bącikowi powiem, po co na redutę zawędrował — rozśmiał się. — Hę? chcesz?
Bącik się namarszczył.
— Pewnie jakiejś jejmościance pożyczyłeś zastawnych klejnotów na maskaradę i boisz się, aby ci z niemi nie zbiegła?
Rozśmieli się wszyscy na głos, a lichwiarz, przeszywszy wzrokiem Tytusa, splunął i rzekł, oddalając się:
— Na zastawy pożyczam, czy nie, to moja rzecz. Ale gdybyś mi waćpan nawet duszę chciał dać w zakład, nie pożyczyłbym na nią kulfona... bo i tego nie warta.
Spłonął pan Tytus cały i byłby się rzucił za uchodzącym, lecz ciżba go oddzieliła od nich, a starosta za rękę go schwycił.
— Dajże pokój! daj pokój! — zawołał.
Tak się skończył ten epizod.
Noc była dosyć późna, a starosta, redutą dosyć już nasycony, u Marwaniego wieczerzać sobie nie życzył. Szepnął Tytusowi, że gdzieśby na wieczerzę jeszcze pojechać nie było od rzeczy.
Hrabia Teofil, nie życzący sobie opuszczać tak miłego towarzystwa, dosłyszawszy to, głośno za wieczerzą wotował.
— Wielka szkoda, że ja — odezwał się starosta — jeszcze tak urządzonego domu nie mam, abym o tej porze mógł panom ofiarować wieczerzę, ale...
Hrabia spojrzał na zegarek.
— W istocie — zamruczał — późno bardzo.
Tytus, który w sprawach tego rodzaju, jak wieczerza, był mężem dobrej rady, myślał jak gdyby coś najważniejszego miał sobie powierzone. Twarz jego zasępiona była i czoło pofałdowane.
Oczy dwu panów zwróciły się ku niemu.
— Wiecie panowie co — rzekł po bardzo głębokim rozmyśle. — U pani Loizki grywają do białego dnia czasami, a wieczerzy nie dają inaczej, jak o drugiej godzinie. Gdybyśmy do niej poszli?
Starosta zadumał się mocno.
— Jakto? — szepnął — po tem, co tu dziś zaszło?
— Właśnie — rzekł Tytus tryumfująco. — Znam tę kobietę. Tembardziej okazać będzie usiłowała, że jej to bynajmniej nie obchodzi. Jestem pewny, że przyjmuje, jakby w najlepszym humorze.
— Ale ja tam nie byłem nigdy! — zawołał panicz — a prezentować się po raz pierwszy w nocy...
Hrabia się rozśmiał.
— Niema się co ceremoniować — rzekł. — Mogę zapewnić, że panu staroście będzie rada o którejkolwiek godzinie raczysz ją odwiedzinami swemi zaszczycić.
Wahał się jeszcze panicz, do takiej swobody ruchów nienawykły; ale Tytus swą powagą przemógł jego obawę.
Hrabia zabierał się im towarzyszyć, nie pytając nawet o przyzwolenie.
Z trudnością pobrawszy się pod ręce, zdołali przebić się przez tłum, który teraz w spóźnionej godzinie z coraz gminniejszych żywiołów będąc złożony, zagrzany ponczem, wcale się do grzeczności dla elegantów nie poczuwał. Owszem, na przekorę im fale jego napędzały się, uderzały i niby przypadkowemi częstowały w bok kułakami.
Wyszedłszy za drzwi, najbardziej poturbowany Tytus odetchnął.
— Szuja! — zawołał z pogardą.
W sieniach z trudnością znowu przyszło wyszukać śpiącego hajduka pana starosty, który, pomimo hałasu, snem sprawiedliwych i pijanych chrapał w kącie. W ganku, około którego tłum spektatorów deszcz przerzedził, musieli stać, dopóki zaspany hajduk, dobywszy głosu, z ciemności nocnych nie wywoływał woźnicy z landarą.
Deszcz lał już teraz nie takim kapuśniaczkiem jak z wieczora, ale jesienną słotą, której żaden wiaterek nie poruszał, co było znakiem, że się na czas długi zabrała tu gościć.
Tytus nakazał jechać na Krakowskie-Przedmieście, do pałacu B.
W owym czasie pałacami zwały się nawet takie kamienice, które dziś skromnemi rozmiary nie zwracają wcale uwagi. Kilka kolumn z przodu, facyata z armaturą lub herbami, czasem dwa przyczepione po bokach skrzydła pałac stanowiły.
Tak zwanych pałaców była liczba wielka. Ten, o którym mowa, należał do najskromniejszych. Rodzina, której nosił nazwisko, mieszkała wówczas za granicą, a pałac wynajmowano.
Pani Loiska (bo tak Aloizę powszechnie zwano) zajmowała tu całe pierwsze piętro, miała połowę stajen i ogród latem do wyłącznej swej dyspozycyi. Dół pałacu, ekscypowany dla dziedzica, mieścił w sobie jego kancelaryę, plenipotenta, służbę, zupełnie tu niepotrzebną, i rezydentów wszelkiej maści.
Drugie piętro wynajmowano lokatorom, którzy tak mało się pokazywali i czuć dawali, że o nich całkiem można było zapomnieć.
Wyglądający oknem powozu Tytus z wielkim tryumfem wskazał, iż go rachuby nie omyliły. We wszystkich oknach pierwszego piętra świeciło się rzęsiście. Przez otwarte drzwi sieni na dole widać było schody, także oświetlone.
Powóz zatrzymał się u ganku. Trzej panowie z hajdukiem, który na ich płaszczach miał się znowu do wygodnego spoczynku w antykamerze usłać, weszli na schody.
Na pierwszem piętrze znaleźli służbę i właśnie zimne półmiski wnoszono do jadalni. Tytus, który swojego przywileju przedstawienia gospodyni domu starosty nie myślał ustępować hrabiemu, wiódł go pod rękę.
Apartamenty, zwłaszcza przy świetle, przedstawiały się bardzo pięknie.
Salon biały, ze złotem, chociaż znać po nim było, że na przepych żaden gospodynię nie stawało, urządzony był z tą sztuką niewieścią, która wiele ukryć i uwydatnić umie.
Oko znawcy odkryłoby w nim zręcznych kłamstw dużo, ale starosta nie był jeszcze żadnym znawcą, a dom jego ojca, chociaż magnata, ze zbytkiem go nie oswoił.
W salonie przechadzało się dwóch panów na cichej rozmowie; gospodyni tu nie było. Przez drzwi otwarte do dużego wprawo pokoju, zkąd światło żywsze się ukazywało, dochodziły głosy podniesione i śmiechy.
Łatwo się było domyśleć, że tam życie skupiło się całe, ciągnęła gra, przy której i piękna gospodyni być musiała.
Tytus miał tam wprowadzić starostę, gdy z wielkim pośpiechem naprzeciw gości wychodząca w progu pokazała się piękna Loiska.
Pierwsze wejrzenie starosty szukało w niej królowej Golkondy, która go na reducie zachwyciła.
Zdziwił się niezmiernie, gdyż pomimo całej wiary w nieomylność pana Tytusa, w gospodyni niepodobna mu było najmniejszego znaleźć śladu podobieństwa... do onej królowej.
Loiska była piękności olśniewającej, lecz zdawała mu się wysmuklejszą, wzrostu mniejszego, młodszą w ruchach i postawie, niż piękna maska na reducie.
Włos, starannie utrefiony, był barwy ciemniejszej nieco. Zdało mu się, że pan Tytus się omylił.
Prócz tego, po scenie tak przykrej na maskaradzie piękna Loiska nie mogłaby być, nawet największą moc mając nad sobą, tak roztrzpiotaną, wesołą i mieć oblicze tak wypogodzone.
Twarzyczka przeszła oczekiwanie pana starosty; była nietylko piękną, ale rozumną, dowcipną i uroku niezwyciężonego.
Para oczów ciemnych, ogromnych, śmiałych jak dwaj rabusie, nadawała fizyognomii wyraz nadzwyczajnej bystrości i przenikliwości. Uśmiech był wypieszczony, słodki, a razem niedostrzeżenie szyderski. Płeć tylko nadzwyczajna swą świeżością i białością przypominała widzianą na balu.
Tytus bardzo zręcznie przedstawił starostę, na siebie i hrabiego składając winę, że się w porze tak niewłaściwej ośmielili i t. d.
Gosposia przerwała im uśmiechem i głosem melodyjnym, jakby śpiewała piosenkę:
— Ale proszę wcale się nie tłomaczyć! To właśnie pora najprzyzwoitsza. Bawić się można tylko nocą; w dzień śpią przyzwoici ludzie. Przytem hrabia W. trzyma bank u mnie dla zabawy mojej, a gra wszystko tłomaczy.
Starosta od pierwszej chwili był już pod urokiem czarodziejki, która doskonale o tem wiedziała. Podała mu rękę, zapominając o hrabi i Tytusie, i zaprowadziła do pokoju, w którym grano. Tu kilkanaście osób z taką namiętnością zatopionych było w faraonie, iż nikt się, słysząc wchodzących, nie zwrócił nawet.
Ciągnący bank hr. W., na którego spojrzał starosta, szukając w nim tego, który towarzyszył królowej, był pięknej i wielce dystyngowanej twarzy, już niemłody, spokojnego, wychłodzonego oblicza. Fryzura jego i głowa przypominały widzianego na reducie, ale strój był zupełnie inny. Nie zdradzało go nic.
W blasku rzęsistego oświetlenia tego pokoju Loiska jeszcze się wydała staroście piękniejszą, a tak młodziuchną, że nietylko lat dwudziestu kilku by jej nie dał, ale przysiągłby na piętnaście. Przy całym rozumie oczów, miała razem coś dziecinnego, coś naiwnego i można było powiedzieć... dziewiczego.
Nazwisko starosty zbyt go tu czyniło pożądanym gościem, aby mu nie dano pierwszeństwa. Nawet gracze, choć z pośpiechem, odwrócili się od kart, by go powitać, a nieznajomi mu się zaprezentowali.
Tytus z boku ciągle patrzył na gospodynię, jakby ciekawym był, w jaki sposób się obejdzie z pastwą, którą jej rzucił pod nogi.
Loiska była uprzejmą, lecz nadto rozumną, by cię zbytniem nadskakiwaniem zdradzić miała. Najpospolitsza rachuba kazała się jej z sobą podrożyć. Obchodziła się ze starostą potrosze jakby z młodzieniaszkiem niezupełnie usamowolnionym, do którego postępowania nie przywiązuje się wielkiej wagi. Zagadnęła hrabiego, uśmiechnęła się nawet Tytusowi.
Tymczasem na chwilę przerwana gra z zapałem dalej się ciągnęła, ale w milczeniu, wytrawnych, starych graczów znamionującem.
Otwarte w pokoju gry drzwi do jadalnego dozwalały rzucić okiem na przygotowującą się wieczerzę. Służący właśnie odbijał ostryg beczułkę, bez których wieczerzy eleganckiej wówczas nie było. Na stole brak wprawdzie dawał się uczuć starych sreber, ale zastępowały je porcelana i szkła pięknie rznięte.
Dom był na stopie bardzo wytwornej.
Mówiliśmy już, że starosta u kilkakroćmilionowego ojca swego, gdzie stół był zawiesisty, staroświecki, a skąpstwo wielkie, do zbytków wcale nie nawykł. Wszystko więc tu wydawało mu się pańskiem, choć niem nie było.
Ale największą panią, pięknością, manierami, strojem smakownym wydała mu się gospodyni domu.
To, co o niej słyszał, dało mu o niej całkiem inne wyobrażenie. Znajdował ją w porównaniu do swych kuzynek wielkiego świata godną zupełnie stanąć z niemi na równi.
Troszkę tylko była śmielszą...
Tytus w porę jeszcze przypomniał sobie i szepnął mu w ucho, że przyjaciele domu dawali jej tytuł kasztelanicowej, do którego żadnego prawa nie miała.
Młody pan, rzucając okiem na stół gry, przekonał się, iż dla niego niebezpiecznem byłoby się w nią wdawać. Kilka tysięcy dukatów, rozsypanych i w rulonach leżało przed bankierem. Poniterowie nie stawiali mniej niż pięćdziesiąt czerwonych złotych.
Przyszły dziedzic fortuny olbrzymiej pensyę miał wyznaczoną nadzwyczaj skromną, a choć się z pomocą Tytusa ratować umiał wydawanemi obligami, nie rozporządzał nigdy znaczną gotówką. Tytus i inni zasilali się jego kredytem; rwano go na wszystkie strony. Życie w Warszawie, przepełnionej ze wsi przybyłymi posłami, ich rodzinami, mnóstwem ciekawych cudzoziemców, było drogie. Przyjemności jego nęciły.
Starosta, jako krewny, ocierał się o koła, w których bawił hetman i dokazywał serdeczny marszałek sejmowy, Sapieha. Musiał nie okazywać się ani skąpym, ani zbyt uciśniętym przez ojca.
Zaczerwienił się więc jak wiśnia i jak te karmazyny, które miał na sobie, gdy mu Loiska wskazała stół i spytała, czy by nie chciał szczęścia spróbować.
Salwował się komplimentem.
— Zdaje mi się, że mając szczęście być w pani towarzystwie, grzechem byłoby szukać go w grze...
Loiska się uśmiechnęła.
— Ja bo sama grywam — rzekła wesoło. — Naprzód dlatego, iż się nie taję, że pieniądze lubię, cóż życie bez nich warte? Powtóre, że z tym niegodziwym losem stanąć do walki jest to wielka przyjemność.
— Cóż, kiedy los zawsze zwycięża! — wtrącił starosta.
— O, nie — zaszczebiotała Loiska — ja gdy się uprę, to choć mi się opiera... złamię go!
To mówiąc, chwyciła kartę rzuconą, dobyła woreczka, przycisnęła ją dukatami i podsunęła bankierowi.
Gra zdawała się bardzo gorąco ją zajmować; zwróciła się do niej cała.
— Muszę wygrać! — wołała z dziecinną pewnością siebie.
Hrabia W. ciągnął, nie mówiąc słowa, nie zwracając oczu. As, na który postawiła, wygrał w istocie. Oczy jej zapłonęły... zagięła parol na nim z gorączkowym pośpiechem.
Inne stawki, daleko większe, odwracały uwagę. Loiska pilnowała swojej... Wygrała znów. Odwróciła się od milczącego starosty.
— Widzisz pan? Jestem taka uparta, że trzeci raz na asa postawię.
— I przegram — odezwał się hrabia W. zimno.
— I wygram — zawołała Loiska.
Po kilku pociągnięciach as wysunął się w istocie, niosąc gospodyni setlewę.
Ze śmiechem, brzmiącym jak dzwonek, zgarnęła dukaty do sakiewki i obróciła się do gościa.
— Widzisz pan — rzekła — to wielka nauka! Wola ludzka jest potęgą ogromną, jest prawie wszechmocą. Trzeba mieć ją silną, żelazną, upartą. Nią się do wszystkiego dochodzi.
Starosta pod wcale innem wrażeniem szepnął nieśmiało:
— Do wszystkiego?
Lekki rumieniec okrył śliczną twarzyczkę. Strzepnęła włosy, spadające jej nieco na skronie, i patrząc mu śmiało w oczy, powtórzyła dwuznacznie:
— Do wszyst-kie-go!
Potem, jakby się namyśliła, dodała ciszej:
— Ale nie bez ofiar. Alboż to nie ofiara z mej strony, żem moją nieomylność i wiarę stawiła na kartę?
Spojrzała ku pokojowi jadalnemu i głosik srebrny, łagodny zmieniając nagle, zawołała, naśladując ton lokaja, oznajmującego, iż dano do stołu.
— Panowie! ostrygi na półmiskach!
To mówiąc, gdy gracze zatopieni w kartach nie spieszyli wstawać, dała rękę staroście i poszła z nim do jadalni.
— Nie będziemy na nich czekali — rzekła.
Hrabia Teofil, znany ze swego na ostrygi łakomstwa, i Tytus głodny poszli za gospodynią. Z graczów tylko dwóch szczęśliwych wstało.
Starosta był upojony.
Spoglądający nań Tytus widział, jakie na nim gospodyni czyniła wrażenie. Nie można było zaręczyć, czy między nim a piękną Loiską porozumiewania się wejrzeniami jakiemiś nie było.
Nim hrabia W., dokończywszy talii, przyszedł do stołu, gospodyni, z wielkiem podziwieniem starosty, odezwała się głośno, tonem najdoskonalej obojętnym.
— Panie Tytusie, czy ja się mylę?... Zdaje mi się, że — ale tak — dziś reduta u Marwaniego. Kto był na reducie?
Nastąpiła chwila namysłu.
— My z niej właśnie wracamy — rzekł hrabia, który drugi już tuzin ostryg pochłaniał.
— A! a! i nic mi panowie nie mówicie? — zawołała Loiska. — Ja, chociaż tych brudnych zbiegowisk nie cierpię i nigdy nie bywam na nich, przyznam się, że panom zazdroszczę tego, iż bezkarnie się w tłum wmieszać możecie. Doprawdy, to musi być zabawne!
— Dziś niezbyt wesoło się bawiono — przerwał Tytus, wpatrując się pilnie w gospodynię, która, nie dając najmniejszego znaku zakłopotania, śmiało patrzyła mu w oczy. — Królową reduty była jakaś w klejnoty nadzwyczajnie drogie i wspaniale ustrojona pani.
— A, teatralne klejnoty ze szkiełek! — przerwała, śmiejąc się, gospodyni.
— Zdaje mi się że nie — mruknął hrabia.
— Wcisnął się na salę — mówił Tytus — nie wiem, fałszywy, czy prawdziwy Barani kożuszek i narobił ogromnego skandalu.
Loiski twarz nie zdradziła się najmniejszem drgnięciem, ani zmianą koloru. Słuchała obojętnie. Starosta powiedział sobie w duchu:
— To nie mogła być ona.
Z twarzy Tytusa tego, co myślał, odgadnąć nie było można.
Hrabia, który jadł i pił z pośpiechem, wiedział tylko tyle, że gospodyni nie chciała być odgadniętą i to mu starczyło. Ostrygi były doskonałe.
— Barani kożuszek? cóż to jest? — zapytała Loiska.
— Jakto? panibyś nie słyszała dotąd o Baranim kożuszku? — podchwycił hrabia.
— Ja o kożuszku? — rozśmiała się pogardliwie gosposia. — Ależ kożuch to rzecz obrzydliwa! Pamiętam z lat mojego dzieciństwa zapach jego. Pfe, okropny! Mówcież, co ten kożuszek znaczy?
— Zagadkę — odezwał się Tytus. — Jest to żebrak, zdaje się pomieszanych zmysłów, czy ktoś, co udaje waryata, i korzystając z tego, prawi najnieprzyzwoitsze rzeczy, aby tem wyłudzić jałmużnę.
Gospodyni zrobiła minkę pogardliwą.
— Doprawdy, mówić o takich brudach nie warto.
Wtem gracze się wtoczyli, rozmawiając głośno i mając na czele hrabiego W. Zasiadali do stołu, jeszcze prawiąc o swej grze i o nadzwyczajnem szczęściu bankiera, a niesłychanej małchance podkomorzego, który już był kilka tysięcy dukatów przegrany.
Rozmowa zmieniła się nagle, a korzystając z jej zwrotu i z hałasu, jaki gracze z sobą przynieśli, Loiska poczęła szeptać z zachwyconym starostą.
Nie można było po niej poznać, czy chciała go oczarować, czy tylko pragnęła być grzeczną. Z wielkim chłodem i zręcznością mówiła do niego; ale ta obojętność jej była widać drażniącą, bo niewprawny młodzik sadził się na najgorętsze wyrażenia i zapuszczał za daleko. Ona zbijała go z tego tonu, nazbyt przy pierwszej znajomości rażącego, ale to niewiele pomagało. Para kieliszków burgunda do reszty go spoiła.
Loiska, widząc to, zwróciła się ku Tytusowi, poczęła mówić z hrabią W., dając mu czas do ostygnięcia i opamiętania się.
Po wieczerzy gry już nie ciągniono dalej. Pora była spóźniona bardzo, goście się porozchodzili. Starosta też musiał pożegnać gospodynię, która z wielką powagą, niemal chłodno, się z nim rozstała.
Na młodzieńcu wywarło to wrażenie takie, iż goręcej jeszcze do tej piękności zbliżyć się zapragnął i na schodach szepnął Tytusowi:
— Jeżeli masz dla mnie cokolwiek przyjaźni, kochany mój, to pomóż mi w tem, abym się mógł do niej zbliżyć. Wzrok ma upajający. Kobiety tak pięknej nie widziałem w życiu, ani marzyłem o niej. Jestem cały przejęty.
— Tak — rozśmiał się Tytus z wytrawnością starego i doświadczonego zjadacza serc — i nadto jej to okazałeś, więc... musi się z sobą podrożyć. To stary aksyomat, iż gry demaskować zawczasu nie trzeba. Ale... bądź starosta spokojny.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Kobieta rozumna! — dodał i umilkł.
Pojechali do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .