Barani Kożuszek/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Barani Kożuszek Tom II | |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
J. I. Kraszewski.
Barani Kożuszek
OPOWIADANIE HISTORYCZNE
z końca XVIII wieku.
Z przedmową
Teodora Jeske - Choińskiego.
Tom II.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
Granowskiego i Sikorskiego.
47. Nowy-Świat 47. Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 Ноября 1898 года.
|
Dnia tego, gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej napadł hrabiego, piękna kasztelanicowa spodziewała się wieczorem świetnego towarzystwa i wielu gości.
Poczyniono też przygotowania stosowne na ich przyjęcie, bo Loiska miała tę dumę małych ludzi, którzy boleją, gdy w ich domu najwyszukańszy nie panuje zbytek. Gotową była zastawić klejnoty, największą ofiarą okupić wystawę i przepych; nie mogła ścierpieć, aby jej dom z najzamożniejszemi się nie mierzył.
Gotowano więc wieczerzę, sprowadzono ostrygi, przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama gospodyni, choć wcale nieumiejąca niczem zarządzić, niecierpliwa, zapominająca się, tego dnia po kilkakroć zapytywała o wszystko.
Potrzeba było przyjąć czasowo jednego lokaja więcej.
Wszystkie pokoje miały zajaśnieć światłem jarzącem.
Loiska zrana była w kilku sklepach, u pani Lex i u Łazarewiczowej, ażeby coś sobie do wieczornego dobrać ubioru. Zimna jak lód, myślała jednak o młodym staroście i głowa jej była nim zajęta. Serce nie uderzyło mocniej, choć chłopak był piękny, świeży i mogący się podobać, choć z oczów jego tryskała rodząca się namiętność; rachowała tylko, że... mogłaby go może doprowadzić aż do ołtarza. Ołtarz dla niej znaczył bogactwo, imię, znaczenie, przepych, zwycięztwo. Zadanie było trudne bardzo, lecz czuła się na siłach, by mu podołać. Zwierciadło mówiło jej jak była piękną, a na przebiegłości, na panowaniu nad sobą nie zbywało.
Odegranie roli cnotliwej, surowej, nieprzystępnej nic ją nie kosztowało.
Ku wieczorowi miała ochotę pojechać i pokazać się w teatrze; lecz po małym rozmyśle, musiała się wyrzec tego. Pięknością olśniewała wprawdzie, lecz nie chciała się w oczach starosty pokazać osamotnioną, wyłączoną z towarzystwa kobiecego, a panie wcale jej nie znały. Przypatrywały się pogardliwie zdaleka i okazywały lekceważenie. Nie wszyscy też mężczyźni coram publico z uszanowaniem byli dla niej.
Musiała się wyrzec tej przyjemności. Siadła tymczasem do klawikordu i potrosze wprawiała białe rączki, nucąc coś półgłosem. Tak czas zbiegł aż do godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodził, ciągnąc za sobą nienasyconych wzruszeniami graczów. Nikogo nie było jeszcze.
Wtem w przedpokoju zaszumiało i wystrojony wpadł Tytus sam — tak, sam jeden. Loiska zarumieniła się, wstając od klawikordu i czekając na tłomaczenie, co te odwiedziny solo oznaczać miały.
Tytus miał twarz zasępioną. Zbliżył się do niej żywo.
— Czybyś pani miała czem wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? — zapytał.
— Ja? — odparła Loiska, rumieniąc się. — Cóż to jest? nie rozumiem.
— Na zapytanie moje, czy pójdziemy tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie, chłodno, i znajdował, że mu się zbyt narzucać nie wypada.
Dumną minkę robiąc, lecz z wyraźnem nadąsaniem, gospodyni odparła:
— Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może?
Tytus popatrzył na nią, a choć nie odpowiedział żadną niegrzecznością, dał do zrozumienia milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tem.
— Życzę panom, abyście się gdzieindziej bawili lepiej niż u mnie — zawołała ze źle i przesadnie udaną wesołością.
To mowiąc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić świece w żyrandolikach u ścian.
Tytus stał, jednę rękę włożywszy w kieszeń. Przystąpił do niej, swobodne nadając sobie ruchy poufałego domu przyjaciela.
— Nie zaprzeczam — szepnął — że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie ma siłę pociągającą. Stara to reguła; ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i niedoświadczonymi, biorącymi wszystko za dobrą monetę, przesadzać tej strategii. Boję się, czyś pani nie była za zimną i surową.
Zniecierpliwiona już Loiska zarumieniła się ogromnie, słysząc tę admonicyę, zaperzyła się, tupnęła nogą i z niecierpliwością swojemu charakterowi właściwą wybuchnęła:
— A! proszę! uwolnij-że mnie pan od tych nauk i przestróg! Jestem, zdaje się, pełnoletnią i panią mej woli.
Tytus się zżymnął, podniósł rękę, w której trzymał kapelusz, jakby go w pokoju chciał włożyć na głowę, i... zatrzymał się.
— Przecież kasztelanicowa nie wątpi, że jej dobrze życzę.
Loiska tak jeszcze była rozgniewaną, że słuchać nie chcąc, zawołała drugiego lokaja, rozkazując mu stoliki do gry przygotowywać. Tytus, nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą, skłonił się i, nie oglądając, poszedł ku drzwiom. Właśnie miał próg przestąpić, gdy się tu spotkał z lokajem, niosącym na srebrnej tacce list, na którego adres rzucił okiem i poznał charakter hrabiego W. Hrabia W. pisał, a zatem pewnie tego wieczoru nie miał być u Loiski. Zdawało mu się, że ta dezercya zmiękczy piękną panię i ułatwi mu może rozmowę.
Zwrócił się więc od progu, jakby po namyśle, i ręce wtył założywszy, począł przechadzać się po saloniku, zukosa spozierając na Loiskę.
Widział jak pochwyciła list, na adres spojrzawszy, jak zacięła usta, rozerwała pieczątkę, zmarszczona czytać zaczęła i zmiąwszy bilet, wcisnęła do kieszonki. Twarzyczka jej pałała gniewem. Obrachowywała łatwo, iż niebytność hrabiego pociągnie za sobą w salonie pustki.
Narażało ją to na śmiech własnej służby, a może i kogoś więcej.
Niedługo myśląc, przystąpiła do p. Tytusa.
— Proszę pana, pozdrów-że odemnie starostę i powiedz mu, że właśnie spodziewając się go dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili sami.
Było to kłamstwo, na którem Tytus poznał się, czy nie, ale rad był z niego.
— Tak, to rozumiem — szepnął. — Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam...
Loiska podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł rozweselony, nucąc.
Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo zmiana projektów starosty na ten wieczór mało była prawdopodobną. Mogło to chyba na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej ją obchodziła z wielu względów niemiła dezercya hrabiego, którego Loiska potrzebowała.
Był jej kasyerem, bankierem, pomocą w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego więcej nad przyjęcie wieczorem, nad kolacyę, którą później płacił.
Loiska w najgorszym razie rachowała na to, że może nawyknąć do niej, do domu i uczynić ją choćby wątpliwą hrabiną, a niezawodnie milionową panią. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukatów.
Pierwszy to raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnem, lecz było wielce nieprzyjemnem.
Gości, choćby przyszli, niepodobna było utrzymać.
Siedziała zadumana, gdy pierwszy z partnerów zwykłych hrabiego wszedł na próg, pytając już o niego w przedpokoju.
Generał X. był to gracz namiętny, znany z tego, że wszystko, co teraz miał, przegrywał. Wyłysiały, podstarzały, niegdyś piękny, z dawnego antinousostwa swego zachował tylko zręczną postawę, ramiona silne, pierś szeroką. Twarz była zaogniona i rysy zgrubiałe. Elegant niegdy, i teraz ubierał się starannie, ale przy grze zapominał się i zaniedbywał, tak, iż bywał nawet śmiesznym. Raz w życiu wygrał był trzykroć sto tysięcy złotych, które bardzo prędko puścił, i odtąd marzył tylko o nowym uśmiechu fortuny. Miał stałe postanowienie zgrać hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wieczór mu oddawał.
Zaledwie przywitawszy gospodynię, dosyć niegrzecznie zapytał:
— Jakto? niema go jeszcze?
— Niema go i nie będzie dziś, trochę chory — odpowiedziała, zbliżając się doń, Loiska.
Była z nim bez ceremonii.
— Zmiłuj się, generale — dodała nadąsana — załóż ty bank i pociągnij.
— Ja? ja? — odskakując, podchwycił generał. — Ale ja nie umiem, nie mam wprawy. Poniterować, choćby do rana, bylebym miał czem. Zresztą entre nous, moja kasa...
— Pożyczę ci sto dukatów na wieczór do spółki — zawołała gospodyni.
Generał się zadumał.
— A no! — rzekł — któż wie? Bank nam może pójść lepiej, zwłaszcza z taką spółką.
Loiska w tejże chwili poszła do sekretarzyka i wsunęła mu rulon w rękę.
— Siadaj, generale, i przygotuj się. Gdy cię zastaną w gotowości, nikt się pokusie nie oprze.
Generał też nie umiał się jej oprzeć. Złożył kapelusz, przeszedł do drugiego pokoju, siadł na krześle bankierskiem i dukaty rozsypał tak przed sobą, aby ich kupka najpokaźniejszą się wydała. Zamyślony, z uśmieszkiem, talię kart tasował i pstrykał.
We drzwiach ukazał się baron i dwaj wojewodzice, za nimi szło dwóch jeszcze wiernych poniterów hrabiego.
Wszystkich ich z podwójną uprzejmością witała gospodyni, jednym starając się wytłomaczyć niebytność hrabiego, drugich pocieszyć, innych skusić do pozostania ostrygami i wieczerzą.
Goście jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykrości, że im hrabia uszedł. Grać z nim, robiło choć nadzieję, dawało możność znacznej wygranej, gdy z generałem wiedziano bardzo dobrze, iż sumę większą tylko stracić było można.
Jednakże to trzaskanie kartami, ten widok kupki złota wywarły pożądany skutek.
Jeden z wojewodziców szepnął, że należało naprzód zdebankować generała, a potem iść albo do Schultza do kamienicy Dulfusa, albo choćby do Bera na Podwale; w ostatku z biedy do Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto.
Wprawdzie wszystkie te stoły i sale gry były już chyba ostateczną ucieczką, gdy gdzieindziej brakło banku; lecz dla nałogowych pijaków, gdy brak likworu, i siwucha go zastępuje.
Pierwszy baron podszedł do stolika i, nie siadając, rozpoczął od żartów i porównań hrabiego z generałem.
— Mam ochotę va banque postawić — rzekł.
Generał trochę pobladł, ale wstyd mu było się wypraszać, milczał. Tymczasem jeden z wojewodziców położył pięćdziesiąt dukatów na karcie i podsunął ją. Początku tego było dosyć, by inni za poniterki chwycili. Stół ostawiono dokoła. Nie bez strachu, choć śmiejąc się, generał dość niezgrabnie talię rozpoczął.
Nie wiadomo, jemu, czy gosposi sprzyjało szczęście, bo w ciągu tej talii bank się potroił. Baron o va banque nie myślał. Powoli zaczynano siadać i gra się na dobre rozpoczęła.
Gości przybyło jeszcze kilku. Generał był w najdoskonalszym humorze, szło mu na podziw szczęśliwie. Gracze, choć się krzywili, widząc niezgrabność bankiera, spodziewali się z niej później korzystać. W istocie karty trzymał niezręcznie; kilka razy można je było podpatrzyć. Stawiano niby na pewne, śmiejąc się, no i przegrywano.
Gospodyni oddychała trochę swobodniej, widząc, że przynajmniej dom tego wieczora nie będzie pusty. Ożywiona gra trwała jak zwykle do kolacyi. Generał, wstając od niej, był dosyć grubo wygrany, rozpromieniony i wdzięczny Loisce za tak dobrą radę.
Miano już siadać do stołu, gdy we drzwiach dalekich pokazała się niespodzianie i niewłaściwie Brysia, dając znaki Loisce, iż coś pilnego przynosiła.
Zręcznie się wysunęła pani domu, poszeptała coś z nią i powróciła robić honory wieczerzy, ale widocznie pomieszana, uskarżając się bardzo na silny ból głowy.
To było powodem, że goście pośpieszyli z ostrygami i dorozumiewając się, iż się ich pozbyć chciano, po wieczerzy pożegnali Loiskę. Wszyscy uważali, że czy ją bolała głowa, czy nie, ale coś na niej ciężyło. Oglądała się niespokojnie, niecierpliwie i nie słyszała, co do niej mówiono.
Generał, bardzo sumiennie podzieliwszy wygranę, ucałowawszy rączki kasztelanicowej, wyszedł ostatni, brząkając dukatami w kieszeni i myśląc je jeszcze tejże nocy zanieść do kamienicy Dulfusa, na pierwsze piętro, przy Długiej ulicy.
U Bera na Podwalu gra była mniejszą i towarzystwo mniej dobrane.
Ledwie się drzwi za generałem zamknęły, gdy szybkim krokiem Loiska pobiegła do gabinetu swojego przy sypialnym pokoju.
Tu, rozparty w krześle wygodnie, z butelką pękatą burgunda przy sobie i kielichem napół wypróżnionym, siedział hrabia, któregośmy już raz u Loiski widzieli.
— Nie gniewaj-że się — zawołał, nie podnosząc się z krzesła — proszę cię. Musiałem Kurdwanowskiego i parę osób jeszcze na radę, w sprawie bardzo ważnej, zaprosić do ciebie. Nigdzie teraz pewnym być nie można, że ktoś nie podsłucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten Francuz, sekretarz pana Ignacego, mojego dobrego przyjaciela, codzień chodzi z raportem do Bułhakowa, jak pisarz Rzewuskiego przekupiony był przez p. Ciachi — może i mnie ktoś wydać przed spiskowymi.
Loiska stała, słuchając.
— Ale panie het...
— Hrabio — poprawił siedzący w krześle. — Proszę cię, nie irytuj się tem. Przecież to domowi twemu krzywdy nie czyni. Ma foi! nie jesteśmy pierwsi lepsi. A wcale nie życzę sobie, aby ktoś o nas wiedział.
— U mnie schadzki po nocy? — zamruczała Loiska.
— Bardzo są naturalne i daleko łatwiej wytłomaczone, ma toute belle — śmiejąc się, rzekł hrabia. — Pas de prudéries! Każ przychodzących i pytających o mnie tu puszczać. Gabinet ten nam starczy, a tu nas ludzie twoi dewizażować nie będą. Pod te czasy spisków, konjuracyj, katilinaryów należy być ostrożnym.
Mówił to hrabia nawpół drwiąco.
— Ty, prześliczna gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum możesz... no, robić co ci się podoba. Obecność twa byłaby dla nas, choć już podtuptanych, niebezpieczną dystrakcyą.
Loiska, ramionami ruszając, wyszła i w tejże chwili w małych drzwiczkach pokazał się generał Kurdwanowski.
— Ledwiem się potrafił pozbyć Suchorzewskiego — rzekł od progu. — Jest to człowiek wielce pożyteczny, ale języka nie utrzyma.
— Zlituj się, a któżby tego krzykałę wziął do rady tajemnej? — zawołał hrabia. — Bawimy się nim wszyscy, bo jest wyśmienity i bierze się na seryo; ale niech go kaci porwą, jaki głupi! Tego rodzaju kretyństwa — dodał — spotkać mi się nie trafiło w życiu, bo połączone z rodzajem wymowy, czyniącej wrażenie na tłumie i mające pozory czegoś niegłupiego. Suchorzewskiego musimy piastować jak oko w głowie, bo go można jak miotłę w komin popchnąć, gdzie się kominiarzowi samemu iść nie chce. Don Kiszot nasz sejmowy, do pary z kasztelanem Łukowskim.
Hrabia śmiał się jeszcze, gdy naprzód jeden małego wzrostu, przygarbiony, w okularach wszedł mężczyzna, ze śmiesznem zmarszczeniem twarzy przypatrując się tym, co go poprzedzili. Potem wsunął się pleczysty, w mundurze wojskowym, średnich lat brunet, który zdala i z wielkiem uszanowaniem się pokłonił.
Wszyscy, usadowiwszy się na znak dany przez hrabiego, gdzie kto mógł, od niego oczekiwali zagajenia. On tu widocznie stanowił ognisko.
Nie zapraszając gości swych na burgunda, którego sobie nalewał, hrabia pomyślał nieco i zamiast sam począć, odezwał się:
— Kurdwanowski, mów ty za mnie. Nie podnoś tylko głosu. Ja mam ten brzydki zwyczaj, że jak ostatni szlachcic polski, nie mogę mówić bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczyły. Mów krótko, Kurdwanosiu, i cicho! Chociaż jesteśmy w miejscu bezpiecznem, dziś za nic ręczyć nie można.
Kurdwanowski śmiały był, ale wymową nie celował. Zaczął od tego, że się zająknął.
Hrabia, lubiący się pośmiać przy każdej sposobności, nawet gdy o najważniejszą w świecie rzecz chodziło — nie można było ręczyć, czy umyślnie generała na sztych nie wystawił.
— Rzecz tedy taka jest — mówił generał z wysiłkiem. — Niema wątpliwości, że spisek i zamach na rzeczpospolitą istnieje, że ją utopiści chcą na monarchię absolutną przerobić i swobody szlacheckie odwieczne podeptać. Bądźcobądź, choćby życie stawić przyszło, my tego nie dopuścimy.
Pocichu mężczyzna w okularach potwierdził.
— Nie godzi się dopuścić.
Tu hrabia, widząc, że generałowi szło jak z kamienia, machnął ręką i sam głos zabrał:
— Spiskowi, choćby tak rozumnego mieli człowieka na czele, jak mój serdeczny przyjaciel pan Ignacy, jak ks. biskup kamieniecki i ten demagog podkanclerzy... zjedzą licha, czy czego dokażą bez króla. Obmotali go też, oplątali i wzięli w kuratelę. Nikt tego człowieka lepiej nie zna nademnie. Pan Ignacy ze swoim i z Piatolego rozumem nigdyby niczego nie dokazał, gdyby jako ex-jezuita nie użył kobieciny jako pośredniczki. Ale to intra parenthesim... Króla im potrzeba odebrać. Ale jak? otóż to sęk! Prymas się usunął, pani krakowska próżno kwili. Grabowska się gniewa, ale czasy jej przeszły. Król znosi jej łajanie z pokorą, bo mu dobrze uszy naciera, a gdzieindziej się konsuluje. Gdybyśmy kwokę znaleźli nawet, niepewny to środek. A króla nam potrzeba mieć koniecznie!
Wszyscy potakiwali. Hrabia głos zniżył; słuchający skupili się bliżej.
— Ja wam powiadam, że czasem i od waryatów czegoś nauczyć się można i trzeba.
Tu się uśmiechnął.
— Pamiętacie — dodał zupełnie już cicho — jak konfederaci barscy porwali króla jegomości? Nie było to głupio, tylko wykonanie myśli nie odpowiedziało. A gdybyśmy my zręczniej to wykonali? Ja za sukces ręczę: ludzi mam i ludzi dam. Jadącego do Łazienek w Alei Ujazdowskiej otoczymy i porwiemy. W naszych rękach będzie inny[1].
Milczenie głębokie zapanowało, gdy hrabia mówić przestał. Słuchający oglądali się jeden na drugiego. Hrabia śledził uczynione wrażenie.
Nie oponował nikt wprawdzie, lecz i przyzwolenia, ani oklasku myśl śmiała nie znalazła.
Mężczyzna w okularach zaczął powoli.
— Choćbyśmy na samą tę myśl zgodzić się mogli, wykonanie niesłychane trudne, niebezpieczeństwo wielkie, ryzyko straszne...
— Ale tym razem głowę daję — przerwał hrabia — że się uda. Ja w tem... Mam władzę, siłę, ludzi po temu, a chwilę potrafię wybrać, bo wiem, co się każdego dnia na dworze dzieje. Dyskutujmy założenie, egzekucyę ja biorę na siebie.
— Suponujemy więc — począł okularowy — iż rzecz się ma wykonać. Dalej co? Króla mamy tedy w ręku, ale cóż z nim?
— Z królem w ręku natychmiast konfederacya. Żywioły do niej gotowe.
— Ale gdzież n. pana myśli hrabia uprowadzić? Tu w Warszawie oni mają za sobą ludność, część wojska, sejm...
— Ta, ta, ta! — zawołał hrabia — im się zdaje, że oni to wszystko mają. Teroryzują! Każą milczeć, krzyczą i nikt się odezwać nie śmie... Mamy przeciwko nim broń doskonałą. Naprzód źrenicę wolności nam chcą wyrwać; powtóre wiemy z pewnością, że traktują zdrajcy z Prusakiem, chcąc przymierze z nim okupić ustąpieniem Gdańska i Torunia. Będą dowody czarno na białem. Całą tę fakcyę nimi zabijemy. Król, raz w rękach naszych, śpiewać będzie, jak my zagramy. Zbyt miękki i rozumny człek, by się opierał, a w gruncie on widzi, że robi głupstwo, tylko biedaczysko oprzeć się niema siły. Tę siłę my mu damy!
Zamilkli wszyscy; hrabia się coraz myślą własną zapalał, burgunda pił, śmiał się i rzucał oczyma po swoich.
— Cóż panowie na to?
Skromny ów mężczyzna, który się dotąd nie odzywał i stał trochę na uboczu, nagle wtrącił:
— Myśl, jak nie może być lepsza. Śmiała, jedyna w dzisiejszych okolicznościach, co nas zbawić może i od wojny uchronić. To już o nic nie idzie, tylko jak? quomodo?
Hrabia się uśmiechnął.
— Najgłówniejsza rzecz — rzekł — zachować tajemnicę, ale taką, aby żywa dusza, oprócz nas, nie domyślała się tego. Nikt dziś nic podobnego przypuścić nie może, nikomu takie zuchwalstwo na myśl nie przyjdzie. Król jegomość, słuchając tego miłego wołania: „król z narodem, a naród z królem“ — bezpieczny jest, spokojny, ani mu się śni nic podobnego. Stary jego stangret na koźle, dwóch lokajów, adjutant, może kilku konnych mu towarzyszy, i to nie zawsze, gdy do Łazienek jedzie. Postarać się o to najłatwiej, aby naznaczonego dnia ludzie, jakich nam potrzeba, z nim jechali, lub aby ich jak najmniej było. W alei otoczy go przechodzący oddział wojska, którego ja pewnym będę, i weźmiemy go tak cicho, że na zamku ani o tem wiedzieć będą. A gdy na larum uderzą, król jegomość mieć będzie przy sobie imponującą siłę militarną. A co?
Hrabia z rozweseloną twarzą wstał z krzesła.
Obecni zdawali się przyjmować myśl bez sporu; jeden tylko okularowy miał minę obojętną i nieprzekonaną.
— Wszystko to bardzo pięknie — rzekł. — Zasadniczo rzecz się zdaje obmyślana na pewnej podstawie, z gruntowną znajomością sytuacyi i charakteru króla. Ale ja, Tomasz niewierny, powtarzam swoje: wykonanie trudne, niebezpieczne! Gdyby się nawet udało, zawre w całym kraju, jak w kotle. Patryoci mają znaczną siłę...
— Nieprawda, jako żywo! — przerwał Kurdwanowski. — Teroryzm usta zamyka; drżą wszyscy i odzywać się nie śmią; ale prawdziwi republikanie jęczą, wiedząc, że grozi absolutum dominium i ruina swobód naszych.
— Tak jest — potwierdził hrabia gorąco. — Patryotyzmy modne i kunsztowne; ale to, czemeśmy żyli wieki, „auream libertatem“, opłakują wszyscy.
Okularowy nieznacznie ramionami podniósł.
— Suponujemy, że tak jest — rzekł — ale wykonanie! Trzeba ludzi do niego, zatem i do konfidencyi przypuścić niemało osób, a gdzież to u nas widziana rzecz, ażeby się sekret utrzymał? Niema narodu mniej nad nas do tajemniczych robót stworzonego. Zaleje kto wieczorem pałkę, będzie się ściskał i ślinił z pierwszym lepszym, rozpłacze i wypapla. Rzadki, coby przed żoną język wstrzymał, lub przed kochanką. Gęba będzie świerzbiała. Nuż przed czasem kto bąknie... po wszystkiem.
Hrabia się rzucał, słuchając:
— Mylisz się, panie strażniku — rzekł. — Ludzi będziemy mieli, nie spowiadając się przed nimi. Asindziej powiadasz, że niema narodu, któryby do sekretów mniej od nas był stworzony — concedo; ale też niema narodu, któryby, przywiązawszy się do człowieka, ślepiej w niego wierzył. Ja mam takich, co po dobrem śniadaniu pójdą za mną, nie pytając, kędy zechcę.
— A, prawda! — dodał milczący mężczyzna — słowo daję! Prawda święta!
Pan strażnik zamilkł.
— Zatem — podchwycił hrabia — myśl tę każdy z nas bierze ad deliberandum, ale z samym sobą, i wiążemy się najświętszą, najuroczystszą przysięgą.
(Tu hrabia palce złożone podniósł do góry).
— Pod kpem, szelmą i infamisem, nikomu, rodzonemu ojcu ni bratu, ani słowa!
Obejrzał się mówiący. Wszyscy bez wyjątku popodnosili palce i szeptali coś, jakby przysięgę.
— Ale bo też wygadać się z tem, toby znaczyło gardła nadstawić — rzekł strażnik. — Spisek taki, boć to konjuracya nie co innego, pachnie...
— Czem ma pachnieć? — przerwał hrabia. — Dobrem starostwem i krzesłem senatorskiem, gdy się uda. A że się uda...
Uderzył się w piersi.
— Nie zaprzeczycie, że buława, którą mam honor dzierżyć, ma pewne prerogatywy, choć ten głupi sejm wydrzeć je jej pragnie i pierwszego stróża wolności obezwładnić. Zjedzą kaduka! Są tradycye! Jeszcze nowostki te się nie przyjęły i ta fakcya swojego sejmu nie zamknęła... Stanie się przeciw konfederacyi rekonfederacya... Król będzie z nami.
Tu rozśmiał się bardzo głośno.
— A! dożyć tej chwili, gdy się to wszystko rozproszy i po mysich dziurach szukać będzie schronienia! — zawołał. — Warto prawdziwie coś za to poświęcić.
Zatarł ręce, a potem palec położył na ustach.
— Tylko sza!
Narada zdawała się skończona. Strażnik tylko przystąpił do hrabiego i na bok się z nim usunąwszy, chwilę coś szeptał.
— Wiecie panowie co? — odezwał się hrabia — pierwsza myśl jest rzucona; niech ziarno to kiełkuje, niech rośnie. Schodzić się nam potrzeba gdzieś, aby, jeśli komu co przyjdzie do głowy, poddał to dyskusyi. Zatem, zdaje mi się, że stosowniejszego kąta, jak tu, trudno znaleźć. Dom nie tak bardzo na oku. Piękna gosposia, gra u niej... jeśli kogo wabią, dziwu niema. Nikt tu nie podejrzewa. U mnie, choć ludzi moich znam, za nikogo nie ręczę. Za tydzień więc, o tej samej godzinie ja uproszę znów, aby nam się dano naradzić.
Był to znak do rozchodzenia się. Hrabia zwolna rękawiczki nakładał i szepnął Kurdwanowskiemu, aby gości wyprowadzał. Sam chciał pozostać i gospodyni podziękować.
Gospodyni ręczyła wprawdzie, że nikt podsłuchiwać nie może i nie będzie, ale sama czuła się uprawnioną do nadstawienia ucha. Cieniuchne drzwiczki, ukryte za pawilonem, doskonale się do tego nadawały. Ciekawość była zbyt wielką, aby się oprzeć jej mogła. Naradzano się tajemnie, a posiadanie tajemnicy jest zawsze siłą nie do pogardzenia.
Piękna Loiska, stojąc za drzwiczkami, wysłuchała tak prawie całej rozmowy, a choć ułamki pewne nie doszły jej uszu, łatwo domyśleć się ich mogą. Śmiałość pomysłu hrabiego przeraziła ją, osłupiała niemal. Serce uderzyło jej mocno, gdy się uczuła panią tak ważnego sekretu.
Trzymała więc w ręku nić spisku i mogła... w główce się jej zawracało. Była nadzwyczaj rada z siebie, iż podeszła pod drzwiczki.
Nim się jeszcze rozchodzić poczęto, przeszła dla niepoznaki pocichutku do salonu i tam oczekiwała, aby jej Brysia, na czatach stojąca, znać dała, że do gabinetu może powrócić.
Zamiast Brysi, sam hrabia otworzył drzwi, oczyma szukając pani domu. Majestatycznym kroczkiem, z twarzyczką kwaśną i nachmurzoną umyślnie, Loiska zbliżyła się do niego.
— Dziękuję i dobra noc! — zawołał hrabia. — Tak niestety, dobra noc dać muszę, bo...
Spojrzał na nią szydersko nieco.
Loiska zmarszczyła się groźno.
— Panie hrabio — rzekła — niech-że ta narada, o godzinie tak niezwykłej, będzie ostatnią.
— A, par exemple! — przerwał żywo, kapelusz już na głowę nałożywszy, gość — o tem ja nie chcę słyszeć... Ma toute belle, zobaczysz, że na małej wyświadczonej mi usłudze źle nie wyjdziesz.
Skłonił się i, dalszych protestacyj słuchać już nie chcąc, wyszedł.
Loiska siadła zmęczona, ale w duszy uradowana wielce. Mało jest kobiet, któreby z posiadania wielkiej tajemnicy nie były uszczęśliwione, a w położeniu i przy charakterze pięknej pani, sekret takiej wagi był prawdziwym darem nieba.
Wśród tego społeczeństwa obracając się z trudnością, w położeniu będąc wątpliwem, właśnie teraz, gdy starosta zdawał się chcieć ją opuścić, gdy hrabia W. ostygał... potrzeba jej było mieć w ręku nowy oręż do obrony i działania. Straty poniesione dnia tego mniej już dotkliwie bolały.
Jak znaczniejsza część ludzi owych czasów, Loiska nie miała przekonań żadnych, sympatye nie pociągały jej ku żadnemu obozowi. Z jednym z nich tylko wiązały ją bliższe stosunki i interes. Gotową była zupełnie poświęcić ludzi, dla których nie miała szacunku, ani przywiązania, gdyby się to tylko na co zdało.
Mogła króla obronić!
Uśmiechała się, myśląc o tem i nieopatrzności hrabiego, który szukał sobie tak przemyślnie bezpiecznego kąta, a drzwi zapomniał obejrzeć, i głos tak podnosił, że go w trzecim pokoju słychać było.
To, co mowił strażnik, przychodziło jej na myśl. Wielką zdawał się mieć słuszność.
W nierównie lepszym humorze niż z wieczora była, znalazła ją przy rozbieraniu powiernica Brysia, a paręset dukatów, wygranych przez generała, także się do tego przyczynić mogło, bo w domu nie zawsze był dostatek, a nieustannie zwiększały się potrzeby.
Im położenie Loiski dwuznaczniejszem było, tem więcej dla pozłocenia go potrzebowała.
Z uśmiechem na ustach usnęła spokojnie i marzyła może, iż starosta klęczał u nóg jej, białą rękę całował, a u stópek składał wszystko, co miał: serce, rękę, skarby, imię i... młodość ledwie rozkwitłą, której jej tyle pań miało zazdrościć.
Wstała Loiska późno bardzo. Ranek, jak zawsze, sprowadził do przedpokoju przekupniów i usłużnych faktorów.
Naprzykrzonym wierzycielom można było dać teraz małą zaliczkę. Dziwnem wydało się trochę Loisce, że przy toalecie gości nie było, i gdy ubrana prześlicznie, na przedobiedzie wyszła do salonu, nikt się nie zjawił.
Było to prawie niepraktykowanem.
Z południa na chwileczkę wpadł pan Tytus, tylko aby oznajmić, iż prawdopodobnie starostę przyprowadzi. Ale Loiska już mniej się zdawała dbać o to. Obojętnie dość odparła:
— Bardzo mi będzie miło.
Z Tytusem jednak obeszła się grzecznie, była mu wdzięczną za gorliwość jego i białą rączkę wyciągnęła do pocałowania.
Po przejażdżce do miasta, bo gdy miała pieniądze, zawsze czegoś ze sklepów potrzebowała i chętnie traciła na fraszki, Loiska wróciła do domu, aby się na wieczór przystroić.
Hrabia W. nie dawał znaku życia. Miało-li to oznaczać, że przybędzie? czy że... Nie umiała odgadnąć.
W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani żadnego z tych, co z nim grywali, nie mogła się doczekać. Trochę ją to zniecierpliwiło. Więc nawet generał ten przebrzydły ją zdradził. Hrabia W. widocznie był stracony. Znajdowała teraz, że to było bardzo szczęśliwem, bo gracz mógł w końcu dom jej skompromitować.
Ale ta pustka w domu, te salony oświetlone dla nikogo.
Napróżno starała się sama oszukać, uspokoić, wytłómaczyć to na dobre. Łzy jej chwilami w oczach stawały.
Wszystkie więc najwyszukańsze rachuby zawieść ją miały?
Szukała w swem postępowaniu omyłek i znaleźć ich nie mogła. Miłość własna ją zaślepiała.
Tak część wieczora upłynęła: nie było nikogo. Spodziewała się jeszcze starosty, myśląc już z trochą niepewności, jak się z nim obchodzić miała. Czy Tytus miał słuszność, czy też ona?
Loiska byłaby w najgorszy humor wpadła, gdyby nie podchwycona tajemnica, którą sobie obiecywała zużytkować. Stanowiło to całą jej pociechę.
Godzina już była dosyć późna, gdy w przedpokoju usłyszała pani domu szastanie nogami. Miała słuch tak delikatny, a pamięć tak doskonałą, że prawie wszystkich swoich gości rozpoznawała po chodzie, po głosie, po czemś nieznacznem.
Wzdrygnęła się i zadrżała, usłyszawszy ochrypły głos basowy, znany jej dobrze, ale oddawna już nieobijający się o ściany jej mieszkania.
Odgadła po nim krajczego.
Był to możnej i wielkiej rodziny w kraju potomek, podupadły, słynny z największych szaleństw i rozpusty, utracyusz, zrujnowany awanturnik, który się teraz najmniej godziwemi środkami od ostatecznej bronił nędzy. Familia, wyrzekając się go, uważając za odrzutka, już mu nie pomagała; on ją napastował, procesował, a że niegdyś miał stanowisko urodzeniu odpowiednie, wciskał się wszędzie: do króla, do dygnitarzy i był plagą całego społeczeństwa. Cynik, nie mierzący wyrazów, podrażniony, wszędzie, gdzie wszedł, przynosił z sobą skandal. Uciekano od niego, jak od zapowietrzonego, i nawet ci, co niewiele lepszą od niego reputacyę mieli u ludzi, z krajczym na równi stawać nie chcieli.
Stary rozpustnik, zawsze jeszcze licząc się za magnata, bo mu mnogie procesa, w jego przekonaniu, odzyskanie jakiejś bajecznej fortuny zapewniały, upodobał był sobie bardzo kasztelanicową i chciał się nawet z nią żenić; ale Loiska, mimo tytułu, jaki jej przynosił, obrzydliwego człeka ze wstrętem odpychała.
To mogło dać miarę upadku krajczego.
Oddawna nie bywał on już u Loiski, a przybycie jego tak ją oburzyło, że chciała pobiedz, aby ludziom dać rozkaz nieprzyjmowania, gdy on już się z pańską butą wtoczył do salonu.
Był to typ osobliwy zrujnowanego magnata, któremu pozostały duma, śmiałość, przesadzony cynizm dawny i maniery wielkiego świata, połączone z grubiaństwem jakiemś. Twarz czerwona, cała w plamach i wyrzutach, przypominała Tyberyuszową. Piękne niegdyś suknie leżały na nim pomięte, zaniedbane, starte, poplamione. Ręce i nogi obrzękłe miał od podagry, a szyję i twarz pomarszczoną i wychudłą. Wejrzenie zuchwałe, ogłupione, obwisłe wargi, oczy płonące, budziły największą odrazę...
Przy tem wszystkiem miał jeszcze pasyę do kobiet i rad był galanta udawać, choć ręce mu się trzęsły i na nogach ledwie mógł ustać.
— Królowej mojej do nóżek upadam! — zawołał, wchodząc. — Cóż to? Samą zastaję? Szczęście osobliwe! Gdzież dwór i adoratorowie asindźki?
Chciał się do ręki przysunąć, ale Loiska się cofnęła i wskazała mu krzesło. Krajczy padł na nie.
— Każ mi się dać co napić — zawołał — pali mnie! mam szalone pragnienie, a widok twój, królowo moja, powiększa je.
Począł się śmiać, z bydlęcym wyrazem zadowolenia, oczu nie spuszczając z gospodyni, która trzymała się zdala, widoczny mu wstręt okazując.
Krajczy rozparł się szeroko w fotelu, za nogi sycząc pochwycił, odprostował się i próbował uśmiechać.
— Cóż, królowo moja? — począł. — Pogardziłaś mną? hę? Żałować będziesz. Ja proces z tymi łotrami wygram i magnatem jak byłem, tak będę. Zobaczysz! To są uzurpatorowie. Nie chcę im dowodzić, że są illegitimi, ale ta cała linia nie z krwi naszej... Wszyscy o tem wiedzą. Już mi ofiarowali pół miliona, aby mi gębę zamknąć. Odmówiłem... nauczę ich!... Widzisz, królowo, byłabyś miała tytuł hrabiny i magnacką fortunę, a choć mąż trochę stary, ale jary. Z tych bólów w nogach, da Bóg, na rok przyszły Pyrmont mnie wyleczy i mazura jeszcze zatańczę.
Przyniesiono limonadę; krajczy skrzywił się na nią, popatrzył, a nareszcie wypił.
— Ponczubym wolał — mruknął.
Loiska ciągle się trzymała zdala; gość oczyma ją pożerał.
— Wiecznie młoda i piękna! — zawołał. — Ale cóżeś to tak sama jedna? Hrabia W. grywał u ciebie... hę? Odprawiłaś go, czy on się sam wyabszytował?
Loiska ruszyła ramionami. Pragnęła pozbyć się go przed przybyciem starosty.
— Chciałam dziś wyjechać z domu — szepnęła.
Krajczy jakby nie słyszał.
— Ja tu do ciebie nie bez interesu przybyłem — rzekł. — Chciałem ci jeszcze tę refleksyę uczynić, że dobrzebyś zrobiła, idąc za mnie. Masz dużo rozumku i śmiałości, pomagałabyś mi dokuczać familii mojej. We dwoje łatwiej nad nią odnieślibyśmy zwycięztwo. Samo ożenienie jużby ich do pasyi doprowadziło (zaczął się śmiać), a toby mi było bardzo miłem.
Loiska aż nogami tupała z niecierpliwości. Krajczy śmiał się, ale mu razem łzy z oczów ciekły.
— Rozmyśl się, kochaneczko — dodał — jam gotów. Familia będzie się wściekała.
— Zdaje mi się — odrzuciła Loiska — że panu właściwiej myśleć o doktorze, niż o żonie.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza — odparł gość. — A choć nogi trochę strzykają, serce gorące mam, królowo moja i bóstwo ty moje!... Wiesz — dodał nagle — przypominasz mi margrabinę de St. Adelgonde, Francuzkę, dla której się z pierwszą żoną rozwiodłem; kubek w kubek była, jak ty. Miałem się z nią żenić. Szczęściem Francuz mnie wyręczył. Kochała się szalenie we mnie... byłem młody...
Loiska odwróciła się od niego. Byłaby wiele dała, żeby się go pozbyć, gdy w przedpokoju poznała głosy Tytusa i starosty.
Młody panicz wszedł już do salonu zmieszany i nieswój, a zobaczywszy krajczego, którego znał z reputacyi i z widzenia, jeszcze bardziej się zakłopotał.
Stary, przymrużywszy oczy i popatrzywszy nań, ruszył się, na lasce podpierając, aby go przywitać. Loiska, z wyrazem wstrętu na twarzy, odwracała się od niego ku nowoprzybyłym.
Ci niebardzo mieli ochotę kumać się z rozgłośnym awanturnikiem, lecz krajczy zmusił ich do tego. Podszedł sam do starosty.
— Cieszę się, że asindzieja tu widzę — rzekł — to dowodzi, że gust masz dobry.
Pięć grubych palców złożył razem i w końce ich się pocałował, patrząc na gospodynię. Poczem rozśmiał się cynicznie. Loiska gniewem pałała.
Starosta, zimno przywitawszy natręta, ustąpił nieco na bok. Krajczy przyczepił się do Tytusa.
— Spotykaliśmy się już gdzieś z asindzim, fizyognomia mi znajoma. Przyjacielujesz staroście? a no, powinien ci być wdzięczny za zrobioną znajomość z tą piękną panią.
Tytus się nasrożył i chciał odchodzić, ale krajczy nie zważał na to.
— Nie myślicie zagrać? tu co wieczór grywają... hę! Miałem i ja ochotę — rzekł, potrząsając kilkunastu dukatami w kieszeni. — Ja gram w co kto chce. Lombra, tryszaka, faraona, vingt et un.
Nikt nie odpowiadał.
Wszyscy, nie wyjmując gospodyni, taki mu chłód okazywali, że krajczy w końcu, mimo nawyknienia do awanij, obruszył się. Kapelusz, trzymany w ręku, nałożył na głowę, laskę postawił naprzód i nadąwszy się, począł iść ku drzwiom, z salonu już wołając na lokaja:
— Gerome! futerko!
Wyszedł tak, nie żegnając się i nie żegnany, w progu, choć z wielką trudnością, umyślnie zaczynając poświstywać.
Loiska, której z gniewu mdło się zrobiło, padła na krzesło, zakrywając sobie oczy.
— Mój Boże! — rzekł Tytus — nie potrzeba tego tak brać do serca. Jest to człowiek znany ze swego cynizmu i bezczelności. Niedawno toż samo zrobił u księżnej hetmanowej, która go źle przyjęła.
Loiska pomyślała, że łatwiej było znieść księżnie, niż jej.
Starosta starał się niby nie widzieć wypadku, a osłodzić przypomnienie jego grzecznością i zwróconą na inny przedmiot rozmową.
Ale wieczór był struty; gospodyni nadąsana nie mogła już przyjść do siebie i wszystkie jej plany zdobywcze w połykanych łzach gniewu się rozpłynęły.
Starosta też sztywniejszym był niż dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym, nadskakującym, ale zimnym.
Loiska uczuła, że musiano go przestrzedz, że miał się na baczności i że na opanowanie go tak bardzo liczyć nie mogła.
Z rozpaczy wróciła do zwykłego sobie śmiałego tonu, do rozmowy bez rachuby, do ostrych dowcipów, które ją czyniły jeśli niezbyt idealną, to bardzo interesującą.
Z goryczą poczęła mówić o wielkim świecie, o tych, którzy na nią patrzyć i znać jej nie chcieli. A że dla starosty ten ton i ta śmiałość były rzeczą nową, potrafiła go rozbawić i zatrzymać do wieczerzy.
Zrozpaczone to postępowanie lepszy skutek zrobiło, niż dawna duma i przesadna surowość. Starosta wyszedł znów zachwycony.
A jednak była to — wedle potajemnego jego postanowienia — ostatnia, dla przyzwoitości oddana wizyta, gdyż chciał się wycofać i, nic nie mówiąc Tytusowi, stosunek ten zerwać. Wpłynęły na to przestrogi żebraka zagadkowego i tu i owdzie w czasie wizyt oddawanych w mieście, pochwytane wyrazy...
Wiedziano już, że bywał u tak zwanej kasztelanicowej i nie odradzając mu wyraźnie, mimochodem ostrzegano o niebezpieczeństwie.
Właśnie w tych kołach, do których zajrzał odwiedzając Ignacego i Stanisława Potockich, wiedziano o stosunkach Loiski z obozem przeciwnym. Zwrócono uwagę młodego chłopaka na to, iż może zetknąć się z ludźmi, z którymi stosunki mogłyby go tam zaprowadzić, gdzie zajść ani chciał, ani był powinien. Starosta, pomimo młodości i gorącego temperamentu, poczynał wchodzić w siebie i myśleć... Ostygł też znacznie dla Tytusa.
O pochwyceniu Baraniego kożuszka nazajutrz wiedziano w mieście, a że Warszawa cała naówczas żyła bardzo podnieconem życiem, łaknęła nowin, chwytała je chciwie i z drobnych rzeczy nawet robiła wielkie, mówiono o tem nietylko w ulicy, ale i po salonach.
Niejednemu zagadkowy ten żebrak dokuczył, obawiano się go, odgrażano nań. Sam marszałek Mniszech miał raz z nim do czynienia i pamiętał o tem. Inni wysoko położeni panowie, szczególniej ci, którym sejm 1772 roku pamiętano, ci, co otwarcie teraz występowali przeciw reformom — niejeden raz publiczne szyderstwa znosić od niego musieli i pocieszali się tylko tem, że Barani kożuszek za waryata był ogłoszony.
Dnia następnego po uwięzieniu mówiono z nietajoną radością o tem, że nareszcie bruk warszawski oczyszczony zostanie z nieznośnego napastnika, który niczego nie szanował.
Wiadomość, kolportowana szybko, dostała się i do tych, którzy potajemny mieli stosunek ze starym i może używali go po swej myśli.
Rano w kancelaryi księdza podkanclerzego Kołłątaja, ksiądz Jezierski głośno opowiadał z oburzeniem, że biednego niewinnego staruszka straż marszałkowska miała niesłusznie pozbawić kawałka chleba.
Ks. podkanclerzy usta wydął, pokiwał głową i nic nie rzekł.
Jezierski, sam dowcipny i złośliwy, a znający bliżej pono starego, nalegał na to, aby się kto wstawił za nim.
— Co-bo mówisz? — odparł podkanclerzy. — Tego tylko brakowało, aby mnie, i was, i tych, co się w to wdadzą, okrzyczano jako spiskujących z ulicą, z demosem. Wszak asindziej wiesz, iż mówią i tak na mnie, żem mieszczan podszczuł, aby się o swe prawa upominali, żem im pisał memoryał i miał narady z nimi, a nawet, żem od nich wziął pieniądze.
Ruszył ramionami.
— Zmiłujcie się, mnie i siebie nie kompromitujcie! Staremu się nic nie stanie. Wyrzucą go precz z miasta, to drugą bramą powróci i barani kożuch zamieni na opończę.
Skrzywił się ks. Jezierski.
— Est modus in rebus — szepnął. — Niekoniecznie nam samym się trzeba wdawać, ale człowieka salwować musimy.
Ks. Kołłątaj ruszył ramionami.
Tegoż ranka pan pisarz, któregośmy widzieli u Kożuszka na poufnej rozmowie, zjawił się u Ignacego Potockiego i po cichu oznajmił mu o aresztowaniu starego.
Chcąc jednak radzić coś i ratować go, potrzeba było postępować ostrożnie i iść drogami zakrytemi. Wiedziano, ile osób domagało się zemsty nad nieznośnym i zuchwałym człowiekiem.
W salonach, choć jawnie zwano ów Barani kożuszek waryatem, pocichutku w nim domyślano się jakiegoś przebranego spiskowca i sprzymierzeńca patryotów.
Piękne panie, wysocy dostojnicy, którym dokuczył stary, domagali się wykrycia tajemnicy, kim był ten zagadkowy szyderca?
— Pan marszałek ma go teraz w ręku — mówiono — powinien zmusić, aby się odkrył, kim jest. Na to są przecie sposoby.
Podczas gdy po mieście rozpowiadano sobie dnia tego o Baranim kożuszku, Maciej, który przez całą noc oka zmrużyć nie mógł, skoro świt pobiegł do Bernardynów, do ojca Pankracego. Trafił na to, że właśnie mszę raniej niż zwykle odprawiał, bo go gdzieś wysyłać miano, i ledwie pochwycił śpieszącego ze śniadaniem.
— Ojcze dobrodzieju — zawołał, cisnąc się do celi, zapłakany sługa — jeżeli w Boga wierzysz, ratuj! Nieszczęście spotkało mojego pana, o los którego ja dawno się lękałem. Straż marszałka wczoraj go pochwyciła.
— Kogo?
— Barani kożuszek — wyjąknął Maciej, całując rękaw habitu. — Jeżeli wy nie poradzicie, to nikt. Możecie poświadczyć za nim.
— Siedzi na zamku? — odparł ojciec Pankracy i ręce założył. — A mówiłem, a przestrzegałem go! Co teraz począć?
— Ojczuniu, na miłość Bożą, idźcie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do kogo się udać. Poświadczcie, że to człek bogobojny i uczciwy.
Ojciec Pankracy głową tylko potrząsł; zdało się, iż potajemnie się modlił.
Maciej niewiele mógł go nauczyć o tem, jak i za co wzięto starego. Pankracy, zamierzoną podróż odkładając, poszedł oznajmić o tem gwardyanowi, włożył płaszczyk i natychmiast udał się do urzędnika, który zwykł był więźniów indagować i od którego zależało najwięcej, co z nimi potem uczynić miano: odesłać do prochowni, precz wygnać, czy ukarać i więzić.
Był to ten właśnie Suzantowski, który dnia wczorajszego swoim obyczajem tak się obszedł grubiańsko z Baranim kożuszkiem.
Podsędka Suzantowskiego znał ojciec Pankracy dosyć dobrze, bo niejeden raz do więźniów chorych lub skazanych chodził. Ale w tej godzinie, gdy tyle miał do czynienia w kancelaryi, przystęp do niego był trudny.
Szczęściem, suknia duchowna i popularność ojca Pankracego wszędzie mu drogę ułatwiały. Przebrnął więc i straże i pozamykane dla innych drzwi, dostał się do izby, w której już nad protokółem ze zbiegiem jakimś pracował Suzantowski, i potrafił go odwołać na stronę.
Podsędek, dla wypoczynku, przy sądzie miał matą ciupkę, w której jadał niekiedy, jeśli czasu nie miał do stracenia, i drzemał po obiedzie. Wprowadził do niej ojca Pankracego.
— Co jegomości do mnie sprowadza? — zapytał, usadowiwszy go obok siebie.
— Kochany podsędku, miłosierdzie chrześciańskie, litość — rzekł ksiądz. — Posadziliście do aresztu człowieka, którego ja znam nie od dziś. Mówię o Baranim kożuszku... No, w głowie u niego czasem pstro; ale to starowina pobożny i poczciwy!
Suzantowski podniósł do góry głowę, skrzywił się nieco, ręką po brodzie pogładził, jakby próbował, czy dobrze ogolona, i uśmiechnął się.
— Ale, ba! — rzekł cicho. — Uczciwy człowiek! Ale, ba!
A po chwilce dodał:
— Niech-że mi jegomość dobrodziej będzie łaskaw powie, co on za jeden?
Ojciec Pankracy oczy spuścił.
— To, co mnie o sobie wyznał na spowiedzi, sub sigillo confessionis, tego ja ci nie mogę powiedzieć — rzekł ksiądz; — ale świadczę słowem kapłańskiem, że kryminału na sobie żadnego niema. Pokutnik jest.
— Bardzo dobrze — odparł Suzantowski — ale przecie imię i nazwisko jakieś mieć musi.
— Tak, ale przez pokorę i dla pokuty uczynił votum, iż je zatai.
— Dobrze — powtórzył podsędek — a zatem ciągnijmy z tego, coś jegomość dobrodziej mi powiedział, logiczne wnioski. Pokutuje, zatem zgrzeszył, a nazwisko tai przez pokorę, więc musi ono coś być warte, wszelki zaś cywilny urząd domaga się jasno, gdy indaguje. Musimy wiedzieć, kto ten jegomość jest, abyśmy dlań należne, sic decet, poszanowanie mieli i wzgląd pewien.
Ojciec Pankracy zmieszał się trochę.
— Podsędku kochany — rzekł — znasz mnie nie od dziś dnia. Moja poręka coś warta i słowo kapłańskie choćby przed trybunałem się liczy.
Suzantowski pogładził się jeszcze po brodzie, pióro, które miał zatknięte za uchem, wyjął, począł na nie patrzyć, potem je na paznogciu próbować i ocierać o poły wyszarpanego kontusza. Dumał.
— Reverendissime — rzekł powoli — gdyby o mnie jednego szło, wygralibyście sprawę może; ale tu na nieszczęście zachodzą takie wpływy, takie względy, iż ja, jako subaltern, nic albo niewiele mogę. Nie wiem, kto taki ten wasz pokutnik; szanuję tajemnicę spowiedzi świętej, ale Barani kożuszek naraził się wysoko położonym dygnitarzom.
Suzantowski, minę robiąc oburzenia pełną, ręce załamał i szepnął:
— Chyba nie wiecie, że raz jego ekscelencyę samego j. w. marszałka w ulicy śmiał napastować. Horrendum! nie wiem, co mu rzekł, ale swojego czasu hrabia był furiosus i tego mu nie zapomniał. Jeżeli naówczas uszedł kary i smagania, winien to był szczególnym okolicznościom, że się uwaga odwróciła od tego i roztrąbiać nie chciano. Ale dziś... na samą wiadomość o uwięzieniu wszystkie stare grzechy mu przypomniano.
Ruszył ramionami.
— Cóż ja tu mogę?... nic.
— Miej-że litość nad starcem — dodał ksiądz.
Suzantowski, w milczeniu rękami szeroko rozkładając, ukazywał, iż jest bezsilnym.
— Dziś już, ojcze kochany — rzekł, głos zniżając — jak tylko wieść gruchnęła, że go wzięto, natychmiast marszałek sam przysłał, zalecając najsurowszą indagacyę.
To mówiąc, Suzantowski ruchem dobitnym okazał, jak się ona odbywać miała.
— Na rany Boskie! — zawołał Bernardyn — toż starzec bezsilny.
Podsędek dobył chustkę ogromną z kieszeni, nos otarł, złożył ją porządnie i rzekł głosem płaczliwym:
— Choćby mi się serce krajało, ojczuniu, obowiązki moje... Musimy statut civilem jego mieć czarno na białem.
— Ale z niego, choćbyście go i męczyli, niczego się nie dowiecie.
Tu Pankracy zadumał się trochę i wtrącił:
— A nuż szlachcic? — rzekł nagle.
Suzantowski, który tego argumentu się nie spodziewał, trochę się żachnął w tył. Pomyślał.
— Niewiadomość grzechu nie czyni — rzekł. — My u żebraka klejnotu szlachetnego suponować nie możemy.
Pomimo to, podsędek przypuszczeniem szlachectwa cokolwiek był zmieszany. Jakby sam się chciał przekonywać, dodał:
— Bito nieraz i szlachtę; nietylko sąd, ale niejeden magnat na kobiercu, i bez niego, bizuny dawał. Panu staroście kaniowskiemu uboga szlachta napraszała się nieraz, aż w końcu musiał odpowiadać: „nema hroszy, ne budu bity.“ — Kiwnął głową. — Gdzie on tam szlachcic! Lada jaki szlachetka herbuby między tałałajstwem, żebractwem, pod kruchtami nie posponował.
— A pokuta! — odparł ojciec Pankracy.
Podsędek, którego coraz głośniejsza rozmowa, dochodząca przezedrzwi z izby sąsiedniej, niepokoiła, wstał, jakby chciał skończyć konferencyę z księdzem.
— Mój ojcze — rzekł — jedyną radę mam — podniósł palce do góry. — Chcecie go salwować, tam się potrzeba udać... tam. Ja słucham rozkazów.
Westchnął ojciec Pankracy.
— Gdzieście go posadzili? — zapytał.
— Jak to, gdzie posadzili? — zawołał Suzantowski. — Może mu osobny apartament dać miano? Siedzi razem ze złodziejami i włóczęgami, pościąganymi z ulicy. Ani z miny, ani z czupryny do innego aresztu się nie kwalifikował. Prawo wszystkich równa...
— Złoczyńców — odparł żywo ksiądz. — Ale on zbrodni żadnej nie popełnił.
Suzantowski otarte pióro założył powoli za ucho.
— Wszystko to, ojcze, czegobyście po mnie w imię miłosierdzia chrześciańskiego domagać się mogli, kompetencyę moją przechodzi. Mam tylko prawo i articulo mortis posłać po spowiednika, a tymczasem pilnować, by z głodu nie umarł.
Z tem Suzantowski księdza odprawił, do sieni go odprowadził i ze spokojnem sumieniem siadł do protokółu.
Pomimo surowości podsędka i zamkniętej izby, w której siedzieli więźniowie, troskliwy o pana Maciej, zrobiwszy zapas żywności łatwo przenośnej, potrafił, przekupując straże, przesłać Baraniemu kożuszkowi trochę bułek i wędliny; ale te staruszek natychmiast pomiędzy współtowarzyszy rozdzielił. Ponieważ dnia tego nie wzywano go jakoś do prawdziwego badania, zajął się, nie mając co czynić, a o siebie nie okazując troski, ni obawy, robieniem znajomości z tymi, do których los go przybliżył.
W początku szło to dosyć opornie, bo i niektórzy go nawet grubiańsko zbywali; później podział żywności serca mu zjednał i pewien respekt u ludzi, którzy bezinteresowności tej zrozumieć nie mogli.
Posądzali go też o bzika w głowie, bo któż rozdaje chleb, gdy jutro sam głodny być może? Pierwszy, z którym zawiązał dłuższą rozmowę, był ten, co wczoraj, w niedostatku interlokutora, półgłosem sam z sobą rozmawiał. Był to zbiegły sługa z jakiegoś dworu, który pono nietylko sam się salwował, ale znaczny wyniósł z sobą majątek.
Przed spółtowarzyszem spowiadał się otwarcie, nie udając niewinnego, ale tylko okazując mu, jak dowcipnie się bronić myśli.
Barani kożuszek słuchał go cierpliwie, a po skończeniu relacyi rozpoczął zwolna nawracanie grzesznika.
— Bracie mój — rzekł — sprawiedliwość ludzką łatwo oszukać, ale Bożej nikt nie zdoła, bo najwyższy Sędzia widzi i wie wszystko. Jeżeli ci mam radzić, do winy się przyznaj... lepiej na tym niż na tamtym świecie pokutować.
Hajduk na uniewinnienie swe nadzwyczajny ucisk pana i nieznośne obchodzenie się komisarza opowiadać zaczął.
— Za to oni też odpowiedzą — ciągnął stary — bo przed sądem Bożym ani panów, ani komisarzy, ani chłopów nie będzie, tylko ludzie... Co się komu na tym świecie krzywdą stanie, sowicie nagrodzi się na drugim.
Hajduk westchnął.
— Mówcie wy, co chcecie — rzekł, konkludując — łajdaki są i po wszystkiem.
Ku wieczorowi wcale niespodzianie Barani kożuszek wniósł odmówienie wspólnej modlitwy.
Gawiedź przyjęła to z pewnem zdumieniem, nikt jednak opierać się nie śmiał, i stary, uklęknąwszy, na głos począł naprzód litanię odmawiać do N. Panny, potem psalm „Kto się w opiekę“ i wieczorne modlitwy.
Serca ludziom zmiękły jakoś. Kobieta, siedząca w kącie, płakać zaczęła. Coś z dawnego, poczciwszego życia się jej przypomniało. Na starego patrzano z pewnem poszanowaniem; dla każdego miał słowo dobre, pociechę, a pomimo, że nie lepiej od nich wyglądał, poczuli w nim wyższość jakąś.
Przyniesione przez Macieja jedzenie powtórnie rozdzielone zostało. Ludzie domyślali się już w tym człowieku jakiejś zagadki.
Późno wieczorem pachołkowie znów wyprowadzili starego do Suzantowskiego. Tym razem jednak podsędek przyjął go inaczej, milcząc i ciekawie mu się przypatrując, nim usta otworzył. Nie łajał już i nie klął.
— Miałeś czas do rozmysłu — ozwał się mrukliwie. — Tandem, cierpliwość się wyczerpuje, litość ma granice; potrzeba raz to skończyć. Gadaj, kto jesteś? zkąd rodem? stan? wiek, anteriora! Sąd, jak na spowiedzi, potrzebuje szczerego wyznania.
— Alboż mój stan, wiek i ród są grzechem i winą? — odparł stary. — Powiedzcie mi, com zawinił?
Suzantowski się szarpnął.
— Włóczęgostwo bez wszelkiej legitymacyi już w obliczu prawa winą jest! — zawołał. — Mogę ci zarzucić, że jesteś jednym z tych, co okradli pana wojewodę Walewskiego, lub należeli do zabójstwa pana Sieniuty.
— Więc należałoby tego dowieść! — rzekł stary.
— Nie, należy tobie się wywieść — krzyknął już zniecierpliwiony Suzantowski.
— Nic łatwiejszego — bardzo łagodnie odezwał się Kożuszek — bo gdy wojewodę okradano, a panów Sieniutów zabijano, jam tu był i u księży Bernardynów mszy świętej słuchał.
Podsędek porwał się z krzesła.
— Błazeństwa prawisz! — krzyknął. — Ja tu nie mam czasu z tobą komedyi grać. Gadaj mi!...
Kożuszek na kiju się sparłszy, głowę zwiesił i z rezygnacyą słuchał długiej admonicyi. Gdy się skończyła, nie poruszył się wcale i pozostał milczący.
Suzantowski wzdłuż i wszerz przebiegał izbę.
— Chciało ci się spokojnie Pana Boga chwalić — zawołał, stając przed nim — to pocóżeś na siebie brał jakieś funkcye, do których nie byłeś powołany? Hę?
— Jakie?
— Napadałeś na ludzi spokojnych sprośnemi mowami...
— Mówiłem prawdę, aby ich do pokuty i opamiętania nakłonić.
— Któż ci to polecił?
— Sumienie.
Suzantowski, posłyszawszy ostatnią odpowiedź, plunął i odszedł napowrót do krzesła. Barani kożuszek stał oparty na kiju.
— Gdybym twoich siwych włosów się nie litował — odezwał się podsędek — dobyłbym z ciebie prawdy wiadomym sposobem: kazałbym oćwiczyć, abyś mi wszystko wyśpiewał. Lecz — dodał z powagą — chcę dać ci jeszcze czas do namysłu... Siedź i gnij w ciupie!
Groźba nie uczyniła żadnego wrażenia, a pachołkowie odprowadzili starego do więzienia.
Więźniowie powitali go z radością, on ich z uśmiechem. Poszedł do swojego kąta i na barłogu spać się położył.
Nazajutrz w mieście rozpowiadano sobie bardzo rozmaicie, jak sprawiedliwość napróżno usiłowała z człowieka tego dobyć prawdy, jak się zapierał nazwiska, wykłamywał, uwodził... Miano podejrzenie wielkie, iż był zbrodniarzem i mordercą. Ciekawość wzrastała.
Maciej tymczasem biegał do ojca Pankracego, który skarżył mu się, że nic nie może uzyskać, że trzeba było Bogu ofiarować cierpienie, a mieć cierpliwość. Zaręczał słudze, iż podsędek, choć krzykliwy i napastliwy, w gruncie okrutnym nie był.
Tymczasem pozostawiony we wspólnej izbie, Barani kożuszek spełniał dalej to, co za swe więzienne posłannictwo uważał. Pół dnia prawie nawracał i kazania im prawił, a że je codzień popierał, dzieląc się tem, co mu z miasta potajemnie przynosił Maciej, powagę zyskiwał coraz większą.
Tydzień już przeszło trwało to bez zmiany, gdy dnia jednego pachołkowie zabrali staruszka, nie oznajmiając mu dlaczego i przenieśli do izby innej, w której miał sam jeden pozostać.
Kto to i z jakiego powodu zarządził, nie było wiadomo. Nowe więzienie, nie lepsze od pierwszego, miało tapczan słomą narzucony, jedno okno i piec, który czasem ogrzewano z korytarza. Staremu żal było towarzyszów więzienia, na których już wpływ jego zaczynał być widoczny.
Przyjął jednak to osamotnienie, poddając mu się z pokorą.
Dziwiło go tylko trochę, iż do podsędka wzywanym nie był. Chciano go widocznie złamać tem odosobnieniem od ludzi. Maciej i tu porobiwszy stosunki, opłacając się stróżom, jadło pokryjomu przynosił.
Jednego dnia nareszcie, o zmroku, większym datkiem ująwszy klucznika, sługa stary wcisnął się do pana i gdy się znaleźli sami, płacząc, do nóg mu się rzucił.
Barani kożuszek, choć się uradował, ale razem pogniewał.
— Bodajżeś ty... a toć mnie zdradzić możesz mimowoli — zawołał. — Po co ty mi nosisz to jadło i sznurkujesz tu w więzieniu? Powezmą podejrzenie, ciebie będą śledzili i może dojdą. Na rany Pańskie, nie frasuj się tak o mnie! Albo to ja chłodu i głodu znosić nie umiem i z innej gliny ulepiony jestem, niż ludzie ci, co toż samo cierpieć muszą?
Po odebranej burze Maciej dostał naprędce informacyę, do kogo i z czem miał iść, co przynieść, jeżeliby mu się znów do pokoju wcisnąć udało.
Tydzień upłynął bez zmiany żadnej. Rozmaitemi drogami trafiano do Suzantowskiego, do marszałka nawet, do osób różnych, starając się o uwolnienie ciche staruszka. Mniszech jednak był nieubłagany, bo pamiętał i przebaczyć nie mógł napaści na siebie. Marszałkowa nawet przemówiła coś za tym więźniem, o którym tyle w mieście mówiono. Mniszech słuchać nie chciał, żądał dowiedzieć się, co to za człowiek i kto go nasadził, bo nie przypuszczał, ażeby sam się ważył tak go ostro zadrasnąć.
Prosty człowiek, jakim sobie żebraka wyobrażano, nie był do tego zdolnym i powodu nie miał.
Ojciec Pankracy raz i drugi jeszcze poszedł do Suzantowskiego, ale nie do urzędu marszałkowskiego, tylko do domu.
Skutkiem może tych starań było, że podsędek jednego dnia zameldował się zrana do marszałka.
Nawet urzędnikowi trudno się było docisnąć do wielkiego dygnitarza i męża siostrzenicy królewskiej.
Obowiązki jego przy dworze i królu, ze stanowiska wypływające, nietyle mu zabierały czasu, co towarzyskie różne zajęcia i kłopotliwa administracya Wiśniowca, który i mieniać i sprzedawać chciał, a potem znów wielkim nakładem upiększał. On i pani marszałkowa, siostrzenica króla, jak cała jego rodzina, prawie zawsze potrzebowali pieniędzy i w polityczne intrygi byli wplątani. Nie miał więc marszałek czasu na zajmowanie się pomniejszemi sprawami, które zdawał na podkomendnych swoich.
Powołanie Suzantowskiego było rzeczą osobliwszą i wielce znaczącą. Wieczorem dano mu znać, aby zrana się stawił. Podsędek ogolić się musiał, przeciw zwyczajowi swemu, bo powszedniego czasu czynił to tylko dwa razy na tydzień.
Marszałka zastał przy toalecie, a razem obłożonego dokoła rozpieczętowanemi listami z Drezna, Wiśniowca, Dubna, Petersburga i Kijowa. Spraw państwo Mniszchowie mieli mnóstwo.
Gdy podsędek się oznajmił, marszałek nawet kamerdynera Francuza odprawił. Był namarszczony, znudzony i w złym humorze.
— Domyślasz się asindziej, po co go wezwałem — rzekł. — Koniec potrzeba zrobić jakiś z tym żebrakiem, o którym tyle mówią w mieście, że — tu się skrzywił — nawet król jegomość pytał mnie o niego.
Podsędek ściągnął usta.
— Jakże j. w. marszałek rozkaże?
— Ale któż to jest? co za człowiek?
— Dojść trudno — począł Suzantowski. — Świadczą za nim tacy ludzie, jak ojciec Pankracy, spowiednik jego, że pobożny i pokutujący. Koniec końców, j. w. panie, mnie się widzi i jestem tego pewnym z kilku indagacyj, że z wielkiego nabożeństwa dostał on pomieszania zmysłów. Trudno karać obłąkanego.
— Oho, ho! — przerwał Mniszech. — Cóż, puścić go, aby mi wyrabiał brewerye pod bokiem sejmu, zaczepiał ludzi, buntował uliczników głupiem gadaniem?
— Ale niemniej pewna, że to jest waryat — powtórzył podsędek.
Marszałek namyślił się trochę.
— Waryat? a ponieważ nie wiadomo, kto jest i zkąd rodem, aby go można do miejsca urodzenia odesłać, więc do Bonifratrów z rozkazem, aby go trzymali w zamknięciu.
Suzantowski popatrzył błagająco; chciał się odezwać.
— Do Bonifratrów — powtórzył marszałek. — Rzecz skończona!
Myśl ta zdawała się nawet tak do smaku przypadać Mniszchowi, że mu się czoło rozjaśniło trochę. Skłonił się lekko podsędkowi i siadł do listów, dodając:
— Proszę zalecić, aby go pod żadnym pozorem bez mej wiadomości nie uwalniano.
Nie mógł już podsędek odezwać się, bo marszałek był zagłębiony w czytaniu listu.
Stało się, że co p. Suzantowski miał za środek jedyny oswobodzenia starego, za którym ciągle go proszono, pogorszyło jeszcze położenie jego. Wiadomem było, że oo. Bonifratelli, wedle ówczesnego, powszechnie przyjętego systemu, z obłąkanymi obchodzili się bardzo surowo, a innych środków leczenia aberacyj umysłowych wtedy nie znano, nad golenie głów, zlewanie zimną wodą, krwi puszczanie i pijawki. W razie oporu, wiązano i krępowano nieszczęśliwych.
Lecz na to już rady nie było. Tegoż dnia, nad wieczorem przyszedłszy, Maciej od stróża się dowiedział z przerażeniem, iż Barani kożuszek został do Bonifratrów przewieziony.
Nie powiedziano mu, wyprowadzając go z więzienia, co z nim uczynić miano. Stary ze swą rezygnacyą, która go nigdy nie opuszczała, wziął kij i był gotów do drogi. Przeprowadzający go stróż miał pismo z urzędu marszałkowskiego, polecające obłąkanego czujności braci.
Dopiero u furty Barani kożuszek z uśmiechem postrzegł, że go odstawiono do czubków.
Pierwszym z braci, który go tu spotkał, szczególnem zrządzeniem był właśnie ten, który, chodząc po kweście, uderzony był podobieństwem właściciela kamienicy przy ulicy Krochmalnej do Baraniego kożuszka. Teraz jeszcze żywiej go uderzył zupełnie podobny głos starego do słyszanego w rozmowie. Wlepił oczy w żebraka i oderwać ich nie mógł.
Przełożonym podówczas był ojciec Filip Brzeski. Do niego więc, dla rozpoznania, w jaką kategoryę miał wnijść chory, zaprowadzono starego. Kwestarz, żywo zajęty nim, poszedł razem, niosąc pismo od urzędu.
Barani kożuszek stanął w progu i czekał, gdy tymczasem kwestarz pocichu coś opowiadał przełożonemu, który w milczeniu, ze znajomością fizyognomij, jaką mu dawało doświadczenie, przypatrywał się żebrakowi.
Wielce go zdziwiło to, że ów obłąkany był bardzo spokojny, a wzrok jego nie zdradzał najmniejszego symptomatu zboczonego umysłu, nie było też w nim tej melancholii, jaką się w innych wypadkach odznaczają monomani.
Ojciec Filip był człowiekiem surowym, ale dobrego serca. Odczytawszy pismo, zdala się dobrze przyjrzawszy Kożuszkowi, a mając informacyę braciszka, zwolna się zbliżył do niego.
— Cierpiący jesteś? — zapytał.
— Któż z ludzi nie cierpi?
— Musiałeś być dotknięty nieszczęściem jakiemś.
— Tak, mój ojcze, wielkiem, strasznem.
I łzy mu mówić nie dały.
— Tu u nas, w spokoju, przy staraniach, Bóg da, może ci będzie lepiej i przyjdziesz do zdrowia.
Staruszek nic nie odpowiedział.
— Zkąd jesteś? jakiego stanu? — ciągnął dalej przełożony.
— Pokutnik jestem, grzesznik, to mój stan — rzekł żebrak. — O nazwisku radbym zapomnieć.
Tu, zamilkłszy trochę, dodał zcicha:
— Jeżelibyście się o mnie czego dowiedzieć chcieli, spytajcie ojca Pankracego od Bernardynów.
Na tem skończyła się rozmowa.
Ostrożny przełożony, nim coś postanowił, lękając się jakiegoś wybuchu, dodał staremu do dozoru i obserwacyi tego braciszka, który go przyprowadził.
Brat Izydor, ciągle jeszcze nie mogący zrozumieć, co znaczyło to podobieństwo, które go niepokoiło i z myśli mu wynijść nie mogło, zaprowadził go do celi.
Staruszek poszedł za nim z pokorą i dobrym humorem, poddając się losowi.
Ks. Izydor nie spuszczał z niego oka. Postarał się naprzód nakarmić go, potem ośmielić, wreszcie rozpoczął rozmowę.
— Nie masz tu krewnych, brata lub... kogo w Warszawie? — zapytał.
— Nie — rzekł Kożuszek.
— Przy ulicy Krochmalnej? hę? — zagadnął ks. Izydor. — Jak mi Bóg miły... twarz, głos...
Stary ramionami poruszał.
— Nienaturalna rzecz takie podobieństwo — mruczał braciszek.
Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze życie nie doprowadziło do niczego.
Izydor postanowił, nie mówiąc nic, nazajutrz znów z puszką po kweście udać się na ulicę Krochmalną i sprawdzić, czy tam był ów samowtór żebraka.
Do nocy najpilniejszą zwracając uwagę na starego, gdy ten się zaczął modlić, opuścił go braciszek, ale dla bezpieczeństwa zamknął w celi.
Ponieważ obłąkanie okazało się łagodnem, a właściwie żadnych jego znaków dopatrzyć się nie było można, nazajutrz puszczono swobodnie żebraka, zdala tylko dozór mając nad nim.
Ks. Izydor tymczasem, zadraśnięty zagadką, która mu nie dawała pokoju, pobiegł na ulicę Krochmalną.
Maciej, który mu otworzył, nie chciał go puścić. Uderzyło go to, że kwestarz gwałtownie się upominał o widzenie z właścicielem domu i poprzysiągł, że mu o jałmużnę nie chodziło, że ma do niego interes tylko.
Sługa oświadczył, iż pana niema w domu.
Wiedział już od wczoraj, że przeniesiono go do Bonifratrów, a to naleganie kwestarza nadzwyczaj mu było podejrzanem. Nużby się tajemnica wydać miała.
Niepokój i odpowiedzi niepewne Macieja dały do myślenia braciszkowi. Obawiając się, aby kwestarz nie chciał szkodzić staremu, sługa wierny drżącą ręką ofiarował zbyt obfitą jałmużnę. To obudziło większe jeszcze podejrzenie.
Ks. Izydor nie ustępował od progu, oczyma badał Macieja, który bełkotał, czerwieniał i łzy mu w oczach stawały.
Nie wiedzieć co było począć z natrętem. Sługa miał wielką ochotę zwierzyć mu się, a nie śmiał. Drżał cały. Puścić go tak z niczem, a co gorzej, z podejrzeniem, o którem mówić mógł, nie znając jego możliwych skutków — nie chciał Maciej.
Po namyśle więc wpuścił go do domu.
— Ażebyś się ksiądz dobrodziej przekonał, iż nie kłamię — rzekł — proszę ze mną na górę.
Braciszek poszedł. Milczeli przez schody; Maciej wzdychał. Weszli do pustych pokoi, na których widok słudze łzy w oczach stanęły.
Łzy te poruszyły księdza.
— Ale tu w tem wszystkiem tkwi tajemnica jakaś. Jaż nie jestem zły człowiek — począł żywo ks. Izydor. — Ja waćpanu powiem otwarcie. Widniałeś mnie, gdym tu był przed kilku tygodniami. Uderzyło mnie wówczas nadzwyczajne podobieństwo waszego pana do Baraniego kożuszka.
Maciej zbladł i drżeć począł, a ręce mimowoli mu się złożyły, jak do modlitwy.
— Tego człowieka wczoraj do nas z urzędu warszawskiego oddano za waryata. Ale on waryat nie jest... W tem wszystkiem coś tkwi.
— Niema nic! nic! nic! — zakrzyczał Maciej. — Ale na rany Chrystusa, milcz jegomość, bo zgubisz człowieka.
— Będę milczał, ależ mi zaufajcie — odezwał się Bonifrater. — Mów mi, tłomacz, co to jest? za co go wzięli? dlaczego do nas odesłali? Gdy zrozumiem wszystko, już ci to wpłynie i na obejście się z tym nieszczęśliwym. Przecież suknię duchowną noszę i zdrajcą żadnym nie byłem i nie będę.
Maciej począł go całować po rękach.
— Siadaj, mój dobry ojcze — rzekł — powiem wszystko. Bóg widzi, że gdyby nie ten mus, milczałbym, jak kamień; ale wy mu pomożecie, my go ocalimy.
Westchnął stary.
— No, tak, tak... Barani kożuszek a mój pan, z którym tu mówiliście, jedną jest i tąż samą osobą. Człowiek ten ucierpiał wiele od ludzi, był nieszczęśliwy nad wyraz wszelki. Rozmiłował się w kobiecie, która jego imię sponiewierała, na co on patrzyć nie mógł. Potem jedyne dziecko, dla którego żył, co mu było całym światem, matka tak wychowała, że i to poszło na zgubę.
Cóż chcecie! żal mu okropny ścisnął serce: porzucił żonę, dom, wszystko, przyszedł tu, aby choć zdaleka patrzyć na zgubione dziecię i probować, czy go uratować nie zdoła. Zgorzkniało w nim wszystko, w żółć się obróciło. Ot, jak biedny do tego przyszedł, że mu się zachciało za swe nieszczęście mścić nad światem całym. Począł się za żebraka przebierać i... wiecie co dokazywał ów Barani kożuszek.
Maciej nie płakał już, ale beczał. Ks. Izydorowi też łzy w oczach stały.
— Jaki on waryat? — mówił dalej sługa. — Mój ojcze, kiedy się już wszystko mówi, toć najrozumniejsi ludzie go się radzą, toż z nim tacy przestają, co najwyżej stoją... On ma więcej rozumu w palcu jednym, niż my w głowach. Ale niechaj już go i za waryata udają. Bóg z nimi, byle nieboraka nie męczyli.
Braciszek milczał, lecz widać było, że mocno go przejął los tego człowieka.
— Cóż tu robić? — zamruczał. — Przełożonemu mówić o tem, czy nie?
— Niech Bóg uchowa! — zakrzyczał Maciej, ręce podnosząc. — Już i tak za wielu nas wie o tem. On... woli znosić biedę, niż się wydać z sobą.
Ścisnął księdza za kolana Maciej.
— Miejcie tylko opiekę nad nim, bo on sam żadnej nad sobą litości niema.
Z pół godziny jeszcze na cichszej rozmowie pozostali sługa i braciszek, który za dalszą już kwestą nie idąc, natychmiast do klasztoru powrócił.
Zastał tu Kożuszka, który, nie mając nic do roboty, wyprosił sobie miotłę i starannie zamiatał korytarze.
Pomimo danego Maciejowi przyrzeczenia, braciszek Izydor natychmiast, pod sekretem spowiedzi, poszedł wszystko opowiedzieć przełożonemu.
Ks. Brzeski, posłyszawszy to, zadumał się mocno. Nie wdawał się on w sprawy krajowe, bo ani czasu do tego nie miał, ani ochoty; z tego jednak, co słyszał o wystąpieniach Baraniego kożuszka na warszawskim bruku, mógł łatwo się domyśleć, iż był sprzymierzeńcem patryotów. W duchu i on do nich należał. Wzbudziło to w nim sympatyę dla niego.
Położenie więc staruszka tu, gdzie się spodziewano dlań surowości i obejścia ostrego, nie pogorszyło się wcale, owszem stało znośnem.
Gdyby nie pewna bojaźń odpowiedzialności przed marszałkiem, który tak blizko stał króla, będąc dobroczyńcą klasztoru i szpitala — przełożony byłby przez szpary patrzył nawet na ucieczkę żebraka.
To pewna, że do zbytku go nie strzeżono. Ks. Izydor wprowadzał doń pokryjomu Macieja, przynoszono mu nowe druki, odbierał i pisywał listy.
Żeby się zaś nie zdradzać, z dobrej woli pełnił posługi w klasztorze najmniej przyjemne i najcięższe.
Czas upływał. Spodziewano się, iż sprawa Baraniego kożuszka zapomnianą zostanie i on sam pocichu wymknąć się potrafi.
Byłoby też wistocie do tego przyszło, gdyby nie rzecz całkiem nieprzewidziana.
Nadzwyczajna wówczas wychodziła ilość pamfletów i pism ulotnych, pod najdziwaczniejszemi tytułami. Takiemi były: „Dzwon polski“ — „Polak w czui“ — „Cygan z gandziarą“ — „Ksiądz z kropidłem“ i t. p.
Jednego dnia wśród tych druków, które często dla większego rozpowszechnienia autorowie ich rozsypywali po ławach Saskiego ogrodu, po fiakrach najemnych i t. p., zjawił się świstek dowcipny, ale nadzwyczaj złośliwy, pod tytułem:
Z druku nie można było odgadnąć, czy go wydała najpłodniejsza z ówczesnych drukarń, Gröllowska, czy go potajemnie złożono u Pijarów, lub w innej jakiej drukarni. Posądzano wielce redakcyę gazety Niemcewiczowskiej, iż go na świat wydała.
Barani kożuszek w świstku tym, pod przybranemi, ale łatwemi do odsłonięcia nazwiskami, stawił pod pręgierz opinii publicznej wszystkich niemal koryfeuszów tak zwanej republikanckiej opozycyi, poczynając od hetmana Branickiego, Rzewuskiego, Szczęsnego Potockiego i t. p. i dogryzał im wspomnieniami przeszłości, aluzyami do rozmaitych, dotąd na jaw niewyciągniętych wypadków. Autor był tak doskonale świadom wielu tajemnic, tak dowcipny i nielitościwie złośliwy, iż broszurę rozrywano. Jedni wściekali się i odgrażali, drudzy śmieli do rozpuku i radowali.
Tegoż dnia Barani kożuszek był w rękach wszystkich, na zamku, u króla, w ręku posłów i senatorów czasu posiedzenia.
Hulewicz, przyjaciel Szczęsnego, sławny z dowcipu, wymowny i do pióra wprawny, gotował się już odpowiedzieć i obiecywał oddać pięknem za nadobne, nie oszczędzając nikogo.
Miało się tam dostać i temu nieszczęśliwemu, co najwyżej siedząc, najwięcej krwawym się potem oblewał.
Tymczasem całe miasto mówiło o Baranim kożuszku i przypominano go sobie, na nieszczęście.
Pochodzenie pamfletu jedna rzecz poniekąd zdradzała.
Znaną była wszystkim przyjaźń niczem niezachwiana Ignacego Potockiego dla hetmana Branickiego, wystąpienie jego za nim w procesie podskarbiego.
W pamflecie Barani kożuszek, choć nie pominął hetmana, obszedł się z nim daleko dyskretniej, łagodniej niż z innymi.
Można się więc było dorozumiewać, że owa tak zwana frakcya spiskowych niezupełnie była obcą w świat rzuconej broszurze.
W mieście z tego powodu zaczęto dopytywać i śledzić, co się stało z Baranim kożuszkiem prawdziwym? Byli i tacy, którzy posądzali, że on sam pisał tę zajadłą satyrę.
Marszałek Mniszech, przed którym król skarżył się, uśmiechając, na niepotrzebny ten pamflet, choć może nie był z niego tak bardzo niekontent, bo mu on kadził zręcznie — przypomniał też sobie zesłanego do Bonifratrów żebraka. Będąc na mieście dnia tego, zajechał incognito do przełożonego.
Chciał się przekonać sam, czy więzień jest na miejscu.
Gdy ks. Brzeskiemu dano znać o dygnitarzu, wybiegł na jego spotkanie. Barani kożuszek, wedle raz przyjętego zwyczaju, zamiatał właśnie korytarze.
Na zapytanie o niego, ks. Brzeski wskazał marszałkowi delikwenta, dodając, że zachowywał się bardzo spokojnie i najmniejszych oznak obłąkania nie dawał.
— Niemniej proszę go mieć na oku — rzekł hrabia. — Ludzie z niego w złych celach usiłują uczynić jakiegoś bohatera... Fałszywe obiegają pogłoski; potrzeba zawsze mieć go pod ręką, aby módz udowodnić w potrzebie, co to jest za figura.
— To człowiek nieszczęśliwy, ale spokojny — zakończył przełożony.
Od tego dnia, gdy pięknej Loisce jej codzienny gość, hrabia W., biletem grzecznym oznajmił, iż służyć jej nie może i gdy zarazem starosta się nie pokazał, wszystko się zdawało spikać na to, aby kasztelanicowej krzyżować jej plany i zawodzić nadzieje.
Hrabia W. wprawdzie oddał jej wizytę we dnie, dobrawszy sobie kogoś do towarzystwa, aby we cztery oczy przed sąd nie zostać pozwanym, lecz nie grywał już tutaj. Urządził sobie mieszkanie, w którem męzkie towarzystwo dystyngowane się zbierało, korzystając ze swobody, jaką dom kawalerski dawał.
Pomimo nalegań Tytusa, starosta był też rzadkim gościem i wielki ten zapał, jaki w początkach go ogarnął, ostygł wielce.
Wprawdzie ile razy się panu Tytusowi udało tu go wciągnąć, starosta ulegał czarowi tej kobiety, zapalał się znowu; lecz był to pociąg wdzięku czysto zmysłowego, który się rychło rozpraszał, gdy rozmaite uwagi nań oddziaływały.
Przestrzeżony o tym domu, w którym ludzie dwuznaczni mieli swe schadzki i narady, starosta, który coraz bardziej do młodego obozu się garnął i czuł dlań sympatyę, bardzo rzadkim u kasztelanicowej był gościem.
Loiska nadto była dumną, aby go pospolitemi sposoby ściągać chciała. W charakterze tej kobiety zimnej, obrachowanej, było wiele sprzeczności. Obok zepsucia przez wychowanie i przykłady, natura jej dała jakąś szlachetną dumę, często szkodliwą dla rachub, ale stanowiącą lepszą charakteru stronę.
Dumy tej pozbyć się nie mogła. Gdy się jej nie powodziło, zamiast szukać podstępnych środków naprawienia złego, wybuchała gniewem, rzucała się niecierpliwie, zdradzała czasem nieopatrznemi słowy.
Charakter jej wogóle, obok braku uczucia, obok zmysłowego chłodu i temperamentu dziwnego, gwałtowny był, niepokonany. Uniesienia te psuły jej rachuby. Nie umiała być czułą, ani łagodną, nawet gdy rola tego wymagała. Z największym przymusem zaledwie wymódz mogła na sobie pozór spokojniejszy. Rzadko wesoła, gdy raz przyszła do dobrego humoru, wpadała w rodzaj szału, a przejście z niego do gniewu i pasyi było piorunowe i czasem niedającemi się odgadnąć drobnostkami wybuchające.
Przy wszystkich tych dziwactwach, kaprysach, wybrykach fantastycznych, pięknością swą i jakimś urokiem nie dającym się określić obudzała gwałtowną namiętność.
Wszyscy, co się zbliżali do niej, przeszli przez takie przesilenie miłosne, namiętne, chociaż mało kto później, zrażony obejściem się, nie ostygł wprędce. Najmniejsze zobojętnienie dumna piękność karała natychmiastową wzgardą i już nie spoglądała na adoratora.
Służba u niej była niewolą u najstraszniejszego z despotów. Gdy położenie, okoliczności zmuszały ją ulegać komuś, zastosowywać się, słuchać, już dlatego samego zaczynała go potajemnie nienawidzieć.
Po dezercyi hrabiego W. i ostygnięciu starosty, mało kto wiernym jej pozostał. Dom coraz bardziej stawał się pustym i milczącym.
Spiskowi tylko, których tajemnicę podsłuchała Loiska, zbierali się tu czasem wieczorami, w liczbie niewielkiej.
Uwięzienie Baraniego kożuszka, do którego się przyłożyła kasztelanicowa, było dla niej nowiną radosną. Usiłowała starać się o to, aby zuchwałego żebraka ukarano jak najsurowiej; ale wpływ jej był mały i rozbił się o mnóstwo kanałów, któremi miał dostać się do marszałka.
Loiska dowiadywała się, posyłała, obiecywała wiele za zemstę, której pragnęła, i w końcu zrozumiała, iż starania jej będą próżne, że należy sprawę tę zostawić równie jak ona obrażonym.
Zapewniano ją, że żebrak już świata Bożego nie zobaczy. Musiała się tem zaspokoić.
Do innych utrapień, jakie spadły na Loiskę właśnie w tych czasach, nowe przybyło i niespodziewane.
Majętność, która należała zapisem ślubnym w części do matki, a późniejszą dotacyą przeznaczoną została córce, dotąd była w posiadaniu pierwszej. Stosunki pomiędzy dzieckiem a matką nie odpowiadały pojęciu, jakieby o nich z tych imion powziąć było można. Loiska potrzebowała teraz wiele i coraz więcej; ale i matka, która nawykła do zbytków, a z wiekiem coraz się stawała rozrzutniejszą, traciła bez miary. Z wielkiego przywiązania zrodził się później chłód, żal do matki za popełnioną omyłkę, która przyszłości groziła, nareszcie otwarta nieprzyjaźń i wojna.
Matka w spadku dała Loisce swój temperament i charakter. Obie równie były niepohamowane w gniewie i gwałtowne.
Gdy raz poczęły sobie czynić wymówki i wyrzuty, nienawiść zastąpiła miłość rodzicielską i dziecięcą.
Matka nazywała córkę niewdzięczną, ona ją przyczyną swojego upadku i zguby. Od dosyć już dawna nie widywały się z sobą.
Opuszczona przez męża, pani Zelska miała zawsze ulubieńców, rezydentów i wiodła życie prawdziwie naprzekór światu... Im więcej na nią krzyczano, tem otwarciej się z tego urągała. Majątek, rozmaitemi sposoby ratowany od ostatecznej ruiny, w końcu nie starczył na zbytki, zabawy i podróże.
Córce nie przysyłała już nic. Po wymienieniu kilku listów, coraz groźniejszych, Loiska zapozwała swą rodzicielkę. Wytoczył się proces gorszący a zajadły.
Matka, która, pomimo wieku, zawsze jeszcze nadzwyczajnej swej piękności zachowała ostatki, miała wielu dawnych i nowych przyjaciół, ale Loisce też na nich nie zbywało. Sprawa córki była prócz tego słuszną, jasną i nie mogła być przegraną, tylko przewleczoną. Proces się ciągnął, lecz zaczynał być groźnym, tak, że pani Zelska, z porady prawników, postanowiła osobistem widzeniem się z córką spróbować przejednania i jakiegoś porozumienia.
Nie widywały się już oddawna. Loiska wcale się odwiedzin spodziewać nie mogła i nie była do nich usposobioną — gdy dnia jednego utrzymujący jej interesa mecenas Zażywski wszedł o południu, meldując się z pilną sprawą.
Musiała kończąca toaletę piękna pani, która była tego ranka w najgorszym humorze, wyjść do niego napół ubrana.
Proces, jak wszystko, czego tknęła, roznamiętniał ją; wzmianka o nim każda niecierpliwiła; na samą więc wieść o Zażywskim wybiegła.
Podtatusiały kontuszowiec, który niepotrzebnie galanta rolę chciał odgrywać przy klientce, chociaż żonaty był i do umizgów niestworzony, począł od całowania rączek i komplimentu do olśniewającej piękności.
Piękność się skrzywiła.
— Mecenasie, czasu nie mam. Mów... jestem niecierpliwą!
— A! to źle! — rzekł Zażywski — bo ja właśnie zimnej krwi potrzebuję.
— Szukaj-że jej u ryb, nie u mnie — odparła, zapinając suknię.
Mina, którą prawnik zrobił, była tak osobliwą, zagadkową, ale razem tak go brzydkim czyniła, że Loiska suchym śmiechem parsknęła.
— Pan wiesz, że ja jestem niecierpliwą. Więc mów... z czem przyszedłeś.
— Właśnie, póki pani niecierpliwa, mówić nie mogę.
Loiska, nogą tupiąc, zawróciła się.
— Mów pan, bo idę!
Zażywski sięgnął po rękę; nie dano mu jej!
— Czy co nowego zaszło w sądzie? — spytała.
— Nie w sądzie — odparł mecenas — ale sprawa nowy obrót wziąć może. Okoliczność zaszła niespodziewana.
— Mów-że pan otwarcie! nie jestem dzieckiem.
Mecenas westchnął. Nie było już sposobu i musiał rąbnąć i mówić otwarcie:
— Matka pani jest w Warszawie.
Loiska zbladła; patrzący na nią prawnik zląkł się wyrazu twarzy, którą gniew uczynił prawie brzydką a wielce straszną.
Nie rzekła nic długo.
— Cóż to mnie obchodzi? — odparła wreszcie. — Pan wiesz, że się oddawna nie widujemy, że stosunki są zerwane i że ja jej widzieć nie mogę.
Powtórzyła po przestanku małym, z nową siłą:
— Nie mogę!
— Lecz widzenie się to — przerwał prawnik — którego, jeśli się nie mylę, życzy sobie matka, mogłoby...
— Tak, teraz ona sobie życzy, bo widzi, że sprawę przegrała; ale to właśnie jest jednym więcej powodem, bym ja nie chciała.
Mecenas, wyczekawszy trochę, rzekł tylko jedno słowo:
— Matka...
Oczy Loiski zaiskrzyły się.
— Widzieć jej nie chcę! — zawołała. — Przestałyśmy dla siebie być matką i córką. Była dla mnie gorzej niż macochą. Zgubiła mnie!...
Głos jej drżał, łkanie w nim słychać było.
— Nie mogę, nie mogę! — wyjąknęła, odwracając się.
— Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. Są rozmaite interesa, oprócz głównego, a w ostatku...
Spojrzał błagająco; Loiska powtórzyła:
— Nie chcę i nie mogę! Jeśli pan chcesz — dodała po chwili — traktuj, umawiaj się... ja...
Ruchem rąk namiętnym jeszcze raz okazała, że matki widzieć nie chce.
Lecz zdaje się, że wszystko było przewidzianem i obrachowanem, że Zażywski, wysłany przodem, miał tylko wybuch pierwszy wywołać; bo w tej-że chwili drzwi się otworzyły i matka wpadła do pokoju.
Niezmiernie wystrojona, uróżowana i wybielona, pani Zelska była tylko starszą Loiską; nadzwyczajnego podobieństwa twarzy, ruchów, wyrazu, nawet wiek zatrzeć nie mógł.
Z krzykiem nadto kunsztownym, aby mógł z serca pochodzić, chciała się przybywająca rzucić córce na szyję, gdy ta, z wielką dumą i powagą, cofnęła się. Zażywski, który tu już rolę swą odegrał i czuł się niepotrzebnym, wyszedł pośpiesznie do drugiego pokoju.
Próba przemówienia do serca dziecka nie powiodła się. Starsza pani natychmiast ostygła, wyprostowała się i zobaczywszy, że są same, przemówiła głosem suchym i ostrym:
— Możesz mieć żal do mnie, jak ja do ciebie; ale to nie przeszkadza, byśmy nie mogły widzieć się, mówić i porozumieć.
Nie czekając odpowiedzi, Zelska na najbliższym fotelu usiadła, sparła się na ręku i patrząc na stojącą zdala córkę, czekała odpowiedzi.
Loiska, równie jak ona, ochłonęła już z pierwszego wrażenia. Stały przed sobą jak dwie zapaśniczki, mające walkę stoczyć.
Kasztelanicowa wprawdzie miała myśl ujść, zamknąć się w sypialni i matkę zmusić do odjechania; lecz obawiała się, aby scena ta, rozniesiona po mieście, nie zaszkodziła jej więcej jeszcze u ludzi. Postanowiła więc raczej ostro stanąć i raz na zawsze skończyć... czem? ona sama nie wiedziała.
Obok nienawiści, którą teraz ku sobie czuły, było coś, uczucie nieokreślone, co je pociągało do siebie. Jak to wytłomaczyć?... nie wiemy. Matka z chciwą ciekawością jakąś przypatrywała się córce; ta również oczyma zaiskrzonemi śledziła zmiany, które wiek na matce uczynił. Starsza z nich, doświadczeńsza, zepsutsza, przewrotniejsza, silniejszą była od Loiski; znała jej charakter i ze swojego i z młodości wiedziała, jak z nią poczynać było potrzeba.
Kasztelanicowa namyślała się jeszcze nad tem, jak miała wystąpić przeciwko matce, aby się jej pozbyć — gdy rzuciwszy przypadkiem okiem na stronę, ku drzwiom swojego pokoju, spostrzegła w milczeniu, z szyderstwem na ustach, z rękami złożonemi na piersiach, stojącego i przypatrującego się spotkaniu ich jak komedyi — hrabiego hetmana.
Brysia czy umyślnie, czy oprzeć mu się nie umiejąc, wpuściła go do gabinetu, a ztąd poufały pan, który tu gospodarował jak w domu, dostał się do drzwi salonu.
Loiska, zobaczywszy go, zarumieniła się i poruszyła gniewem.
Hrabia dawniej bardzo był dobrze znajomym z matką, znał też stosunki rodzinne. Bawiło go to, że był świadkiem zajadłej kłótni dwóch kobiet.
Loiska uczuła całe upokorzenie, na jakie ją namiętność wystawić miała, i ochłodła, przybierając dumną postawę.
Hrabia z uśmiechem pocichu szeptał:
— Nie przeszkadzam.
Wtem i matka zobaczyła go i poznała. Dla niej był to w samę porę, jakby z niebios zesłany sprzymierzeniec. Z cynizmem i swobodą, których jej długie, burzliwe życie nauczyło, poruszyła się, idąc ku hrabi.
— Właśnieś w porę przybył, aby nie dopuścić sceny niepotrzebnej — zawołała, piękne jeszcze rączki wyciągając ku niemu i wdzięcząc się trochę śmiesznie. — Cher comte! wyperswaduj-że tej ślicznej kapryśnicy, że z matką się nie wojuje, że się matce wiele przebacza i że, jeśli komu, to nam, spotwarzonym, biednym kobiecinom, nowego powodu do złośliwych plotek dawać nie trzeba.
Nim hrabia miał czas odezwać się, Loiska niecierpliwie wtrąciła:
— Tylko bardzo proszę, bardzo proszę, nie mieszać się do spraw naszych familijnych. Nie potrzebujemy żadnych pośredników.
— Et vous laverez votre linge sale en famille — szepnął nielitościwy hrabia, który, gdy mógł ukąsić, nie pożałował nikogo. Loiska pięść mu za to pokazała, matka poczęła się śmiać.
— Dobrze — rzekła — wyrzekam się pośrednictwa, ale nie bądź-że dzieckiem i daj słowo, że się ze mną rozmówisz, jak przystało.
Loiska ruszyła ramionami gniewnie.
— Przecież nie jestem żadnem zwierzęciem — burknęła.
— A ja — dodał hrabia — ponieważ czasu nie mam, a z czemś pilnem przyszedłem, proszę pięknej gosposi na dwa słowa. Mama tymczasem siądzie i spocznie.
Dał znak Loisce, która nierada, zła widocznie, musiała jednak pójść do gabinetu z panem hrabią.
Matka tymczasem, która mieszkania córki i urządzenia jego nie znała, już to z trzpiotowością i zaciekawieniem wiekowi swemu niewłaściwem, obchodziła wszystkie kąty, przypatrywała się i zabawiała fraszkami, jakby zapomniała o tem, co ją tu sprowadziło i o scenie wyprawionej przez córkę. Malował się w tem cały lekkomyślny charakter.
Mecenas Zażywski, który ustąpił był do drugiego pokoju i podsłuchiwał, nie wiedząc, co spowodowało milczenie, wyjrzał.
Zelska spostrzegła go.
— Mecenasie — zawołała — wracaj sobie do domu. Nie będziesz już potrzebny. Loiska zaraz powróci, a ja już sobie z nią dam radę.
Posłuszny prawnik przeszedł na palcach pokoje i zniknął.
Hrabia niedługo zatrzymał piękną panią.
Zamknąwszy drzwi gabinetu, zwrócił się ku niej, śmiejąc się z twarzyczki nasępionej i wykrzywionej namiętnie.
— Przestrzegam cię, ma toute belle — począł — że gniew nie do twarzy i nadweręża twe śliczne rysy klasyczne. Wiesz, że Grecy nigdy marmurom swym nie nadawali wyrazu namiętnego. Naśladuj ich... Sądzę — dodał, przechodząc zaraz do innego przedmiotu — że z mamą się porozumiecie i że ona tu długo gościć nie będzie, boby nam zawadzała.
Loiska nie odpowiadała. Hrabia się zbliżył do niej.
— Koniecznie, gwałtownie mi potrzeba spotkać się u ciebie ze starostą. Jest to dla mnie figura ważna, bo przez niego trafić mogę do ojca wojewody, a tego ja i Rzewuski mieć chcemy i musimy z sobą. Zaproś go, ściągnij, zrób co chcesz i daj mi wiedzieć kiedy. Tytus ci usłuży... Nie odmawia się zaproszeniu na wieczerzę tak ślicznej i miłej pani.
— Nie mam szczęścia do pana starosty — odparła z minką kwaśną Loiska.
— A! to chyba albo on oślepł, albo ty sama tego nie chcesz. Ale ja starostę tu u ciebie, à huis clos, mieć muszę. Gdzieindziej mi przeszkodzą. Przyjdę z generałem, wezmę może jeszcze kogo z sobą i nawrócić go musimy.
To mówiąc i nie słuchając już, coby przeciwko temu mogła powiedzieć Loiska, hrabia wziął kapelusz, zawołał: „A bientôt!“ i wyszedł.
Gospodyni jednak, choć uwolniona od niego, nie zaraz wyszła do salonu; chciała się namyśleć, co ma począć i jak postąpić z matką. Czuła się czasami tak samą, tak jej brakło przyjaciółki i powiernicy, że, mimo żalu do matki, prawie jej była rada, z warunkiem tylko, aby służyła, nie rozkazywała.
Gniew pierwszej chwili znacznie już zwolniał, zastępowały go rachuby. „Jeżeli się zechce zastosować... jeżeli mnie zrozumie...“
Tak mrucząc, powróciła do salonu i zastała Zelską z filiżanką saską w ręku, admirującą porcelanę.
Stanęły naprzeciw siebie.
— Słuchaj, Loisko, niewdzięczna ty, ja bo cię kocham zawsze, nie zabijaj-że ty mnie!
— To ja skarżyć się miałabym prawo.
Tak już wcale z innego tonu rozpoczęła się rozmowa, której powtarzać nie będziemy, chociaż była wielce ciekawą. Matka i córka kłóciły się, czyniły sobie wyrzuty, mówiły o rzeczach obcych sprawie, przychodziły do najostrzejszych przekąsów, godziły się, śmiały w końcu i — w parę godzin znalazły sposób zawarcia jakiegoś modus vivendi.
Starsza pani dowiodła kasztelanicowej, że, choćby na próbę, powinna ją wziąć do siebie.
— Ja twojej najzupełniejszej swobody nie będę krępowała w niczem — rzekła. — Rób co chcesz, ale ze mnie mieć będziesz doskonały parawan. Ty nie masz doświadczenia, gorączkujesz się. Obecność matki nada domowi powagę. Słowo ci daję! Spróbuj! Mnie ta wieś dokuczyła, a Warszawa mi się uśmiecha. Mam tu z mojej młodości znajomych, stosunki. Zobaczysz!
Argumenty były tak przekonywające, że Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na próbę zgodziła się matkę wziąć do siebie.
Zelska ją uściskała. Po obiedzie kłóciły się już, ale w sposób niezagrażający spokojowi.
Loiska czuła się jakąś silniejszą, matkę mając u boku. Wymawiała sobie tylko, aby nią rządzić nie myślała, bo się rozstaną. Matka zaprzysięgła, że chce służyć jej tylko.
Fizyognomia domu mało się przez to zmieniła; lecz w wielu wypadkach Loiska miała się kim wyręczyć, a starsza pani posiadała przebiegłość, takt, wymowę, znajomość ludzi, która ją od fałszywego kroku zabezpieczała.
Wieczorem zaraz posłała Loiska kartkę do Tytusa, który się nazajutrz rano stawił.
— Będę może dziś miała parę osób na wieczerzy — rzekła do niego. — Proszę mi przyprowadzić starostę.
— Jeżeli go gdzie nie zaproszono, bo go rozrywają — odparł Tytus.
— Na ten raz ja muszę go mieć — powtórzyła Loiska — zatem bez żadnej wymówki. Powiedzieć mu możesz, iż ja wymagam tego... proszę.
Tytus spojrzał jej w oczy, chcąc wybadać; lecz z tego wejrzenia, które to tylko mówiło, co chciało, nigdy się niczego nauczyć nie było można.<br
O przybyłej matce nie znajdowała potrzebnem oznajmiać Tytusowi, jej zaś wydała rozkaz, bo tego inaczej nazwać nie było można, aby uważała się za gościa.
Zelska spojrzała na córkę i nie odpowiedziała nic. W pierwszych dniach potrzebowała ulegać, aby pozyskać władzę. Tak się jej przynajmniej zdawało.
Przygotowania poczynione do wieczora i wieczerzy, lubiącej elegancyę, dobry stół i wesołe towarzystwo jejmości podobało się bardzo.
— Cieszę się, że tak dobrze rozumiesz życie — rzekła do córki. — Mów sobie co chcesz, ale ty to wzięłaś po mnie.
Tytusowi tak się powiodło, że starostę, który dnia tego nie miał ani wizyt, ani obiadu proszonego, mógł przyprowadzić wcześniej, niż się go spodziewano.
Wystrojona i przy świecach wcale ładnie wyglądająca matka już siedziała w saloniku z pasyansem. Składało się tak wybornie, iż Tytus, zaraz do niej przystąpiwszy i znalazłszy harmonijnie dla siebie nastrojoną istotę, z którą się porozumiewał nadzwyczaj łatwo, jak przykuty został przy niej.
Nieznacznie, delikatnie pochlebiało mu, aby go sobie pozyskać; trochę była zalotną, podnosiła jego dowcip, łechtała dumę i zyskała go sobie.
Starosta u progu przyjęty przez gospodynię, pozostał z nią sam na sam, bo przyobiecane towarzystwo hrabiego jak zwykle się spóźniało i dopiero ku wieczerzy przybyć miało.
Wieczór to był w życiu pani Loiski stanowiący o przyszłości. Stan jej duszy usposabiał ją dziwnie. Była znużoną, życie jej ciążyło, pragnęła jakiegoś spokoju, czego sama oznaczyć nie umiała. Przeciw naturze i zwyczajowi, czuła się tęskną, smutną.
Starosta, który przy pierwszem spotkaniu tak był natarczywym, roztrzepanym, młodym — już wskutek przestróg, własnego namysłu, obawy jakiejś i wpływu ludzi, z którymi teraz obcował, przedstawił się bardzo zmienionym. Nie był to już płochy chłopak, goniący za życiem, ale mężczyzna patrzący z pewną trwogą na przyszłość i poczuwający się do pewnych obowiązków.
Listy ojca, rozmowa z panem Stanisławem Potockim, który dlań okazywał wielką sympatyę, uczęszczanie do towarzystw poważniejszych — ochłodziły starostę.
Nie przeszkadzało mu to jednak być bardzo uprzejmym dla gospodyni, galantem nawet i z zachwyceniem wpatrywać się w jej wdzięki.
Budziła w nim nietylko uwielbienie, ale razem — powiedzmy otwarcie — politowanie.
W obcowaniu z ludźmi są tajemnice, które się tłomaczyć nie dają. Wiele usposobień odczuwa człowiek, ma ich intuicyę, nie potrzebując, by mu o nich powiadano, by mu je jawnie okazywano. Starosta, wchodząc zaraz, niezwykłego, smutnego usposobienia gospodyni miał przeczucie na pierwsze wejrzenie. Loiska też zrozumiała, iż starosta teraz spoważniał i że inaczej się z nim trzeba było obchodzić.
Zaprezentowała go matce, która starała się grać rolę wielce szanownej damy. Zaledwie kilka słów przemówiwszy, młody gość rozpoczął przechadzkę po saloniku z gospodynią.
Z początku ona spojrzała nań parę razy, aby zbadać lepiej humor i nastroić się do właściwego tonu. Widziała go wprzód kilka razy, znajdowała przystojnym i miłym; lecz na niej nie robił nikt wrażenia, przywiązać się nie umiała. Serce jej nie uderzyło nigdy. Raz dawniej biło ciekawością i chciwością życia, gdy ją kasztelanic wykradał. Potem... nie odzywało się już nigdy. Zdawało się jej, była pewną, że wszystko wyczerpała i... że niema już nic, do czegoby się przywiązać, czegoby pożądać mogła.
Rozmowa poczęła się obojętnie a zimno, lecz Loiska, spoglądając na swego towarzysza, wpatrując się w niego, spotykając wejrzenie tryskające życiem niekłamanem — uczuła się jakby zmieszaną, zasromaną, upokorzoną.
Taka-bo była piękna ta młodość, wykołysana czystemi myślami, niepokalana jeszcze tchem żadnego kunsztu, nie znająca fałszu! Uśmiech, wejrzenie, mowa jego, miały w sobie coś tak prawie dziecięco-naiwnego a szlachetnego.
Takiego człowieka kochać, być kochaną przez niego, bez rachuby, bez komedyi, bez myśli o przyszłości nawet — wydało się jej czemś najpiękniejszem na ziemi.
Lecz zarazem poczuła, że ona, ze swą przeszłością, obok niego stanąć nie mogła... Serce jej się ścisnęło.
Jak gdyby te myśli zrozumiał, starosta tego dnia był z większem poszanowaniem dla Loiski. Nie prawił jej słodyczy powszednich i przesadzonych, za co mu była wdzięczną.
Rozmowa, poczęta trybem dawnym, jako dalszy ciąg poprzedzających ją, żartobliwa, płocha, nieznacznie przeszła w ton poufały, serdeczny... Starosta dawniej był pod czarem zmysłowym wrażenia tej piękności; teraz po raz pierwszy natrafiał w jej duszy na dźwięki i odgłosy sympatyczne.
Z płochych umizgów... przeszli do cichej rozmowy.
Loiska nigdy w życiu tak poruszoną nie była. Gniewało ją to. Ona, niezwyciężona, zimna, doświadczona, ona, co tak panowała nad sobą — teraz drżała i... ten dzieciak czynił na niej wrażenie istoty, która ma nad nią, nad królową, panować.
Jak gdyby zimne dotknięcie tych przyszłych kajdan uczuła, parę razy rzuciła się, buntując; kilka słów szyderczych wybiegło z jej ust; lecz zarumieniona wnet, zmieszana, z pokorą poddała się temu, co... niestety, było już dla niej rozkoszą.
Loiska kochała pierwszy raz w życiu.
Miłość ta może w zarodku już po przeszłych spotkaniach ze starostą w sercu się kryła, ale teraz ona ją dopiero uczuła. Trwoga ją opanowywała.
Rozmowa, w początku głośna i przerywana śmiechami, stała się coraz cichszą. Matka rzuciła parę razy okiem na tę parę i — nie znając przeszłości, osądziła tylko trafnie bardzo, że to był romans seryo, do którego się jej córka nie przyznała.
Tytus, który nigdy jeszcze tak ich zajętych sobą i w takiem dobrem, poufałem porozumieniu nie widział, tak był zdumiony metamorfozą, iż posądził ich, że się chyba kryjomo widywali z sobą, bo gdzieżby w pół godziny taką przestrzeń ogromną ubiedz mogli.
Jak do tego doszła Loiska, że zaczęła prawie ze łzami w oczach, choć z pewnemi przemilczeniami, opowiadać staroście swą bardzo nieszczęśliwą przeszłość, cierpienia swoje, zawody... sama nie wiedziała! Mówiła ze zgrozą, ze strachem, a siła jakaś wewnętrzna, niepojęta, niezwalczona ust jej zamknąć nie dawała.
Starosta był wzruszony i przejęty. Uspokajał ją, cieszył, chwytał za rączki, a to, co mówił, takie było serdeczne!
Gorąco bardzo zaofiarował jej swą przyjaźń.
Loiska szepnęła mu, że wieleby jeszcze powiedzieć chciała, zwierzyć, ale... powinien był kiedy przyjść bez Tytusa.
Wszystko to, co wczoraj jeszcze kasztelanicowa byłaby w ten sam sposób wykonała z rachubą przewrotną, na zimno — teraz... robiła pod wrażeniem niepojętem dla siebie, wzruszona, rozkochana.
Nie łudziła się najmniejszą nadzieją podbicia i ujarzmienia pięknego chłopca; chciała go poprostu kochać i być kochaną... taką jakąś miłością świętą i czystą, o której nie słychać było na ziemi.
W zepsutem sercu czy może odezwać się takie uczucie? — spytacie.
Nie wiem. Za trwałość jego ręczyć trudno, ale możliwość jego chwilową przeświadcza tysiąc przykładów. W miłości takiej jest i boleść wielka, lecz ona ją czyni tem silniejszą, ponętniejszą może.
— Często on tu bywa? — szepnęła matka do Tytusa, spoglądając na tę parę, tak sobą zajętą.
— Był zalewie kilka razy — odparł Tytus.
— Ale są z sobą bardzo... dobrze.
— Dziś nadzwyczajnie. Przyznam się pani — dodał zapytany — że patrzę na to niezmiernie zdumiony.
— Wszak to syn wojewody? — szepnęła Zelska.
— Tak jest, i jedynak — rzekł Tytus.
Spojrzeli na siebie i umilkli.
Loiska tak była dziwnie zajęta gościem swym, że nawet zdawała się o matce i Tytusie i o pewnych wymaganych przyzwoitościach zapominać. Nie chciała tracić czasu, a gdy szelest w przedpokoju wyrwał ją z tego osłupienia, wstała zarumieniona, zmieniona, pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowała chwili opamiętania, aby wyjść naprzeciw nadchodzących już hrabiego z generałem Kurdwanowskim i z dowcipnym a rubasznym Hulewiczem.
Jak laską czarodziejską zmieniło się za przybyciem tych gości wszystko w saloniku. Weszła z nimi wesołość, trzpiotostwo, wrzawa.
Starosta, trochę się mający na baczności, pozostał sztywnym i nieśmiałym. Lecz z tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od pierwszego przywitania, począł go wyprowadzać, na ton lekki, wesoły i rubaszny nastrajając rozmowę.
— Pragnąłem bardzo poznać bliżej pana starostę — rzekł. — Ze czcigodnym ojcem jego, panem wojewodą, niejeden raz szliśmy w ordynku i nieraz teżeśmy się kłócili. Nigdzie pana starosty nie mogłem pochwycić. Raz tylko zdaleka zobaczyłem w teatrze. Ale młodemu, w czasie takich saturnaliów przybywającemu do stolicy, trzeba zażyć świata. Nie należy się zamykać. Ha! ha! z ojcem ileśmy się to razy upili i jak!... a cośmy się nastrzelali do głów tureckich!... Pan bo wpadłeś tu w złe ręce — dodał hrabia — młodości szkoda marnować w takiej klauzurze. Przyjedź do mnie kiedy na obiadek lub wieczerzę, a zobaczysz, jak się bawimy.
Starosta, usiłując się uśmiechać, dziękował.
— Niema nic niebezpieczniejszego — dodał hrabia, zwracając się do Hulewicza — jak gdy król daje zły przykład. Znam go dawno, nigdy dwóch kieliszków wina nie dopije.
Hulewicz szepnął:
— Za to upaja się do zbytku czem innem.
— Jakto do zbytku? — zaprotestował hetman. — Upajać się czemkolwiekbądź nigdy do zbytku nie można. W upojeniu rozum, a kto trzeźwy, głupi!
Śmiano się na głos wielki.
Ponieważ wieczerzy jeszcze nie oznajmywano, spiskowi otoczyli starostę i nieznacznie poprowadzili go do ustronnego kątka.
— Żebyś tylko, uchowaj Boże, nie dał się klice tej spiskowców zaciągnąć do ich obozu — rzekł hrabia — hę? Słyszę bywasz u pana Ignacego, u Stasia, u Krasińskiego. Prawda-li to?
— Ale dlaczegożbym nie miał tam bywać? — odparł starosta, który przestrzeżonym był może, iż go odciągać będą, a miał już mocne postanowienie nie dać się obałamucić.
— Dlaczego? — przerwał mu Hulewicz — bo to jest komedya, która skończyć się może tragicznie dla aktorów, a i dla sceny niezbyt wesoło.
— Mów szczerze, starosto, les opinions sont libres — rzekł hrabia. — Czy czujesz sympatyę dla tych rewolucyonistów?
— Rewolucyonistów? — odparł starosta — przepraszam. Ja-bo nie znam żadnych tutaj.
— Mówmy otwarcie, cartes sur table — prawił Hulewicz. — Co u licha, dlatego się możemy szanować i kochać, i kumać i ściskać, choć jeden widzi biało, drugi czerwono. Otóż my, wierni synowie tej starej rzeczypospolitej, za której swobody antecesorowie nasi krew przelewali, mówimy sobie, że formy rządu co rok na nowo przykrawać, jak sukni dla mody, nie godzi się; że co naddziadowie zostawili, to święte... a największym klejnotem swoboda. Ci reformatorowie chcą u nas absolutum dominium wprowadzić. Jesteś i pan za tem?
Starosta minę nastroił bardzo poważną.
— Bezwątpienia — rzekł — że spuścizna po przodkach szacowną jest wielce. Lecz gdy w sukni ciasno, a chodzić w niej mus, nie dla mody, ale dla życia przykroić ją potrzeba. O ile wiem i słyszałem, na anarchię u nas od dwóchset już lat narzekano. Trzeba tedy silny rząd wprowadzić. Skarb wycieńczony, wojska nie mamy...
Hrabia syknął i zaprzeczył.
— U nas co szlachcic, to żołnierz! — zawołał.
— Są to kwestye — odparł starosta — których mnie, bez doświadczenia, młodemu, rozstrzygać się nie godzi; lecz vox populi...
— Nie kończ, panie starosto — wtrącił Hulewicz. — Vox populi, to najczęściej la voix des moutons du Panurge... Ja wolę głos wieków i tradycyj, niż ryczenie ulicy, która nie rozumie nic.
Starosta milczał.
Hetman poufalej coraz zbliżał się do niego.
— Okrutny mam żal, że waćpana, panie starosto, jak widzę, już nakarmiono temi modnemi bałamuctwami. Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien. Marzyciel... nabił mu głowę Piatoli, obcy człowiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Kołłątaj i tutti quanti. Zmiłuj się, usłuchaj dobrej rady, nie mieszaj się do tego, stroń od utopistów, bo ojca zmartwisz.
Starosta uśmiechnął się.
— Ale ja, panie hrabio, posłem nie jestem, do niczego nie należę i gram tu tylko rolę spektatora, który się czegoś nauczyć pragnie. Więcej nic.
— Ja spektatorowi zalecam — rzekł hrabia — patrzyć na wesołe twarze, bawić się, a w spiski nie mieszać. Słowo ci daję, życzę wam dobrze. To wszystko się źle skończy. Z Prusakami, jak Niemcy powiadają, wiśni jeść niezdrowo.
Śmieli się. Starosta rad był zmienić rozmowę i spytał hrabiego o sławnego arabskiego wierzchowca, na którym on cudów dokazywał.
— A! słychać o nim? przyjdź-że go zobaczyć do mnie. Raz przynajmniej w dobrem towarzystwie się upijesz i nie będą cię nudzili projektami do nowych praw. Mnie to pociesza, że poznałeś Loiskę... masz jakąkolwiek dystrakcyę.
Starosta zarumienił się, jak wiśnia. Hetman go wziął pod rękę i wyciągnął z sobą dalej.
— Kochany starosto — rzekł — szczerze ci powiadam, że dla samego imienia, które nosisz, interesujesz mnie. Przyjm tę przyjacielską przestrogę: nie wiąż się z tak zwanymi patryotami. To ci na całe życie zaszkodzi, zafarbuje cię. Między nimi są i dobrzy ludziska, ale oleju im w głowie brakuje. Ta budka z kart, którą chcą stawić, wywróci się, nim ją zbudują. Im się zdaje, że z pomocą mieszczan i demagogów potrafią szlachtę odrzeć z jej odwiecznych praw i rzeczpospolitę na monarchię przemienić. My się śmiejemy z tego!
— Ale w sejmie mają większość za sobą.
— Sztuczną. Zahukali dudków i posługują się nimi. Wszyscy się posunęli do jadalni.
Hulewicz inaugurował posiedzenie konceptem dosyć nieprzyzwoitym o ostrygach.
Hrabia sakramentalny przed każdem jedzeniem kieliszek wódki przypominał.
— Inne narody piją po jedzeniu — rzekł — Polacy przed... daleko rozumniej, bo jadło znajduje już gotowego na przyjęcie robotnika. Mnóstwo rzeczy rozumnych za granicą nie znają i od nasby się uczyć powinni.
— Niezawodna rzecz — odparł Hulewicz — na przykład golenia głów! Człowiek w każdym czasie gotów potem do Bonifratrów.
Śmiano się.
— A propos Bonifratrów — ozwał się Kurdwanowski. — Marszałek, słyszę, przekonał się, że ów Barani kożuszek, który nam tu tak dokazywał w ulicach, był waryat i zamknął go w szpitalu.
— Kwalifikował się gdzieindziej — zawołał hrabia ponuro.
Loiska, posłyszawszy wzmiankę o żebraku, która jej przypomniała redutę, zarumieniła się i musiała wody napić. Dziś właśnie wspomnienie to najboleśniejszem dla niej było.
— Nie mogli, słyszę, dojść — ciągnął dalej Kurdwanowski — i do dziś dnia nie wiedzą, kto jest ten łotr.
— Dałbyś pokój z nim — przerwał hetman. — U nas zaraz z komara robią wołu. Co tu hałasu dla jakiegoś niezdary!
Hulewicz zaczął coś szeptać sąsiadce, pani Zelskiej, o znajdujących się w Warszawie pięknościach i napomknął o pani Lucchesini.
— Nie mów, że piękna — odezwał się hrabia. — Figurę ma zręczną, ale twarz... wśród naszych kobiet wcale się nie odznacza. Że się z nią Lucchesini ożenił, to tylko tem tłomaczę, że ma jedno oko.
— Ale za piękność jej staje dowcip — rzekł Hulewicz. — Baba godna małżonka swego. Niemcewicza sobie zyskała, a przez niego i innych... Lucchesini polityce poświęcił nawet małżonkę.
— To bajki — odezwał się Kurdwanowski. — Niemcewicz nie kocha się w niczem, tylko w tem, co pisze, w swoich bajkach i w gazecie.
— Ja poczciwego Łuskinę wolę, słowo daję — przerwał Hulewicz. — To mi jest gazeta! Na rozum nie choruje i nikomu nie przycina. Nie mogę znieść gazety, co mnie korzennemi przyprawami traktuje, mam ich dosyć gdzieindziej. Gazeta to chleb, powinna być z czystego żyta, bez przymieszki. Vivat Łuskina!
Że ile razy Hulewicz usta otwierał, śmiano się, nawet nie słysząc co powiedział, więc i tym razem śmiech towarzyszył temu wystąpieniu.
— Warszawa, doprawdy, staje się nie do zniesienia — dorzucił hetman — i nie do poznania! Powiał na nią wiatr jakiś, co zwarzył to wszystko, Króla zmienili nam, sejm przekabacili... przymierza odwieczne ponicowali. Mieszczanom dają szlacheckie niemal swobody, chłopom chcą szkoły zakładać, od księży odbierają, co kościołowi dali ojcowie... słowem, świat wywrócony! Nie dziwuję się, że Szczęsny uciekł do Wiednia... ja gotówem choć do Turków...
Nie dokończył. Cicho się zrobiło na chwilę.
Gdy wszyscy tak ostrygami i polityką byli zajęci, starosta skorzystał z tego, by spojrzeć na Loiskę.
Siedziała smutna, zatopiona w sobie, jakby nie słyszała, co mówiono. Uczuła instynktem wzrok zwrócony na siebie i zapłaciła zań półuśmiechem.
Hrabia pił i zachęcał do picia w imieniu gospodyni, humory coraz się stawały lepsze; ale Loiska, jakby lękając się zbytnich wesołości i wybryków ze strony hetmana, coraz poważniała, nie okazując, aby ją to cieszyło, a oczyma żaląc się staroście.
Usunęła się w końcu z krzesłem i wstała, żaląc na ból głowy.
Hrabia, choćby był dłużej bankietował, zmuszony został prędzej niż chciał porzucić wieczerzę. Zabrał jeszcze do kąta starostę, przypominając mu zaproszenie, mrugnął na swych towarzyszów i pożegnał Loiskę. Rad nierad, starosta za właściwe uznał także nie pozostać tu dłużej.
Czas jakiś upłynął; zbliżała się wiosna powoli i ów dzień uroczysty dla ks. Bonifratrów, Emaus, gdy zwykle tłumy pielgrzymów puszczane bywały dla zwiedzenia szpitala obłąkanych.
Było to starym zwyczajem i w tym roku przygotowywano się na przyjęcie tych gości.
Ks. Brzeski, jak zawsze, krzątał się, aby razem z widokiem tych nieszczęśliwych publika miała dowód starania i pilności, z jaką około nich chodzono.
Barani kożuszek, który spełniał pewne posługi w klasztorze i wszyscy tu do niego przyzwyczaili się i nawykli, jednego dnia rano nie pokazał się ani w kościele, ani na korytarzu.
Przełożony, który go lubił, sądził, że stary mógł zachorować i począł dopytywać się o niego.
Nikt go nie widział jeszcze dnia tego.
Zapytany braciszek Izydor, zmieszał się jakoś, zakręcił i poszedł do izdebki, którą stary miał wyznaczoną dla siebie.
Tu go także nie było... nie było i kijka, z którym chodził; leżały tylko próżne sakwy w kątku, z któremi go przyprowadzono.
— Niema go w celi — rzekł zdyszany, powracając do przełożonego.
— Jednakże potrzeba dojść, gdzie się ukrył, bo osłabł może — odparł ks. Brzeski. — Szukajcie go w klasztorze.
Brat Izydor pośpieszył na zwiady, ale po półgodzinnem poszukiwaniu wrócił do przełożonego zafrasowany.
— Nigdzie go niema, cały klasztor strząsłem — rzekł smutnie.
— Jużciż bez zezwolenia nie wyszedłby na miasto. Pytaj u furty. Nie mógł się schować... i po co?
— U furty byłem, nie widziano go tam.
— Cóż to jest? — odparł przełożony, wstając. — Wiecie, że nam go polecono pilnować i marszałek gniewać się będzie, zresztą i jemu tu źle nie było. Miałżeby uciec?
— Niepodobna! — odezwał się brat Izydor.
W klasztorze się ruch zrobił wielki, nowe śledzenie i poszukiwanie po salach, między obłąkanymi, z których złośliwsi najbałamutniejszemi odpowiedziami zwodzili.
Staruszek jeden, który oddawna miał się za Boga-Ojca, zaręczał, że św. Piotrowi kazał go wpuścić do nieba. Drugi przyznawał się, że go zabił. Młody człowiek, który pracował nad zrobieniem skrzydeł do latania, pokazywał na okno i zaręczał, że wyleciał niem.
Znaczniejsza część łagodniej obłąkanych, z którymi Kożuszek chętnie obcował i wdawał się w rozmowy, a okazywanem im współczuciem serca sobie zaskarbił — opłakiwała stratę przyjaciela. Przetrząsano wszystkie kąty, szopy w podwórzu — nigdzie śladu, ni wieści nie było.
Inni zakonnicy powiadali, że od wczorajszego wieczora, gdy o mroku do swej celi poszedł na odpoczynek, nie widzieli go wcale.
Ks. Brzeski gniewał się, niecierpliwił, wymówki czynił dozorcom. Furtyan zapewniał najuroczyściej, iż wyjść nie mógł. Mury były za wysokie, nie do przebycia, i nigdzie znaku usiłowania ucieczki.
Ponieważ brat Izydor zostawał z nim w najlepszych stosunkach, posądzać go zaczynano o ułatwienie mu ucieczki, ale ofiarował się przysiądz na ewangelię, iż nie wie o niczem.
Przypominano teraz sobie, że przed kilku dniami stary prosił o spowiednika swego, ojca Pankracego, po którego posłano, i ten, właśnie wczoraj przybywszy, spowiadał go, zabawił chwilę w jego celi, a potem się oddalił.
Furtyan zaś, sprzeczając się z bratem Izydorem i innymi, utrzymywał, że jako żywo nie jeden Bernardyn przyszedł, ale dwóch ich być musiało, gdyż po ojcu Pankracym, późnym już wieczorem, wyszedł inny zakonnik o kiju.
Wprawdzie nie mógł sobie przypomnieć wrotny, czy ci dwaj Bernardyni przyszli razem, czy pojedynczo, lecz najpewniejszym był, iż wychodziło ich dwóch, jeden wcześniej, drugi później znacznie.
Ks. Brzeski, wysłuchawszy tego opowiadania, mocno się nagniewał, nałajał, a w końcu milczeć kazał o tej ucieczce, aby o niej w mieście nie gadano.
Nikt więc już nie śmiał się o tem odezwać, tylko brat Izydor, chodzący z puszką nazajutrz, wybrał się na Krochmalną ulicę. Tu po długiem pukaniu do drzwi, trochę je otworzyła stara gospodyni i natychmiast zaryglowała, zapewniając, iż nikogo w domu niema.
Powracając, spotkał braciszek Macieja.
— Zlituj się, co się z nim stało? — zapytał, zatrzymując go.
— Z kim?
— Z twoim starym.
— Alboż co? — odparł Maciej — ja mu dziś chciałem zanieść bieliznę.
— Zniknął z klasztoru! niema go od wczoraj! Uszedł jakimś cudem.
— To nie może być! — zawołał Maciej przestraszony.
Braciszek głową potrząsał niedowierzająco. Maciej się w piersi uderzył.
— Tak mi Boże dopomóż, dotąd nie wiem nic!
— No, no, wiesz, nie wiesz — odparł braciszek — ale nie zapomnij go przestrzedz, żeby się nie pokazywał, a z odzyskanej swobody korzystał, bo gdy go teraz złapią, gorzej być może.
Z postawy i twarzy można było wnosić, że stary istotnie o panu swym nie wiedział.
Przycichło o Baranim kożuszku. Miano codzień świeże dla zabawy plotki polityczne i historyjki z bruku wyrosłe i łatwo o wszystkiem zapominano.
Sejm i posiedzenia jego burzliwe, namiętne, przyszłością brzemienne, zajmowały umysły. Zapowiadające się olbrzymie zmiany, z których jedni cieszyli się, drudzy się ich lękali, odciągały uwagę od spraw pomniejszych. Oprócz tego Warszawa się bawiła, jak nigdy. Domów otwartych było mnóstwo, młodzieży i cudzoziemców bez liku, bale po balach następowały i gorączkowo podbudzone życie panowało w sferach wszystkich.
Nie uszło jednak baczności tych, którzy obok salonów wielkiego świata lubili poufalsze kryjówki i w nich swobodniejszą zabawę, iż jeden z domów, na który najwięcej rachowano, stał się niedostępnym prawie.
Kasztelanicowa Loiska nie zapraszała nikogo, przyjmowała chłodno, a często nie bywało jej w domu. Nie było tajemnicą dla nikogo, że młody starosta tam najczęściej przesiadywał.
Tytus, którego Loiska się grzecznie pozbyła, a starosta dla niego ostygł i niemal się z nim rozstał, mszcząc się, dziwne o tym stosunku rozpowiadał rzeczy, nazywał go bardzo groźnym i znajdował, że przyjaciele wojewody powinni go byli o tem ostrzedz.
— To nie są miłostki chwilowe — mówił. — Opanowała go kobieta z głową, przebiegła, zimna, obrachowana i doprowadzi niedoświadczonego młokosa gdzie zechce. Przyjaciele nowi starosty: Potoccy, Niemcewicz, Weissenhoff i cały ten obóz, do którego on się wcielił, mimo usiłowań hetmana, bronili go żarliwie i w stosunku tym nie widzieli nic ani zdrożnego, ani groźnego. W owych czasach wydawał się on bardzo naturalnym, ogół był wielce pobłażający.
Nie ważono się nic mówić na starostę, bo miał silnych obrońców. Zyskała na tym stosunku z nim i Loiska, którą zaczynano nawet z przeszłości uniewinniać i tłomaczyć, a znajdować zachwycającą.
W pierwszych dniach po przybyciu matki obie kobiety zgadzały się jako tako. Zdawało się, że żyć z sobą będą mogły. Ale matka miała nawyknienia, a widok stolicy i życie w niej, spotkanie wielu dawnych przyjaciół i znajomych, szał ten jakiś, który był w powietrzu — podziałały na nią podbudzająco. Dom córki za swój uważając i znajdując go jak klasztor nudnym, poczęła się w nim rządzić, chcąc go świetnym uczynić.
Bez wiedzy Loiski zaczęła tu ściągać swych odwiecznych adoratorów, a że właśnie córka teraz spokoju zapragnęła i w jej usposobieniach zaszła zmiana, którą gwałtowne uczucie dla starosty wywołało, w parę tygodni zaczęły się nieporozumienia.
Obie żywe i niecierpliwe, starły się parę razy. Loiska przyjaciół matki przyjmować nie chciała. Sprzeczki trwały po całych dniach, aż w końcu Zelska, znalazłszy sobie i protektorów i mieszkanie osobne, jednego dnia, po burzy strasznej, wyniosła się od córki.
Loiska odetchnęła: była teraz swobodną. Zmieniła zupełnie tryb życia. Przyjmowała, zmuszona dawnemi stosunkami, hetmana i jego spiskowych; ale zresztą unikała towarzystwa, przestała zapraszać na wieczerze. Starosta przesiadywał u niej po dniach całych.
Tytus nie mylił się może, widząc w tym stosunku niebezpieczeństwo dla niego. Cóż może być dla młodego niebezpieczniejszem nad prawdziwe przywiązanie kobiety pięknej, namiętnej, a zepsutej, gdy namiętność ta jest w niej pierwszą, nieudaną, a nic jej szranków nie zakreśla?...
Zimna owa i gwałtowna razem Loiska, dla niego stała się czułą, powolną, posłuszną niemal.
Starosta zapomniał o przyszłości, o obowiązkach położenia, o nieuchronnym smutnym końcu tego snu uroczego — oddał mu się cały.
Znajdował w tej kobiecie wszystko, o czem mógł marzyć tylko... Pod wpływem jego szlachetnego charakteru i młodzieńczego zapału Loiska nawet zmieniła przekonania, opinię o ludziach. Dawni przyjaciele z tego obozu, który jej za narzędzie używał, stali się dla niej nienawistnymi; chciała się ich pozbyć, zerwać z nimi. Gotową była służyć ideom starosty.
Lecz z przeszłością tak zerwać trudno! Każda teraz narada potajemna u niej niecierpliwiła ją, oburzała niemal. Hetman poznać jej nie mógł i podejrzewać ją zaczynał, ale schadzki w gabinecie trwały jeszcze.
Loiska, podsłuchując ich ciekawie, wiedziała, że plan porwania króla dojrzewał, że dzień, chociaż jeszcze oznaczonym nie był, zbliżał się.
Walczyła z sobą, nie chcąc podchwyconej zdradzić tajemnicy, ale zarazem nie przypuszczając, aby się godziło dozwolić spełnienia zamachu, który teraz wydawał się jej groźnym.
Hrabia coraz się więcej zapalał do swojego projektu, opartego na doskonałej znajomości charakteru króla Stanisława Augusta. Hulewicz, wysłany do Wiednia z zapytaniem o konsens na porwanie króla, przywiózł od tamtejszych przyjaciół zgodę i pochwały. Nikt jednak do tego spisku należeć nie chciał i hetman ograniczyć się musiał swoimi najbliższymi sługami i powiernikami.
Loiska dotąd nie powiedziała staroście o swem odkryciu, nie żeby ukrywać je przed nim chciała, lecz wstyd jej było wyznać przed nim swe stosunki z tymi, dla których on okazywał jawnie wstręt i wzgardę.
Był to jeden z najcięższych spadków jej przeszłości.
Każda prawdziwa miłość uszlachetnia, podnosi, bo obok niej w sercu nic plugawego i nikczemnego wyżyć nie może. Jest to płomień oczyszczający.
Matka też znajdowała teraz Loiskę tak nie do poznania zmienioną, według jej wyrażenia zgłupiałą, iż się z nią pogodzić nie mogła.
Wyrzucała jej najmocniej, że nie mając najmniejszej nadziei wyjścia za mąż, bo o tem myśleć nawet nie było podobna, nie korzystała z namiętności wojewodzica, zawczasu sobie zapewniając donacye i zapisy.
Loiska na myśl tę się teraz oburzyła. Wistocie zmieniona była bardzo. Płakała po nocach; gdy została sama, czuła się nieszczęśliwą, a gdy starosta nadchodził, szalała, jak dziecię, zapominała o wszystkiem.
Ta roztrzepana kobiecina, co niedawno w pożyczanych klejnotach pyszniła się, jako królowa Golkondy na reducie, teraz zasłaniała twarz, wykradając się na miasto, i unikała wejrzenia ludzkiego.
Zato matka, która w atmosferze miejskiej odżyła, za dwie dokazywała.
Wrócili jej starzy znajomi, znajdując ją jeszcze dosyć powabną, a nadzwyczaj miłą, bo w jej saloniku, przy Długiej ulicy, nieograniczona panowała swoboda.
Od Domagalskiego z Nowego miasta banczek faraona przeniósł się do Zelskiej. Późnym wieczorem roznoszono sławny poncz na burgundzie, któremu nigdzie równego nie było.
Chwalili ją starzy, powtarzając sobie: Elle n’est pas du tout beguèle.
Stara odmłodniała i czuła się najszczęśliwszą. O córce nie lubiła mówić, a zmuszona, poruszała ramionami, narzekała na jej głupotę i dąsała się.
Dawne znajomości Zelskiej wprawdzie nie dawały jej wstępu do tych domów, do których się wcisnąć pragnęła, ale mężczyźni bywali u niej wszyscy. Pokazywała się na balach, a że kibić zachowała dość piękną i pod maseczką mogła się wydawać młodą, nie opuszczała żadnej maskarady.
Ów krajczy, którego Loiska pozbyła się tak niegrzecznie, nieprzyjmowany prawie nigdzie, siadywał tu po całych dniach i cynizmem swym zabawiał towarzystwo. Tytus zaglądał czasem, aby mógł gdzieindziej zdać raport z tego, co się tu działo.
Bolała go niezmiernie odprawa przez starostę, którą on niewdzięcznością nazywał. Nie uważał on jej jeszcze za ostateczną, strzegł się zrywać, bo stosunku tego potrzebował na przyszłość. Kiedy niekiedy zjawiał się zrana u starosty, ale zaufania jego nie miał... unikano go.
Powoli zaczęła się w nim rodzić chęć pomszczenia się nie na tym, którego życzliwość zachować sobie pragnął, lecz na Loisce, która mu okazywała nietajoną wzgardę.
Przestrogi już były wyczerpane. Tytus potrzebował jakiegoś faktu, którymby oczy otworzył panu staroście i oderwał go od tej kobiety.
Z myślą tą nosił się długo... Traf mu nastręczył wiadomość o schadzkach hetmana, generała Kurdwanowskiego, strażnika Hulewicza i innych, potajemnie się odbywających u Loiski.
Wiedział, że starosta teraz całem sercem do przeciwnego obozu należał. Zdało mu się, że oznajmując o tem zakochanemu, obrzydzi mu kobietę, która była przyjaciółką nieprzyjaciół jego.
Był pewnym, że kasztelanicowa musiała to przed nim ukrywać. Wahał się czas jakiś, aż naostatek, trafiwszy na usposobienie, które mu się zdawało najprzyjaźniejszem do wywarcia żądanego skutku, jednego ranka zjawił się ze swą szyderczą miną u pana starosty.
— Przepraszam — rzekł — że trudzę pana moją smutną figurą, ale jakże tu nie gryźć się, gdy się widzi tak zacnego i godnego szczęścia człowieka w rękach takiej istoty, jak Loiska.
Bystro spojrzał nań zagniewany starosta.
— Panu przecież winienem jej znajomość — rzekł — i jest to, przyznam się, jedyna przysługa, za którą wdzięczność mu winienem.
— A ja mam to sobie do wyrzucenia, bo widzę, że starosta nadto bierzesz to na seryo. Jako zabawka, była to znajomość miła, ale jako trwały stosunek, rzecz niebezpieczna.
— O! — rozśmiał się z przymusem starosta — proszę być spokojnym!
— Nie mogę, dopóki przynajmniej z serca wszystkiego nie zrzucę, co mam na niem. Usiłowałem pana starostę ustrzedz od stosunków z tak zwanymi patryotami. Ja otwarcie wyznaję, że do nich nie należę, lecz przekonania wszelkie szanuję. Starosta liczysz się do obozu, a ta pani jest najdzielniejszem narzędziem w rękach przeciwników jego.
— Pan się mylisz — odrzucił żywo starosta. — Była może, nie przeczę, ale nie jest.
— Jest — potwierdził Tytus.
— Nie — zaprzeczył gorąco gospodarz.
— Za pozwoleniem — rzekł przyjaciel — a jeśli ja dowiodę tego, co mówię?
Zarumienił się młody panicz.
— Poczytuję to sobie za obowiązek, aby staroście łuskę zedrzeć z oczu. Loiska jest doskonałą aktorką, gra taką rolę, jaka jej jest dogodna... wydobywa z pana, co jej potrzeba, i dzieli się tem ze swymi druhami.
Uśmiechnął się.
— Chodzi o dowody — zamruczał starosta.
— Złożę je — rzekł Tytus, tryumfujący zawczasu. — Dawne bardzo stosunki poufałe łączą ją z hetmanem.
— Z tego mi nie robiła tajemnicy — rzekł starosta.
— Tak, ale one trwają do dziś dnia.
— To są słowa — odparł starosta chłodno.
Tytus wziął za kapelusz, skłonił się i rzekł zimno:
— Pan starosta pozwolisz mi, abym którego wieczora wziął go z sobą na półgodzinną przejażdżkę?
— Będę mu służył — odparł z ukłonem gospodarz.
Rozstali się tak. Starosta, wzburzony, gniewny, długo przyjść do siebie nie mógł. Miał zrana być, wedle zwyczaju, u Loiski, ale wstrzymał się. Nie chciał kłamać przed nią, a powiedzieć jej, co słyszał, nie śmiał. Walczył z sobą nim potrafił wyrobić to, czego chciał, to jest przekonanie, że Tytus potwarz rzucił.
Parę dni oczekiwał na niego i uspokoił się wreszcie, gdy jednego wieczora nadjechał przyjaciel, w milczeniu prosząc go z sobą.
Mieli iść pieszo.
Tytus ze znajomością wszystkich miasta zakątków, podprowadził starostę do tylnej bramy, którą zwykle wchodzili spiskowi, ustawił go tak, aby niepostrzeżony mógł ich widzieć i poznać, i prosił o chwilę cierpliwości.
Starosta z bijącem sercem czekał.
Nierychło potem wślizgnęli się hetman, generał i parę osób jeszcze... Widział ich, poznał i musiał się uznać zwyciężonym. W pierwszym momencie chciał zaraz wpaść do Loiski i zerwać z nią na zawsze. Ale serce go zabolało, chłopięce łzy zakręciły się w oczach; podziękował zimno Tytusowi i — powrócił, zamknąć się w domu.
Noc przebył niespokojnie, najdzikszemi karmiąc się myślami. Chciał natychmiast powracać na wieś, nie widzieć jej więcej; potem znów zapragnął zdradę wyrzucić jej na oczy, a potem... już sam nie wiedział, co czynić.
Gdy nadeszła godzina, w której zwykle bywał u niej, mimowolnie porwał kapelusz i pobiegł.
Loiska, oczekująca od wczoraj na niego, w progu już postrzegła z twarzy zmianę jakąś. Przeczuła katastrofę, której się zawsze obawiała.
Starosta blady był i drżący.
— Pani — rozpoczął, dając jej tytuł dawno już porzucony.
Usłyszawszy to, Loiska padła z krzykiem na krzesło. Omdlała... Brysia, usłyszawszy głos, nadbiegła cucić. Starosta stał blady i niemy.
Przyszedłszy do siebie, kasztelanicowa, której nagle powróciła dawna jej gwałtowność, sama rozpoczęła rozmowę:
— Słucham pana.
Dumne to wyzwanie już znacznie słabszym znalazło starostę, niż był, wchodząc:
— Nie mam prawa czynić jej wyrzutów — rzekł — ale od wczoraj chodzę, jak zbity. Pani miałaś dla mnie tajemnice... przyjmowałaś skrycie tych, o których mówiłaś mi, że się brzydzisz nimi. Tam, gdzie hetman ze swymi przyjaciółmi wchodzi jednemi drzwiami, a ja drugiemi, daruj pani — ja bywać nie mogę.
Krew uderzyła na twarz Loisce; załamała ręce i upadła przed nim na kolana.
— Winnam — rzekła z boleścią — nie miałam odwagi ani tych ludzi odepchnąć, choć się nimi brzydzę, ani tobie się przyznać do tych kajdan, które na mnie nieszczęsna przeszłość włożyła. Winnam! tak, zabij mnie, potęp, ale... ulituj się się nademną, nie pogardzaj mną! To grzech przeszłości, to kara za nią, gorzkiemi oblana łzami!
Nie potrzebujemy dodawać, że po krótkiem tłómaczeniu Loiska spłakana zawisła na szyi starosty, który wszystko zrozumiał i wszystko przebaczył.
Przez wdzięczność za to, kasztelanicowa w uniesieniu zawołała, że właśnie to, co on jej poczytywał za zbrodnię, przyczyni się do zapobieżenia zamachowi, który mógł zniszczyć wszystkie plany patryotów.
Słowo to z ust jej wybiegło prawie mimowolnie. Chciałaby je była może cofnąć, lecz było zapóźno. Starosta domagał się tłómaczenia.
Dał słowo naprzód, że sam nic nie powie, że się oboje naradzą nad tem, jak zapobiegając złemu, nikogo nie narazić na prześladowanie.
Naówczas Loiska opowiedziała mu ze szczegółami cały plan porwania króla, osnuty przez hrabiego, wskazała miejsce na drodze do Łazienek, gdzie oddział wojska miał oczekiwać i t. p.
— Niech-że to będzie dowodem, że jestem szczerze nawróconą. Mogę poprzysiądz, iż miałam zamiar sama prosić króla o posłuchanie i zwierzyć mu to.
— I powinnaś to uczynić — podchwycił starosta. — Innej drogi niema. Znając tych ludzi i wiedząc, że jedna chwila upojenia, po dobrym obiedzie, przy podanej sposobności może stanowić o wykonaniu przyśpieszonem — nalegam i proszę: jedź jutro, dziś, jeżeli można!
Loiska godziła się na wszystko.
— Ale jak trafić do króla? — rzekła.
— Jadę natychmiast do generała Komarzewskiego i na jutro audyencyę ci wyrobię, nie mówiąc nic. O! król! — dodał starosta z uśmiechem smutnym — piękne panie przyjmuje zawsze, choćby mu tak ważnej nie przynosiły wiadomości.
Wszystko to wyrzeczone było i postanowione szybko i bez zastanowienia. Teraz dopiero przyszło na myśl kasztelanicowej, iż krokiem tym, który nie mógł pozostać tajemnicą, bo hetman miał swoich szpiegów i sprzymierzeńców w zamku — narażała się na zemstę człowieka gwałtownego, który miał w ręku broń przeciw niej okrutną. Uczuła się zgubioną...
Hetman był mściwy, możny, nieprzebierający w środkach, gdy się chciał pomścić.
— Tak, uczynię to, bom powinna, aby się oczyścić — rzekła głosem osłabłym — lecz nie przebaczą mi tego. Wiem, co mnie czeka.
Starosta zachmurzył się i uląkł także, nie o siebie, ale o nią.
— Mógłbym — rzekł — podjąć się poselstwa i pójść sam z przestrogą; ale źródło zawsze będzie łatwe do odkrycia, a zemsta, jeśli ją wywrzeć zechcą, pójdzie do źródła. Radźmy, jak się od niej uchronić?
Rada była więcej niż trudną, bo niemożliwą.
— Stanie się ze mną, co mi przeznaczone — westchnęła po namyśle Loiska. — Muszę spełnić to, co moje sumienie oczyści. Jedź prosić o posłuchanie.
— Jadę — zawołał starosta — ale od jutra masz mnie jako obrońcę. Część zemsty niech spada na mnie... nie ulęknę się jej.
Pod wrażeniem wiadomości tej, która go poruszyła i wzburzyła, starosta pobiegł do zamku. Rzadko go tam widywano. Raz tylko po przybyciu do Warszawy przedstawionym był królowi, który go z nadzwyczajną, przez wzgląd na ojca, przyjął łaskawością. Zaproszony potem na wieczór muzykalny, miał sposobność pokłonić się królowi, który we wszystkich językach i na wszystkie tony obdzielał swych gości najwyszukańszemi komplimentami.
Otoczenie króla znało go tylko, jako syna wojewody, z którym rachować się było potrzeba, dla jego wpływów i znaczenia.
Generał Komarzewski, którego widział niegdyś u rodzica na wsi, przywożącego order Orła białego od króla, przyjął go nadzwyczaj uprzejmie. Starosta czerwienił się, jak dziewczę, gdy mu przyszło wypowiedzieć swą prośbę dla... osoby, którą nawet nie wiedzieć, jak nazywać było. Nie miała ona prawa do tytułu i imienia człowieka, który mężem jej zwał się tylko przez przypuszczenie.
Komarzewski zrozumiał zaraz o kogo szło, ale się skrzywił.
— Jeżeli jest prośba jaka — rzekł — to możebyśmy mogli, nie trudząc najjaśniejszego pana...
— Prośby niema żadnej — przerwał starosta — ale jest wiadomość najwyższej wagi, którą tylko ona sama zwierzyć może najjaśniejszemu panu. Tyczy się ona bezpieczeństwa osoby jego...
Generał zbladł.
— Przywidzenie jakieś, plotka! — przebąknął — ale, bądź co bądź, w imię tak nadzwyczajnej sprawy...
Zawrócił się natychmiast do gabinetu króla, pozostał w nim z kwadrans i wrócił cichuteńko, oznaczając godzinę dziewiątą rano. Pani się miała zgłosić do starosty piaseczyńskiego.
Z twarzy generała widać było, że choć audyencyę wyrobił, już w wielkie jej znaczenie niebardzo wierzył.
Starosta natychmiast pojechał do Loiski i pozostał u niej do wieczora. Znalazł ją we łzach, złamaną, przybitą, przerażoną tem, co się stało i co spełnić musiała. Miała poczucie, że dni szczęśliwe marzeń były skończone, że gorąca ta miłość, która błyskawicą przeszła, już dawną nie wróci. Między nią a nim były już łzy, zachwiana wiara, ta plama podejrzenia, która, choć zmyta, zostaje zawsze śladem jakimś...
On także trwożył się i bolał. Dziwne myśli przechodziły mu przez głowę: ucieczka z Warszawy, ukrycie się gdzieś na wsi.
Nazajutrz rano, drżąca, blada, zakwefiona, Loiska pojechała do zamku. Znalazła tam już oczekującego na nią w sieniach starostę, który ją w ręce oddał Ryxowi.
Pomimo naznaczonej godziny, czekać było potrzeba. Najjaśniejszy pan odpieczętowywał listy i depesze.
Oczekiwanie wiekiem się wydało dla Loiski, ale jej dało czas zebrać myśli i męztwo.
Weszła, gdy się drzwi otwarły, szybko i śmiało.
Król, w rannem ubraniu, w rodzaju szlafroka, na którym wyszyta była gwiazda, siedział przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych leżało na ziemi. Na kanapce obok, po pani krakowskiej, która się schroniła do przyległego gabinetu, pozostała chustka i flakonik.
Stanisław August był jeszcze owym pięknym mężczyzną, któremu tylko wzrostu trochę brakło i postawy, by mógł się nazwać jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz była wdzięczną, łagodnego wyrazu, nawykła do banalnych uśmiechów i powszedniej, nieustannej grzeczności; lecz z pod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wyglądało znużenie okrutne, smutek i troska.
Zwrócił się na szelest sukni kobiecej ku drzwiom ciekawie i piękność Loiski uczyniła na nim wrażenie takie, iż na krótką chwilę pozostał w niemej kontemplacyi.
Zwolna podniósł się z krzesła; na ustach zarysował się mocniej poczęty już uśmiech. Loiska stała naprzeciw niego i głębokim pozdrowiła go ukłonem. Wyraz jej twarzy, pełen boleści i upokorzenia, obudzał politowanie.
— Najjaśniejszy panie — odezwała się cicho — przychodzę tu z tak dziwnem wyznaniem, iż nie wiem prawdziwie, jak do niego przystąpię. Mogę nie zasłużyć na wiarę, krok mój fałszywie może być tłómaczony; lecz byłam... jestem do niego zmuszoną...
Król, nie przywiązując wielkiej wagi do tej przedmowy, przypatrywał się ciągle i uśmiechał do pięknej pani.
Loiska spuściła oczy.
— Mów-że pani, proszę, otwarcie — odezwał się Stanisław August, poprawiając koronkowe swe mankietki i błyskając białą ręką, na której duży pierścień widać było. — Czasu, niestety, mam tak mało!...
— Najjaśniejszy panie — rozpoczęła, ośmielając się nieco, Loiska — przypadek (tu rumieniec twarz jej okrył)... przypadek dozwolił mi podsłuchać tajemnicę, tyczącą się osoby waszej.
Twarz króla spoważniała, ale wyrażała razem niedowierzanie i doznaną przykrość.
— Przyjmowałam w swym domu dawniej mi znajomego hetmana... który w nim spotkał się z innymi przyjaciółmi swymi: generałem Kurdwanowskim, strażnikiem i... (wymieniła nazwisk jeszcze kilka). Ci panowie osnuli plan porwania waszej królewskiej mości w przejeździe do Łazienek, w Ujazdowskiej Alei. Miał być w tym celu oddział wojska przygotowany.
Mówiła jeszcze, gdy spojrzawszy ukradkiem na króla, zobaczyła go na krzesło upadłym, bladym, drżącym, z twarzą zmienioną, która oburzenie, strach, gniew i jakąś niepewność wyrażała. Ręką chwytał za poręcz, usta otworzył jakby chciał zawołać kogoś... ale nie miał siły.
— Zastanów się, pani, co mówisz — odezwał się po chwili głosem słabym — takie obwinienie jest rzeczą największej wagi.
— Ja też ważność mojego zeznania rozumiem dobrze — odparła Loiska. — Sama jedna byłam, gdym podsłuchała; nie obwiniam, ale przestrzegam.
— Ale to mógł być żart chyba — przemówił król, w którego głosie czuć było trwogę jakąś i pomieszanie.
— Mówiono o tem nieraz i bardzo seryo — dodała Loiska. — Mogę powtórzyć szczegóły, motywa. Spodziewano się zmusić waszą królewską mość do stanięcia na czele nowej rekonfederacyi. Hetman wyznaczył do otoczenia karety oddział ze swojego regimentu; on i generał Kurdwanowski osobiście znajdować się mieli. Zdaje się, że to w prędkim czasie, w tych dniach dokonać się miało.
Loiska mówiła coraz śmielej.
— W moim interesie poważam się błagać waszą królewską mość, abyś, czyniąc użytek z tej przestrogi, raczył oszczędzić mnie, bo i tak lękam się być wystawioną na nieubłaganą zemstę hrabiego.
Król, na ręku oparty, dumał; łzę było widać w oku jego.
— O! ten niewdzięcznik — szepnął — człowiek, który mnie winien jest wszystko, dla którego wycierpiałem tyle!...
— Najjaśniejszy panie — ośmieliła się wtrącić kasztelanicowa — sumienie mi każe dodać, iż bynajmniej nie myślano nastawać na życie jego.
Zwolna przychodząc do siebie, król się poruszył.
— Rzecz jest, niestety, bardzo prawdopodobna — rzekł — a słowom pani nie mogę nie dać wiary... Jednakże...
Tu myślał chwilę, niepewien, co ma uczynić. Wziął za dzwonek i postawił go na stole; podszedł ku drzwiom jednym i zawrócił się od nich; skierował się ku drugim i wstrzymał. Blady był, drżący i zdawał zapominać nawet, że Loiska stała i czekała jeszcze.
Za trojgiem drzwi gabinetu z jednej strony siedział Ryx, który wpuścił Loiskę, za drugiemi czekał Komarzewski, trzecie oddzielały króla od pani krakowskiej i Mniszchowej.
Stanisław August wahał się widocznie, komu pierwszemu miał powierzyć tajemnicę i kogo wezwać do narady.
Nałóg i serce może pokierowały go ku pani krakowskiej. Zostawiając Loiskę na chwilę samą, wszedł żywo do sąsiedniego pokoju, gdzie panie piły czekoladę. W kilku słowach opowiedział rzecz całą. Słychać było dwa wykrzyki, szelest sukni i wielce poważna, z resztkami dosyć starannie pielęgnowanej piękności na twarzy, pani krakowska wsunęła się, wprost idąc do Loiski. Oblicze jej było pełne gniewu, ale zarazem jakby nadąsania na nieostrożną kobietę, która wprost, bez przygotowania, przyniosła królowi tak straszną wiadomość. Oczy pani krakowskiej z cynizmem wielkiej pani, mającej przed sobą istotę jakąś podrzędną, badały Loiskę, w której cała jej duma rozbudziła się od tego wzroku.
— Asindźka to słyszałaś na swe uszy? — zapytała.
Loiska potwierdziła skinieniem głowy tylko. Król wchodził już z siostrzenicą, panią Mniszchową, piękną panią, niemniej pańsko i arystokratycznie wyglądającą. Szeptała ona coś do ucha królowi, jak się łatwo domyśleć było, o Loisce.
Piękność jej nie podobała się ani zwiędłej pani krakowskiej, ani pani marszałkowej, która chorowała na imaginacyę, piła ciągle wody, brała lekarstwa i tem sobie płeć i cerę niszczyła.
Król prosił kasztelanicową, aby powieść swą powtórzyła, co ona dosyć niechętnie, w krótkich słowach spełniła.
Komentowano opowiadanie, znajdując je prawdopodobnem, lecz trwogi, jaką król okazywał, panie nie podzielały.
Przywołany przez króla Komarzewski, gdy mu udzielił tę wiadomość, usta zaciął, zdumiał się i nie powiedział nic.
Ponieważ Loiska nie miała już nic więcej do dodania i ciężkie swe posłannictwo spełniła, pilno jej było odejść. Król, jakby nie chciał jej puścić jeszcze, naradzał się z generałem.
— Polecam się opiece waszej królewskiej mości — odezwała się Loiska — gdyż się zemsty obawiam.
— Bądź pani spokojną, ja nie wydam jej, to pewna — rzekł król. — A nawzajem proszę jej, abyś o tej sprawie całej nie wspominała przed nikim. Musimy ją utopić i pogrześć; nikt o tem wiedzieć nie powinien. Zamach, gdyby nawet o wykonaniu jego myśleli, spełznie na niczem, bośmy o nim zawiadomieni. Nikt zaś nie potrzebuje wiedzieć, czy wypadek stanął na przeszkodzie, czy ostrzeżenie. Zatem i mścić się nie będzie mógł hetman.
Loiska podwakroć się już skłaniała, chcąc odchodzić, a król, wstrzymując ją, szeptał coś jeszcze z panią krakowską i marszałkową.
Ta wyszła do drugiego pokoju i powróciła, pakiecik jakiś przynosząc królowi, który przystąpił bliżej z wymuszonym uśmiechem do Loiski i dziękując, chciał ją skłonić, aby od niego małą przyjęła pamiątkę. Ognisty rumieniec wystąpił na twarzyczkę kobiety. Cofnęła się i głosem drżącym odparła:
— Najjaśniejszy panie, proszę, abym nie była upokorzoną. Pamiątką dnia tego będzie dla mnie, żem się do waszej królewskiej mości zbliżyć mogła.
Zmieszana, wysunęła się natychmiast.
Małe kółko, pozostałe w królewskim gabinecie, czas jakiś po wyjściu jej, pod wrażeniem jeszcze świeżem, milczało.
— Jest to tak do niego podobne — odezwał się w końcu król — a zresztą tak niemożliwą byłoby rzeczą coś podobnego wymyślić...
Pani krakowska, która przysiadła na kanapce i przybrała wyraz Egeryi, dwuznacznie odpowiedziała:
— To tylko powinno królowi dowieść, iż nie tak powszechny jest ten entuzyazm dla przyjaciół pana Ignacego, jak go malują. Partya przeciwna ma siły i gotowa się posunąć do ostateczności.
— A! to przymierze pruskie! to gospodarstwo nowe, które wszystko chce w kraju przerabiać na jakiś fason osobliwy! Nie kryję, że mi to wszystko w najwyższym stopniu wstrętliwe. Jakżeśmy daleko od szczęśliwych dni Kaniowa!
Marszałkowa westchnęła, król się zasępił.
— Tak — rzekł — od Kaniowa jednak pragnąłem się pojednać z hetmanem. Potemkin robił, co mógł; byłem świadkiem jego dobrej woli i pilnych starań; ale nic hetmana nie mogło nawrócić... szalony człowiek.
— To gorzej, że nie on jeden taki — dodała pani krakowska. — Pan Szczęsny, Rzewuski i wielu innych, podziela jego zdanie. Wczoraj u prymasa spotkałam biskupa inflanckiego, który też w spółce jest z nimi i oświadczył mi to bardzo otwarcie.
Generał Komarzewski stał milczący na boku. Panie zdawały się chcieć korzystać z wypadku, aby króla spróbować odciągnąć od nowych przyjaciół.
— W smutnem jestem położeniu — odezwał się Stanisław August. — Nie możecie wątpić, znając mnie oddawna, po której stronie są rzeczywiste sympatye moje; ale monarchą będąc, z władzą tak ograniczoną, do prądów czasu i do woli większości stosować się muszę.
— Kwestya tylko, czy to istotnie wola większości, czy gromadki ludzi, co wiele wrzawy robić umie — odezwała się z przekąsem marszałkowa.
— Prymas toż samo powiada — powiedziała pani krakowska.
Król rozpostarł ręce.
— Za daleko już zaszliśmy, potrzeba eksperyment doprowadzić do końca — rzekł.
— Byleby go potem za drogo nie przyszło opłacić — dodała siostra królewska.
— Proszę was, o tem wszystkiem ani słowa — odezwał się król, zwrócony ku generałowi także. — Z hetmanem, nie dając mu poznać, iż wiem o tem, widzieć się postaram.
Zamilkli wszyscy smutni jakoś, a po chwili król począł w sposobie monologu:
— Wszystkich mych dawnych, najlepszych przyjaciół, poczynając od Semiramidy, naraziłem sobie.. wszystkich! Nikt z nich nie rozumie twardej konieczności, której ulegam, wstrętu, jaki mam do tych nowatorow i do całej ich nieszczęśliwej roboty.
— Ale wasza królewska mość mógłbyś, opierając się na tych dawnych a wypróbowanych przyjaciołach, oprzeć się tej klice.
Król się uśmiechnął.
— Radbym, ażebyście byli na mojem miejscu! — westchnął — przekonalibyście się, że panem swej woli nie jestem.
Gdy to mówili, Ryx już zaglądał, coś szepcząc. Słychać było wymówione przez niego imię Ignacego Potockiego i podkanclerzego. Pani krakowska z Mniszkową wstały zachmurzone, szybko się przenosząc do gabinetu, którego drzwi zawarły za sobą; Komarzewski drugiemi wyniósł się do sali.
Z twarzy króla zszedł na rozkaz wyraz chmurny i pełen troski; zwykły uśmiech zarysował się na ustach. Obrócił się do stolika, biorąc z pośpiechem pierwszy list, na jaki natrafił.
Tuż piękna, spokojna postać Ignacego Potockiego ukazała się we drzwiach, a za nią niepozorny i na już obrzękłych trochę nogach ciężko posuwający się ksiądz podkanclerzy, którego czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biegały po pokoju.
Im mniej król był usposobiony do czułego i sympatycznego przyjęcia tych gości, tem żywszą na pozór radością zwrócił się ku nim.
— Siadajcież, proszę! Czekałem. Cóż słychać? Całem sercem jestem z wami. Robota postępuje, nieprawdaż?
Zwrócił się do podkanclerzego.
— Waćpan jesteś jej duszą, to zaręcza już za sukces.
Do pana Ignacego wyciągnął rękę.
— A mamy wiele jeszcze do zwyciężenia, nim się starych politycznych nałogów i poglądów pozbędziemy. Ale audaces fortuna juvat, nieprawdaż? Jakże usposobieni posłowie dla nowego prawa?
— Niema wątpliwości, że przejdzie w wielką większość — rzekł pan Ignacy. — Tylko ta nieszczęsna nasza wielomówność! Niema nikogo, coby się ze swadą nie chciał popisać. Kasztelanów łukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi!
— To prawda — zawołał król, składając ręce. — Ale obyczajowi narodowemu folgować musimy. Niech się wygadają.
Schylił się król i jak przed chwilą zdawał się podzielać myśli i uczucia rodziny, tak teraz całą duszą wylany był, niby otwarty, ufny z tymi, których miał przed sobą.
— Wyście najlepsi przyjaciele moi — dokończył — wy jedni mnie rozumiecie. Lecz kochani, drodzy kolaboratorowie wielkiego dzieła: umiarkowania, wytrwałości... Wiele oszczędzać i na wiele oglądać się muszę.
I tak samo, jak przed panią krakowską, ręce szeroko rozłożył i westchnął:
— Całą duszą jestem z wami!
W pałacu Radziwiłłowskim była reduta dnia tego, a zmęczona, choć nie dająca się znużyć i niespoczywająca ani na chwilę Warszawa, już się zawczasu do niej przygotowywała.
Chociaż dnia nie było jednego, aby gdzieś jakaś wieczerza, obiad, asamble, bal, zabawa nie pociągały tego towarzystwa zawsze i wszędzie się okazującego, choć oprócz tego męzkie uczty na Woli często posłów wstrzymywały, tak, że późno się na posiedzenia sejmowe zbierali, choć panie, oprócz innych dystrakcyj, po całych dniach przesiadywały na galeryach czasu rozpraw i ubrane w kolory biały z pąsowym, gorący udział oklaskami i okrzykami brały w naradach — jednakże reduta była pożądaną.
Tu wszyscy byli swobodni, na neutralnym gruncie; tu wiele par, co się gdzieindziej zbliżyć do siebie nie mogły, spotykało się pod maskami. Intrygowano się i zawiązywano stosunki, robiono znajomości, bawiono się doskonale, choć nie zawsze w doborowem towarzystwie. Ale też ono w końcu stawało się jednostajnem.
Tłok i tu, jak u Marwaniego, obiecywał się wielki, bo czasu tego sejmu ludzie tak zdawali się potrzebować rozrywki, iż na żadnej nigdy nie brakło go reducie.
Prawda, że i tu wielkiej rozmaitości masek nie było. Powtarzały się też same Cyganki wróżące, Węgrzyni z króbkami, w których się znajdowały karykatury na wybitniejsze osobistości sejmowe, Żydki faktorzy, pasterki, fircyki we frakach moręgowatych, astrologowie, Grecy i Greczynki fantastyczne, Turcy z książek starych naśladowani, według rycin u Mikoczy i Rikota, Kozacy i t. p. Właśnie jednak może najmniej wybitne i nieściągające oczów postacie najżywsze mogły budzić zajęcie, bo te tu sprowadzało cichaczem dane sobie słowo.
Niejedna z pań — opowiadano sobie — przybywała tu, znikała w karetce z towarzyszem jakimś i nie zjawiała się znowu, aż pod koniec zabawy, gdy wreszcie szukającego jej a zbłąkanego małżonka zdołała wynaleźć.
Matka Loiski, dawno pozbawiona tych gorączkowych wrażeń maskaradowych, których była spragnioną, nie opuszczała teraz żadnej reduty, ani kasyna.
Dosyć liczne grono dawnych przyjaciół otaczało ją zawsze. Bawiła się doskonale i mogła nawet poszczycić się nowemi zdobyczami w tym świecie, dla którego nowość tak stawała się pożądaną, że gotów jej był szukać nawet na śmiecisku.
Wieczora tego pani Zelska ubrana była za odaliskę, a że maska już nieco zwiędłą twarz przysłaniała, piękne jeszcze białe ręce, popiersie, kibić czyniły złudzenie młodości.
Znając choć z widzenia i imienia prawie wszystkich, mogła sobie pozwolić intrygowania ich, nie obawiając się być poznaną, bo w towarzystwach stołecznych jej nie przyjmowano i nie starała się nawet o to.
Tego wieczora miała nadzieję spotkania się tu z córką, do której się zbliżyć chciała. Zdawało się jej, że Loiska ze starostą przyjdzie pewnie dla rozrywki, a poznania jej była pewną. Szukała jednak nadaremnie w licznych grupach i usiadła w końcu znużona.
Loiski nie było. Matka nie wiedziała o tem, że przed kilku dniami nagle wyniosła się ona ze swego mieszkania, które jeden z posłów odnajął, i znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, tak pocichu i nieznacznie, że nikt tego wytłómaczyć nie umiał. Lecz, że starostę jak przedtem widywano, nie posądzano go więc o żaden rapt i wnoszono, że stosunki zerwane być musiały.
Po północy, gdy Zelska już ostrożnie, aby maseczki nie poruszyć, ocierała pot z czoła i rozglądała się po sali, uderzyło ją w jednym z kątków zbiorowisko cisnących się masek i głośniejsze ztamtąd buchające śmiechy.
Ciekawi otaczali kogoś, tak, iż go dojrzeć nie było można. Górą tylko nad ich głowami widać było starą baranią czapkę.
— Cóż to tam tak do śmiechu budzi? — spytała starego podkomorzego, który jej towarzyszył, a który powracał właśnie z tamtego kąta.
— A! to ten Barani kożuszek — rzekł stary. — Ktoś się widać przebrał umyślnie. To była figura znana całemu miastu, cynik jakiś, co ludziom nieprzyjemne prawdy po ulicach prawił; ale jego już dawno niema w Warszawie. Marszałek go, słyszę, kazał ochłostać i precz wyrzucić.
Odaliska słuchała opowiadania obojętnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego kożuszka obijało się o jej uszy; nie bardzo go też była ciekawą.
Maska, która się tu, przybierając tę charakterystyczną postać na siebie, zjawiła, zupełnie była podobną do tej, jakąśmy u Marwaniego widzieli. Można ją było nawet wziąć za tęż samę.
Ci tylko, co się zbliżyć do niej tego wieczora mieli sposobność, więcej w niej znajdowali goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu sarkastycznego, którym dawniej słynął Kożuszek.
Węgier, chodzący z karykaturami i rozdający właśnie wizerunki jakiegoś hetmana bez buławy, Rady nieustającej dawnej, z podpisem „Zdrada nieustająca,“ podskarbiego P., chodzącego za jałmużną, z kartami w kieszeni, biskupa Mass... konno przy szpadzie, jako szefa pułku swojego imienia i t. p. — oderwał był słuchaczów od Baraniego kożuszka.
Na chwilę został sam, bo wszyscy się do Węgra cisnęli. Rozpatrywał się dokoła, postrzegł odaliskę, wlepił w nią oczy i... powolnym krokiem przysuwać się do niej zaczął.
Nic mniej miłem nad to być jej nie mogło. Zbliżyła się naprzód do podkomorzego, odwróciła głowę, potem wstała, chcąc się oddalić; lecz przecisnąć się nie było podobna. Barani kożuszek wprost szedł ku niej.
Już to samo, że był brudny, że twarz miał szarym kawałkiem płótna, jak ścierka wyglądającego, pokrytą, że potargane włosy siwe wyglądały mu z pod czapki — obudzało wstręt u pani Zelskiej. Brzydziła się starością. Oprócz tego, sama nie wiedząc czemu, obawiała się i trwogę czuła, patrząc na starca, który z niej oczów nie spuszczając, wprost szedł ku niej.
— Podkomorzy, zlituj się, uchodźmy; idzie wprost na nas.
— Ależ niepodobieństwo — zamruczał towarzysz — przecież nas nie zje. Nie można się przecisnąć, poobrywają na nas wszystko.
Zelska drżała, siedząc.
Obok niej na ławce z drugiej strony siedziała kobiecina jakaś w lekkiej sukni, w przebraniu, które o ubóstwie świadczyło. Ta, zobaczywszy Kożuszka, zerwała się i uciekła. Stary natychmiast zajął miejsce opróżnione.
Sąsiadka odwróciła się zupełnie od niego i sądziła, że jej nie zaczepi, gdy usłyszała głos zmieniony, lecz przypominający jej jakiś niegdyś znany:
— Góra z górą, mościa dobrodziejko — szeptał jej w ucho Kożuszek. — Myśmy to starzy, starzy, bardzo starzy znajomi... hę! z Siedlec jeszcze. Hm! ale ja siwy jestem, a asindźka wiecznie kwitniesz i z kielicha życia pijesz.... Hm! ale już męty być muszą.
Cała drżąca, zwróciła się Zelska ku niemu i szepnęła:
— Mylisz się pan, nigdy nie byłam w Siedlcach, nie znam was...
— Barani kożuszek nigdy się nie myli — rzekł sąsiad — tem mniej, gdy o taką dobrą, serdeczną znajomą idzie, z którą się tyle wieczorów i księżycowych nocy nad brzegiem stawu spędziło.
Szyderski śmiech towarzyszył odpowiedzi.
— Co to jest — ciągnął dalej — kiedy komu Pan Bóg da szczęście. Ja w łachmanach, a asińdźka w atłasach; ja sam, pani zawsze z adoratorami; mnie w ustach i sercu gorzko, a u niej... słodycz i ambrozye. A jednak, słowo daję, chodziliśmy, pod ręce pobrawszy się, po tym ogrodzie i te niegdyś malinowe usta całowałem. Ale tysiące innych pocałunków starło z nich ślady tych gorących...
Zelska, drżąc, nacierała na podkomorzego.
— Na miłość Boga, chodźmy, chodźmy!
Stary towarzysz ze słabemi nogami, obawiający się ścisku, nie słyszący, co z drugiej strony prawił Kożuszek, protestował:
— Siedź-bo, asińdźka, nie można!
Barani kożuszek ust nie zamykał.
— Niewymownie się cieszę, że widzę dawną przyjaciółkę tak szczęśliwą i tak zawsze piękną. Słyszałem, ba! słyszałem, że się jej wiodło nadzwyczaj pomyślnie. Miałaś podobno głupiego męża, niepoczciwego zazdrośnika, który zawadzał; potrafiłaś się go pozbyć, majątek dostać do rąk i córunię tak wychować, że pierwszy ładny młodzieniec, co się zjawił, wziął ją jak młody grzybek. Co też się z nią stało? Śliczne to było dziecko! Córka poszła pewnie w ślady szanownej mamuni. Niedaleko pada jabłko od jabłoni — i dobrze się jej dzieje? Hę? Prawda to, że pierwszy amant jej, nie ożeniwszy się z nią, świat ten pożegnał? W sam czas ją uwolnił. Swobodna, może teraz zażywać świata, póki służą lata. Ale pewnie przyjaciół dużo!
Odalisce z pod maski łzy już płynęły, ale Barani kożuszek nie patrzył na nią.
— I to szczęśliwe, że asińdźka wróciłaś do stolicy ze wsi. Tam w tej dziurze, między lasami, niedźwiedziom tylko żyć, a tu, gdy się w ostateczności cerę straci, a siwizna przyniesie popielcowe memento mori, jak stary woźnica będziesz asińdźka, nie mogąc powozić sama, drugim bicze kręcić. To się opłaca! Słowo daję...
— Mości panie! — zawołała, nie mogąc już wytrzymać, odaliska — jest rzeczą podłą znęcać się nad bezbronną kobietą.
— Jak nad jaką — rzekł Barani kożuszek. — Nad niewiastą, co nie poszanowała w życiu nic, ani mężowskiego imienia, ani świętości domowego ogniska, ani niewinności dziecka własnego — nad taką starą, niepoprawną rozpustnicą Bóg przykazuje nie mieć litości i chłostać ją. A że biczem nie mogę, słowem smagam.
Odaliska krzyknęła, lecz wrzawa na sali nie dała posłyszeć rozpaczliwego jej głosu. Odwróciła się do podkomorzego, który patrzył w inną stronę i chwytając rękę jego, poczęła wołać:
— Na miłość Bożą, chodźmy... umrę!
Stary ofuknął ją.
— Słowo daję, że w ten tłum nie pójdę. Siedziałabyś...
Kożuszek zamikł na chwilę.
— Pierwszy raz się spotykamy — mówił potem — lecz nie ostatni, nie! Póki ty się tu ze swym sromem nosić będziesz po Warszawie — ja za tobą, bom ja bicz Boży, chłosta Boża, pomsta niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia; nękać będę, aż pójdziesz ztąd precz na pokutę, na łzy, na upamiętanie, choć późne.
Odetchnął ciężko.
— Nie, ty harpio okrutna, coś splugawiła wszystko, czego dotknęłaś, ty nie upamiętasz się nigdy! zamrzesz w tej kałuży, w której żyłaś. Tyś stary łachman brudny, gorszy od tego, który ja mam na sobie... Idź, gdzie chcesz... ale precz ztąd, abyś córki nie zgubiła... Ta jeszcze, kto wie... uratowaną być może, a ty nigdy! Póki ty tu, póty jej grozi twój uścisk macierzyński zatratą. Ty musisz iść precz ztąd!
Podkomorzy, który dopatrzył się, iż przejście było nareszcie możliwe, wstał. Odaliska uwiesiła się na jego ramieniu, dysząc zapłakana, i pchała go już, nie oglądając się za siebie.
Wtem Barani kożuszek pochwycił ją pod drugą rękę i, choć mu się wyrywała, począł prowadzić, wołając głośno:
— Proszę puścić wolno! Miejsca, panowie!
— Do domu, do domu! — nalegała Zelska na podkomorzego, który zajęty nogami swemi i trudnościami pochodu, nic nie słyszał.
— Tak, powracaj do domu! — począł Kożuszek — i z domu natychmiast precz! precz! w lasy... gdzieby cię ludzie nie widzieli, abyś poczciwego imienia na hańbę tu nie włóczyła!
Puścił ją nareszcie Barani kożuszek i nie ścigał już dalej, a zaledwie stanął, otoczyła go ciżba, poczynając zaczepiać i domagając się, aby jej coś prawił.
Ale stary stał znękany; głowę opuściwszy, na kiju się sparł i choć go szarpano i zaczepiano, nie odezwał się ani słowa.
Wkrótce potem, rozepchnąwszy zastępujących mu drogę, powoli wyszedł z sali i wydobył się na podwórze.
Juliaszek, który, jak zawsze, stał z latarką, postrzegłszy go, natychmiast nadbiegł, ale niezmiernie zdziwiony. Zdawał się własnym oczom nie wierzyć, oglądał go dookoła.
— Jak Boga kocham! Pan to, czy nie pan? Barani kożuszek, czy Kożuszek barani? ozwijże się, jegomościuniu! A toć ja ten, coś mu dał dwa złote... pamiętasz? Poświecę na Krochmalną ulicę.
— Chyba mi poświeć na cmentarz — odparł stary.
— Chowaj Boże, tam my wszyscy i bez mojej latarki się dostaniemy, ano jeszcze czas.
Zajrzał mu w oczy.
— Zkądżeś się tu wziął? — począł, przyskakując ciekawie. — Toż cię marszałek ułapił, a potem... gdzieś posadzili. Hę? Dali jegomości w skórę, czy nie?
— Oni nie, mój kochany, ale los mi dał — rzekł Kożuszek — tak, cięgi dobre!
Juliaszek głową pokręcił.
— Mam z latarką służyć? — zapytał.
— Nie, obejdę się bez niej i bez ciebie.
To mówiąc oddalił się i w tłumie znikł, a zamyślony chłopak wiódł za nim oczyma.
— Znowu tedy będzie w ulicach komedye wyprawiał — szepnął. — Gdy kogo skóra świerzbi, niema na to ratunku.
Nazajutrz rozeszła się po Warszawie pogłoska, iż ów Barani kożuszek, czy ktoś, co go doskonale udawał, był znów na reducie w Radziwiłłowskim pałacu i strasznie językiem szermował. Ci, którzy od niego oberwali, milczeli.
W salonach wszakże utrzymywano, iż nie mógł to być ten dawny Kożuszek, którego z miasta wyświecono, lecz jakiś jego naśladowca. Dowcipnego młodego Turkułła posądzono nawet, iż on odegrał tę rolę.
Powróciwszy do domu z podkomorzym, który niczego się nie domyślał i nic nie słyszał, Zelska, skarżąc się na okrutny ból głowy, natychmiast poszła do łóżka. Płakała ze złości noc całą.
Z mowy w początku nie poznawała swojego prześladowcy, lecz w końcu musiała się go domyśleć. Groźby jego nie pozostały bez skutku, gdyż zaraz nazajutrz rano zapowiedziała, że wyjeżdża do domu.
Zdziwienie wielkie było między przyjaciółmi i żal niemniejszy, gdyż dom jej zaczynał wchodzić w modę. A że parę dni temu wcale mowy nie było, aby pani Zelska Warszawę opuszczać miała, gubiono się w domysłach, co nagle to postanowienie mogło spowodować.
Krajczy i podkomorzy usiłowali ją wstrzymać; nie chciała słuchać nawet.
— Za nic w świecie tu nie zostanę! — wołała.
Tegoż dnia posłała bilet do córki, żądając się z nią widzieć. Służący powrócił z nim i z oznajmieniem, że kasztelanicowa wyniosła się z dawnego mieszkania, dokąd... nie wiadomo.
Mecenas Zażywski, wezwany przez nią, nie umiał też powiedzieć, co się z Loiską stało. Musiała matka posłać po Tytusa, który przed wieczorem przybyć tu raczył.
— Pan musisz wiedzieć, co się stało z Loiską — zawołała za ukazaniem się jego, podchodząc do progu z pośpiechem.
— Domyślam się czegoś, ale nie wiem nic stanowczego, pewnego — rzekł, siadając, Tytus. — Dotąd nie mogłem dośledzić, gdzie ją uwiózł i skrył starosta; lecz jestem pewnym, że zniknięcie to jego jest sprawą.
— Jakto? jeszcze starosta? — zapytała naiwnie matka. — Ale cóż ona sobie myśli? Wszak z pewnością się z nią ożenić nie może. Mówią, że od niego nic na owinięcie palca nie przyjmuje. Cóż to jest?
— To poprostu romans, nie wiem w ilu tomach, lecz dla obojga ich — rzekł Tytus — życzyłbym, aby jak najprędzej go skończyli. Kasztelanicowa traci czas, kompromituje się. Starosta sam nie wie, co robi, bo to młokos niedoświadczony, a niczyjej dobrej rady nie słucha. Słyszałem — dodał — że pani na wieś powraca. Cóż to znów znaczy?
— Mam dosyć Warszawy — kwaśno odezwała się Zelska.
— A tak pani dobrze tu było.
— Tak dobrze — rozśmiała się gorzko — iż radabym dziś ją opuścić.
— Cóż więc zaszło? — spytał Tytus.
— Nic, wcale nic, proszę się nie domyślać — rzekła z przyciskiem Zelska. — Nudzi mnie to wszystko.
— No, i kosztuje dużo, co? — odezwał się trochę impertynencko Tytus.
Zelska wargi zakąsiła.
— Nie zgadujesz pan — odparła.
— Więc chyba na reducie ostatniej Barani kożuszek, który długo przy niej siedział, jak mi mówiono, dał jej radę...
Zelska drgnęła i zaczerwieniła się.
— Słyszałeś pan co? — krzyknęła poruszona, zdradzając się.
— Nie, domyślam się tylko, ale widzę, że trafnie.
Gospodyni zamilkła, patrząc na stół, który stał przed nią.
— Powiedz mi pan, co wiesz tu wszystko... Znacie tego człowieka? Wiecie kto on jest?
Tytus wykrzywił się pogardliwie.
— To pewna, że pod baranim tym kożuchem kryje się osobistość wcale do niego niestworzona. Jest to zagadka, która się wyjaśni, gdy ten wrzód, co się teraz w sejmie nabiera, pęknie!
Zaleska nie pytała więcej.
— Nie rozumiem takiej stolicy, w której lada włóczęga, żebrak, może sobie tyle pozwalać — rzekła.
— Cóż pani chce? takich czasów dożyliśmy. Dekert mieszczan prowadzi na sejm i dopomina się dla nich o miejsce. Szkoda, że nie w senacie. Synowiec królewski chłopom daje wolność. Pan Butrymowicz pisze projekt, żeby Żydów z chrześcianami porównać. Cóż dziwnego, że żebrak jakiś został kaznodzieją ulicznym?
Tytus tym frazesem, wyuczonym pono gdzieś, skończywszy, zabrał się do wyjścia i już miał pożegnać gospodynię, gdy w przedpokoju hałaśliwy głos nakazujący dał się słyszeć.
— A puszczaj że k... jakiś. Żebym ja ci się meldował!
Hrabia... wszedł do pokoju.
Chociaż Zelska znała go dawniej, lecz odwiedziny hetmana u niej były czemś tak nadzwyczajnem, że i ona i Tytus stanęli niemal osłupieni.. Ze zwykłą sobie rubasznością wchodził w kapeluszu i zdjął go dopiero, zobaczywszy gospodynię. Nie witając jej nawet, postąpił parę kroków. Był czerwony, zaperzony czegoś i w bardzo złym humorze.
— Nie powiesz mi pani przynajmniej, co się z córką jej stało? — zawołał.
— Właśnie ja o to badałam pana Tytusa.
Hetman stanął i strząsnął głową.
— Możesz się pani pochwalić jej wychowaniem — począł szydersko. — Na uczciwość, walna kobiecina! Przysłużyła mi się, jeśli się nie mylę, a nie mylę się, tak, że pókim żyw jej tego nie zapomnę.
— Ale cóż to jest? — przerwała matka przestraszona.
— Co jest, to jest — zawołał hrabia. — Ale choć z kobietą sprawa, a na płci pięknej mścić się nie godzi, za taką zdradę...
Nie dokończył i odwrócił się hetman.
— Na Boga, niechże mnie pan objaśni! — przemówiła matka.
— Objaśnić nie mogę — odezwał się hrabia swoim zwykłym tonem — bo sam jeszcze objaśniony nie jestem; ale mam więcej niż podejrzenie. Jakże mogła, nie dawszy mi znać o sobie, wynieść się? Miała przecie względem takiego jak ja przyjaciela obowiązki. Ufałem jej, zwierzałem się.
Hetman przestał mówić nagle, oczy wlepił w matkę Loiski i zawołał:
— Nie kłam-że, moja jejmość! Co się z nią stało? zdrada, czy... czy nieszczęście jakie? przypadek? Z takiemi pięknościami, jak ona, nigdy człowiek niepewien jutra. Albo mnie zdradziła — co być może, albo ją zdradzono — co także jest możliwe, albo ją porwano, lub się kto pomścił. Ale cóż się z nią stało? powiedzcie mi, co się z nią stało?
— Ja nie wiem! — krzyknęła matka.
Tytus ramionami ruszył, Zelska rzuciła się, oczy zakrywszy chustką, na kanapkę i szlochała naprawdę, lub czuła się obowiązaną okazać sentyment.
Hetman dał znak Tytusowi; wyszli do drugiego pokoju.
— Jakąż ona popełnić mogła zdradę? — spytał Tytus, korzystając z poruszenia hetmana, który w podobnych razach wygadywał się łatwo.
Hrabia spojrzał nań z góry pogardliwie, jakby się dziwił, że taki człeczyna śmie chcieć go indagować.
— Jaką ona mogła zdradę popełnić? — powtórzył — to mnie wiedzieć. Mieliśmy z Kurdwanowskim zrobić pewnego figla, który, gdyby się był udał, cienkoby śpiewali ci, co teraz chór prowadzą. No, i u Loiski nam było dogodnie o tem radzić. Schodziliśmy się u niej... Kat ją wie! Ta kobieta i z oczów zgaduje, lub gdzieś, do licha, podsłuchać nas mogła... Wczoraj, choć zwykle już na zamku u króla nie bywam, bo my z nim już teraz jesteśmy, jak pies z kotem — po obiedzie mi się zachciało zajrzeć mu w oczy... jak też przyjmie. Poszedłem. Było poufałej jego kompanii dosyć. Gdym wszedł, jak makiem zasiał, umilkli wszyscy; oczy się na mnie skierowały, ale ja, jak wiesz, ani wobec nieprzyjaciela na placu, ani przeciw rurze pistoletu, ani na widok gniewnego majestatu oka nie mrużę. Byłem co się zowie w różowym humorze. Król, nakrochmalony, blady, zbliżył się do mnie. Pierwsze słowo:
— Pozwól — rzekł — sobie powiedzieć, że w takim stanie, w jakim jesteś obecnie, wizyt się nie oddaje.
— Najjaśniejszy panie — odparłem — jest to taki stan szczęśliwy i energią obdarzający człowieka, że gdybyś wasza królewska mość częściej do kieliszka zaglądał, dalekoby nam i jemu z tem lepiej było[2].
Uśmiechnął mi się kwaśno, ale staliśmy jako wprzód naprzeciw siebie. Począłem go pytać o zdrowie, bo coś wyglądał mizernie.
— Powietrze mi nie służy — odparł. — Radzą doktorowie, abym się, jak tylko pociepleje, wyniósł do Łazienek.
Tu spojrzał na mnie. Nie będę tłómaczył, jaka w tem aluzya być mogła, ale mnie się zdaje, że była. Odparłem żywo:
— Ja też za Łazienkami głosuję, bo możeby tam mniej waszą królewską mość napadali nowi jego przyjaciele.
— Napadali? — odparł król z uśmiechem. — Hm! ja na zamku nie boję się napaści; ale pod te czasy, z zamku do Łazienek jadąc, mógłbym być na niebezpieczeństwo wystawiony.
W tem do jakiejś plotki, mnie się tyczącej, aluzya była wyraźna. Począłem się śmiać.
— Wasza królewska mość rozkaż tylko — rzekłem — a ja z moim regimentem buławy koronnej w przejeździe będę konwojował.
Na to król rzekł misternie:
— Kto wie? strażby była może niebezpieczniejsza, niż niebezpieczeństwo samo.
Patrzyliśmy sobie w oczy, no i de Caché nadszedł z kartami. Rozmowa się skończyła. Otóż — dodał hetman — masz wiedzieć, że o tem, do czego król aluzyę czynił, nikt oprócz afidowanych wiedzieć nie mógł i może jedna Loiska. Mam więc tę kobietę w silnem podejrzeniu, że wkupując się w łaski królewskie, mogła nas wydać.
Tytus słuchał z zajęciem.
— Byłoż wistocie coś podobnego na myśli? — zapytał.
Hetman odwrócił się, nie chcąc odpowiedzieć.
— Tysiące się rzeczy mówi i przypuszczeń robi — zawołał — gdy się chce kraj od zguby ocalić. Mógł coś takiego Kurdwanowski pleść, nie przypominam sobie. Ale mów mi — bo przecież ty wiesz wszystko, co się w mieście dzieje — gdzie, z kim ona mogła uciec? dokąd?
— Nikt w tych czasach u niej nie bywał, oprócz starosty — rzekł Tytus. — Co dziwniejsza, to kobieta, w której nigdy nikt najmniejszego nie obudził sentymentu, zakochała się w nim.
— Cha! cha! — rozśmiał się hrabia. — Rozumiem to dobrze. Kalkulacya wcale niezła.
— Ja miałem tam u niej stosunki ze służbą, donoszono mi wszystko — rzekł cicho Tytus — bo, jak pan hrabia powiadasz, wszystko wiedzieć muszę. Otóż zaręczyć mogę, że nigdy od niego nawet prezentu kosztowniejszego nie przyjęła.
— Rozumiem! — rozśmiał się hetman. — Ale waćpan wiesz, że takie bezinteresowności w kobietach zawsze najdrożej kosztują, bo się je potem płaci ryczałtem, osobą lub fortuną.
— Na ten raz nie wiem — rzekł Tytus; — była formalnie w nim rozmiłowaną.
— Więc też zapewne nawrócił ją na swą wiarę i skłonił do zdrady przeciwko mnie — zawołał hetman z gwałtownością wielką. — Otóż ja ci powiadam, że choć to jest kobieta i choć nie po kawalersku się spiszę, ale ja jej tego nie daruję!
To mówiąc, hrabia wyszedł do pierwszego pokoju, w którym już z suchemi oczyma, zamyślona, blada, zbrzydła i zestarzała siedziała Zelska.
Hetman ledwie spojrzał na nią.
— Ja także wyjeżdżam z Warszawy — odezwała się, wstając z kanapy. — Pozwoli hrabia, bym go pożegnała.
— Moja dobrodziejko, nie witaliśmy się, gdyś tu przybyła, i żegnać się nie mamy obowiązku. Niech Bóg prowadzi, a jeślibyś córkę zobaczyła, powiedz jej, że ja jeszcze długie mam ręce!
— Ja się z córką nie widuję — odparła Zelska.
Hetman, nie słuchając jej, wyszedł. Tytus, skłoniwszy się, wybiegł za nim, rad się jeszcze więcej czegoś dowiedzieć.
Hrabia nie był w humorze i nie odwróciwszy się, siadł do karetki, która na niego czekała, rozkazując wracać do swego pałacu.
Tu, chociaż godzina była sesyi sejmowej, a znaczniejsza część publiki ówczesnej w izbie lub na galeryi się znajdowała — gości oczekujących na hetmana było dosyć.
Czekali nań między innymi generał Kurdwanowski i strażnik Mierzejewski, którzy natychmiast weszli za powracającym do gabinetu.
— Niema wątpliwości, że mój plan wniwecz obrócony — zawołał hetman. — Kto mi się przysłużył, królowi denuncyując, nie wiem. Silne mam posądzenie na tę niegodziwą syrenę.
— Ale ona o niczem wiedzieć nie mogła! — zakrzyknął Kurdwanowski.
— Kobieta, w której domu spiskowi się zbierają, żeby nie znalazła sposobu podsłuchania, żeby się nie domyślała! Kurdwanosiu, ty to mówisz? — rzekł szydersko hetman. — Czy ja mogę zaręczyć, żem sam się z czem nie wypaplał? Starałem się — począł po chwili hrabia — dostać języka na zamku. Mam tam swoich. Otóż wiem, że zrana, parę dni temu, była tam nieznajoma jakaś, czarno zakwewiona panienka, przypuszczona przez Ryxa.
Strażnik się uśmiechnął.
— Takie petentki codzień mu Ryx wpuszcza w różnych godzinach.
— Dosyć, że ja tę syrenę posądzam i nie bez fundamentu — dokończył hetman, ciskając o stół rękawiczkami. — Projekt dyabli wzięli! Ale znajdziemy inny — dodał. — Tylko ja jej płazem tego nie puszczę!
Chwilę chodził, poruszony mocno. Odwrócił się do strażnika.
— Strażniku — rzekł — ty jesteś człowiek pióra, ja pisać tak dalece nie umiem, chyba szablą po nosach. Ta dzierlatka bałamuci starostę i jeżeli się dopuściła zdrady, to z namowy amanta. Ona się w nim kocha. Piękne za nadobne; potrzeba się jej odwdzięczyć. Napiszmy list do ojca pana wojewody, ostrzegając go, w czyich syn jest rękach.
— Anonym? — szepnął strażnik.
Hetman się cały wstrząsnął.
— Ależ, mój strażniku, ja co robię, tego nigdy nie taję. Nawet gdy mi trzeba było jako łowczemu iść na konfederatów barskich, wiesz, że anonyme nie szedłem. Głupstwo, czy rzecz rozumną, bodaj krwią, ale podpisuję. Więc i list do wojewody podpiszę nomine et cognomine manu propria, tylko mi go skoncypuj tak, jak do starego wojewody przystało, naszpikuj łaciną, nasól komplimentami, trochę ze staroświecka.
Strażnik głowę skłonił i wyszedł. Wieczorem następujący koncept listu do pana wojewody leżał na stoliku hetmana:
- „Jaśnie wielmożny wojewodo, mnie wielce miłościwy panie a bracie!
- „Jaśnie wielmożny wojewodo, mnie wielce miłościwy panie a bracie!
„Chociaż tempora mutantur et nos mutamur in illis, a długich lat upłynionych cursus pozbawił mnie tej szczęśliwości, bym oblicze j. w. pana oglądał i sercu jego mógł się viva voce przypomnieć — tandem pochlebiam sobie, iż całkowicie z pamięci jego wyrugowany nie zostałem, tak jak w mej zawsze respekt i rewerencyę dla osoby jego konserwuję pilno.
„Nie śmiałbym jednak spokoju jego i otia bene merita, zasługami dla tej rzeczypospolitej położonemi, naruszać, gdyby okoliczność magni momenti, dla serca jego rodzicielskiego i honoru famili, nie nakazywała mi pro veteri officio pośpieszyć z poufnem ostrzeżeniem.
„Od niejakiego czasu przebywający tu w stolicy, pięknych przymiotów i animuszu, od wszystkich wielbiony młodzieniec, syn jego jmp. starosta M... verero, by przez krewkość, młodzieńczemu wiekowi jego właściwą, nie wpadł w sieci niewiasty, która już na niejednym, lepiej przeciwko takim atakom uzbrojonym, sił swych dała experymenta.
„Wczas tedy zapobiegać potrzeba, aby operto capite, nieopatrzny młodzieniec w przepaść nie leciał, a tak wielkich nadziei, jakie na nim ojczyzna pokłada, jako na synu magni herois, nie zmarnował w tej Kapui. Zatem sub quovis nomino, owego obłąkanego napowrót wezwać i z tych więzów wyzwolić, pozwalam sobie sollicytować u j. w. pana; moję zaś intromisyę w tej sprawie delikatnej niczemu innemu nie przypisywać, tylko tej weneracyi i respektowi, z jakim byłem i na wieki pozostanę“ i t. d.
Chociaż list ten, zdaniem hetmana, który uśmiał się z niego, zakrawał na szyderstwo ze starego stylu, wszakże przez wzgląd na tego, do kogo miał być wystosowanym, został przyjęty i odprawiony.
Dla odmalowania zaś dziwnych stosunków ówczesnych przydać należy, iż poszedł z kresami królewskiemi, a pan wojewoda odebrał go razem z uniwersałem kancelaryi króla, do niego wystosowanym.
Zniknięcie Loiski, która w ostatnich czasach niewiele osób przyjmowała i dom miała prawie zamknięty, niewielkie zrobiło wrażenie. Hrabia W. tylko, choć u niej grać i bywać przestał, tęsknił za nią i dopytywał się pilno, co się z nią stało. Nikt mu o niej nic powiedzieć nie umiał. Słabość jego dla pięknej Loiski była jedną z tych fantazyj podstarzałych ludzi, którzy do młodych istot przywiązują się, jak do dzieci.
Żal mu jej było. Zatarło się jednak wspomnienie prawie, gdy jednego ranka kamerdyner z dosyć tajemniczą miną przyszedł mu oznajmić na ucho, że jakaś pani, której twarzy dojrzeć nie było podobna, bardzo gwałtownie dopomina się o chwilkę rozmowy na osobności.
Ponieważ hrabia W. słynął z tego, iż zawsze miał sporo gotówki, a nawet najwyżej położone wówczas panie często go o pożyczkę potajemnie prosiły, bo demon gry je pętał — gospodarz nie mógł odmówić posłuchania i naprędce wdziawszy suknię, wyszedł do gabinetu.
Na pierwszy rzut oka poznał we wchodzącej kobietę młodą, a gdy twarz odsłoniła, wykrzyknął radośnie, widząc Loiskę. Była blada, smutna i na twarzy tęsknotę niosła i cierpienie.
Drżąca, musiała usiąść, tak zmieszana była i strwożona. W rękach cisnęła pudełko jakieś i konwulsyjnie je w nich przewracała.
— Hrabio — odezwała się — przychodzę prosić o łaskę jednę. Byłeś mi przyjacielem, a co więcej, przyjaźń twa była bezinteresowną i taką, żem się jej wstydzić nie potrzebowała. Pomóż mi, ratuj mnie!
Przestała mówić, wciągając powietrze w piersi; w oczach jej łzy stały.
— Uspokój się pani — rzekł hrabia. — Jeśli to jest w mej mocy...
— O! najzupełniej — odezwała się Loiska, podnosząc pudełko, które w ręku trzymała. — Oto wstyd mi wyznać, jestem w potrzebie, a nie mam się udać do kogo! Chcę sprzedać resztę moich biednych klejnotów. Jubiler... Żydzi oszukają mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nabądź, proszę!
Gospodarz ruszył się żywo.
— Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawać... ja służę jej. Dam ile każesz.
— Nie, nie! — stanowczo odparła Loiska. — Dawniej byłabym może przyjęła pożyczkę z wdzięcznością, dziś... nie mogę. Wierz mi, hrabio, jestem inną, chcę być inną. Nie przyjmę tego, czegobym nie mogła ci wrócić tak rychło. O resztki majątku muszę z własną matką... ale to do rzeczy nie należy.
Żywo dobyła pudełko, otworzyła je i postawiła na stoliku. Hrabia, jeden z najlepszych w Europie znawców wartości drogich kamieni, rzucił okiem na sznur brylantów i garnitur do niego; był on wysokiej wartości.
— To dar tego, który był... który miał być raczej — uśmiechnęła się gorzko — mężem moim, podarek jego ślubny.
— Pamiątka! — rzekł hrabia.
— O! smutna, upokarzająca! — rzekła Loiska. — Naówczas, gdy mi ją przywiózł, dzieckiem byłam i cieszyłam się nią, jak dziecię. Dziś ją łzami oblewam. Weź, kup, proszę!
Hrabia stał zadumany; wyjął sznur i poszedł z nim do okna. Brylanty świeciły cudnie, były najpiękniejszej wody i duże jak ziarna grochu, a sznur mógł dwa razy szyję opasać. Sam soliter w spięciu miał wartość wielką.
— Najniżej ceniąc — rzekł hrabia chłodno — mniej niż trzy tysiące dukatów dać nie można.
Loiska uderzyła w ręce białe, twarzyczka jej zarumieniła się i zajaśniała.
— Zbawisz mnie — rzekła — to rok życia w spokoju, rok szczęścia!
— Pani droga — odezwał się hrabia — pozwól sobie, w imię dawnej przyjaźni, zrobić uwagę, rzucić pytanie. Całe miasto wie, że starosta się w niej kocha, że dla niego wyrzekłaś się świata.
Loiska spuściła oczy.
— On jest bogaty, jakże pani możesz potrzebować?
Kasztelanicowa drżała, nie mogąc mówić długo; lecz dawna jej charakteru siła wróciła po chwili. Śmiało oczy podniosła na hrabiego.
— Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chcę być tej miłości i tego człowieka godną. Nigdy nic nie przyjmę od niego; toby odebrało całą wartość mojemu przywiązaniu, toby je zabiło! Nigdy! nigdy! O! kochany przyjacielu, pozwól mi przemarzyć chwilę, być trochę szczęśliwą, podnieść się z tego błota, w które upadłam, a potem... co mi tam? choćby umrzeć!
Stary gracz był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło.
— Ze strony pani jest to sentyment piękny — rzekł — poszanowania godzien; lecz ten młodzieniec... ten panicz...
— Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko — żywo przerwała Loiska. — Nic pan nie mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja...
Rumieńcem twarz się jej oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem.
— Starosta — rzekł — wierzę temu, jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej woli. Ojciec człowiek surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycya, obowiązki.
— Wszystko to ja wiem, panie hrabio — zawołała Loiska — i znam przyszłość moją smutną! Ach! smutną bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za nią warto życiem zapłacić.
Mówiła z takim ogniem i siłą, że stary gracz skłonił głowę i zamilkł.
— Więc — spytał — każesz mi pani zabrać te brylanty?
— A bierz je! bierz! uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największą łaskę. Lecz — dodała — słowo honoru, iż to są warte, co mi chcesz zapłacić za nie? Żadnej łaski!
Hrabia W. zarumienił się nieco.
— Żadnej łaski — rzekł — ja na nich nawet zarobię. Trzy tysiące pięćset.
— Nie, trzy.
— Nie liczyłem solitera — odparł hrabia.
Loiska wstawała już.
— Pieniędzy, pieniędzy! — poczęła, klaszcząc w ręce. — A! nigdy tak ich nie pragnęłam. Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarą.
Gospodarz już otwierał szafkę, chował w niej pudełko i dobywał rulonów.
— Pani tego nie udźwigniesz — rzekł, uśmiechając się — jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka funtów złota. To nad siły.
— Ja! jabym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! — odparła Loiska.
— Nie, nie — oparł się W. — Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatułkę włożę do niego, tak będzie najlepiej.
Grzeczny staruszek prosił siedzieć i zajął się liczeniem.
— Na wszelki wypadek — odezwał się — niechże pani mi powie, przynajmniej mnie, poufnie, gdzie ją znaleźć, gdzie się o niej dowiedzieć można? Nikt nie wie... wszyscy się dziwią, dopytują.
— I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tem nie powinieneś — odpowiedziała Loiska. — Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie samą. Mam powody lękania się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić... Ja tego człowieka się lękam. Jeżeli w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam się do was. Teraz... na długi czas jestem spokojną.
Hrabia W. nie nalegał. Stało się, jak życzyła Loiska. Powóz zaszedł, włożono do niego szkatułkę, siadła zakwefiona i szepnęła pocichu, dokąd miał jechać woźnica.
W tej-że chwili ujrzał hrabia W. na drugiej stronie w ulicy stojącego, na kiju spartego człowieka, w którym poznawszy Barani kożuszek, przestraszony się cofnął.
Stary patrzył pilno, gdy do powozu wsiadała Loiska. Miał przy sobie chłopaka, odartego ulicznika, któremu nieznacznie wskazał odchodzącego fiakra. Chłopiec pobiegł za nim i w mgnieniu oka zręcznie z tyłu się uczepił, chwytając za resory. Odwrócił potem głowę ku Kożuszkowi i pokiwał nią, pokazując, jak się dobrze sprawił.
Biegł z początku, potem na rękach się dźwignął, nogi podniósł w górę i w najniewygodniejszem położeniu, wisząc tak uczepiony za fiakrem, razem z nim zniknął na zakręcie ulicy.
Stary pozostał w miejscu, jakby na powrót jego oczekiwał.
W alejach Ujazdowskich mało było naówczas domów i te, które tam urosły świeżo, naprędce sklecone, po większej części zajmowali restauratorowie i kawiarnie.
Wbok od głównej ulicy, wśród starych drzew, stał wysoko oparkaniony, niepozorny dworek. Kawał spory gruntu przy nim zdawna był sadem i ogrodem. Wśród grusz, jabłoni i dzikich drzew a krzaków ukryty domek drewniany, niczyich oczów nie ściągał, bo nie mógł mieścić nikogo, oprócz właściciela ogrodu i tych, co mu posługiwali. Biedny był i zaniedbany; oprócz niegdyś pobielonych ram około drzwi i okien, innej ozdoby nie miał.
„Rustyk“ był, wedle ówczesnego wyrażenia, w całem znaczeniu. Lecz po za tą chatą ogrodniczą, zakryty gałęziami jabłoni i śliwek, opodal nieco, stał pawilon daleko czyściej i staranniej niedawno wybudowany, na którym już smak lepszy obecnego panowania trochę znać było.
Wznosił go nie prosty cieśla, ale zapewne architekt, który wedle pojęć ówczesnych, zamiast się do materyału drzewnego, z którego budował, zastosować, zapragnął nim mury udawać. Ganek podpierały drewniane kolumny, ściany z gzymsami małpowały kamień i cegłę. Zblakłe już malowania miały złudzenia dopełniać, lecz drzewo mściło się za lekceważenie i choć budowa była niestara, wychodziła z linij, świadcząc, że doznała gwałtu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale był dobrze utrzymany, czysty, a gdy z wiosną zakwitły dokoła drzewa, zazieleniały liście, przyleciały ptaszki, mogło w nim być miło siedzieć, jak w cichem gniazdku, w gałęziach ukrytem.
I było też tu cicho wistocie, bo oprócz starego ogrodnika, dwu jego pomocników, baby, co im jeść gotowała — nie widać było nikogo. Pawilon zdawał się zamieszkany, ale przez kogoś, co się w nim ukrywał i zamykał.
Czasem fiakr do wrót przywiózł młodego jegomości, który, otulony płaszczem, natychmiast znikał za bramą; rzadziej jeszcze wyjeżdżała lub ukazywała się zakwefiona pani.
Było to teraz pomieszkanie tej lubiącej przepych, zabawy, świat i ludzi Loiski, która się tu kryła ze szczęściem swojem.
Starosta z największemi ostrożnościami przybywał do niej i tak samo się wykradał. Wierna Brysia i stary sługa składali cały dwór Loiski. Opłacano sowicie ogrodnikowi za najem pawilonu i obowiązano go do zachowania tajemnicy.
Nikt też tu nie zaglądał i niebardzo się domyślano istnienia pawilonu, wzniesionego przed dziesiątkiem lat dla równie tajemniczego schronienia jakiejś piękności, z którą król przed zazdrosnemi paniami ukrywać się musiał.
Loiska czuła się szczęśliwą, odrodzoną, a choć żywy jej temperament sprowadzał czasem chwilowe burze, następowało po nich lazurowe, wypogodzone niebo, tem piękniejsze jeszcze, że przez chwilę było zaćmione.
Starosta umiał tak jakoś pogodzić swe obowiązki społeczne z potrzebami serca, iż mu na oboje czasu stawało. Widywano go w Warszawie tam, gdzie być był powinien, nawet na wieczorach przy pięknych paniach, które, napróżno próbując go zbałamucić, cierpliwie czekały, aż się pierwsza fantazya młodzieńcza rozpryśnie.
Tytus bywał zawsze jeszcze u dawnego przyjaciela, starał się o odzyskanie zaufania, czynił małe przysługi, otrzymywał małe prezenta; ale o niczem nie wiedział, a niewiele mógł się domyśleć. Starosta, przewidując, że go szpiegować będą, umiał doskonale wymykać się, jak ścigany zając w polu.
Ciągnęło się tak wszystko bez zmiany aż do wiosny, gdy dnia jednego do Czeremechy wprost adresowana korespondencya przybyła umyślnym bojarem, wysłanym przez wojewodę.
Zawierała ona list do starosty, krótki i suchy, sub obedientia nakazujący natychmiastowy powrót do domu, bez żadnych zwłok i wymówek, a do Czeremechy rozkaz, aby po odebraniu instrukcyi pakować kazał i staroście wyjazdu odraczać nie dał, nawet gdyby był chory. Czeremecha przeląkł się odebranego pisma, w tak ostry sposób, z przebijającym się w niem gniewem, było ułożone. Sam pan wojewoda dyktował i podpisał.
Starosta, przeczytawszy list ojca, pobladł strasznie. Z listu można się było domyślać wielkiego nieukontentowania i pewno nie łaskawego w domu przyjęcia.
Czeremecha, patrząc na ukochanego swojego panicza, litość uczuł wielką; ale cóż ona znaczyła? co on mógł? Należało być posłusznym, lub narazić się na gniew starca, który słynął z surowości nieubłaganej.
Starosta, jak odrętwiały, nie mówił nic. Ręce mu zwisły, na czoło pot wystąpił, wargi pobielały.
— Niema rady — odezwał się marszałek — pakować trzeba natychmiast, a jutro rano w drogę.
I na to nie było odpowiedzi. Po chwili dopiero wstał z krzesła panicz, słabym głosem odezwał się, żeby wszystko gotowano do drogi, wziął za czapkę i wyszedł.
Przybył do pawilonu w niezwykłej godzinie, gdy się go nie spodziewano. Loiska wesoła, rozpromieniona, nucąc, biegała po pokojach z Brysią, myśląc o nowem ich przystrojeniu, bo miała teraz pieniądze. Chciała to życie otoczyć wszystkiem, co tylko je jak najrozkoszniejszem uczynić mogło.
Na tak uradowaną, śliczną, odmłodzoną marzeniami trafił starosta, który wszedł blady jak trup, bezmowny, na twarzy mając wypisane, że niósł z sobą wyrok okrutny.
Loiska spojrzała, krzyknęła i przybiegła mu się uwiesić na szyi. Słów nie potrzebowała. Czuła nieszczęście, którego się obawiała. Wiedziała dawno, że godziny ich były policzone, miała nadzieję, że się jeszcze długo, długo pociągną.
— Mów — wyszepnęła w końcu.
Starosta ręką niepewną, drżącą, dobył list ojca i położył go przed nią. Rzuciła nań oczyma.
— Nie powrócisz już — odezwała się głosem głuchym i stłumionym. — Wszystko się skończyło!
— Nie, nie — gwałtownie przerwał, rzucając się, starosta. — Ojca słuchać muszę, tak, lecz mimo niego, mimo wszystko powrócę — przysięgam.
— Nie przysięgaj — odezwała się, usta mu ręką zatulając. — Ty nie znasz ani siebie, ani świata, ani siły swej, ani tej, której uledz musisz.
Straszliwa boleść w tej kobiecie przeszła jak piorun tylko; cała energia jej charakteru wróciła natychmiast. Widziała się zgubioną; dzień jeden zostawał jeszcze. Nie chciała go zatruwać. Potem... była przygotowaną na wszystko.
— Kiedy? — zapytała krótko.
— Jutro rano.
— Koniecznie?
— Muszę!
Ścisnęła brwi i usiadła przy nim, napozór spokojna.
— Mój Boże! — odezwała się, łamiąc ręce — a jam taka szczęśliwa przybyła tu niedawno, rozmarzona, wioząc z sobą złoto, aby niem tę chwilę życia naszego oprawić, aby nam na niczem nie brakło!...
Łzy zakręciły się jej w oczach, ale je otarła szybko.
— Jutro? — szepnęła — dla mnie już niema jutra.
— Ani dla mnie — rzekł starosta. — Ale po za temi dniami, nie wiem wielu, świeci mi nadzieja.
Loiska siadła przy nim i ręką pogłaskała go po głowie.
— O mój drogi! — rzekła — gdybyś ty nawet mógł powrócić, czy myślisz, że te dni czarne, które przetną pasmo złote, pozwolą je znowu nawiązać tak, aby się dalej ciągnęło? A! nie wiesz, że taka miłość nie powraca raz drugi, że ty mi nie przyniesiesz już tego samego serca, a w mojem znajdziesz ślady łez gorzkich. Nic nie wraca! Dnie takie są jedyne w życiu. I ty już tym, co byłeś, nie będziesz, i ja... Ale co tam mówić o mnie!
Rzuciła mu się na szyję, płacząc i śmiejąc się konwulsyjnie.
Przestała mówić.
Starosta wciąż powtarzał, iż powróci i przywiezie jej serce gorętsze jeszcze. Ona, głaszcząc go po głowie, uśmiechała się z politowaniem.
Na chwilę zbiegła do sługi, aby wydać jakieś rozkazy, i powróciła nawpół obłąkana prawie. Po drodze spojrzała w zwierciadło i znalazła się tak strasznie zmienioną, iż stanęła przed niem i z uśmiechem boleści poczęła włosy rozczochrane poprawiać.
— Dziś jeszcze trzeba być piękną dla ciebie!...
Dzień był wiosenny, lecz razem jeden z tych, w ciągu których słońce walczy z resztkami zimy, nie dającej się odegnać. Chwilami promienie jego złote wpadały do pokoju, a wnet szumiał wiatr, gradem i krupami sypiąc w okna. Słychać było grzmoty i śnieg przelatywał po nich. Ogród stawał w bieli na krótko i słońce znów wracało, okrywając go kroplami brylantowemi. Natura, czasem urągająca się człowiekowi, zdawała się trafem wtórować uczuciom tej pary, w której sercach przechodziły promienie jasne i burze.
Napozór Loiska zdawała się nieczułą prawie; wesołość jej, dzika jakaś, dochodziła do szału. Smutnemu staroście niepodobna było do tego wesela pogrzebowego się nastroić. Uśmiech konał mu na ustach, słowa przerywało łkanie. Cierpiał okrutnie! Jednakże wśród tej katuszy on ciągle powtarzał sobie i jej, że powrócić musi. Ona milczała.
W liście do Czeremechy, który on zaledwie przeczytał naprędce, zawarte były papiery. Te dopiero po powrocie do swej izdebki stary począł rozpatrywać. Jak rodzaj wyrzutu, przyłączył mu wojewoda w oryginale list hetmana. Już po wyjściu starosty znalazł go Czeremecha, a że wiedział, gdzie go szukać było potrzeba, zdawało mu się, iż wiedzieć był powinien, kto go tak dotknął, wysłał natychmiast list przez chłopaka w aleje.
Gdy Brysia wniosła go do pokoju, w którym siedzieli niemi i smutni, porwała się zaraz Loiska i chwyciła pierwsza papier, którego się obawiała.
— Tak, tegom się była powinna spodziewać — rzekła. — Hetman pomścić się musiał i srożej nie mógł nad to.
Rzuciła list na ziemię. Starosta podniósł go, popatrzył nań i zarumienił się.
— Wrogiem mu będę przez życie całe — rzekł.
Widok tego listu truł ostatnie chwile Loisce; zmięła go i rzuciła w ogień.
Starosta miał teraz do wszystkich wrażeń i uczuć dnia tego i zemstę w dodatku, która cierpienie zwiększała. Chciał jechać zaraz i wyzwać hetmana.
— Dziś nie — nakazująco zawołała kobieta — dziś należysz do mnie. Ani dziś, ani nigdy — dodała. — Hetman strzela zbójecko i nie oszczędzi was, a wy swojego młodego życia przeciw resztkom steranego żywota nie powinniście stawić. Nie pozwalam! Honor nie wymaga tego. Darować mu życie jest może najstraszniejszą karą. Szczęśliwi, co umierają młodo! — zawołała z uniesieniem — przy uczcie życia, z kielichem w dłoni, w różanym wieńcu, z niezeschłem sercem.
Oczy jej zaświeciły.
— Tak ja umrę. Pić do dna tę męty, o! toby było okrutnem. Przeżyć serce własne, powoli doczekać się tej nocy, co wszystkie blaski brudnym płaszczem rozczarowania okrywa... O, nie!
Starosta starał się ją uspokoić; siadła przy nim, śmiejąc się.
— Ile jeszcze godzin do jutra? — spytała i popatrzyła na zegar stojący na kominie.
Nazajutrz rano starosta wyszedł z pawilonu sam, nawpół obłąkany z bólu, nie umiejąc wśród drzew ogrodu znaleźć drogi. Szedł i oglądał się za siebie; w oknie nie było nikogo. U wrót stał powóz, który nań czekał.
Zaturkotało... Cisza panowała w pawilonie. W ganku siedząca stara Brysia płakała, ocierając łzy.
Dzień po wczorajszych burzach wstawał pogodny i zimny, niebo miało tę barwę blado-niebieską, w zieloną wpadającą, którą stare turkusy przybierają. Chłód przejmował.
Gdy Brysia, wypłakawszy się, podniosła oczy, krzyknęła przestraszona. Przed nią na przeciwległej ławce siedział, spokojnie czekając, na kiju oparty mężczyzna stary, siwy, w baraniej czapce na głowie i kożuszku baranim. Musiał jednak być znajomym Brysi, gdyż z pierwszego przestrachu przyszedłszy do siebie, odezwała się, choć na żebraka wyglądał:
— A! jakże mnie pan przestraszył!
Na twarzy starego malowały się litość, współczucie i niepokój:
— Pojechał? — zapytał.
Brysia głową potwierdziła.
— I nie wróci, to nie ulega wątpliwości — dodał pocichu stary. — Wiem o wszystkiem od Czeremechy. Cóż ona biedna pocznie? Bóg dziwną drogą doprowadził ją do opamiętania i poprawy. Niechżeby wytrwała w niej i nie wracała do dawnego życia. Zdaje mi się, moja panno Brygido — dodał — że teraz, jeśli kiedy, czas, abym się ja jej dał poznać i stanął jako opiekun, jako obrońca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna. Przygotuj ją!
— Ale jakże ja to potrafię? — odezwała się stara sługa.
— Pocznij jak chcesz, jak ci serce podyktuje — rzekł Kożuszek — ale nie zwlekaj z tem. Później, gdy ta boleść przejdzie, starym nałogiem zechce szukać rozrywki i złych ludzi towarzystwa... ja się już na nic nie zdam. Trzeba korzystać z czasu.
— Przyjdź pan sam — przemówiła po namyśle sługa — ale nie w tym stroju, który jej przypomina nieszczęśliwe wasze wystąpienie na reducie.
— Ona mnie już nie pozna! ona zapomniała nawet twarzy mojej! — westchnął Kożuszek.
— Boś się pan zmienił, postarzał, tyle lat upłynęło — mówiła Brysia — a i strój ten, Boże odpuść... trudno się domyśleć.
— Tak, strój! wyście to mnie w niego przybrali — westchnął Kożuszek — z rozpaczy go wdziałem, a chwilami, Bóg widzi, myślałem, że oszaleję i szalałem doprawdy. Domowe nieszczęścia, kraju losy, niepoczciwość ludzka rozpacz wywoływały!
Gdy to mówił, Brysia nagle położyła palec na ustach; wstała blada i niespokojna.
Zamilkli. Wśród ciszy z głębi domu dobywały się jakby stłumione jęki.
Niespokojna sługa wbiegła do wnętrza, drzwi nie zamykając za sobą. Krzyk się dał słyszeć nagle.
Kożuszek wstał, drżąc cały; wargi jego drżały jakby jakąś modlitwą. Chwila długa oczekiwania upłynęła.
Z załamanemi rękami, z twarzą wywróconą, Brysia wybiegła z pokojów.
— Na miłość Boga! — krzyknęła — kto żyw, kto w Boga wierzy, po doktora! Ona jest konająca. Otruła się, czy co... Przy łóżku stoi flaszka... wypiła jakieś lekarstwo... truciznę... dogorywa... Po doktora!
Stary rzucił się, niepewien czy do domu ma wpaść, czy sam biedz po lekarza. Głowę stracił. Służącego, który się zjawił, Brysia popchnęła także:
— Po doktora!
Z domu ogrodowego na wieść o chorobie pani wybiegli też wszyscy, każdy w swoją stronę, gdzie kto o jakim lekarzu wiedział.
W sypialni leżała Loiska napół żywa, blada, walcząc z jakąś siłą, która jej odbierała życie. Oczy to się zamykały ciężko, to otwierały przestraszone, oddychała z trudnością. Białemi rękami chwytała dokoła siebie odzież i posłanie, gorączkowo je ściskając. Niekiedy westchnienie wyrywało się z piersi, lecz natychmiast zacinała usta, nie chcąc wydać krzyku i okazać cierpienia. Pot lał się po białych skroniach, otoczonych rozplątanemi bujnemi włosów warkoczami.
Brysia, płacząc, na klęczkach przypadła przed nią, podając jej wodę, trzeźwiąc octem, który ona z wysiłkiem odpychała.
— Nie chcę żyć — wołała — nie ratujcie mnie! Nie posyłajcie po nikogo. Księdza tylko.. księdza! Nie mogę żyć... już walkę tę ze śmiercią przebyłam... już nic nie wróci.
Stara sługa, która nie wiedząc co robić i jak ratować, bezmyślnie mówiła, co jej usta same machinalnie wygłaszały — odezwała się z rozpaczą:
— Gdyby choć on, choć ojciec był tutaj!
Na wspomnienie ojca drgnęła Loiska i podniosła się nieco z trwogą.
— Ojciec... ale on mnie się zaparł i opuścił... nie mam ojca!
— Był tu, jest tu — zaczęła sługa — ja nie wiem, przed chwilą.
Właśnie gdy to domawiała, stary w kożuszku wbiegł, prowadząc z sobą doktora Lafontaine’a. Widok tego żebraka krzyk dobył z piersi Loiski, rękami osłabłemi oczy sobie zakryła.
Brygida dla uspokojenia jej zawołała:
— To ojciec... ojciec!
Oczy chorej otwarły się strasznie... Stary klęczał przy niej. Loiska patrzyła osłupiała.
Doktór tymczasem, nie zważając na nic, nie widząc, co się wkoło niego działo, chwytał flaszkę, stojącą przy łóżku, aby poznać truciznę, i ręką drugą cisnął puls chorej, która zdawała się konającą.
Słabym głosem, patrząc na tego, którego jej ojcem nazwano, zawołała:
— Księdza!
Stary chciał wstać, lecz siły go opuściły; padł na ziemię.
Lafontaine już, dobywszy z kieszeni jakieś proszki, które na wszelki wypadek wziął, wiedząc o otruciu, rozpuszczał je w wodzie i chciał zmusić chorą, aby je wypiła.
Loiska odepchnęła z całą siłą napój podany.
— Ja nie chcę żyć! — zawołała z wysiłkiem.
Niepodobna było ani złamać jej uporu, ani siłą ją do wzięcia antidotum przymusić.
Tymczasem walka z życiem, ze wzruszeniami temi przeciągała się, lecz jawną była na zmienionej straszliwie i ściągniętej boleścią twarzy.
Loiska z niewieścim sromem coraz to sobie usiłowała zakryć lice, aby jej męczarni nie widziano.
Doktór rozpaczał prawie. Każda chwila była drogą, każda stracona zwiększała niebezpieczeństwo. Loiska nie dawała się skłonić do wypicia podawanego napoju, siły jej uchodziły, śmiertelny pot występował na twarz wybladłą.
Wśród tych straszliwych zapasów ze śmiercią, sługa ze schwytanym w ulicy przypadkiem kapłanem stanął u łoża Loiski.
Był to starzec, a powierzchowność jego dziwna, jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu świętobliwości i natchnienia pełne. Powaga, siła tych rysów nie pięknych, ale duchem wielkim wypięknionych od ideału, czyniły wrażenie, któremu nie było można się nie poddać.
Wbrew zwyczajowi, długą, siwą, na piersi spadającą miał brodę, suknie wskazywały, że należał do braci z góry Karmelu. Surowego coś, ale litościwego razem było w tem obliczu — coś, co człowieka nie z tego świata znamionowało.
— Kobieto! — zawołał, podnosząc krzyżyk swojego różańca — kobieto, co śmiesz przeciw Stwórcy twojego się buntować, nakazuję ci: oczy otwórz, skłoń głowę i słuchaj! Zły duch, co tobą owładnął, niech idzie precz, na ustęp!
Loiska odetchnęła z bolesnym krzykiem, a doktór, korzystając z wrażenia, napój do ust jej przysunął.
— Buntownico, bądź posłuszna! — powtarzał kapłan — na krew Chrystusową rozkazuję ci!
Lafontaine wlał napój w jej usta.
Kapłan żegnał krzyżem świętym. Oczy Loiski otwarły się i wryte pozostały długo w tę twarz piękną, spokojną a potęgi ducha pełną.
Szepnęła cicho, że chce spowiedzi. Ksiądz ręką wskazał, aby wszyscy wyszli.
Nie wyjmując trochę zmarszczonego doktora, usunęli się obecni do drugiego pokoju. Siła jakaś wstąpiła w chorą, która podniosła się ku pochylonemu kapłanowi i cicho szeptać, płacząc, poczęła.
Z za drzwi przymkniętych słychać było łkanie i głos napominający a pocieszający kapłana, a potem spokojną zwycięzką jego modlitwę.
Sam on zawołał lekarza.
— Teraz ty czyń — rzekł — czem cię Bóg natchnie, abyś życie zatrzymał, jeśli w tem jest wola Jego.
Nie odszedł jednak i stał zamyślony, patrząc na to biedne dziecię ziemi, które rozpacz zgniotła jak robaka. Nie widać było w jego twarzy tego zmiękczenia i litości łzawej, jaką w innych wzbudzał stan chorej. Był jak posąg miłosierdzia, ale nie ziemskiego, z góry patrzący na krótki ból tego żywota. Znać było na nim, że wiele łez i krwi miał przed oczyma i w pamięci, że przeszedł długą drogę krzyżową, a duchem już mieszkał w niebiesiech.
Stary żebrak, szepcąc coś, całował ręce jego... zdawał się o cud prosić i wierzyć, że mógł go wybłagać.
— Nie domagajcie się u Boga — odrzekł kapłan cicho — tylko tego, co jest Jego wolą, albowiem On wie, co zbawienne, a gdyby wam dał, czego pragniecie, jutrobyście może musieli błagać Go, aby wam to odjął. Niech się stanie wola Jego, na wieki wieków amen.
Lafontaine, zajęty chorą, która zdawała się nieco uspokojoną, dawał znaki, aby ją zostawiono samą i stary kapłan z Kożuszkiem wyszli do izby pierwszej.
— Pobłogosławcie ją, aby żyła — składając ręce, odezwał się do niego żebrak. — Znam was i wiem, że wy wszystko możecie u Boga.
Stary kapłan podniósł ręce i uśmiechnął się, patrząc nań z politowaniem.
— Bóg daje, Bóg bierze siły — rzekł. — Nie mam ja ich, bo one w mych rękach nie byłyby już potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, o którym zasłyszeliście, na którego rozkaz biły pioruny i katowie na kolana padali. Siła Boża wyszła ze mnie. Modlić się tylko mogę, abyś był pocieszony, stary mój. Macie czas... sprowadźcie z wiatykiem kapłana, i niech się stanie, co Opatrzność tobie i jej naznaczyła.
Ksiądz Marek, mówiąc to, nakrył głowę czapeczką, szeptać począł pacierz i wyszedł powoli, cały zatopiony w swej modlitwie.
Lafontaine ukazał się po chwili. Ojciec patrzył nań z trwogą i oczekiwaniem. Po doktorze nic poznać nie było można: ani zwątpienia, ani nadziei.
Kazał wysłać po lekarstwa nowe i siadł odpocząć trochę.
Zbliżył się doń stary, błagając oczyma.
— Nic powiedzieć nie mogę — odezwał się doktór. — Pomoc przyszła późno, ale któż wie? albo ją ocali, lub tylko cierpienie przedłuży. Zrobimy, co jest w ludzkiej mocy.
Tak dzień cały w niepewności upływał i strachu. Brysia nie odstępowała chorej, lekarz zaglądał, dawano lekarstwa... ale stan się nie polepszał wcale. Noc nadchodząca nie zmieniła go. Chora to usypiała, to zrywała się z trwogą i jękiem.
Północ była, gdy zażądała od sługi, aby do niej przyszedł ojciec. Stary, który zrozumiał to, że jego ubiór mógł przykre na chorej czynić wrażenie, posłał we dnie do Macieja, przebrał się i stawił u łoża dziecka.
Loiska patrzyła nań długo i łzy z jej oczów ciekły.
— Przebacz mi — rzekła — umierającym trzeba darować ich winy.
— Ty nie umrzesz, dziecko moje — zawołał stary, wybuchając — ty żyć będziesz dla mnie i na pociechę moją po wielkich, ciężkich strapieniach... Ty żyć musisz!
— A! nie każcie mi żyć — odezwała się Loiska. — Teraz właśnie przygotowaną jestem, aby się rozstać ze światem, nie żałując go, rozgrzeszona. Cóż więcej on mi dać może?
Płakała po cichu.
— I ty mi przebacz — rzekł ojciec — bom szalał z bólu i wstydu.
Loiska wzięła rękę jego i przycisnęła ją do ust; wargi jej były jak lód zimne. Przyłożył usta do jej czoła — i ono stygło. Oczy zachodziły jakby zasłoną mglistą.
Starzec odstąpił pocichu.
Zdawało się, że usypia.
Nazajutrz w mieście, pod kościołem Bernardynów, w zmiętem odzieniu, z głową odkrytą, stał człowiek wykrzykujący i śmiejący się, podskakujący, wesół, to znów zanoszący się od płaczu, stał, a potem na ziemię padał i zrywał się i kładł znowu.
Przechodnie stawali dokoła zdumieni.
— Szalony jest — mowili.
— Pijany — poprawiali inni.
Ojciec Pankracy, który właśnie miał wychodzić na miasto, zobaczywszy gromadkę, zbliżył się, rozpychając ją.
Spojrzał na leżącego na ziemi, który rękami wywijał groźnie i najdziwaczniejszemi, urywanemi wyrazy tłum łajał, szydząc z niego.
— Panie Ambroży! na miłość Ukrzyżowanego, co waćpanu?
Pochwycił go za rękę.
— Co to jest?
— Nic, kto ojcu powiedział, że ja jestem Ambroży? Jaki Ambroży? Nigdy w świecie. Ja nie mam ani imienia, ani nazwiska. Imię i nazwisko zgubiłem... wpadły w błoto i ludzie nogami je rozmiesili.
— Pójdź ze mną — zawołał nakazująco, porywając go za rękę, Pankracy. — Wstawaj! Słyszysz?
Starzec dźwignął się, bo i drudzy litościwemi rękami mu pomogli. Mrucząc, dał się zawlec do celi ojcu Pankracemu.
Ten, niespokojny, posadził go gwałtem na stołku i przyniósł mu wody, którą on odtrącił.
— Co ci jest? oszalałeś, czy co?
— Nie — rzekł z namysłem głębokim i wysiłkiem jakimś stary — właśnie teraz do przytomności przyszedłem. Wszystko jak najlepiej. Grzesznica moja najdroższa wyspowiadała się i umarła ślicznie... drugą dyabli wezmą za jej grzechy, ale tamtej już ocalić niema sposobu. Ja zdrów, syt, bogaty i szczęśliwy... czego chcieć?
Wziął się w boki i wstawszy z krzesła, podniósłszy poły, począł nogi ustawiać, jak do tańca.
Księdzu patrzącemu na płacz się zbierało.
— Dawid tańcował przed arką — rzekł Kożuszek — i jabym mógł, idąc za jej pogrzebem, poskakać. A co?
— Panie Ambroży! panie Ambroży! — wołał ojciec Pankracy.
— Proszę! tylko bardzo proszę nie tytułować mnie wcale. Nie znam, nie wiem o żadnym panu Ambrożym. To był z kretesem głupi człek, który na jedną damę z faraona postawił całe życie i przegrał. Potem, żebyż był sobie w łeb wypalił, albo pod koło młyńskie się rzucił. Nie... dziecka żałował, a to...
I przerwał sobie nagle.
— Ojcze, jakeś mi był zawsze dobrym i łaskawym, pogrzeb żeby był suty, co się zowie.
— Ale co ci się śni? któż umarł?
— Jakto! wszystko generalnie umarło... Poczciwi ludzie co do nogi... szelmy tylko zostały... Umarł wstyd,honor zdechł, patryotyzm się zadławił własnym językiem... Pogrzeb żeby był suty... ja płacę. Taka blada leży, jak posąg ze słoniowej kości... i łzy na oczach jej przyschły... Biedne dziecko! Za grzechy matki, za głupotę moją... Wystaw sobie, spowiadać się chciała. Biegnę, patrzę... święty patron mój za rękę prowadzi ks. Marka.
— Co pleciesz? — odparł Pankracy — gdzie Marek?
— Przyszedł pieszo, nie wiem, z Baru, czy z Horodyszcza, pobłogosławić Warszawie — mówił stary — ale jest. Przyprowadziłem go do jej łóżka, błagałem, aby cud zrobił; ale zapóźno było, a jam niegodny. Mój ojcze, pogrzeb żeby był suty. Trumna choćby srebrna — zapłacę.
Począł płakać trochę, siadł znużony, zmrużył oczy i wnet porwał się z krzykiem:
— Ratuj kto poczciw! Doktora! Lafontaine osioł!
Ojciec Pankracy, przystąpiwszy doń, za obie ręce ujął go i, żegnając krzyżem świętym, strofować zaczął.
— Nie buntuj się przeciw Bogu, nie szalej. Ochłoń, odpocznij! Módl się.
Widząc, że stary sam nie zbierze się na modlitwę, głośno zaczął odmawiać psalmy pokutne. Pierwsze ich wiersze stary zbywał milczeniem, potem ruszyły mu się usta, głos dobył z piersi i niewolniczo, posłusznie, uspokojony nieco, coraz wyraźniej powtarzał je za księdzem.
Ojciec Pankracy zmiarkował, że dla uspokojenia ducha potrzeba było przedłużyć ile możności machinalne to mruczenie, które nie dopuszczało staremu szaleć i rozpaczać. Nadchodzącemu tymczasem braciszkowi szepnął, by po doktora posłano i Macieja sprowadzono.
Dopóki trwało to odmawianie psalmów, stary zachowywał się spokojnie, jakby przykuty i zniewolony do powtarzania ich za księdzem. Ile razy się zatrzymał, Pankracy nalegająco powtarzał wiersz, póki go nie wymówił.
Trwało tak długo, że wszystkie siedem psalmów pokutnych wyczerpali i na nowo je poczynali, gdy doktór Forster wszedł do celi.
Stary był znużony, lecz spokojniejszy. W kilku słowach pocichu zakonnik objaśnił lekarza, o co chodziło.
W klasztornej apteczce znalazł się napój uspokajający i usypiający. Chory brać go nie chciał, ale stary przyjaciel nakazał stanowczo. Wypił ze wstrętem. Wyczerpanego z sił po gwałtownej kryzys wprędce sen ogarnął, a braciszkowie obezwładnionego zanieśli do infirmeryi.
Nadbiegł Maciej spłakany, aby zasiąść na straży przy śpiącym.
Po pierwszym śnie głębokim nastąpił mniej spokojny, jękami i wykrzykami przerywany; Maciej czuwał i podawał napój przepisany.
Tak dotrwali do rana, aż nareszcie obudził się chory, powstał, siadł i oglądać się zaczął. Doktór czekał na to.
Z pierwszych słów wyrzeczonych łatwo poznać było można, że przytomność nie wróciła mu i nigdy już zapewne wrócić nie miała.
Lecz obłąkanie przybrało charakter łagodny i wśród niego przechodziły jakby błyski rozumne, jakby wspomnienia całe i zdrowe dawnych uczuć i myśli. Zmieszało się tylko wszystko, czego doznał dawniej i teraz, co go zaprzątało i bolało. Osób obecnych to nie poznawał wcale i mówił do nich jak do obcych, to je sobie przypominał i mianował po nazwisku. Wola złamana nie opierała się nikomu; jak gdyby miał poczucie obowiązku posłuszeństwa, czynił co nakazano.
Nieustannie prawie mówił coś, potrzebował myśli swoje głośno wywoływać, lub choć sobie samemu mruczeć. Usta były w ciągłym ruchu, ręce im dopomagały.
Około południa Maciej podjął się, widząc go spokojniejszym, odwieźć do domu. Posłano dla większego bezpieczeństwa do Bonifratrów po brata Izydora, który miał pewne doświadczenie w obchodzeniu się z obłąkanymi.
Gdy mu powiedziano, że powinien jechać do domu, uśmiechnął się, utrzymując, że domu nie ma, ale się dał prowadzić, do fiakra posadzić i mrucząc a rękami poruszając, jechał.
Traf chciał, by właśnie od klasztoru odjeżdżając, kondukt pogrzebowy spotkali. Na widok trumny i żałobnych chorągwi rzucił się z powozu tak gwałtownie, iż Maciej z braciszkiem zaledwie go utrzymać mogli. Wołać począł, iż musi iść za pogrzebem, iż to jest jego obowiązek... rozpłakał się i ledwie dał zmusić do posłuszeństwa.
Gdy przybyli na Krochmalną ulicę i wprowadzono go do domu, gwałtem wyrwał się im z rąk, pobiegł w prawo i mimo oporu Macieja, zrzuciwszy z siebie suknię, przebrał się w Barani kożuszek.
Dopiero w tym stroju dał się zaprowadzić na górę, ale tu jak gość się znajdował i do sypialni swej iść odmówił. Siadł u drzwi, ciągle coś mówiąc do siebie i śmiejąc się czasami.
Posłano już nie po doktora, ale po kilku lekarzy.
Przyjaciele pana Ambrożego polityczni, którym on służył tak czynnie, zbiegli się na smutną wiadomość o jego stanie umysłowym. Nie chciano wierzyć, by go to nieszczęście dotknęło. Dołożono starań wszelkich, by uspokoić umysł i ciało do normalnego przyprowadzić stanu.
Wszystko jednak okazało się nadaremnem. Pan Ambroży wyzdrowiał fizycznie, a pierwszą tego oznaką było, że jeść począł dużo i chciwie. Zimno, zmiany temperatury znosił z największą obojętnością. Dzień i noc potrzeba było okna otwierać, bo mu ciągle było za gorąco.
Lecz chociaż napozór uspokoił się, mruczał nieustannie, mówił coś do siebie, rękami poruszał, uśmiechał się.
Gwałtowniejsze wybuchy ustąpiły zupełnie, pozostał tylko rodzaj melancholii dziwacznej i nużące owo krążenie jednych myśli, które pod rozmaitemi postaciami powracały, wywłócząc za sobą pokrewne wspomnienia, powiązane często w sposób osobliwy, z logiką obłąkanym właściwą.
Lekarze musieli się wyrzec wszelkiej nadziei uzdrowienia.
Nie wiadomo kto doniósł będącemu na wsi staroście o śmierci Loiski. Czeremecha, przez którego przyszła ta wiadomość, chcąc go do niej przygotować ostrożnie, postąpił sobie niebacznie, powiedział mu, że jest chora. Starosta, nie spytawszy ojca, nie obrachowując skutków kroku tego, siadł na pierwszego konia, którego mógł pochwycić, i poleciał do Warszawy.
Przybył tu już po pogrzebie i zastał w pustym pawilonie płaczącą Brysię, a gospodarującą już z chciwością obrzydliwą panią Zelską, która po małym paroksyzmie rozpaczy myślała tylko o spadku po córce. Dowiedziawszy się zaś o obłąkaniu męża, natychmiast przedsięwzięła kroki, aby go oddać do Bonifratrów i zagarnąć co zostało.
Lecz tu znalazła na swej drodze przyjaciół starego, z taką opozycyą groźną, iż mieszania się w sprawy jego wyrzec się musiała.
Starosta pobiegł na grób Loiski, a wysłana pogoń przez ojca znalazła go w łóżku niebezpiecznie chorym, tak, iż sam ojciec musiał za jedynakiem nadbiedz do Warszawy, aby mu na staraniach nie zbywało. Młodość ocaliła mu życie, lecz zdrowie nie powróciło już nigdy. Wstał z łoża złamany, zestarzały, aby natychmiast na wieś odjechać.
Barani kożuszek przeżył tak rok 1791, nie pokazując się nigdzie. Odwiedzali go przyjaciele, upatrywano w chwilach uspokojenia symptomata powracającej częściej i dłużej pamięci wypadków i osób. Lecz czasem, wśród najrozsądniejszej rozmowy, wyrywało mu się coś bez związku z nią, coś szyderskiego, cynicznego.
Ponieważ ruch i powietrze nakazane były przez lekarzy, Maciej podjął się z nim odbywać przechadzki, unikając tych miejsc które obudzić mogły wspomnienia.
W roku 1792 nie można już było pozwolić mu wychodzić na ulicę, gdyż gorączkowy stan miasta oddziaływał na chorego. Trzymano go w domu, strzegąc, aby nie dowiedział się o wypadkach, któreby zbyt poruszyć go mogły. Sprawy polityczne narodu, losy, jakim ulegał, obchodziły go zawsze mocno; o nich jeszcze mógł najzdrowiej mówić i najdłużej się niemi z całą przytomnością zajmować.
Wpadł potem w apatyę spokojną, która trwała do wiosny 1794 roku. Maciej nie zawsze potrzebował z nim chodzić: włóczył się sam, zimą i latem, zawsze w baranim kożuszku, wybierając miejsca, gdzie najwięcej osób i najgorętsze było życie. Znali go wszyscy, lubiło wielu, a szczególniej mieszczanie, pomniejsi urzędnicy, niektórzy wojskowi pozdrawiali go i chętnie rozpoczynali z nim gawędki. Była w tych rozmowach mieszanina rozsądku z fantazyą i rubasznością cyniczną, zabawna razem i smutna.
Pozostałe wrażenie, iż zepsuty świat większy pozbawił go szczęścia, a wpływem swym żonę mu i córkę pokalał, czyniło go nieprzyjacielem wszystkiego, co miało cechę pańską. Zaczepiał często jadących i przechadzających się takiemi sarkazmami i na ten sposób, jak w roku 1790. Lecz do szyderstw mieszały się teraz groźby. Powietrze przejęte było wyziewami nadchodzącej burzy; zwiastowały ją drgania konwulsyjne, jakby prądy elektryczne, przebiegające nawet umysły tych, co nieświadomi byli i obojętni na przyszłość.
W roku 1794 Barani kożuszek siadywał gdzieś u Krakowskiej bramy, na kolanach trzymając małą gilotynkę, a za pazuchą mając spory zapas lalek, poubieranych tak, że do nich łatwo było przyczepić imiona. Bawili się ludzie, przypatrując staruszkowi, który wertep ten, ze stosownemi wierszykami, pokazywał ciekawym.
Wciągano go do salonów, aby się zabawić tą smutną komedyą człowieka napół obłąkanego, któremu ktoś podszeptywał wróżby, spełnić się nie mające nigdy, jak się zdawało.
W początkach kwietnia tego roku zaniepokojona nareszcie rozgłosem, jaki ów wertep nabierał, władza miejska pochwycić kazała starego i precz go z miasta wysmagano.
Więcej już o nim słychać nie było.