Barani Kożuszek/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W alejach Ujazdowskich mało było naówczas domów i te, które tam urosły świeżo, naprędce sklecone, po większej części zajmowali restauratorowie i kawiarnie.
Wbok od głównej ulicy, wśród starych drzew, stał wysoko oparkaniony, niepozorny dworek. Kawał spory gruntu przy nim zdawna był sadem i ogrodem. Wśród grusz, jabłoni i dzikich drzew a krzaków ukryty domek drewniany, niczyich oczów nie ściągał, bo nie mógł mieścić nikogo, oprócz właściciela ogrodu i tych, co mu posługiwali. Biedny był i zaniedbany; oprócz niegdyś pobielonych ram około drzwi i okien, innej ozdoby nie miał.
„Rustyk“ był, wedle ówczesnego wyrażenia, w całem znaczeniu. Lecz po za tą chatą ogrodniczą, zakryty gałęziami jabłoni i śliwek, opodal nieco, stał pawilon daleko czyściej i staranniej niedawno wybudowany, na którym już smak lepszy obecnego panowania trochę znać było.
Wznosił go nie prosty cieśla, ale zapewne architekt, który wedle pojęć ówczesnych, zamiast się do materyału drzewnego, z którego budował, zastosować, zapragnął nim mury udawać. Ganek podpierały drewniane kolumny, ściany z gzymsami małpowały kamień i cegłę. Zblakłe już malowania miały złudzenia dopełniać, lecz drzewo mściło się za lekceważenie i choć budowa była niestara, wychodziła z linij, świadcząc, że doznała gwałtu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale był dobrze utrzymany, czysty, a gdy z wiosną zakwitły dokoła drzewa, zazieleniały liście, przyleciały ptaszki, mogło w nim być miło siedzieć, jak w cichem gniazdku, w gałęziach ukrytem.
I było też tu cicho wistocie, bo oprócz starego ogrodnika, dwu jego pomocników, baby, co im jeść gotowała — nie widać było nikogo. Pawilon zdawał się zamieszkany, ale przez kogoś, co się w nim ukrywał i zamykał.
Czasem fiakr do wrót przywiózł młodego jegomości, który, otulony płaszczem, natychmiast znikał za bramą; rzadziej jeszcze wyjeżdżała lub ukazywała się zakwefiona pani.
Było to teraz pomieszkanie tej lubiącej przepych, zabawy, świat i ludzi Loiski, która się tu kryła ze szczęściem swojem.
Starosta z największemi ostrożnościami przybywał do niej i tak samo się wykradał. Wierna Brysia i stary sługa składali cały dwór Loiski. Opłacano sowicie ogrodnikowi za najem pawilonu i obowiązano go do zachowania tajemnicy.
Nikt też tu nie zaglądał i niebardzo się domyślano istnienia pawilonu, wzniesionego przed dziesiątkiem lat dla równie tajemniczego schronienia jakiejś piękności, z którą król przed zazdrosnemi paniami ukrywać się musiał.
Loiska czuła się szczęśliwą, odrodzoną, a choć żywy jej temperament sprowadzał czasem chwilowe burze, następowało po nich lazurowe, wypogodzone niebo, tem piękniejsze jeszcze, że przez chwilę było zaćmione.
Starosta umiał tak jakoś pogodzić swe obowiązki społeczne z potrzebami serca, iż mu na oboje czasu stawało. Widywano go w Warszawie tam, gdzie być był powinien, nawet na wieczorach przy pięknych paniach, które, napróżno próbując go zbałamucić, cierpliwie czekały, aż się pierwsza fantazya młodzieńcza rozpryśnie.
Tytus bywał zawsze jeszcze u dawnego przyjaciela, starał się o odzyskanie zaufania, czynił małe przysługi, otrzymywał małe prezenta; ale o niczem nie wiedział, a niewiele mógł się domyśleć. Starosta, przewidując, że go szpiegować będą, umiał doskonale wymykać się, jak ścigany zając w polu.
Ciągnęło się tak wszystko bez zmiany aż do wiosny, gdy dnia jednego do Czeremechy wprost adresowana korespondencya przybyła umyślnym bojarem, wysłanym przez wojewodę.
Zawierała ona list do starosty, krótki i suchy, sub obedientia nakazujący natychmiastowy powrót do domu, bez żadnych zwłok i wymówek, a do Czeremechy rozkaz, aby po odebraniu instrukcyi pakować kazał i staroście wyjazdu odraczać nie dał, nawet gdyby był chory. Czeremecha przeląkł się odebranego pisma, w tak ostry sposób, z przebijającym się w niem gniewem, było ułożone. Sam pan wojewoda dyktował i podpisał.
Starosta, przeczytawszy list ojca, pobladł strasznie. Z listu można się było domyślać wielkiego nieukontentowania i pewno nie łaskawego w domu przyjęcia.
Czeremecha, patrząc na ukochanego swojego panicza, litość uczuł wielką; ale cóż ona znaczyła? co on mógł? Należało być posłusznym, lub narazić się na gniew starca, który słynął z surowości nieubłaganej.
Starosta, jak odrętwiały, nie mówił nic. Ręce mu zwisły, na czoło pot wystąpił, wargi pobielały.
— Niema rady — odezwał się marszałek — pakować trzeba natychmiast, a jutro rano w drogę.
I na to nie było odpowiedzi. Po chwili dopiero wstał z krzesła panicz, słabym głosem odezwał się, żeby wszystko gotowano do drogi, wziął za czapkę i wyszedł.
Przybył do pawilonu w niezwykłej godzinie, gdy się go nie spodziewano. Loiska wesoła, rozpromieniona, nucąc, biegała po pokojach z Brysią, myśląc o nowem ich przystrojeniu, bo miała teraz pieniądze. Chciała to życie otoczyć wszystkiem, co tylko je jak najrozkoszniejszem uczynić mogło.
Na tak uradowaną, śliczną, odmłodzoną marzeniami trafił starosta, który wszedł blady jak trup, bezmowny, na twarzy mając wypisane, że niósł z sobą wyrok okrutny.
Loiska spojrzała, krzyknęła i przybiegła mu się uwiesić na szyi. Słów nie potrzebowała. Czuła nieszczęście, którego się obawiała. Wiedziała dawno, że godziny ich były policzone, miała nadzieję, że się jeszcze długo, długo pociągną.
— Mów — wyszepnęła w końcu.
Starosta ręką niepewną, drżącą, dobył list ojca i położył go przed nią. Rzuciła nań oczyma.
— Nie powrócisz już — odezwała się głosem głuchym i stłumionym. — Wszystko się skończyło!
— Nie, nie — gwałtownie przerwał, rzucając się, starosta. — Ojca słuchać muszę, tak, lecz mimo niego, mimo wszystko powrócę — przysięgam.
— Nie przysięgaj — odezwała się, usta mu ręką zatulając. — Ty nie znasz ani siebie, ani świata, ani siły swej, ani tej, której uledz musisz.
Straszliwa boleść w tej kobiecie przeszła jak piorun tylko; cała energia jej charakteru wróciła natychmiast. Widziała się zgubioną; dzień jeden zostawał jeszcze. Nie chciała go zatruwać. Potem... była przygotowaną na wszystko.
— Kiedy? — zapytała krótko.
— Jutro rano.
— Koniecznie?
— Muszę!
Ścisnęła brwi i usiadła przy nim, napozór spokojna.
— Mój Boże! — odezwała się, łamiąc ręce — a jam taka szczęśliwa przybyła tu niedawno, rozmarzona, wioząc z sobą złoto, aby niem tę chwilę życia naszego oprawić, aby nam na niczem nie brakło!...
Łzy zakręciły się jej w oczach, ale je otarła szybko.
— Jutro? — szepnęła — dla mnie już niema jutra.
— Ani dla mnie — rzekł starosta. — Ale po za temi dniami, nie wiem wielu, świeci mi nadzieja.
Loiska siadła przy nim i ręką pogłaskała go po głowie.
— O mój drogi! — rzekła — gdybyś ty nawet mógł powrócić, czy myślisz, że te dni czarne, które przetną pasmo złote, pozwolą je znowu nawiązać tak, aby się dalej ciągnęło? A! nie wiesz, że taka miłość nie powraca raz drugi, że ty mi nie przyniesiesz już tego samego serca, a w mojem znajdziesz ślady łez gorzkich. Nic nie wraca! Dnie takie są jedyne w życiu. I ty już tym, co byłeś, nie będziesz, i ja... Ale co tam mówić o mnie!
Rzuciła mu się na szyję, płacząc i śmiejąc się konwulsyjnie.
Przestała mówić.
Starosta wciąż powtarzał, iż powróci i przywiezie jej serce gorętsze jeszcze. Ona, głaszcząc go po głowie, uśmiechała się z politowaniem.
Na chwilę zbiegła do sługi, aby wydać jakieś rozkazy, i powróciła nawpół obłąkana prawie. Po drodze spojrzała w zwierciadło i znalazła się tak strasznie zmienioną, iż stanęła przed niem i z uśmiechem boleści poczęła włosy rozczochrane poprawiać.
— Dziś jeszcze trzeba być piękną dla ciebie!...
Dzień był wiosenny, lecz razem jeden z tych, w ciągu których słońce walczy z resztkami zimy, nie dającej się odegnać. Chwilami promienie jego złote wpadały do pokoju, a wnet szumiał wiatr, gradem i krupami sypiąc w okna. Słychać było grzmoty i śnieg przelatywał po nich. Ogród stawał w bieli na krótko i słońce znów wracało, okrywając go kroplami brylantowemi. Natura, czasem urągająca się człowiekowi, zdawała się trafem wtórować uczuciom tej pary, w której sercach przechodziły promienie jasne i burze.
Napozór Loiska zdawała się nieczułą prawie; wesołość jej, dzika jakaś, dochodziła do szału. Smutnemu staroście niepodobna było do tego wesela pogrzebowego się nastroić. Uśmiech konał mu na ustach, słowa przerywało łkanie. Cierpiał okrutnie! Jednakże wśród tej katuszy on ciągle powtarzał sobie i jej, że powrócić musi. Ona milczała.
W liście do Czeremechy, który on zaledwie przeczytał naprędce, zawarte były papiery. Te dopiero po powrocie do swej izdebki stary począł rozpatrywać. Jak rodzaj wyrzutu, przyłączył mu wojewoda w oryginale list hetmana. Już po wyjściu starosty znalazł go Czeremecha, a że wiedział, gdzie go szukać było potrzeba, zdawało mu się, iż wiedzieć był powinien, kto go tak dotknął, wysłał natychmiast list przez chłopaka w aleje.
Gdy Brysia wniosła go do pokoju, w którym siedzieli niemi i smutni, porwała się zaraz Loiska i chwyciła pierwsza papier, którego się obawiała.
— Tak, tegom się była powinna spodziewać — rzekła. — Hetman pomścić się musiał i srożej nie mógł nad to.
Rzuciła list na ziemię. Starosta podniósł go, popatrzył nań i zarumienił się.
— Wrogiem mu będę przez życie całe — rzekł.
Widok tego listu truł ostatnie chwile Loisce; zmięła go i rzuciła w ogień.
Starosta miał teraz do wszystkich wrażeń i uczuć dnia tego i zemstę w dodatku, która cierpienie zwiększała. Chciał jechać zaraz i wyzwać hetmana.
— Dziś nie — nakazująco zawołała kobieta — dziś należysz do mnie. Ani dziś, ani nigdy — dodała. — Hetman strzela zbójecko i nie oszczędzi was, a wy swojego młodego życia przeciw resztkom steranego żywota nie powinniście stawić. Nie pozwalam! Honor nie wymaga tego. Darować mu życie jest może najstraszniejszą karą. Szczęśliwi, co umierają młodo! — zawołała z uniesieniem — przy uczcie życia, z kielichem w dłoni, w różanym wieńcu, z niezeschłem sercem.
Oczy jej zaświeciły.
— Tak ja umrę. Pić do dna tę męty, o! toby było okrutnem. Przeżyć serce własne, powoli doczekać się tej nocy, co wszystkie blaski brudnym płaszczem rozczarowania okrywa... O, nie!
Starosta starał się ją uspokoić; siadła przy nim, śmiejąc się.
— Ile jeszcze godzin do jutra? — spytała i popatrzyła na zegar stojący na kominie.
Nazajutrz rano starosta wyszedł z pawilonu sam, nawpół obłąkany z bólu, nie umiejąc wśród drzew ogrodu znaleźć drogi. Szedł i oglądał się za siebie; w oknie nie było nikogo. U wrót stał powóz, który nań czekał.
Zaturkotało... Cisza panowała w pawilonie. W ganku siedząca stara Brysia płakała, ocierając łzy.
Dzień po wczorajszych burzach wstawał pogodny i zimny, niebo miało tę barwę blado-niebieską, w zieloną wpadającą, którą stare turkusy przybierają. Chłód przejmował.
Gdy Brysia, wypłakawszy się, podniosła oczy, krzyknęła przestraszona. Przed nią na przeciwległej ławce siedział, spokojnie czekając, na kiju oparty mężczyzna stary, siwy, w baraniej czapce na głowie i kożuszku baranim. Musiał jednak być znajomym Brysi, gdyż z pierwszego przestrachu przyszedłszy do siebie, odezwała się, choć na żebraka wyglądał:
— A! jakże mnie pan przestraszył!
Na twarzy starego malowały się litość, współczucie i niepokój:
— Pojechał? — zapytał.
Brysia głową potwierdziła.
— I nie wróci, to nie ulega wątpliwości — dodał pocichu stary. — Wiem o wszystkiem od Czeremechy. Cóż ona biedna pocznie? Bóg dziwną drogą doprowadził ją do opamiętania i poprawy. Niechżeby wytrwała w niej i nie wracała do dawnego życia. Zdaje mi się, moja panno Brygido — dodał — że teraz, jeśli kiedy, czas, abym się ja jej dał poznać i stanął jako opiekun, jako obrońca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna. Przygotuj ją!
— Ale jakże ja to potrafię? — odezwała się stara sługa.
— Pocznij jak chcesz, jak ci serce podyktuje — rzekł Kożuszek — ale nie zwlekaj z tem. Później, gdy ta boleść przejdzie, starym nałogiem zechce szukać rozrywki i złych ludzi towarzystwa... ja się już na nic nie zdam. Trzeba korzystać z czasu.
— Przyjdź pan sam — przemówiła po namyśle sługa — ale nie w tym stroju, który jej przypomina nieszczęśliwe wasze wystąpienie na reducie.
— Ona mnie już nie pozna! ona zapomniała nawet twarzy mojej! — westchnął Kożuszek.
— Boś się pan zmienił, postarzał, tyle lat upłynęło — mówiła Brysia — a i strój ten, Boże odpuść... trudno się domyśleć.
— Tak, strój! wyście to mnie w niego przybrali — westchnął Kożuszek — z rozpaczy go wdziałem, a chwilami, Bóg widzi, myślałem, że oszaleję i szalałem doprawdy. Domowe nieszczęścia, kraju losy, niepoczciwość ludzka rozpacz wywoływały!
Gdy to mówił, Brysia nagle położyła palec na ustach; wstała blada i niespokojna.
Zamilkli. Wśród ciszy z głębi domu dobywały się jakby stłumione jęki.
Niespokojna sługa wbiegła do wnętrza, drzwi nie zamykając za sobą. Krzyk się dał słyszeć nagle.
Kożuszek wstał, drżąc cały; wargi jego drżały jakby jakąś modlitwą. Chwila długa oczekiwania upłynęła.
Z załamanemi rękami, z twarzą wywróconą, Brysia wybiegła z pokojów.
— Na miłość Boga! — krzyknęła — kto żyw, kto w Boga wierzy, po doktora! Ona jest konająca. Otruła się, czy co... Przy łóżku stoi flaszka... wypiła jakieś lekarstwo... truciznę... dogorywa... Po doktora!
Stary rzucił się, niepewien czy do domu ma wpaść, czy sam biedz po lekarza. Głowę stracił. Służącego, który się zjawił, Brysia popchnęła także:
— Po doktora!
Z domu ogrodowego na wieść o chorobie pani wybiegli też wszyscy, każdy w swoją stronę, gdzie kto o jakim lekarzu wiedział.
W sypialni leżała Loiska napół żywa, blada, walcząc z jakąś siłą, która jej odbierała życie. Oczy to się zamykały ciężko, to otwierały przestraszone, oddychała z trudnością. Białemi rękami chwytała dokoła siebie odzież i posłanie, gorączkowo je ściskając. Niekiedy westchnienie wyrywało się z piersi, lecz natychmiast zacinała usta, nie chcąc wydać krzyku i okazać cierpienia. Pot lał się po białych skroniach, otoczonych rozplątanemi bujnemi włosów warkoczami.
Brysia, płacząc, na klęczkach przypadła przed nią, podając jej wodę, trzeźwiąc octem, który ona z wysiłkiem odpychała.
— Nie chcę żyć — wołała — nie ratujcie mnie! Nie posyłajcie po nikogo. Księdza tylko.. księdza! Nie mogę żyć... już walkę tę ze śmiercią przebyłam... już nic nie wróci.
Stara sługa, która nie wiedząc co robić i jak ratować, bezmyślnie mówiła, co jej usta same machinalnie wygłaszały — odezwała się z rozpaczą:
— Gdyby choć on, choć ojciec był tutaj!
Na wspomnienie ojca drgnęła Loiska i podniosła się nieco z trwogą.
— Ojciec... ale on mnie się zaparł i opuścił... nie mam ojca!
— Był tu, jest tu — zaczęła sługa — ja nie wiem, przed chwilą.
Właśnie gdy to domawiała, stary w kożuszku wbiegł, prowadząc z sobą doktora Lafontaine’a. Widok tego żebraka krzyk dobył z piersi Loiski, rękami osłabłemi oczy sobie zakryła.
Brygida dla uspokojenia jej zawołała:
— To ojciec... ojciec!
Oczy chorej otwarły się strasznie... Stary klęczał przy niej. Loiska patrzyła osłupiała.
Doktór tymczasem, nie zważając na nic, nie widząc, co się wkoło niego działo, chwytał flaszkę, stojącą przy łóżku, aby poznać truciznę, i ręką drugą cisnął puls chorej, która zdawała się konającą.
Słabym głosem, patrząc na tego, którego jej ojcem nazwano, zawołała:
— Księdza!
Stary chciał wstać, lecz siły go opuściły; padł na ziemię.
Lafontaine już, dobywszy z kieszeni jakieś proszki, które na wszelki wypadek wziął, wiedząc o otruciu, rozpuszczał je w wodzie i chciał zmusić chorą, aby je wypiła.
Loiska odepchnęła z całą siłą napój podany.
— Ja nie chcę żyć! — zawołała z wysiłkiem.
Niepodobna było ani złamać jej uporu, ani siłą ją do wzięcia antidotum przymusić.
Tymczasem walka z życiem, ze wzruszeniami temi przeciągała się, lecz jawną była na zmienionej straszliwie i ściągniętej boleścią twarzy.
Loiska z niewieścim sromem coraz to sobie usiłowała zakryć lice, aby jej męczarni nie widziano.
Doktór rozpaczał prawie. Każda chwila była drogą, każda stracona zwiększała niebezpieczeństwo. Loiska nie dawała się skłonić do wypicia podawanego napoju, siły jej uchodziły, śmiertelny pot występował na twarz wybladłą.
Wśród tych straszliwych zapasów ze śmiercią, sługa ze schwytanym w ulicy przypadkiem kapłanem stanął u łoża Loiski.
Był to starzec, a powierzchowność jego dziwna, jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu świętobliwości i natchnienia pełne. Powaga, siła tych rysów nie pięknych, ale duchem wielkim wypięknionych od ideału, czyniły wrażenie, któremu nie było można się nie poddać.
Wbrew zwyczajowi, długą, siwą, na piersi spadającą miał brodę, suknie wskazywały, że należał do braci z góry Karmelu. Surowego coś, ale litościwego razem było w tem obliczu — coś, co człowieka nie z tego świata znamionowało.
— Kobieto! — zawołał, podnosząc krzyżyk swojego różańca — kobieto, co śmiesz przeciw Stwórcy twojego się buntować, nakazuję ci: oczy otwórz, skłoń głowę i słuchaj! Zły duch, co tobą owładnął, niech idzie precz, na ustęp!
Loiska odetchnęła z bolesnym krzykiem, a doktór, korzystając z wrażenia, napój do ust jej przysunął.
— Buntownico, bądź posłuszna! — powtarzał kapłan — na krew Chrystusową rozkazuję ci!
Lafontaine wlał napój w jej usta.
Kapłan żegnał krzyżem świętym. Oczy Loiski otwarły się i wryte pozostały długo w tę twarz piękną, spokojną a potęgi ducha pełną.
Szepnęła cicho, że chce spowiedzi. Ksiądz ręką wskazał, aby wszyscy wyszli.
Nie wyjmując trochę zmarszczonego doktora, usunęli się obecni do drugiego pokoju. Siła jakaś wstąpiła w chorą, która podniosła się ku pochylonemu kapłanowi i cicho szeptać, płacząc, poczęła.
Z za drzwi przymkniętych słychać było łkanie i głos napominający a pocieszający kapłana, a potem spokojną zwycięzką jego modlitwę.
Sam on zawołał lekarza.
— Teraz ty czyń — rzekł — czem cię Bóg natchnie, abyś życie zatrzymał, jeśli w tem jest wola Jego.
Nie odszedł jednak i stał zamyślony, patrząc na to biedne dziecię ziemi, które rozpacz zgniotła jak robaka. Nie widać było w jego twarzy tego zmiękczenia i litości łzawej, jaką w innych wzbudzał stan chorej. Był jak posąg miłosierdzia, ale nie ziemskiego, z góry patrzący na krótki ból tego żywota. Znać było na nim, że wiele łez i krwi miał przed oczyma i w pamięci, że przeszedł długą drogę krzyżową, a duchem już mieszkał w niebiesiech.
Stary żebrak, szepcąc coś, całował ręce jego... zdawał się o cud prosić i wierzyć, że mógł go wybłagać.
— Nie domagajcie się u Boga — odrzekł kapłan cicho — tylko tego, co jest Jego wolą, albowiem On wie, co zbawienne, a gdyby wam dał, czego pragniecie, jutrobyście może musieli błagać Go, aby wam to odjął. Niech się stanie wola Jego, na wieki wieków amen.
Lafontaine, zajęty chorą, która zdawała się nieco uspokojoną, dawał znaki, aby ją zostawiono samą i stary kapłan z Kożuszkiem wyszli do izby pierwszej.
— Pobłogosławcie ją, aby żyła — składając ręce, odezwał się do niego żebrak. — Znam was i wiem, że wy wszystko możecie u Boga.
Stary kapłan podniósł ręce i uśmiechnął się, patrząc nań z politowaniem.
— Bóg daje, Bóg bierze siły — rzekł. — Nie mam ja ich, bo one w mych rękach nie byłyby już potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, o którym zasłyszeliście, na którego rozkaz biły pioruny i katowie na kolana padali. Siła Boża wyszła ze mnie. Modlić się tylko mogę, abyś był pocieszony, stary mój. Macie czas... sprowadźcie z wiatykiem kapłana, i niech się stanie, co Opatrzność tobie i jej naznaczyła.
Ksiądz Marek, mówiąc to, nakrył głowę czapeczką, szeptać począł pacierz i wyszedł powoli, cały zatopiony w swej modlitwie.
Lafontaine ukazał się po chwili. Ojciec patrzył nań z trwogą i oczekiwaniem. Po doktorze nic poznać nie było można: ani zwątpienia, ani nadziei.
Kazał wysłać po lekarstwa nowe i siadł odpocząć trochę.
Zbliżył się doń stary, błagając oczyma.
— Nic powiedzieć nie mogę — odezwał się doktór. — Pomoc przyszła późno, ale któż wie? albo ją ocali, lub tylko cierpienie przedłuży. Zrobimy, co jest w ludzkiej mocy.
Tak dzień cały w niepewności upływał i strachu. Brysia nie odstępowała chorej, lekarz zaglądał, dawano lekarstwa... ale stan się nie polepszał wcale. Noc nadchodząca nie zmieniła go. Chora to usypiała, to zrywała się z trwogą i jękiem.
Północ była, gdy zażądała od sługi, aby do niej przyszedł ojciec. Stary, który zrozumiał to, że jego ubiór mógł przykre na chorej czynić wrażenie, posłał we dnie do Macieja, przebrał się i stawił u łoża dziecka.
Loiska patrzyła nań długo i łzy z jej oczów ciekły.
— Przebacz mi — rzekła — umierającym trzeba darować ich winy.
— Ty nie umrzesz, dziecko moje — zawołał stary, wybuchając — ty żyć będziesz dla mnie i na pociechę moją po wielkich, ciężkich strapieniach... Ty żyć musisz!
— A! nie każcie mi żyć — odezwała się Loiska. — Teraz właśnie przygotowaną jestem, aby się rozstać ze światem, nie żałując go, rozgrzeszona. Cóż więcej on mi dać może?
Płakała po cichu.
— I ty mi przebacz — rzekł ojciec — bom szalał z bólu i wstydu.
Loiska wzięła rękę jego i przycisnęła ją do ust; wargi jej były jak lód zimne. Przyłożył usta do jej czoła — i ono stygło. Oczy zachodziły jakby zasłoną mglistą.
Starzec odstąpił pocichu.
Zdawało się, że usypia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .