Barwinkowy wianek/Stara przyjaźń
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barwinkowy wianek |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1983 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W pierwszych dniach października, gdy pan Tytus wracał konno znad Dniestru ujrzał w oddali od drogi, która szła z południa, gęstą kurzawę. Nie osiadała. Ino wlokła się długo i niosła się chmurą ku stepom. Pan Tytus domyślił się, przynaglił konia. W osłonie kurzu zobaczył na gościńcu ciężką karetę zaprzężoną w sześć koni. Za nią podążało kilka powozów. Poskoczył koniem przez pola i niespodzianie dla jadących wypadł przez rów na gościniec. Pojazdy zatrzymały się. I zaraz w chłopięcych susach wyskoczył doń z powozu ktoś o potężnej tuszy. Był to brat Dyzio. Gdy tylko Tytus zsiadł z konia, Dyzio zasapany i poruszony ściskał go jeszcze serdeczniej i czulej niż przy pierwszym spotkaniu. Mówił wciąż przerywając:
— Rehabilitacja — sądowa, społeczna zupełna. I w prasie też: Wiedeń, Lwów, Czerniowce, Kołomyja, wyjaśnione wszystko. A wiesz chyba komu to zawdzięczamy.
Gorączka i czułostkowość Dyzia zawsze śmieszyły Tytusa. Przypomniał mu się dawny brat Dyzio, mały, niemal spuchnięty grubasek, kędzierzawy i trochę błazenkowaty z jelitami pełnymi pokarmu. I pełnymi uczuć. Choć powolny i na codzień bezwładny, zawsze koleżeński, zawsze przejęty nadmiernie sprawami starszego niewdzięcznego brata. W owe dawne czasy z wdzięczności za taką egzaltację, Tytus grzmotnąłby go w brzuch. I teraz coś ciągnęło go do tego starego odruchu. Miał co najmniej ochotę powiedzieć mu coś złośliwego. Lecz na to nie było już czasu. Ciężko obładowana kareta podjechała bliżej i stanęła. Otworzono drzwiczki i wysiadł z niej książę. Zanim zdążyli się przywitać, liczni goście z innych powozów wtłoczyli się między nich obu. Jeden przez drugiego wykrzykiwali co najmniej w pięciu językach. Było tam kilku krewnych, starzy przyjaciele i dawni sekundanci Tytusa. Wszyscy współdziałali w ostatnich staraniach księcia. Ściskali Tytusa i obracali go wokoło z hałasem. Pan Tytus dawał się ściskać, to opędzał się im z uśmiechem i bacznie oglądał przyjaciela. Zauważył, że nie zmienił się prawie. Powiedzmy tu mimochodem, że choć nieco starszy odeń, wyglądał — jak i dawniej — szczególnie młodo. Dziś oczy jego, zmrużone zawsze, zasłonięte powiekami, mierzyły coś w dali. Rzadko otwierały się w całej pełni. Gdy się otworzyły na chwilę, okazywało się, że są szczególnie duże, ciężkie, nieruchome i zdziwione, błyszczące, chciałoby się powiedzieć charakterystycznie południowe. Pan Tytus dostrzegł jednak, że przejaśniały nieco i blask ich zszarzał. Jak dawniej tak i teraz lekki uśmiech nie schodził z twarzy księcia. I w całej postaci młodość łączyła się z powagą. Szczególnie sposób w jaki odrzucał głowę w tył podczas rozmowy sprawiał wrażenie oddalania czy namaszczenia.
— God bless you, Ti — powiedział sucho i cicho.
— Thanks, my boy — powiedział Tytus jeszcze ciszej.
Podali sobie ręce.
Potem wszyscy jakoś umilkli.
— Chodźmy do domu — zadecydował Dyzio rozlewnie.
Do domu było niedaleko. Wszyscy szli piechotą, a pojazdy jechały powoli z tyłu. Tylko służba przyjezdna wysforowała się naprzód. Dom poweselał w jednej chwili. Znikło gdzieś czające się milczenie pełne zduszonego szeptania. Pochowały się upiory. Wesołość Tytusa spotęgowała się do pijaności. Patrzył na księcia z przerażeniem podziwu i szczęścia: że istnieje świat najdroższy, skoncentrowany w tej postaci jedynej, na tak małej przestrzeni! Że nie rozwiał się, nie rozprószył.
Gdy wszyscy zajęci byli kwaterowaniem się, książę usiadł w bocznym saloniku na fotelu. Tymczasem wniesiono z karety wannę i już przygotowywano dlań kąpiel. Książę odrzucił głowę, odpoczywał przymknąwszy oczy. Szeptał coś sobie. Zdawało się Tytusowi, że było w jego postaci, w jego wyrazie jednak coś innego niż dawniej. Gdy tak wpół leżał, wpół siedział na fotelu, przypominał duchownego, który ma spełnić jakąś czynność uświęcającą. To znów majestatyczną wielką damę, taką jak opisuje poeta Verlaine, której sama obecność wzywa, by upaść na kolana. Pan Tytus oglądał go, stojąc w kącie jadalni, nie widziany przez księcia. Tymczasem służący oznajmił, że kąpiel gotowa. Książę wstał, sprężystym, szybkim krokiem przeszedł przez pokoje.
Dla kronik i dla mierników bukowińskich było rzeczą ważną, że książę pochodził w prostej linii od ostatnich cesarzy bizantyjskich. Po ojcu był właściwie Grekiem. Lud nazywał go cesarski książę. Matka jego była Polką z Besarabii. Była siostrą matki Tytusa i Dyzia. Obie rodziny liczyły się do najznaczniejszych w obu krajach bliskich przestrzennie, a tak dalekich duchowo, na Besarabii i na Bukowinie. W dzieciństwie i we wczesnej młodości chłopcy często bywali razem. Różnili się niezmiernie. Giorgiu — takie było imię księcia — był delikatny, słaby. Wyglądał tak jakby go wciąż noszono na rękach, jakby mu nie dano dotknąć ziemi. Opleciono go zarówno pieszczotami jak i regułami, przepisami. Od wczesnego dzieciństwa zawsze poprawny, akuratny, brał dosłownie pouczenia i mierniki wychowawcze. Opowiadano o nim następujące wspomnienie. Gdy jako kilkoletni chłopczyna rozbił sobie raz głowę do krwi, na przemian płakał zacisnąwszy usta, to śmiał się wśród rzęśnych łez. A gdy pieszczono go i pocieszano: „cicho, nie płacz, nie płacz, dziecko“ — wykrzykiwał wśród łkania: „ja rycerz, ja nie płaczę, ja się śmieję. Łez nie pokażę.“ I uciekł na pół dnia z domu.
Chłopcy z Panki, Tytus i Dyzio byli natomiast zdrowi, rubaszni, zbyt samodzielni. Zasada podług której ich wychowano polegała na tym, aby broń Boże, nie popsuć ich „dobrej natury“. Wierzyli w nią rodzice. Wyrośli z nich rozhukani ryzykanci. Dobra natura wybujała więc sobie w całej okazałości. Imponowali Giorgiowi niemało. Na razie nie mógł w niczym im nadążyć, zwłaszcza że jednocześnie starał się być wierny licznym i przesadnie dokładnym przepisom swej mamy. Co oni jednak brali w rozpędzie i z amatorstwa, i siłą fizyczną, to Giorgiu nadrabiał ćwiczeniem, wprawą i niestrudzoną wytrwałością. Czy to było łażenie po drzewach, czy skakanie, jazda konna, pływanie czy strzelanie. Chłopcy narażali go niejednokrotnie na prawdziwe niebezpieczeństwa, co więcej skłaniali go wprost by szukać niebezpieczeństw. Te sprawy nie psuły ich przyjaźni, bo Giorgiu po koleżeńsku ukrywał je jakoś przed rodzicami. A jednak od młodości przyjaźń jego z chłopcami z Panki, zwłaszcza z Tytusem, który nadawał ton we wszystkim, była wystawiona na niejedną próbę przykrą. Tytus sam przyznawał później, że nieraz krzywdził małego i mniej wyrośniętego Giorgiu, a Dyzio chociaż nieraz brał go w obronę, zawojowany przez Tytusa ulegał jego przewadze. Nieraz gdy Giorgiu z trudnością wstrzymywał łzy, gdy już było widoczne, że go skrzywdzono, Tytus wykrzykiwał szyderczo, nielojalnie i z bezlitosną złością: „Ty cacany Giorgiu! Ty konfituro, lukrecjo nudna! Ty wstrętny maminsynku!“
Później spotkali się w szkole ojców Jezuitów. Tytus jako najsilniejszy i najodważniejszy w klasie zadeklarował się jako obrońca Giorgia. Ale po niedługim czasie nielojalnie rozpowszechnił przezwisko: „maminsynek, legumina“. Te nazwy przylgnęły na długo do Giorgia. Nie wiadomo co odczuwał, bo nie przejawiał niezadowolenia. Lecz się okazało po niedługim czasie, że maminsynek lepiej pływa, lepiej skacze i o wiele lepiej strzela od swego protektora. Nie ustępuje mu nawet w jeździe konnej, a przewyższa go, jak zresztą całą klasę, we wszystkich grach i naukach. Giorgiu zwyciężał przepraszającym uśmiechem. Po jego zwycięstwach Tytus chwalił go głośno lecz protekcjonalnie: „Ha, dobrze, dobrze, maminsynek postawił się.“ Giorgiu jednak nie był uznany za współzawodnika Tytusa ani zresztą sam nie chciał uważać się za takiego. Zapewne przez to wszystko nabierał powoli hartu całkiem innej próby. Uważał za swój obowiązek, by robiąc wszystko jak najlepiej, lekceważyć po trosze przynajmniej zewnętrznie swoje osiągnięcia. Znosił wszystko bez śladu, gładko, był dalej niezmącenie poprawnym. Nikomu z kolegów nie imponowała właściwie ani odwaga ani sprawność Giorgia, ani tym mniej jego cierpliwość. Uważali, że jest koleżeński i miły, dziecko, dzieciątko, ot, maminsynek! Arbitralność i pogarda dla czułostkowości jaką okazywał Tytus usuwała wszystko w cień, sekundowała bowiem potężnej fali wyzwalania się młodzieży spod wpływu dorosłych. Takich cech Giorgiu nie miał wcale. Wpływów domowych i matczynych nigdy się nie wstydził ani nie zapierał. Trzeba jeszcze dodać, że Giorgiu był i pozostał religijnym. I był tak wierny swemu wyznaniu wschodniemu jak matce, która zresztą była katoliczką. Także obaj chłopcy z Panki byli oficjalnie prawosławni, ich mała religijność dozwalała na większe zewnętrzne wpływy zwyczaju katolickiego.
Giorgiu widocznie często cenił i przeceniał tych, co go lekceważyli. Nawet tych co niejedno gorzej umieli od niego. W rzeczywistości właśnie przez to nauczył się niejednego. Lecz jego zdolność podziwu i potrzeba podziwiania niemało śmieszyły a nawet drażniły Tytusa. Czy widział w tym coś czego mu brakło? Tytus usiłował je zdusić. Na podziw odpowiadał przeczeniem, albo nawet wyprzedzał szyderczym wyzwaniem i gasił porywy Giorgia. Na pewno ranił go tym, ale nieraz na pewno hartował go i pogłębiał. Obaj przepadali za nowościami, zapominali szczęśliwie o porażkach, a także o wzajemnych tarciach. A przecież łączyło ich niejedno. Obaj spodziewali się wiele od przyszłości. Powolny i nieco bezwładny choć dobroduszny Dyzio nie miał ani planów szczególnych, ani też nie lgnął żadną nadzieją do przyszłości. Był przywiązany do ludzi bliskich i rzeczy bliskich. Tytus szarpał się, dusił niezadowolenie i rozczarowanie. Jego dziś kłóciło się z jego wczoraj. Wciąż zaczynał na nowo. W Giorgiu nie ujawniało się ani zniecierpliwienie ani rozczarowanie. Uczył się, uczył się wszystkiego. Ksiądz rektor Johannes nazwał go pszczółką. Jak czarna pszczółka niestrudzenie znosił miód do swych plastrów.
Potem chłopcy rozdzielili się na lata. Giorgiu pojechał z rodzicami do Anglii, tam kończył szkołę. Tytus krążył i rozbijał się między Bukowiną, Lwowem a Wiedniem. Jakie dziesięć lat później nie kto inny bo Giorgiu uzyskał w obcych krajach rozgłos szczególny. Nazwał się wówczas Mister George Grass. Nazwisko to dość często wypływało w różnych częściach świata, a mianowicie tam, gdzie była jaka wojna. Ostatnio walczył jako ochotnik w wojnie roku 1870 po stronie francuskiej. Nieco później Mister Grass zasłynął także jako myśliwy na różnych terenach, w krajach niejednokrotnie wcale odległych. Na północy rosyjskiej, na Uralu, w Afryce, w Indiach, wreszcie w Alpach, gdzie oprócz polowania na steinbocki nęciły go niebezpieczne tereny górskie. Pan Tytus siedząc wciąż kołkiem na Bukowinie zgadywał, że Giorgiu szuka niebezpieczeństw. Doszukiwał się swego wpływu na maminego synka.
Po powrocie do kraju książę od razu natrafił na okres szczególnie awanturniczy w życiu swego przyjaciela. Przeszedł z nim nowe próby.
Wieść o nich nie zyskała uznania Tytusowi, przeciwnie, zagęściła wobec niego chmurę niechęci, nawet potępienia. Przede wszystkim Tytus odbił księciu narzeczoną z dawna przeznaczoną mu przez rodzinę. Ożenił się z nią. Zawikłania te rozdzieliły obie rodziny, w szczególności wywołały wytrwałą opozycję przeciw Tytusowi ze strony młodszego brata księcia. Był to młodzian chorowity, nieustępliwy weredyk, nieco ponury, z temperamentu nieco podobny do pana Tytusa. O jakie dwanaście lat młodszy od Tytusa nie miał dla niego tych względów słabości czy uznania, jakie mieli rówieśnicy. Nie szczędził mu przytyków, słów potępienia. Skończyło się na pojedynku, a od tego chorowity młodzian ciężko poraniony zmarł. Wszyscy obwiniali głośno Tytusa. Podróż do Ameryki przecięła te zawikłania. W ciągu lat uświadomił sobie Tytus, że jeśli jest ktoś oprócz ojca, dla którego warto było poświęcić życie (narażane przezeń nieraz tak głupio), to właśnie jedynie Giorgiu.
W wielkich srebrnych kandelabrach pełkotały grube żółte świece. Lamp naftowych w Płosce nie było. Od żaru świec było ciepło. Panowie siedzieli daleko od stołu, na starych wygodnych złotospłowiałych fotelach, misternie ozdobionych drewnianymi rzeźbami, rozmieszczonych swobodnie.
W blasku świec szafirowe barwy haftowanych postaci odbijały się żywo choć dyskretnie. Na hafcie unoszącym się nad głową księcia rozmarzona pasterka z rozwianymi srebrnymi włosami czytała książkę. Nad ramieniem pana Tytusa spoczywała czereda kędzierzawych szafirowych owiec. Dyzio trzymał rękę na hafcie przedstawiającym dorodną markizę. Tylko burmistrz Czerniowiec stał za fotelem. Trzymając ręce na fotelu dotykał nimi brzegu haftu, który przedstawiał piękny krajobraz: nad zielonymi pagórkami wschodziło słońce, z doliny unosił się srebrny dym, jak gdyby jakiejś ofiary. Mały, czupurny i właściwie awanturniczo-pedantyczny burmistrz Czerniowiec, imiennik i rodak poety z Czarnolasu, opanował na razie całe to towarzystwo. Rozprawiał o nowych planach rozbudowy miasta i kraju, a potem o coraz to wyższych materiach.
Naprzód wyciągnął z kieszeni mapę pokiereszowaną czerwonymi liniami i plamami. Położył ją na małym stoliku inkrustowanym złoconymi skrzydłami fantazyjnego ptaka. Objaśniał mapę: barwa zielona to teraźniejszość, czerwień to plany przyszłości. W istocie pod czerwienią przyszłości trudno było rozróżnić teraźniejszość. Nie ograniczał się jednak do Czerniowiec. Gdy już nasycił i jak się zdawało zadziwił słuchaczy, wyjął drugą mapę własnej roboty. Była to mapa środkowej i wschodniej Europy, ale o takiej podziałce, że Bukowina była wielka i dokładna, a sąsiednie kraje jak Polska, Węgry, Rumunia, a nawet Rosja — były malutkie.
— A cóżeś to za potwora libijskiego spłodził? — przedrzeźniał go Dyzio.
— Potwora?! Patrzajcie go! Ein unausstehlicher Zweifler! Przecież ja w innych krajach nie mam zamiaru działać, tylko w Bukowinie.
— No, ale żeby Rosja była mniejsza od Bukowiny...
Gładko wygolone i zadowolone oblicze burmistrza nabrzmiało purpurowo, jakby za chwilę miał nastąpić atak apopleksji lub co najmniej wybuch oburzenia. Spiczaste wąsy zaostrzyły się jeszcze bardziej. Macał się po bokach jakby szukał szabli. Zamiast tego wyciągnął jedną po drugiej dwie purpurowe chusteczki do nosa. Długo wycierał nos. Wykorzystał pauzę dla pogrążenia Dyzia milczeniem.
— Jak mi cię żal — rzekł wreszcie — sama twoja nieświadomość cię gubi. Ale jestem pobłażliwy. Spytaj zresztą brata, który nie siedzi kołkiem w Kołomyi czy w Słobodzie.
Cmoknął i zakończył chłodno, pogardliwie: — Wyjeżdżasz z Rosją. Czyż sam ogrom, samą liczbę stawiasz ponad wszystko? Bukowina to jakość. To kraj pionierski. Nie monotonny, lecz kraj wielu narodów. I jeszcze więcej trzeba by tu zharmonizować. Zobaczycie.
I dalej snuł swe plany żeglugi dniestrowej, kanału Dniestr-Prut. A nawet najnowsze plany elektryfikacji za pomocą Dniestru — I drogi, i kolejki dojazdowe, i stadniny zarodowe (wszystko w braterskim porozumieniu z Galicją).
Goście ziewali i wstawali, książę słuchał nieporuszenie i uważnie. Pan Tytus z lubością spoglądał na optymistycznego burmistrza.
— A wszystko to — kończył [ten] — zależy od Czerniowiec, od głowy, a raczej od głów naszych, od uniwersytetu głównie i od teatru.
— Zaraz. Może zechcesz nam to wytłumaczyć, co chłopi z Poljana Mikuli albo z Płoskiej czy z Kirlibaby mają z tym wspólnego? Czy pojadą do teatru? A przecież uniwersytet jest niemiecki.
— Macie go! Znów nie rozumie! Ależ to ramy tylko. My wszyscy musimy mówić pięcioma albo sześcioma językami: po rumuńsku, po polsku, po rusku, po niemiecku i po węgiersku. A przede wszystkim po francusku! Zamierzamy założyć takie bursy studenckie, aby w każdym pokoju było po pięciu uczniów, każdy innego języka. I aby wszyscy umieli po francusku! I by w tym kierunku rozszerzyć uniwersytet. Aby promieniował jak słońce. — Pomilczał dłuższą chwilę.
— Mamy tu wzniosłe tradycje i wskazówki — wskazał na pergaminową teczkę, leżącą na stoliku.
Zamyślił się i mrużąc oczy patrzył długo na barona Romana smukłego i smagłego pana o rysach wschodnich.
— Jak sądzisz, Romanie, zdaje mi się, że dziś to stosowna chwila przypomnieć naszemu związkowi stryja Izydora. —
Baron Roman mruknął coś grzecznie.
— Proszę panów — mówił burmistrz powoli a coraz głośniej — stryj tego oto przyjaciela, był to wielki filozof. I prorok, że tak powiem. Wiecie coś o tym, ale może niedokładnie. Mamy tu zbiór jego pisem, powstały one między rokiem 1848 a 1860. Tu są gotowe maksymy, wskazówki. A nawet plany szczegółowe. Stąd był rodem, zawsze dbał o nasz kraj, ale mieszkał stale w Kołomyi. Zapewne chciał być bliżej świata... Te pisma z trudem zebraliśmy. Dla uczczenia dzisiejszego dnia chcę powołać komitet wydawniczy. I panów mam zaszczyt zaprosić.
Otworzył pergaminową teczkę, w niej leżały porządnie spięte listki i kartki pogniecione, ale pracowicie wyprasowane.
— Proszę — wołał burmistrz, jakby na kazaniu — nasz filozof przygotował lat temu czterdzieści cały plan. — Przerzucał kartki — Każda maksyma, każda wskazówka po francusku, a tuż obok po polsku, po niemiecku, a cyrylicą po rusku, po rumuńsku (gdyż tak wówczas pisano). To istne Novum Organum, to nasza encyklopedia bukowińska. Niestety, niestety. Zachowało się zbyt mało. Gdyż stryj Izydor rozsyłał i rozrzucał te kartki po świecie.
Oglądał się podejrzliwie jakby z groźbą we wzroku przeciw oponentom. Wszyscy milczeli cierpliwie. Właściciel majoratu w Berhomecie stryj stryjeczny Tytusa i Dyzia, bardzo tęgi a zbyt niedbale ubrany starszy pan w wysokich zasmarowanych butach i gospodarskiej zielonej kurtce poprosił o głos. Cedził niedbale:
— Stryj Izydor, czekaj, jak to było, musiał się obłożyć dwiema kobietami naraz, bo bez tego nie mógł zasnąć czy nie mógł filozofować. Prawda, to filozofia kapitalna. Tylko czemu nie pisał jeszcze po turecku.
Bratanek filozofa rozchmurzył się i parsknął śmiechem, a imiennik poety z Czarnolasu zawahał się na chwilę. Rzucił zlęknione spojrzenie na księcia, jakby prosił o pomoc, po czym wąsy zjeżyły mu się, twarz przybrała wyraz zawadiacki i zacięty. Opanował się i mówił chłodno:
— Mam wyjaśnienie i na to. Szczegóły biografii są częściowo znane. W tych plotkach o donżuanerii Izydora mam prawo widzieć zemstę — zemstę krewnych głównie, którzy woleli na wieki pozostać kołtunami, niż wznieść się do szlachectwa. Woleli żyć z poddanych, nadużywać dziewki wiejskie, niż pójść za głosem Izydora, choć we własnym interesie. Choćby na to, by ich kiedyś nie wyrżnęli. Może to tabu. Podoba ci się taka filozofia? Czytałem wprawdzie, że niektórzy lamowie w Tybecie praktykują podobne ogrzanie. I że muszą to być gwarantowane dziewice, gdyż inaczej żywioły życiowe nie wysączyłyby kropelek ducha. Izydor tego nie potrzebował. —
— Zostawmy plotki — przerwał pan Tytus — skoro biografia jeszcze niekompletna. I pomińmy krople, skoro mamy tu całe fale ducha. To ważne jakie są zasady naszej encyklopedii.
Burmistrz wzniósł się na palcach i rozchmurzył twarz uśmiechem wdzięczności.
— Widzisz, Tytusie, jak dobrze, że jest tu ktoś taki jak ty. Proszę posłuchać.
Milczał długo, rozczulił się prawie, po czym wspiąwszy się na palcach i podnosząc ręce znad wyhaftowanego słońca, wygłosił monotonnie lecz wyraźnie:
— Oto maksyma. Rozum jest naszym sklepieniem, swoboda jest naszym słońcem. Braterstwo naszym ojcem, równość naszym pedagogiem (napisane po francusku i we wszystkich językach. Kartkę tę otrzymałem z Kirlibaby).
— Cudownie — przerwał pan Tytus. —
Burmistrz ogrzany ciągnął dalej:
— Każdy wolny obywatel będzie myśleć po francusku, choć powie to dźwiękami mowy, w której się wychował (we wszystkich językach). I dalej: Niegdyś grecki język był tym czym dziś jest francuski, to jest językiem cywilizowanym. Formując podług niego nasz ojczysty język, cywilizujemy się, stajemy się równi, braterscy i wolni (to po rusku cyrylicą).
Namiętności jak dzieci broją sobie cały dzień. Wieczorem przychodzi do nich rozum, jak ojciec bez kija (po francusku i po polsku, przysłane z Kołomyi od pana Singera — fabrykanta wody sodowej). Uformowanie braci chłopów podług myśli oświeconej, to nasz główny cel. Ludzie od nawozu, nie zepsuci, prędzej uwierzą perswazji rozumu, niż inne jego dzieci uperfumowane i rozpieszczone. Lekarze, troszczcie się na każdym kroku dzień i noc o zdrowie ludu. Wyrwijcie go z cierpienia. Gorliwie pomagajcie dobrotliwemu rozumowi, który gardzi kijem. Nauczyciele! wyście jego apostołami, jak ów ulubiony Johannes. Księża! poczekajcie chwilę, nauczcie się czegoś! Byście nie ściągnęli na siebie gniewu jak Faryzeusze (po francusku, po niemiecku i po polsku. To przysłała Pani z Wassilków Torosiewiczowa z Turki).
Jean Jacques Rousseau jest wielkim prorokiem, ale umieszcza równość gdzieś tam wysoko poza plecami jak gdyby bożka, tak jak księża zbawienie poza światem (po francusku). Równość nie paraduje na rynku w uniformach, równość nie pudruje się jednakowo na balach. Równość siedzi sobie w szalecie w Suczawie czy w Płosce, w Putylli czy w Gurahumora. Zadowolona przy ogniu i przy fajce rozmawia z krowami (po francusku).
Apel do sędziów (po francusku, po niemiecku, po polsku). Kruk krukowi oka nie wydziobie, wszyscyśmy ludzie, lecz dopiero kara łamie człowieka i poniża człowieczeństwo jeszcze więcej niż zbrodnia. Wykrzywia dusze, czyni z nich potwory. Zakazy, groźby, kary i strachy, to rodzeni bracia morderstwa, złodziejstwa i oszustwa. Ty czcigodny i uczony sędzio, ty wierny i czujny strażniku więzienny! Jak kwoki cierpliwe nieustannie wylęgacie zbrodnie. Zamiast wypełnić pustkę zabieracie tylko nędzarzom moralnym ich mizerne resztki. A ty, bracie, zwany przestępcą, sam chowasz swych męczycieli i katów, sam budujesz szubienice i więzienia. Karą nikt jeszcze nie ocalił ofiary od zbrodni, ani nie pocieszył jej. Kary i więzienia to największa hańba zacofanej ludzkości, to piekło na ziemi. Kamień rzucony przeciw kamieniowi daje odpryski i rani. Rzućcie go w próżnię i w wodę głęboką. Otwórzcie więzienia. Usiądźcie razem z więźniami w ciszy i w równości. Sędzia niech będzie doradcą i przyjacielem. Niech zejdzie z piedestału, niech stanie się wzorem cierpliwości, wodzem ludu (przysłał radca sądowy Kirngarten).
Apel do wojskowych. Wojskowi! oficerowie, generałowie! wasza rola skończona. Zamiast rozkazu zbliża się perswazja. Zamiast skupienia w szeregach — rozsypka swobodna. Jedno wam pozostaje: rozsypcie się czym prędzej, abyście nie ukrzyżowali dobrotliwego rozumu (po francusku i po niemiecku. Przysłał rotmistrz Wepruk ze Lwowa).
Wady są porozdzielane, aby nikt się nie wynosił ponad innych. I my Polacy mamy wiele wad nieznośnych. Najgorsza z nich to pycha. Ale usprawiedliwione będą, jeśli to wszystko pójdzie na opał dla swobody (po francusku i po polsku. Ksiądz Trembecki z Peczyniżyna).
Jeśli są gdzieś anioły na świecie, to są kobiety z ludu. Przy takiej kobiecie odrodzisz się dopiero ze zwierzęcia w swobodnego człowieka. Ich skromność jest słodyczą, ich cichy rozum jest głębią. Bracie chłopie! Szanuj twą kobietę. Nie tknij jej ręką. Ona godna być królową (po francusku i po rumuńsku cyrylicą).
Ze wszystkich przywilejów pojedynek jest najmniej szkodliwy. Szkodzi tylko jednej warstwie, tej, która ma ochotę rozbijać sobie głowy. Ale pełny orzech nie nastawia się tak do stłuczenia jak pusty. A honor nie siedzi na nosie, ani w minach, ani w słowach. Myśl przyzwoicie o ludziach, to nie będzie pojedynków (po francusku).
Mosty, drogi, koleje żelazne, lekarstwa, książki, czystość, zdrowie i prawo łagodne, to winniśmy zostawić ludowi, zstępując do snu (po francusku).
Widziałem jak uciekała pańszczyzna z naszego kraju. Łopotała jak stado kruków spłoszonych od żeru. Zobaczyłem jak zbliża się rozum. Zrozumiałem o co chodzi. Wyprostowujcie przed nim ścieżki (po francusku i we wszystkich językach).
Życzliwość powszechna prostuje ścieżki Pańskie. Was den grossen Ring bewohnet huldige der Sympathie! — Pan burmistrz przerwał, dyszał ciężko, pokonywując wzruszenie. Utracił sporo ze swej zadzierzystości. Oglądał badawczo obecnych. Nieco zmęczony usiadł na fotelu, zasłaniając głową haft słońce. Znad jego głowy wznosił się dym haftowany srebrem na fotelu. Burmistrz pukał palcem po papierze, przewracał kartki.
— To tylko próba — powiedział — a jest tego jeszcze niemało. Każde niemal słowo zasługuje, żeby je wszczepić sobie na całe życie. Potem jeszcze jest część druga, gdzie wyszczególniono dokładnie jak budować kanały, w których miejscach, jak osuszać moczary i wyzyskać potoki, jak przebudować miasta i założyć nowe, jak hodować rasy bydła, jak udostępnić Dniestr dla żeglugi. A kto się tym przejął znajdzie z postępem czasu dużo okazji dla działalności w duchu naszego proroka.