<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W pałacu Radziwiłłowskim była reduta dnia tego, a zmęczona, choć nie dająca się znużyć i niespoczywająca ani na chwilę Warszawa, już się zawczasu do niej przygotowywała.
Chociaż dnia nie było jednego, aby gdzieś jakaś wieczerza, obiad, asamble, bal, zabawa nie pociągały tego towarzystwa zawsze i wszędzie się okazującego, choć oprócz tego męzkie uczty na Woli często posłów wstrzymywały, tak, że późno się na posiedzenia sejmowe zbierali, choć panie, oprócz innych dystrakcyj, po całych dniach przesiadywały na galeryach czasu rozpraw i ubrane w kolory biały z pąsowym, gorący udział oklaskami i okrzykami brały w naradach — jednakże reduta była pożądaną.
Tu wszyscy byli swobodni, na neutralnym gruncie; tu wiele par, co się gdzieindziej zbliżyć do siebie nie mogły, spotykało się pod maskami. Intrygowano się i zawiązywano stosunki, robiono znajomości, bawiono się doskonale, choć nie zawsze w doborowem towarzystwie. Ale też ono w końcu stawało się jednostajnem.
Tłok i tu, jak u Marwaniego, obiecywał się wielki, bo czasu tego sejmu ludzie tak zdawali się potrzebować rozrywki, iż na żadnej nigdy nie brakło go reducie.
Prawda, że i tu wielkiej rozmaitości masek nie było. Powtarzały się też same Cyganki wróżące, Węgrzyni z króbkami, w których się znajdowały karykatury na wybitniejsze osobistości sejmowe, Żydki faktorzy, pasterki, fircyki we frakach moręgowatych, astrologowie, Grecy i Greczynki fantastyczne, Turcy z książek starych naśladowani, według rycin u Mikoczy i Rikota, Kozacy i t. p. Właśnie jednak może najmniej wybitne i nieściągające oczów postacie najżywsze mogły budzić zajęcie, bo te tu sprowadzało cichaczem dane sobie słowo.
Niejedna z pań — opowiadano sobie — przybywała tu, znikała w karetce z towarzyszem jakimś i nie zjawiała się znowu, aż pod koniec zabawy, gdy wreszcie szukającego jej a zbłąkanego małżonka zdołała wynaleźć.
Matka Loiski, dawno pozbawiona tych gorączkowych wrażeń maskaradowych, których była spragnioną, nie opuszczała teraz żadnej reduty, ani kasyna.
Dosyć liczne grono dawnych przyjaciół otaczało ją zawsze. Bawiła się doskonale i mogła nawet poszczycić się nowemi zdobyczami w tym świecie, dla którego nowość tak stawała się pożądaną, że gotów jej był szukać nawet na śmiecisku.
Wieczora tego pani Zelska ubrana była za odaliskę, a że maska już nieco zwiędłą twarz przysłaniała, piękne jeszcze białe ręce, popiersie, kibić czyniły złudzenie młodości.
Znając choć z widzenia i imienia prawie wszystkich, mogła sobie pozwolić intrygowania ich, nie obawiając się być poznaną, bo w towarzystwach stołecznych jej nie przyjmowano i nie starała się nawet o to.
Tego wieczora miała nadzieję spotkania się tu z córką, do której się zbliżyć chciała. Zdawało się jej, że Loiska ze starostą przyjdzie pewnie dla rozrywki, a poznania jej była pewną. Szukała jednak nadaremnie w licznych grupach i usiadła w końcu znużona.
Loiski nie było. Matka nie wiedziała o tem, że przed kilku dniami nagle wyniosła się ona ze swego mieszkania, które jeden z posłów odnajął, i znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, tak pocichu i nieznacznie, że nikt tego wytłómaczyć nie umiał. Lecz, że starostę jak przedtem widywano, nie posądzano go więc o żaden rapt i wnoszono, że stosunki zerwane być musiały.
Po północy, gdy Zelska już ostrożnie, aby maseczki nie poruszyć, ocierała pot z czoła i rozglądała się po sali, uderzyło ją w jednym z kątków zbiorowisko cisnących się masek i głośniejsze ztamtąd buchające śmiechy.
Ciekawi otaczali kogoś, tak, iż go dojrzeć nie było można. Górą tylko nad ich głowami widać było starą baranią czapkę.
— Cóż to tam tak do śmiechu budzi? — spytała starego podkomorzego, który jej towarzyszył, a który powracał właśnie z tamtego kąta.
— A! to ten Barani kożuszek — rzekł stary. — Ktoś się widać przebrał umyślnie. To była figura znana całemu miastu, cynik jakiś, co ludziom nieprzyjemne prawdy po ulicach prawił; ale jego już dawno niema w Warszawie. Marszałek go, słyszę, kazał ochłostać i precz wyrzucić.
Odaliska słuchała opowiadania obojętnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego kożuszka obijało się o jej uszy; nie bardzo go też była ciekawą.
Maska, która się tu, przybierając tę charakterystyczną postać na siebie, zjawiła, zupełnie była podobną do tej, jakąśmy u Marwaniego widzieli. Można ją było nawet wziąć za tęż samę.
Ci tylko, co się zbliżyć do niej tego wieczora mieli sposobność, więcej w niej znajdowali goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu sarkastycznego, którym dawniej słynął Kożuszek.
Węgier, chodzący z karykaturami i rozdający właśnie wizerunki jakiegoś hetmana bez buławy, Rady nieustającej dawnej, z podpisem „Zdrada nieustająca,“ podskarbiego P., chodzącego za jałmużną, z kartami w kieszeni, biskupa Mass... konno przy szpadzie, jako szefa pułku swojego imienia i t. p. — oderwał był słuchaczów od Baraniego kożuszka.
Na chwilę został sam, bo wszyscy się do Węgra cisnęli. Rozpatrywał się dokoła, postrzegł odaliskę, wlepił w nią oczy i... powolnym krokiem przysuwać się do niej zaczął.
Nic mniej miłem nad to być jej nie mogło. Zbliżyła się naprzód do podkomorzego, odwróciła głowę, potem wstała, chcąc się oddalić; lecz przecisnąć się nie było podobna. Barani kożuszek wprost szedł ku niej.
Już to samo, że był brudny, że twarz miał szarym kawałkiem płótna, jak ścierka wyglądającego, pokrytą, że potargane włosy siwe wyglądały mu z pod czapki — obudzało wstręt u pani Zelskiej. Brzydziła się starością. Oprócz tego, sama nie wiedząc czemu, obawiała się i trwogę czuła, patrząc na starca, który z niej oczów nie spuszczając, wprost szedł ku niej.
— Podkomorzy, zlituj się, uchodźmy; idzie wprost na nas.
— Ależ niepodobieństwo — zamruczał towarzysz — przecież nas nie zje. Nie można się przecisnąć, poobrywają na nas wszystko.
Zelska drżała, siedząc.
Obok niej na ławce z drugiej strony siedziała kobiecina jakaś w lekkiej sukni, w przebraniu, które o ubóstwie świadczyło. Ta, zobaczywszy Kożuszka, zerwała się i uciekła. Stary natychmiast zajął miejsce opróżnione.
Sąsiadka odwróciła się zupełnie od niego i sądziła, że jej nie zaczepi, gdy usłyszała głos zmieniony, lecz przypominający jej jakiś niegdyś znany:
— Góra z górą, mościa dobrodziejko — szeptał jej w ucho Kożuszek. — Myśmy to starzy, starzy, bardzo starzy znajomi... hę! z Siedlec jeszcze. Hm! ale ja siwy jestem, a asindźka wiecznie kwitniesz i z kielicha życia pijesz.... Hm! ale już męty być muszą.
Cała drżąca, zwróciła się Zelska ku niemu i szepnęła:
— Mylisz się pan, nigdy nie byłam w Siedlcach, nie znam was...
— Barani kożuszek nigdy się nie myli — rzekł sąsiad — tem mniej, gdy o taką dobrą, serdeczną znajomą idzie, z którą się tyle wieczorów i księżycowych nocy nad brzegiem stawu spędziło.
Szyderski śmiech towarzyszył odpowiedzi.
— Co to jest — ciągnął dalej — kiedy komu Pan Bóg da szczęście. Ja w łachmanach, a asińdźka w atłasach; ja sam, pani zawsze z adoratorami; mnie w ustach i sercu gorzko, a u niej... słodycz i ambrozye. A jednak, słowo daję, chodziliśmy, pod ręce pobrawszy się, po tym ogrodzie i te niegdyś malinowe usta całowałem. Ale tysiące innych pocałunków starło z nich ślady tych gorących...
Zelska, drżąc, nacierała na podkomorzego.
— Na miłość Boga, chodźmy, chodźmy!
Stary towarzysz ze słabemi nogami, obawiający się ścisku, nie słyszący, co z drugiej strony prawił Kożuszek, protestował:
— Siedź-bo, asińdźka, nie można!
Barani kożuszek ust nie zamykał.
— Niewymownie się cieszę, że widzę dawną przyjaciółkę tak szczęśliwą i tak zawsze piękną. Słyszałem, ba! słyszałem, że się jej wiodło nadzwyczaj pomyślnie. Miałaś podobno głupiego męża, niepoczciwego zazdrośnika, który zawadzał; potrafiłaś się go pozbyć, majątek dostać do rąk i córunię tak wychować, że pierwszy ładny młodzieniec, co się zjawił, wziął ją jak młody grzybek. Co też się z nią stało? Śliczne to było dziecko! Córka poszła pewnie w ślady szanownej mamuni. Niedaleko pada jabłko od jabłoni — i dobrze się jej dzieje? Hę? Prawda to, że pierwszy amant jej, nie ożeniwszy się z nią, świat ten pożegnał? W sam czas ją uwolnił. Swobodna, może teraz zażywać świata, póki służą lata. Ale pewnie przyjaciół dużo!
Odalisce z pod maski łzy już płynęły, ale Barani kożuszek nie patrzył na nią.
— I to szczęśliwe, że asińdźka wróciłaś do stolicy ze wsi. Tam w tej dziurze, między lasami, niedźwiedziom tylko żyć, a tu, gdy się w ostateczności cerę straci, a siwizna przyniesie popielcowe memento mori, jak stary woźnica będziesz asińdźka, nie mogąc powozić sama, drugim bicze kręcić. To się opłaca! Słowo daję...
— Mości panie! — zawołała, nie mogąc już wytrzymać, odaliska — jest rzeczą podłą znęcać się nad bezbronną kobietą.
— Jak nad jaką — rzekł Barani kożuszek. — Nad niewiastą, co nie poszanowała w życiu nic, ani mężowskiego imienia, ani świętości domowego ogniska, ani niewinności dziecka własnego — nad taką starą, niepoprawną rozpustnicą Bóg przykazuje nie mieć litości i chłostać ją. A że biczem nie mogę, słowem smagam.
Odaliska krzyknęła, lecz wrzawa na sali nie dała posłyszeć rozpaczliwego jej głosu. Odwróciła się do podkomorzego, który patrzył w inną stronę i chwytając rękę jego, poczęła wołać:
— Na miłość Bożą, chodźmy... umrę!
Stary ofuknął ją.
— Słowo daję, że w ten tłum nie pójdę. Siedziałabyś...
Kożuszek zamikł na chwilę.
— Pierwszy raz się spotykamy — mówił potem — lecz nie ostatni, nie! Póki ty się tu ze swym sromem nosić będziesz po Warszawie — ja za tobą, bom ja bicz Boży, chłosta Boża, pomsta niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia; nękać będę, aż pójdziesz ztąd precz na pokutę, na łzy, na upamiętanie, choć późne.
Odetchnął ciężko.
— Nie, ty harpio okrutna, coś splugawiła wszystko, czego dotknęłaś, ty nie upamiętasz się nigdy! zamrzesz w tej kałuży, w której żyłaś. Tyś stary łachman brudny, gorszy od tego, który ja mam na sobie... Idź, gdzie chcesz... ale precz ztąd, abyś córki nie zgubiła... Ta jeszcze, kto wie... uratowaną być może, a ty nigdy! Póki ty tu, póty jej grozi twój uścisk macierzyński zatratą. Ty musisz iść precz ztąd!
Podkomorzy, który dopatrzył się, iż przejście było nareszcie możliwe, wstał. Odaliska uwiesiła się na jego ramieniu, dysząc zapłakana, i pchała go już, nie oglądając się za siebie.
Wtem Barani kożuszek pochwycił ją pod drugą rękę i, choć mu się wyrywała, począł prowadzić, wołając głośno:
— Proszę puścić wolno! Miejsca, panowie!
— Do domu, do domu! — nalegała Zelska na podkomorzego, który zajęty nogami swemi i trudnościami pochodu, nic nie słyszał.
— Tak, powracaj do domu! — począł Kożuszek — i z domu natychmiast precz! precz! w lasy... gdzieby cię ludzie nie widzieli, abyś poczciwego imienia na hańbę tu nie włóczyła!
Puścił ją nareszcie Barani kożuszek i nie ścigał już dalej, a zaledwie stanął, otoczyła go ciżba, poczynając zaczepiać i domagając się, aby jej coś prawił.
Ale stary stał znękany; głowę opuściwszy, na kiju się sparł i choć go szarpano i zaczepiano, nie odezwał się ani słowa.
Wkrótce potem, rozepchnąwszy zastępujących mu drogę, powoli wyszedł z sali i wydobył się na podwórze.
Juliaszek, który, jak zawsze, stał z latarką, postrzegłszy go, natychmiast nadbiegł, ale niezmiernie zdziwiony. Zdawał się własnym oczom nie wierzyć, oglądał go dookoła.
— Jak Boga kocham! Pan to, czy nie pan? Barani kożuszek, czy Kożuszek barani? ozwijże się, jegomościuniu! A toć ja ten, coś mu dał dwa złote... pamiętasz? Poświecę na Krochmalną ulicę.
— Chyba mi poświeć na cmentarz — odparł stary.
— Chowaj Boże, tam my wszyscy i bez mojej latarki się dostaniemy, ano jeszcze czas.
Zajrzał mu w oczy.
— Zkądżeś się tu wziął? — począł, przyskakując ciekawie. — Toż cię marszałek ułapił, a potem... gdzieś posadzili. Hę? Dali jegomości w skórę, czy nie?
— Oni nie, mój kochany, ale los mi dał — rzekł Kożuszek — tak, cięgi dobre!
Juliaszek głową pokręcił.
— Mam z latarką służyć? — zapytał.
— Nie, obejdę się bez niej i bez ciebie.
To mówiąc oddalił się i w tłumie znikł, a zamyślony chłopak wiódł za nim oczyma.
— Znowu tedy będzie w ulicach komedye wyprawiał — szepnął. — Gdy kogo skóra świerzbi, niema na to ratunku.
Nazajutrz rozeszła się po Warszawie pogłoska, iż ów Barani kożuszek, czy ktoś, co go doskonale udawał, był znów na reducie w Radziwiłłowskim pałacu i strasznie językiem szermował. Ci, którzy od niego oberwali, milczeli.
W salonach wszakże utrzymywano, iż nie mógł to być ten dawny Kożuszek, którego z miasta wyświecono, lecz jakiś jego naśladowca. Dowcipnego młodego Turkułła posądzono nawet, iż on odegrał tę rolę.
Powróciwszy do domu z podkomorzym, który niczego się nie domyślał i nic nie słyszał, Zelska, skarżąc się na okrutny ból głowy, natychmiast poszła do łóżka. Płakała ze złości noc całą.
Z mowy w początku nie poznawała swojego prześladowcy, lecz w końcu musiała się go domyśleć. Groźby jego nie pozostały bez skutku, gdyż zaraz nazajutrz rano zapowiedziała, że wyjeżdża do domu.
Zdziwienie wielkie było między przyjaciółmi i żal niemniejszy, gdyż dom jej zaczynał wchodzić w modę. A że parę dni temu wcale mowy nie było, aby pani Zelska Warszawę opuszczać miała, gubiono się w domysłach, co nagle to postanowienie mogło spowodować.
Krajczy i podkomorzy usiłowali ją wstrzymać; nie chciała słuchać nawet.
— Za nic w świecie tu nie zostanę! — wołała.
Tegoż dnia posłała bilet do córki, żądając się z nią widzieć. Służący powrócił z nim i z oznajmieniem, że kasztelanicowa wyniosła się z dawnego mieszkania, dokąd... nie wiadomo.
Mecenas Zażywski, wezwany przez nią, nie umiał też powiedzieć, co się z Loiską stało. Musiała matka posłać po Tytusa, który przed wieczorem przybyć tu raczył.
— Pan musisz wiedzieć, co się stało z Loiską — zawołała za ukazaniem się jego, podchodząc do progu z pośpiechem.
— Domyślam się czegoś, ale nie wiem nic stanowczego, pewnego — rzekł, siadając, Tytus. — Dotąd nie mogłem dośledzić, gdzie ją uwiózł i skrył starosta; lecz jestem pewnym, że zniknięcie to jego jest sprawą.
— Jakto? jeszcze starosta? — zapytała naiwnie matka. — Ale cóż ona sobie myśli? Wszak z pewnością się z nią ożenić nie może. Mówią, że od niego nic na owinięcie palca nie przyjmuje. Cóż to jest?
— To poprostu romans, nie wiem w ilu tomach, lecz dla obojga ich — rzekł Tytus — życzyłbym, aby jak najprędzej go skończyli. Kasztelanicowa traci czas, kompromituje się. Starosta sam nie wie, co robi, bo to młokos niedoświadczony, a niczyjej dobrej rady nie słucha. Słyszałem — dodał — że pani na wieś powraca. Cóż to znów znaczy?
— Mam dosyć Warszawy — kwaśno odezwała się Zelska.
— A tak pani dobrze tu było.
— Tak dobrze — rozśmiała się gorzko — iż radabym dziś ją opuścić.
— Cóż więc zaszło? — spytał Tytus.
— Nic, wcale nic, proszę się nie domyślać — rzekła z przyciskiem Zelska. — Nudzi mnie to wszystko.
— No, i kosztuje dużo, co? — odezwał się trochę impertynencko Tytus.
Zelska wargi zakąsiła.
— Nie zgadujesz pan — odparła.
— Więc chyba na reducie ostatniej Barani kożuszek, który długo przy niej siedział, jak mi mówiono, dał jej radę...
Zelska drgnęła i zaczerwieniła się.
— Słyszałeś pan co? — krzyknęła poruszona, zdradzając się.
— Nie, domyślam się tylko, ale widzę, że trafnie.
Gospodyni zamilkła, patrząc na stół, który stał przed nią.
— Powiedz mi pan, co wiesz tu wszystko... Znacie tego człowieka? Wiecie kto on jest?
Tytus wykrzywił się pogardliwie.
— To pewna, że pod baranim tym kożuchem kryje się osobistość wcale do niego niestworzona. Jest to zagadka, która się wyjaśni, gdy ten wrzód, co się teraz w sejmie nabiera, pęknie!
Zaleska nie pytała więcej.
— Nie rozumiem takiej stolicy, w której lada włóczęga, żebrak, może sobie tyle pozwalać — rzekła.
— Cóż pani chce? takich czasów dożyliśmy. Dekert mieszczan prowadzi na sejm i dopomina się dla nich o miejsce. Szkoda, że nie w senacie. Synowiec królewski chłopom daje wolność. Pan Butrymowicz pisze projekt, żeby Żydów z chrześcianami porównać. Cóż dziwnego, że żebrak jakiś został kaznodzieją ulicznym?
Tytus tym frazesem, wyuczonym pono gdzieś, skończywszy, zabrał się do wyjścia i już miał pożegnać gospodynię, gdy w przedpokoju hałaśliwy głos nakazujący dał się słyszeć.
— A puszczaj że k... jakiś. Żebym ja ci się meldował!
Hrabia... wszedł do pokoju.
Chociaż Zelska znała go dawniej, lecz odwiedziny hetmana u niej były czemś tak nadzwyczajnem, że i ona i Tytus stanęli niemal osłupieni.. Ze zwykłą sobie rubasznością wchodził w kapeluszu i zdjął go dopiero, zobaczywszy gospodynię. Nie witając jej nawet, postąpił parę kroków. Był czerwony, zaperzony czegoś i w bardzo złym humorze.
— Nie powiesz mi pani przynajmniej, co się z córką jej stało? — zawołał.
— Właśnie ja o to badałam pana Tytusa.
Hetman stanął i strząsnął głową.
— Możesz się pani pochwalić jej wychowaniem — począł szydersko. — Na uczciwość, walna kobiecina! Przysłużyła mi się, jeśli się nie mylę, a nie mylę się, tak, że pókim żyw jej tego nie zapomnę.
— Ale cóż to jest? — przerwała matka przestraszona.
— Co jest, to jest — zawołał hrabia. — Ale choć z kobietą sprawa, a na płci pięknej mścić się nie godzi, za taką zdradę...
Nie dokończył i odwrócił się hetman.
— Na Boga, niechże mnie pan objaśni! — przemówiła matka.
— Objaśnić nie mogę — odezwał się hrabia swoim zwykłym tonem — bo sam jeszcze objaśniony nie jestem; ale mam więcej niż podejrzenie. Jakże mogła, nie dawszy mi znać o sobie, wynieść się? Miała przecie względem takiego jak ja przyjaciela obowiązki. Ufałem jej, zwierzałem się.
Hetman przestał mówić nagle, oczy wlepił w matkę Loiski i zawołał:
— Nie kłam-że, moja jejmość! Co się z nią stało? zdrada, czy... czy nieszczęście jakie? przypadek? Z takiemi pięknościami, jak ona, nigdy człowiek niepewien jutra. Albo mnie zdradziła — co być może, albo ją zdradzono — co także jest możliwe, albo ją porwano, lub się kto pomścił. Ale cóż się z nią stało? powiedzcie mi, co się z nią stało?
— Ja nie wiem! — krzyknęła matka.
Tytus ramionami ruszył, Zelska rzuciła się, oczy zakrywszy chustką, na kanapkę i szlochała naprawdę, lub czuła się obowiązaną okazać sentyment.
Hetman dał znak Tytusowi; wyszli do drugiego pokoju.
— Jakąż ona popełnić mogła zdradę? — spytał Tytus, korzystając z poruszenia hetmana, który w podobnych razach wygadywał się łatwo.
Hrabia spojrzał nań z góry pogardliwie, jakby się dziwił, że taki człeczyna śmie chcieć go indagować.
— Jaką ona mogła zdradę popełnić? — powtórzył — to mnie wiedzieć. Mieliśmy z Kurdwanowskim zrobić pewnego figla, który, gdyby się był udał, cienkoby śpiewali ci, co teraz chór prowadzą. No, i u Loiski nam było dogodnie o tem radzić. Schodziliśmy się u niej... Kat ją wie! Ta kobieta i z oczów zgaduje, lub gdzieś, do licha, podsłuchać nas mogła... Wczoraj, choć zwykle już na zamku u króla nie bywam, bo my z nim już teraz jesteśmy, jak pies z kotem — po obiedzie mi się zachciało zajrzeć mu w oczy... jak też przyjmie. Poszedłem. Było poufałej jego kompanii dosyć. Gdym wszedł, jak makiem zasiał, umilkli wszyscy; oczy się na mnie skierowały, ale ja, jak wiesz, ani wobec nieprzyjaciela na placu, ani przeciw rurze pistoletu, ani na widok gniewnego majestatu oka nie mrużę. Byłem co się zowie w różowym humorze. Król, nakrochmalony, blady, zbliżył się do mnie. Pierwsze słowo:
— Pozwól — rzekł — sobie powiedzieć, że w takim stanie, w jakim jesteś obecnie, wizyt się nie oddaje.
— Najjaśniejszy panie — odparłem — jest to taki stan szczęśliwy i energią obdarzający człowieka, że gdybyś wasza królewska mość częściej do kieliszka zaglądał, dalekoby nam i jemu z tem lepiej było[1].
Uśmiechnął mi się kwaśno, ale staliśmy jako wprzód naprzeciw siebie. Począłem go pytać o zdrowie, bo coś wyglądał mizernie.
— Powietrze mi nie służy — odparł. — Radzą doktorowie, abym się, jak tylko pociepleje, wyniósł do Łazienek.
Tu spojrzał na mnie. Nie będę tłómaczył, jaka w tem aluzya być mogła, ale mnie się zdaje, że była. Odparłem żywo:
— Ja też za Łazienkami głosuję, bo możeby tam mniej waszą królewską mość napadali nowi jego przyjaciele.
— Napadali? — odparł król z uśmiechem. — Hm! ja na zamku nie boję się napaści; ale pod te czasy, z zamku do Łazienek jadąc, mógłbym być na niebezpieczeństwo wystawiony.
W tem do jakiejś plotki, mnie się tyczącej, aluzya była wyraźna. Począłem się śmiać.
— Wasza królewska mość rozkaż tylko — rzekłem — a ja z moim regimentem buławy koronnej w przejeździe będę konwojował.
Na to król rzekł misternie:
— Kto wie? strażby była może niebezpieczniejsza, niż niebezpieczeństwo samo.
Patrzyliśmy sobie w oczy, no i de Caché nadszedł z kartami. Rozmowa się skończyła. Otóż — dodał hetman — masz wiedzieć, że o tem, do czego król aluzyę czynił, nikt oprócz afidowanych wiedzieć nie mógł i może jedna Loiska. Mam więc tę kobietę w silnem podejrzeniu, że wkupując się w łaski królewskie, mogła nas wydać.
Tytus słuchał z zajęciem.
— Byłoż wistocie coś podobnego na myśli? — zapytał.
Hetman odwrócił się, nie chcąc odpowiedzieć.
— Tysiące się rzeczy mówi i przypuszczeń robi — zawołał — gdy się chce kraj od zguby ocalić. Mógł coś takiego Kurdwanowski pleść, nie przypominam sobie. Ale mów mi — bo przecież ty wiesz wszystko, co się w mieście dzieje — gdzie, z kim ona mogła uciec? dokąd?
— Nikt w tych czasach u niej nie bywał, oprócz starosty — rzekł Tytus. — Co dziwniejsza, to kobieta, w której nigdy nikt najmniejszego nie obudził sentymentu, zakochała się w nim.
— Cha! cha! — rozśmiał się hrabia. — Rozumiem to dobrze. Kalkulacya wcale niezła.
— Ja miałem tam u niej stosunki ze służbą, donoszono mi wszystko — rzekł cicho Tytus — bo, jak pan hrabia powiadasz, wszystko wiedzieć muszę. Otóż zaręczyć mogę, że nigdy od niego nawet prezentu kosztowniejszego nie przyjęła.
— Rozumiem! — rozśmiał się hetman. — Ale waćpan wiesz, że takie bezinteresowności w kobietach zawsze najdrożej kosztują, bo się je potem płaci ryczałtem, osobą lub fortuną.
— Na ten raz nie wiem — rzekł Tytus; — była formalnie w nim rozmiłowaną.
— Więc też zapewne nawrócił ją na swą wiarę i skłonił do zdrady przeciwko mnie — zawołał hetman z gwałtownością wielką. — Otóż ja ci powiadam, że choć to jest kobieta i choć nie po kawalersku się spiszę, ale ja jej tego nie daruję!
To mówiąc, hrabia wyszedł do pierwszego pokoju, w którym już z suchemi oczyma, zamyślona, blada, zbrzydła i zestarzała siedziała Zelska.
Hetman ledwie spojrzał na nią.
— Ja także wyjeżdżam z Warszawy — odezwała się, wstając z kanapy. — Pozwoli hrabia, bym go pożegnała.
— Moja dobrodziejko, nie witaliśmy się, gdyś tu przybyła, i żegnać się nie mamy obowiązku. Niech Bóg prowadzi, a jeślibyś córkę zobaczyła, powiedz jej, że ja jeszcze długie mam ręce!
— Ja się z córką nie widuję — odparła Zelska.
Hetman, nie słuchając jej, wyszedł. Tytus, skłoniwszy się, wybiegł za nim, rad się jeszcze więcej czegoś dowiedzieć.
Hrabia nie był w humorze i nie odwróciwszy się, siadł do karetki, która na niego czekała, rozkazując wracać do swego pałacu.
Tu, chociaż godzina była sesyi sejmowej, a znaczniejsza część publiki ówczesnej w izbie lub na galeryi się znajdowała — gości oczekujących na hetmana było dosyć.
Czekali nań między innymi generał Kurdwanowski i strażnik Mierzejewski, którzy natychmiast weszli za powracającym do gabinetu.
— Niema wątpliwości, że mój plan wniwecz obrócony — zawołał hetman. — Kto mi się przysłużył, królowi denuncyując, nie wiem. Silne mam posądzenie na tę niegodziwą syrenę.
— Ale ona o niczem wiedzieć nie mogła! — zakrzyknął Kurdwanowski.
— Kobieta, w której domu spiskowi się zbierają, żeby nie znalazła sposobu podsłuchania, żeby się nie domyślała! Kurdwanosiu, ty to mówisz? — rzekł szydersko hetman. — Czy ja mogę zaręczyć, żem sam się z czem nie wypaplał? Starałem się — począł po chwili hrabia — dostać języka na zamku. Mam tam swoich. Otóż wiem, że zrana, parę dni temu, była tam nieznajoma jakaś, czarno zakwewiona panienka, przypuszczona przez Ryxa.
Strażnik się uśmiechnął.
— Takie petentki codzień mu Ryx wpuszcza w różnych godzinach.
— Dosyć, że ja tę syrenę posądzam i nie bez fundamentu — dokończył hetman, ciskając o stół rękawiczkami. — Projekt dyabli wzięli! Ale znajdziemy inny — dodał. — Tylko ja jej płazem tego nie puszczę!
Chwilę chodził, poruszony mocno. Odwrócił się do strażnika.
— Strażniku — rzekł — ty jesteś człowiek pióra, ja pisać tak dalece nie umiem, chyba szablą po nosach. Ta dzierlatka bałamuci starostę i jeżeli się dopuściła zdrady, to z namowy amanta. Ona się w nim kocha. Piękne za nadobne; potrzeba się jej odwdzięczyć. Napiszmy list do ojca pana wojewody, ostrzegając go, w czyich syn jest rękach.
— Anonym? — szepnął strażnik.
Hetman się cały wstrząsnął.
— Ależ, mój strażniku, ja co robię, tego nigdy nie taję. Nawet gdy mi trzeba było jako łowczemu iść na konfederatów barskich, wiesz, że anonyme nie szedłem. Głupstwo, czy rzecz rozumną, bodaj krwią, ale podpisuję. Więc i list do wojewody podpiszę nomine et cognomine manu propria, tylko mi go skoncypuj tak, jak do starego wojewody przystało, naszpikuj łaciną, nasól komplimentami, trochę ze staroświecka.
Strażnik głowę skłonił i wyszedł. Wieczorem następujący koncept listu do pana wojewody leżał na stoliku hetmana:

„Jaśnie wielmożny wojewodo, mnie wielce miłościwy panie a bracie!

„Chociaż tempora mutantur et nos mutamur in illis, a długich lat upłynionych cursus pozbawił mnie tej szczęśliwości, bym oblicze j. w. pana oglądał i sercu jego mógł się viva voce przypomnieć — tandem pochlebiam sobie, iż całkowicie z pamięci jego wyrugowany nie zostałem, tak jak w mej zawsze respekt i rewerencyę dla osoby jego konserwuję pilno.
„Nie śmiałbym jednak spokoju jego i otia bene merita, zasługami dla tej rzeczypospolitej położonemi, naruszać, gdyby okoliczność magni momenti, dla serca jego rodzicielskiego i honoru famili, nie nakazywała mi pro veteri officio pośpieszyć z poufnem ostrzeżeniem.
„Od niejakiego czasu przebywający tu w stolicy, pięknych przymiotów i animuszu, od wszystkich wielbiony młodzieniec, syn jego jmp. starosta M... verero, by przez krewkość, młodzieńczemu wiekowi jego właściwą, nie wpadł w sieci niewiasty, która już na niejednym, lepiej przeciwko takim atakom uzbrojonym, sił swych dała experymenta.
„Wczas tedy zapobiegać potrzeba, aby operto capite, nieopatrzny młodzieniec w przepaść nie leciał, a tak wielkich nadziei, jakie na nim ojczyzna pokłada, jako na synu magni herois, nie zmarnował w tej Kapui. Zatem sub quovis nomino, owego obłąkanego napowrót wezwać i z tych więzów wyzwolić, pozwalam sobie sollicytować u j. w. pana; moję zaś intromisyę w tej sprawie delikatnej niczemu innemu nie przypisywać, tylko tej weneracyi i respektowi, z jakim byłem i na wieki pozostanę“ i t. d.
Chociaż list ten, zdaniem hetmana, który uśmiał się z niego, zakrawał na szyderstwo ze starego stylu, wszakże przez wzgląd na tego, do kogo miał być wystosowanym, został przyjęty i odprawiony.
Dla odmalowania zaś dziwnych stosunków ówczesnych przydać należy, iż poszedł z kresami królewskiemi, a pan wojewoda odebrał go razem z uniwersałem kancelaryi króla, do niego wystosowanym.
Zniknięcie Loiski, która w ostatnich czasach niewiele osób przyjmowała i dom miała prawie zamknięty, niewielkie zrobiło wrażenie. Hrabia W. tylko, choć u niej grać i bywać przestał, tęsknił za nią i dopytywał się pilno, co się z nią stało. Nikt mu o niej nic powiedzieć nie umiał. Słabość jego dla pięknej Loiski była jedną z tych fantazyj podstarzałych ludzi, którzy do młodych istot przywiązują się, jak do dzieci.
Żal mu jej było. Zatarło się jednak wspomnienie prawie, gdy jednego ranka kamerdyner z dosyć tajemniczą miną przyszedł mu oznajmić na ucho, że jakaś pani, której twarzy dojrzeć nie było podobna, bardzo gwałtownie dopomina się o chwilkę rozmowy na osobności.
Ponieważ hrabia W. słynął z tego, iż zawsze miał sporo gotówki, a nawet najwyżej położone wówczas panie często go o pożyczkę potajemnie prosiły, bo demon gry je pętał — gospodarz nie mógł odmówić posłuchania i naprędce wdziawszy suknię, wyszedł do gabinetu.
Na pierwszy rzut oka poznał we wchodzącej kobietę młodą, a gdy twarz odsłoniła, wykrzyknął radośnie, widząc Loiskę. Była blada, smutna i na twarzy tęsknotę niosła i cierpienie.
Drżąca, musiała usiąść, tak zmieszana była i strwożona. W rękach cisnęła pudełko jakieś i konwulsyjnie je w nich przewracała.
— Hrabio — odezwała się — przychodzę prosić o łaskę jednę. Byłeś mi przyjacielem, a co więcej, przyjaźń twa była bezinteresowną i taką, żem się jej wstydzić nie potrzebowała. Pomóż mi, ratuj mnie!
Przestała mówić, wciągając powietrze w piersi; w oczach jej łzy stały.
— Uspokój się pani — rzekł hrabia. — Jeśli to jest w mej mocy...
— O! najzupełniej — odezwała się Loiska, podnosząc pudełko, które w ręku trzymała. — Oto wstyd mi wyznać, jestem w potrzebie, a nie mam się udać do kogo! Chcę sprzedać resztę moich biednych klejnotów. Jubiler... Żydzi oszukają mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nabądź, proszę!
Gospodarz ruszył się żywo.
— Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawać... ja służę jej. Dam ile każesz.
— Nie, nie! — stanowczo odparła Loiska. — Dawniej byłabym może przyjęła pożyczkę z wdzięcznością, dziś... nie mogę. Wierz mi, hrabio, jestem inną, chcę być inną. Nie przyjmę tego, czegobym nie mogła ci wrócić tak rychło. O resztki majątku muszę z własną matką... ale to do rzeczy nie należy.
Żywo dobyła pudełko, otworzyła je i postawiła na stoliku. Hrabia, jeden z najlepszych w Europie znawców wartości drogich kamieni, rzucił okiem na sznur brylantów i garnitur do niego; był on wysokiej wartości.
— To dar tego, który był... który miał być raczej — uśmiechnęła się gorzko — mężem moim, podarek jego ślubny.
— Pamiątka! — rzekł hrabia.
— O! smutna, upokarzająca! — rzekła Loiska. — Naówczas, gdy mi ją przywiózł, dzieckiem byłam i cieszyłam się nią, jak dziecię. Dziś ją łzami oblewam. Weź, kup, proszę!
Hrabia stał zadumany; wyjął sznur i poszedł z nim do okna. Brylanty świeciły cudnie, były najpiękniejszej wody i duże jak ziarna grochu, a sznur mógł dwa razy szyję opasać. Sam soliter w spięciu miał wartość wielką.
— Najniżej ceniąc — rzekł hrabia chłodno — mniej niż trzy tysiące dukatów dać nie można.
Loiska uderzyła w ręce białe, twarzyczka jej zarumieniła się i zajaśniała.
— Zbawisz mnie — rzekła — to rok życia w spokoju, rok szczęścia!
— Pani droga — odezwał się hrabia — pozwól sobie, w imię dawnej przyjaźni, zrobić uwagę, rzucić pytanie. Całe miasto wie, że starosta się w niej kocha, że dla niego wyrzekłaś się świata.
Loiska spuściła oczy.
— On jest bogaty, jakże pani możesz potrzebować?
Kasztelanicowa drżała, nie mogąc mówić długo; lecz dawna jej charakteru siła wróciła po chwili. Śmiało oczy podniosła na hrabiego.
— Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chcę być tej miłości i tego człowieka godną. Nigdy nic nie przyjmę od niego; toby odebrało całą wartość mojemu przywiązaniu, toby je zabiło! Nigdy! nigdy! O! kochany przyjacielu, pozwól mi przemarzyć chwilę, być trochę szczęśliwą, podnieść się z tego błota, w które upadłam, a potem... co mi tam? choćby umrzeć!
Stary gracz był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło.
— Ze strony pani jest to sentyment piękny — rzekł — poszanowania godzien; lecz ten młodzieniec... ten panicz...
— Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko — żywo przerwała Loiska. — Nic pan nie mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja...
Rumieńcem twarz się jej oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem.
— Starosta — rzekł — wierzę temu, jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej woli. Ojciec człowiek surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycya, obowiązki.
— Wszystko to ja wiem, panie hrabio — zawołała Loiska — i znam przyszłość moją smutną! Ach! smutną bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za nią warto życiem zapłacić.
Mówiła z takim ogniem i siłą, że stary gracz skłonił głowę i zamilkł.
— Więc — spytał — każesz mi pani zabrać te brylanty?
— A bierz je! bierz! uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największą łaskę. Lecz — dodała — słowo honoru, iż to są warte, co mi chcesz zapłacić za nie? Żadnej łaski!
Hrabia W. zarumienił się nieco.
— Żadnej łaski — rzekł — ja na nich nawet zarobię. Trzy tysiące pięćset.
— Nie, trzy.
— Nie liczyłem solitera — odparł hrabia.
Loiska wstawała już.
— Pieniędzy, pieniędzy! — poczęła, klaszcząc w ręce. — A! nigdy tak ich nie pragnęłam. Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarą.
Gospodarz już otwierał szafkę, chował w niej pudełko i dobywał rulonów.
— Pani tego nie udźwigniesz — rzekł, uśmiechając się — jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka funtów złota. To nad siły.
— Ja! jabym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! — odparła Loiska.
— Nie, nie — oparł się W. — Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatułkę włożę do niego, tak będzie najlepiej.
Grzeczny staruszek prosił siedzieć i zajął się liczeniem.
— Na wszelki wypadek — odezwał się — niechże pani mi powie, przynajmniej mnie, poufnie, gdzie ją znaleźć, gdzie się o niej dowiedzieć można? Nikt nie wie... wszyscy się dziwią, dopytują.
— I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tem nie powinieneś — odpowiedziała Loiska. — Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie samą. Mam powody lękania się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić... Ja tego człowieka się lękam. Jeżeli w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam się do was. Teraz... na długi czas jestem spokojną.
Hrabia W. nie nalegał. Stało się, jak życzyła Loiska. Powóz zaszedł, włożono do niego szkatułkę, siadła zakwefiona i szepnęła pocichu, dokąd miał jechać woźnica.
W tej-że chwili ujrzał hrabia W. na drugiej stronie w ulicy stojącego, na kiju spartego człowieka, w którym poznawszy Barani kożuszek, przestraszony się cofnął.
Stary patrzył pilno, gdy do powozu wsiadała Loiska. Miał przy sobie chłopaka, odartego ulicznika, któremu nieznacznie wskazał odchodzącego fiakra. Chłopiec pobiegł za nim i w mgnieniu oka zręcznie z tyłu się uczepił, chwytając za resory. Odwrócił potem głowę ku Kożuszkowi i pokiwał nią, pokazując, jak się dobrze sprawił.
Biegł z początku, potem na rękach się dźwignął, nogi podniósł w górę i w najniewygodniejszem położeniu, wisząc tak uczepiony za fiakrem, razem z nim zniknął na zakręcie ulicy.
Stary pozostał w miejscu, jakby na powrót jego oczekiwał.








  1. Odpowiedź historyczna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .