<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. POWRÓT
1. POWRÓT

— Siedź sobie tu cichutko jak hiacynt wielkanocny pod zasłoną. Nie ruszaj się aż wrócę. Ha, i zakorzeniaj się tymczasem. — My załatwimy wszystko jak najśpieszniej. —
Tak powiedział brat Dyzio po powrocie pana Tytusa z Ameryki, gdy go przeprawił w tajemnicy z Pokucia na bukowiński bok, w odległy kąt górski, niedaleko źródeł obu Czeremoszów i Jałowiczory, na granicy trzech krajów: Bukowiny, Pokucia i Węgier.
Brat Dyzio trząsł brzuchem z zadowolenia, sapał i wypulał oczy, wciąż jeszcze z radosnym apetytem przyglądając się Tytusowi, jak niegdyś w dzieciństwie patrzał na leguminę.
Nie tracąc czasu wrócił do Galicji inną drogą, by zatrzeć wszelki ślad tajemniczej wycieczki.

Opowiadając perypetie pana Tytusa, chcąc nie chcąc zaniedbaliśmy, a raczej nie mogliśmy jeszcze wyłuszczyć czym się stał dlań powrót. A trzeba powiedzieć, że wówczas — poza krótkimi okresami wspomnień, które budziły w nim dawną gorączkę ruchu — bywał nieraz szczęśliwy.
Wrócił pochopnie, niespodzianie, nie mogąc doczekać się aż sprawy jego będą umorzone. Nie było pewności czy władze sądowe nie będą go ścigać natychmiast. Musiał przeczekać, naprzód po prostu ukryć się w chacie myśliwskiej pod Jałowiczorą, na granicy Pokucia, zanim brat i przyjaciele upewnią się i aż załatwią wszystko dokumentnie.
Ten czas oddał mu własne ciało. Przywrócił mu obcowanie z krajem.
Gdy człowiek utraci nogę albo rękę, zwyczajnie nie twierdzi, że utracił część swego ja. To „nie ja“, to moja noga — powiada. Zapewne o każdym członku, o każdym organie można by podobnie powiedzieć oprócz tych, których utrata powoduje utratę świadomości. Wiadomo wszakże, że można utracić rękę albo nogę, a wciąż odczuwać, że się ją „posiada“. Można by być pozbawionym wszystkich niemal członków, a wciąż uparcie mówić: tamto — to nie ja. I wciąż dalej czuć, że się je „posiada“, że nasze „ja“ nie jest uszczuplone.
Gdzież znaleźć taki schowek, centrum takie, by w razie utraty całego prawie wplecionego w nas nerwami świata zewnętrznego, całej przestrzeni, ciągła obecność ich była zamagazynowana i żywa?
Na Broadwayu w New Yorku „posiadał“ usypaną bukowym listowiem ścieżkę z Pohara. Taka przestrzenna, okryta zewsząd wysokim sklepieniem bukowym, że można by iść nią z zamkniętymi oczyma lub nocą. Stopy były przyuczone do niej chyba od czwartego roku życia. Reszetowo, Złoty Potok. Ścieżka powoli wgłębiała się, zwężała się w rów, przechodziła w jar coraz głębszy, obficie wypełniony pokładami, mogiłami i nasypami listowia. Jar dość wąski a idealnie wygodny dla wędrówki. Zalistwione ściany jedna obok drugiej dają miękkie oparcie łokciom i dłoniom. Przy wejściu doń liście falują. Szumią bukowo. Ogarniają, sięgają po piersi i wyżej. Niechby i głowę nakryły. Zabukowiony świat wyłącza wszystko co nie liściaste, nie bukowe. Lecz nie skąpy, sypie tego a sypie. Liście i liście. A wśród nich jak watra, to trzaska, to leciutko polata myśl swobodna. I jak kochanka, która nic dla siebie nie zachowa, niczego nie odmówi, ośmiela do porywu, do ekstazy — tak jar zalistwiony ośmielał, by w tej osłonie — i w swobodzie tej — sięgnąć do czegoś najwyższego.
To posiekany, to dudniący hałas Brodwayu był gdzieś daleko.
Kiedy indziej, na okręcie wśród mokrej mgły, poczuł pod dłonią gładkość stalowych buków z Pohara. I widział zakręt wśród paproci nad Złotym Potokiem, a stamtąd daleką aleję kulistych i puszystych buków, u dołu szczelnie pokrytą ziołoroślami. Gdy wracał nocą, mijał dom poważnego arendarza, który zazwyczaj czytał po nocach przy świecy, a jeszcze dalej były rzęśne światła ojcowskiego domu. —
Przenikały przez mgłę aż tutaj. —
W dymnym hałaśliwym barze amerykańskim, nadmiernie przejaskrawionym światłem gazowym, owiewała go żywiczna woń mrocznej smerekowiny. Pod stopami odczuł zalaną żywicą, miękką, nieco śliską ścieżkę nad przepaścią. Ostrożnie stąpał po niej, wdychał pustkę jaru ziejącego chłodem, słyszał syczenie potoku.
Gdyby tylko chcieć — już by był na niej.
Tym bardziej odczuwał potem przestrzeń, która była wokół niego, jako protezę niewdzięczną, raniącą, duszącą, jako „nie-ja.“ „Wyłożyć siebie w przestrzeń“, szukać siebie poza sobą, można tylko w tym co moje. Gdy się włada i rozporządza przestrzenią, jakby organem, jak nogą, ręką, okiem albo nosem, do których dochodzą nerwy. Czuł to tak, jakby można wskrzesić odcięty organ dlatego, że go się czuje centralnie, czyli że się go w ten sposób posiada. Tam, w Ameryce pozostał mu z czasem tylko jakiś trzon ciała. Niewiele brakowało, by zrzucił tę resztkę i siebie na śmietnik. Skoro wszystko czego się dotknąć — nie ja — skoro prawie pozbawiony swego ja...
Jak wiemy — wrócił. Na razie zacierał usilnie amerykańskie wspomnienia, aby coś mącącego nie kapnęło do tego pucharu, który był przed nim — niby kropla nafty do miodu. Przekonał się z czasem, że to niepotrzebne. Co dnia, gdy budził się rano, pierwszą jego myślą było: jak to dobrze, żem nie tam. Każde wspomnienie tamtejsze jak ciemne tło bardziej jeszcze uwydatniało jego szczęście.
Gdy przybył późnym jesiennym wieczorem nad Jałowiczorę, powitało go zewsząd pokorne, starcze szeplenienie opadłych liści. Wyschła zgniłość listowia przenikała czyste powietrze, zapachem dobrotliwie zrezygnowanym, gotowym na śmierć jakby na dobry sen. Wszedł do domku. Nagrzana izba, drewniane ściany powleczone zaciekami żywicy, ze wzorami przeciętych słojów, zatopionymi w aksamitnym sczernieniu, pachły i promieniowały przyjaźnie niby stara, odnowiona kołyska smerekowa.
Dotknął ręką niskiej, rzeźbionej powały. Nieco śmielej ten sam zapach ujawniał się, a nieco dojrzalej promienie te same wzięły na się ciało ogniste w jednym kącie. Tam stała hruba. Na niej dopalała się watra smerekowa. Zwęglone polana trzaskały z cichym chichotem, kurzyły lekko lecz z fantazją.
Gdy ujrzał rankiem jasne zatoczki polanek, wgłębione w tęgie bukowiny ponad potokiem, ta sama ciekawość w nim się ocknęła, jak gdy niegdyś odsłaniał zatoczki ukryte pod szyją i między piersiami ukochanej. Nie którejkolwiek ponętnej kobiety, lecz tej jedynej, która niegdyś była ogniskiem świata. Budził się w nim rozczarowany i pozbawiony kierunku Eros.
Jak człowiek, który po paraliżu, ba, jakimś cudem po amputacji odzyskałby członki, nawet wśród puszcz nie odczuwał osamotnienia. I rad, że ma świat, cieszył się światem. Ciało jego odnawiało się, kraj cały stał się jego nogami, rękami, powonieniem, podniebieniem, wzrokiem. I znów złożony był w tej kolebce, w której znajdowała się Bukowina falista. Między górami, dokąd zapuszczały się jego korzenie, a stepem gdzie była jego kora, jego skóra. Nie wyskoczył ze skóry.
Cieszył się wszakże jedynym towarzyszem, który go codziennie odwiedzał. Raz na dzień, choć nieregularnie, schodził do chaty z najbliższej choć wcale odległej połoniny, niemłody, poważny owczarz, któremu powierzono pieczę nad panem Tytusem. Biednie ubrany, połatany, przesiąknięty dymem watry aż ciemny, wynurzał się z pobliskiego lasu w miękkich postołach, cicho jak duch. Przesuwał się powoli; z rozwagą i z namaszczeniem. I gdy odchodził, także znikał jak duch leśny. Smukły, trochę posiwiały i smętny owczarz miał w sobie coś wojackiego. Pochodził z Pokucia z Berezowa szlacheckiego, był „szlachcicem“. Przynosił mleko, sery, przygotowywał drzewo, rozpalał watrę, dokładał do watry, piekł chleby kartoflano-kukurydziane. Aby nie robić hałasu, chodził cały czas na palcach.
Krzątając się sapał, dyszał i świstał nosem z natężenia jak niejeden górski człek, co lekkomyślnie, bądź z fajką w zębach, bądź z ciężarem na plecach, zbyt prędko wspina się po stromych ścieżkach. Prawie nic nie mówił.
Aż raz nagle zapytał suchym, pełkocącym głosem:
— Panie baronie, a czy to prawda, że wyście uciekli z Ameryki?
— Uciekłem — odpowiedział pan Tytus po namyśle.
— I ja uciekłem — rzekł owczarz nieco weselej.
— Jak to?
— A tak — i owczarz zaczął mówić po angielsku owym dialektem rębanym, tak trudnym do zrozumienia, jakim mówili emigranci uczący się jedni od drugich.
— Ej chy byn in Arkanzas, in Nebraska end in Czikago, for fyw jyrs. I uciekłem do chaty.
— A czemu? Nie było tam lasu i gór? Co?
— Jeszcze jaki las! To pan nie wie? Ale to wszystko sen, to gorączka. Nie poznawałem sam siebie. I teraz nie wiem sam, czy to tutaj sen czy tamto.
— No i cóż tam jeszcze w tej Ameryce?
— A co? Światło wszędzie, światła dużo. Ciemność gdzieś się schowała. Ale wciąż gdzieś gonisz, uciekasz wciąż czy co? Chyba, że od śmierci? Ba, i tak nie uciekniesz, tylko ci życie tymczasem ucieknie. Tutaj życia dość — haj! I za dużo.
Pan Tytus nie odpowiadał, owczarz sapał i dyszał i kręcił się wokół pana Tytusa jak kot zadowolony czy zainteresowany. Rzekł mu w końcu pełkocącym głosem nad uchem:
— A wy ny żuritsy![1] My tu każdy — swój. My wszyscy — wasi. I książę cesarski i brat wasz, i nawet ja. Jeden umrze, drugi zostanie. Jak na warcie. Co nam bida zrobi? — znów zamilkł, chodził tędy i owędy. Sapał po swojemu. Więcej nie okazywał ochoty do rozmowy.
Gdy owczarz odchodził, zostawiał po sobie tęgą watrę. Pan Tytus, o ile był w domu, dokładał do watry, utrzymywał ją. Watra kurzyła, pachniała mu wciąż lekkim dymem, podobnym do tego, którym przesiąknięty był owczarz.
Szeptała i pełkotała jak owczarz. I grzała podobnie.
Ten kraj cały odkrył mu się jako trwały odlew jego nadziei. Był pucharem, który ją zachował.
Nie w naniesionych warstwach pamięci — ani nawet w tym, co czaiło się ukryte w szeleszczących szpargałach pokoju bibliotecznego, które bądź co bądź cenił, do których tęsknił...
Lecz w otwartej księdze Bukowiny falistej widział nadzieję, spełniającą się i zabezpieczoną.
I dziś, i po wiekach, można by rozpoznać w niej wyraz pana Tytusa: tęsknotę wieków do przestrzeni, jak wynurza się, jak zrywa się ze szczęśliwego zacisza. Z groźnym akordem, z pomrukiem granic: puszcz górskich i stepów. A w to wszystko ujęta sama nadzieja, o łagodnym życzliwym kołysie falistych rysów.
Gdy staniecie w pogodny jesienny dzień nad jeziorkiem czarnohorskim, całe oblicze jeziorka układa się podług waszego odbicia. Wizerunek ciała miesza się na dnie niby ciało topielca — to z szuwarami i z nitkami zielonych porostów, to z ich cieniami na piasku.
Głowa ujęta w ramę chmur, włosy wplątują się w odbicie mchów nadbrzeżnych, z twarzy wyrastają porosty. Jedna ręka dzierży odblask skalnego występu, a przez drugą przemykają się lub poważnie w niej trwają nakrapiane pstrągi.
Tak mieszał się pan Tytus ze swym krajem. Stamtąd spływały soki w jego zdrowie.
Te soki, które rozdzielały się na cały kraj, w pobliżu wysokiej przełęczy Płoskiej z kilku działów wód. Ze świętych źródeł strumieni i dopływów: Białej Rzeki, Czarnej Rzeki, Putylli, Seretu, Suczawy.
Wszystkie rodzą się nagle. Niewinnie wyszepcą się, wybłysną z ziemi, z żwirowisk, na szuwarach, na głazach. Potem rozsypują się kroplowiskiem jak obfite rosy. Tak biegną niezaradnie rynienkami, skaczą ciurkałami, jakby młodziutkie niedoświadczone jagniątka rozbiegły się i skakały. Potem zbierają się w ciemniejsze strugi. Nakrywają się ciepło gąszczami. We wzajemnej przyjaźni i usłudze: dają wilgoć kosodrzewinie, wierzbie górskiej, różanecznikom, kaszkom-rzeżuchom — a tamte chronią je od słońca, od wiatru, od morza. Zaszywają się coraz głębiej, bulgocą, mruczą, zaczynają grać głęboko. Tak to rzeki tkaniną wodnych korzonków wydzierają się z gór, wysnuwają się z puszcz górskich.
Jak korzonki, nitki, pęki i miotełki korzeni biegły w puszcze i knieje także ścieżyny, płaiki, tropy rozkrzewione. Podobne szeregom zdań, co gładko mkną przez gęstwinę starej księgi. Widać dokąd dążą. Inne boczne, równolegle bieżące, to komentarze, to odsyłacze, inne znów to przecinki tylko, to numery stron. Przelatują przez teren albo próbują go na wsze strony, obmacują ostrożnie. Czasem już tylko ścieżynowe pytajniki, czasem myślniki i kropki — do skoku dla jelenia, do wzlotu dla sępa. Czasem szpetne pułapki dla durnych. A inne, to aluzje puszczowe dla tych, którzy godni byli tu się znaleźć. Czasem ścieżka śpiewa samotnemu wędrowcowi melodię krętą-giętą, zakręca rondem, uspokaja symetrią refrenu. W nią wlewają się wspomnienia, za jej zakrętami znikają wyrzuty i żale.
Od ścieżyn stromiznami i zapasowymi rynnami potoków podążały staro-jelenie chody. To w dół ku ciemności, ku wodopojom, to skokiem w górę przez osypisko ku jasności, ku rykowiskom, wysoko nad pustką zawieszonym, na wysuniętych nawisach skalnych, mchami okrytych.
Od płaików suche, stare i trwale utorowane choć niepozorne tropy przedzierały się w dół, przez rusztowanie wiatrołomów, zalepione mułem jakiegoś dawnego wylewu, a zamaskowane darnią i mchami. Na tropach ślad jakby kaloszy dziecinnych z wstydliwie ukrytymi odciskami potężnych pazurów.
Sztolniami prowadziły w głąb ku wygodnym korytarzom na dnie jaru. Tam na spodzie, pod piętrem wiatrołomu, staro-niedźwiedzi płaj biegł już sobie wesoło. Aż pod gaurę. Stała tam sobie jak fort zagnieżdżony w jaskini, utworzonej w wywrocie korzenia, obwarowany wyszarpanymi głazami i zawarty strzaskanymi kłodami. Rowki z gaury wyprowadzały w jakiś inny świat, w królestwo niedźwiedzie. Za gaurą głęboki a swobodny jar się zaczynał bez dostępu dla nikogo. Wśród zacienionych polanek świeciły zastałe sadzawki puszczowe, miejsca zabaw dla dzieci niedźwiedzich. Wysoko na stromiznach jaru, wśród szczególnie starych pni smerekowych, dla porozumienia znaczonych karbami pazurów niedźwiedzich, ukryły się tarasy zamszone. To były ustronia niedźwiedzie dla wiosennych schadzek i igr miłosnych. Za całkowicie ukrytymi od świata zakrętami w rozgałęzieniach potoczków, nad dopływami jeziorek, na plażach doskonałe wgłębienia dla niedźwiedzi-rybaków, które czatują tam i łowią sobie pstrągi.
Pod samym szczytem leśnym, od żadnego płaju niedostępne, niewidzialne, z żadnego płaiku nieosiągalne dla rysownika mapy, w szczelinie tak stromej, że chybaby skrzydłem tam zlecieć alboby stoczyć się półżywym, na samym krańcu zakręconego ślimakowato jaru — źródła rysie. Gdzieś wysoko nad nimi na skałach grubo omszonych, w gęstwinę szczelnie owiniętych, gniazda tych dziarskich kotów, leopardów naszych puszcz. Rysiom łatwo zbiec do swego źródełka, nie potrzebują się obawiać, że ktoś im naruszy lub skazi ich krynice. I mogłyby tam sobie przetrwać, kto wie jak długo, gdyby ich nie ciągnęła do wnętrza i na skraje puszcz: potrzeba łowcza czy tylko zew wojenny? Same szukają śmierci.
Pan Tytus zachodził w głębokie nory i leje u dna stromych groźnych zwisów. Do płajów sępich, a raczej do lądowisk sępich, tam gdzie bieleją resztki kości, gdzie poniewierają się szczątki skór, włosienia i piór. Tamtędy, do najdalszych zakątków docierała śmierć puszczowa. Raczej, zajeżdżała sobie skądś, pewnie i cicho, szlakiem swoim, cesarskim. A za nią, z góry z powietrza nie mniej pewnie, nie mniej cicho — jej ciemni pomocnicy i sprzątacze — sępy. Przylatywały naprawdę nie wiadomo skąd, jakby z innego świata, bo tutaj na całym obszarze gór czeremoskich nikt chyba nie zdołał odkryć ich gniazd. Były to sępy siedmiogrodzkie, o skrzydłach opatrzonych w żałobnie zwisające firanki krepowe. Gnieździły się zapewne gdzieś w Rodnieńskich lub Marmaroskich głazowiskach, w skalistych wyspach górskich, dokąd nie dochodzą nasi myśliwi. Same sępy docierały wszędzie. Ostatecznie gdzie sępy uprzątną, tam szybko murszeją szczątki kości, sam las je pochłania i mech.
Tam dochodził pan Tytus bez towarzystwa, bez psa i bez broni. Na sępich płaikach była jego granica.
Czemużby nie? Gdzież, jeśli nie tu? Dokąd należę sam całkiem, jeśli nie tutaj? I co bym właściwie stracił, gdybym stąd nie wrócił? Tu spoczynek trwały lepszy chyba jeszcze niż ten wycieczkowy. —
Gdybyż tak teraz ostatnim, najpotężniejszym, zwycięskim haustem wchłonąć ten jedyny świat!
I niech pęka ten baniak kotłujący i zadymiony! Niech rozpryśnie się „dusza“ — tam gdzie przynależna. Niech na szmaty pójdzie ten worek serce — najgorszy z worków Pandory.
Gdyby tak można wiedzieć o ludziach te tajemnice, które wymykają się im samym jeszcze płochliwiej niż takie, które osłaniają, sprawy wstydliwe lub haniebne!
Pan Tytus — zdaje się — myślał o śmierci zazwyczaj mniej jeszcze niż kto inny. Czuł wprawdzie dobrze, że skoro mógł wysyłać ludzi na tamten świat lekkomyślnie prawie, to powinien by równie lekkomyślnie, albo na każde zawołanie stawić się śmierci do oczu. Tymczasem zamykał oczy.
Na usprawiedliwienie mówił sobie: mógłbym wtedy palnąć jeszcze jedno i to nieodwołalne, wstrętne głupstwo. Na to zawsze jest czas. A jednak jeśli powrót i miłość mają być nie sezonowe — niby powrót ptaków na wiosnę — by znów odlecieć, to właśnie teraz czas!
W łonie tych łagodnych ciemnych skłonów zalesionych, u stóp bukowych czupryn, w dudniącej katedrze zieleni, pod murawą, pod rosami dźwięczącymi w powiewie puszczowym jest miejsca dużo. — — To właśnie umacniało go! Tu umrzeć, tu być pogrzebanym.
Aha, a zatem tu jest zakorzenione stereotypowe powiedzenie, tak mało zrozumiałe: chciałbym leżeć we własnej ziemi!
Zmęczony wędrówką zasnął tu na krótko. Przyśniło mu się, że potężny, strzępichaty, wąsaty dzik przebiegł obok niego. Skondensowany w zwierzęcą formę las bukowy. Tytus zauważył, że dzik spojrzał nań nieśmiało a nieufnie, ludzkim znanym mu dobrze spojrzeniem. Zbudził się z lękiem. Przypomniał sobie, że to był wzrok jego ojca.
Przez te płaje, przez całe ich pismo puszczowe, kraina nieodkryta, a może straszna dla nie obeznanych z nią, stawała się dla pana Tytusa — jak dla kłusowników, jak dla zapamiętałego pustelnika — krainą wiedzy. Przelatywanie świata opustoszyło go z wiedzy. Po prostu naprawdę nic nie wiedział, od kiedy prawzorem dla orientacji w świecie stała się dlań jakaś pusta i przejrzysta szachownica albo płaska mapa przestrzenna.
A świat przecie był pozakręcany jak te puszczowe płaiki. Na każdym z nich czyhało coś całkiem osobliwego, o czym trzeba wiedzieć, aby tu nie przepaść.
Na ścieżkach swych sam stawał się korzeniem szukającym w ciemni. I to mu przypomniało dawne doświadczenia. Jak gdyby wcielenia.
Jak gdyby był niegdyś jeleniem z puszczy pod Jałowiczorą świadomym ziół i pastwisk, z powonieniem o ogromnej skali, z oczyma dla zmierzchu i dla nocy, z nogami dla jazd po osypiskach, dla skoków przez przepaście. Z uszami dla każdego powiewu, dla szelestów liści i szpilek smerekowych.
Albo co najmniej psem gończym tu zrodzonym, wćwiczonym do puszcz.
Albo dzieckiem pastuszym w szałasie zrodzonym. Takim, jak ów legendarny Dobosz, co to nigdy nie zaznał duszności izby, ani spania pod dachem. Nie dał zatkać sobie zmysłów i myśli zaduchem. Śmierci stawał do oczu nie mniej śmiało jak ryś, może i szukał jej. —
Korzeń zapomnianej wiedzy wiódł go. Świat ziścił się w jego kraiku. Uchwycił w nim taką żyłę nadziei, jak człowiek, który nie potrafi nigdzie się modlić, dopóki nie zamknie się w starej kapliczce leśnej, porośniętej mchami, wśród jej czarnych zmurszałych ścian. A tam ze ścian szept Bóstwa płynie, kadzidło wonne otacza go, dusi prawie, ale i unosi.
Między wiedzą a ziemią ojczystą jest taki związek, jaki wynika ze zdania Voltaire’a w słowniku filozoficznym — sądził pan Tytus. Nie można znać, więc nie można kochać zbyt wielkiej ojczyzny. Czyli — należy wnioskować — nie można mieć ojczyzny zbyt wielkiej.
A czyż można nabyć korzenie jakiejś wiedzy poza krajem ojczystym?
Z tajników ścieżyn i strumieni wychodził na rozkołysane szczyty, łączące się falowo bez jednej stromizny. I bez jednej barwy jaskrawej albo ponurej. Zielono-złote tony melodii niezachwianej w potędze i łagodności. Orkiestry niewinnej nadziei, tęsknoty niepowstrzymanej a pomocnej, przyjaźni zwycięskiej.
U dołu odgrodzone puszczami otwierały widok na cały kraj, ku stepom ku Besarabii, ku Dniestrowi. Przypomniał sobie dawniejsze, młodzieńcze wędrówki.
Myślał wtedy, że te góry nie mogą się skończyć. Rozwachlarzają się bowiem w przestrzeń falami coraz szerszymi, coraz łagodniejszymi. Nie kończą się ani na Podolu, ani na Węgrzech, ani na Wołoszczyźnie. Wciąż falują. Jak wielki nie kończący się korzeń w przestrzeń — coraz słabszymi węzłami fal w nią sięgają. Nie są granicą. I nie mają granic. Jak nie ma granicy korzeń wciąż prężący się, sięgający w głąb.
I dla niego nigdzie tu w górach nie było granicy, chyba śmierć.
Tu przypomnieli mu się wszyscy przyjaciele, wszyscy drodzy, których stracił. Nigdzie chyba, tylko tutaj, nie skłoniłby siebie do tego, by ich przepraszać bez poniżenia siebie, by do nich wyciągać ręce, nie ze strachu przed osamotnieniem.
Wytłumaczył sobie w końcu i zapisał, że „robił głupstwa“, bo chciał być nie sobą. I przestał robić głupstwa, bo postanowił być sobą.
Ucieczka od siebie przenosiła go kiedyś w przestrzeń. Odbicie ponowne z oddali ku sobie zawieszało go w pustce. Znów ciskał się w przestrzeń.
Zrozumiał w końcu, że nie do tego tęsknił, by tam w przestrzeni coś zrobić, uszczęśliwić kogoś czy zniszczyć, lecz aby siebie wyłożyć w nie-siebie.

2
PŁOSKA

Czekanie przeciągało się. Zanim przyszły rozstrzygające orzeczenia z Wiednia, jego krewni i przyjaciele odwiedzali go niepostrzeżenie, chcąc mu urozmaicić pobyt. I przewozili go z miejsca na miejsce.
Z kolei zamieszkał więc na razie jeszcze wysoko w górach, ale już niedaleko gościńca, na przełęczy, w Płosce, na plebanii, wśród stromych łąk sianokośnych z widokiem ku puszczom Jałowiczory.
Płoska wcale nie była tak mało zaludniona jakby się zdawało. Było to jedno z najludniejszych osiedli w górach bukowińskich. Lecz chaty były pochowane i zamaskowane. Toteż pomijając carynki i stogi, okolica niewiele różniła się od połonin i puszcz nad Jałowiczorą. I tu nie mniej był samotny w gościnie u młodego wikarego, którego mało widywał. Lecz miał najlepsze zajęcie. Przychodził do siebie. Wędrował po okolicy całymi dniami nie tylko bez konia i bez psa, ale nawet bez strzelby.
Podczas tych wędrówek i przechadzek odkrył — Bukowinę.
Pan Tytus uśmiechał się. Ktoś by może pomyślał, że to ma znaczyć: Bukowina ponad świat, ponad wszystko w świecie. Boże mój! na szczęście tak mała... Bo i cóż to za kraj? Bez morza, bez rzeki wielkiej — toż kącik świata, nie świat. W dodatku tak niejednolita narodowo. Powiedzenie takie mogłoby stanowić chyba ironiczne otrzeźwienie dla tylu innych współczesnych szaleństw i egoizmów. Raczej odwrotnie. Bukowina to prawda wynikła ze związku kilku klimatów, kilku języków. Tę oto cichą i malutką prawdę miał pan Tytus dla świata w zanadrzu, jak jaskółkę, co pierwsza się wylęgła. To głośno wypowiedział sobie jako orację na pogrzebie swoich głupstw. Gdy wróciły do prochu, to pozostało nad ich prochami, to było trwałe.
W Płoskiej kontynuował wędrówki. Gdy wracał wieczorami na plebanię, oczekiwał go młody wikary prawosławny, o wyglądzie studenta, wysoki nieco pochylony blondyn, w okularach, ze złotawą roztrzepaną bródką. Usługiwał gościowi widocznie chętnie. Przynosił wodę i jedzenie, zabierał talerze i sprzątał. Wchodząc skradał się wstydliwie, rumienił się często. Poza tym widywał go pan Tytus raniutko w towarzystwie dwóch dziwnych starców huculskich. Jeden z nich był suchy chudziutki człowieczek, z wyszarpanymi długimi kosmykami białych włosów, o zaciętej twarzy rębacza, o niebieskich nieco błędnych oczach. Drugi dziad był tęgi, wąsaty, pogodny, jak gdyby cierpliwie poddany losowi.
Przez drzwi prowadzące do pokoju księdza, pan Tytus, leżąc jeszcze w łóżku, słyszał jak obaj starcy na zmianę recytowali coś księdzu, niby egzamin. Czasami starszy dziad podnosił rozbity głos — perswadując uroczyście — czasami szczeknął coś jak gdyby groźbę. Młodszy dziad recytował zupełnie monotonnie. Ubierając się słyszał pan Tytus jak obaj starcy, jeden po drugim, dyktowali księdzu jakieś zwrotki. Tak było kilka razy, zawsze raniutko.
Jednego wieczora, gdy wikary przyniósł wieczerzę, pan Tytus zapytał go:
— Mój ojcze duchowny, a czy można wiedzieć jakie wiersze, czy co tam przerabiacie z tym starym?
Ksiądz zarumienił się.
— To oni, ci starzy uczą mnie — starych modlitw, zaklęć.
— Zaklęć?
— Tak, raczej formuł leczniczych, rzec można. Widzi pan, ten staruszek to słynny na całe góry zamawiacz Ołeksej, a ten drugi to jego syn. Mogłoby się wydawać, że to jakieś pogańskie. Ale nie, to ludowe chrześcijaństwo, samorzutne. To, wie pan — apokryfy. Niestety u niektórych zdarza się pewna skłonność nadużywania. Niektórzy zbyt chętnie biorą się do cudów.
— Od apokryfów — do cudów?
— Nie od razu. Naprzód praktyki jakieś, leczą ludzi, pocieszają ich, no i skłaniają krzywdzicieli do wyrzutów sumienia, do naprawiania krzywdy. A potem idzie to dalej, zachciewa im się oddalać chmury, zatrzymywać grad modlitwami, zaklęciami. Nie poprzestają i na tym: rozbrajają samym słowem broń nabitą. I tak dalej, dalej — jak to ludzie. Od pomagania aż do szkodzenia — w miarę poczucia swej mocy.
— A po cóż to księdzu? Dla nauki zapewne? Dla Naukowego Towarzystwa we Lwowie?
Młody duchowny znów się zakłopotał:
— Przyda się i dla tego. Ale zaczęło się inaczej. Gdy matka moja była ciężko chora, stary mój proboszcz i poprzednik zwrócił mi uwagę na to lecznictwo. Z drugiej strony, trzeba wiedzieć, w swoim czasie wyszły surowe zalecenia od archijereja, by zwalczać — te zabobony. Tam w Galicji zaczęli walkę katolicy, a potem przyszło to do nas. O walce trudno mówić —
— Ach! To widać jakaś ugoda. Bo ja wiem —
— Co? Może pan myśli: ugoda z pogaństwem — pośpiesznie dodał ksiądz. — Ale skądże, to przecież nie pogaństwo, to średniowiecze chyba. Tutejszy duchowny, nieraz milami jadąc konno, zapuszcza się daleko w góry. I leczyć musi, rozsądzać, pocieszać. Porozumie się łatwiej, jeśli zna te zaklęcia i modły. I dotrze wszędzie. Ostatecznie — teologia jest trudna. Trzeba się uczyć z życia.
— Ale gdzież podziała się wasza praktyka i wasza stara, sławna tradycja: egzorcyzmy diabłów, obalanie bałwanów, wyklinanie niedowiarków?
Młodemu duchownemu było tego już prawie za wiele. Zdjął okulary, wycierał je, spuszczał oczy, patrzył to wyczekująco, to ze smutkiem. W końcu tłumaczył cierpliwie:
— Trudno powiedzieć, czy nawet który z wyższych duchownych u nas i w Galicji, czy to z prawosławnych czy z katolickich, ma taki wpływ, dosłowny wpływ, na ludzi, jak ten chudy starowina. Jego obecność grzeje, wspomnienie o nim jest blaskiem. Schodzą się doń ludzie z całego świata. I wszędzie roznoszą jego słowa, jego leki, wodę z jego źródeł, węgle z jego watry. A to człek przenikliwy i dobry, czysty. Więc jakże?
— Aha. Wojujący kościół boi się z nim wojować.
— I nie ma o co wojować. On tylko przeciw jednemu powstaje, o ile duchowni nie troszczą się o parafię. Za to, co prawda, bywają inni zamawiacze, handlarze czarów i jak gdyby dostawcy broni niszczycielskiej, trującej. A także tacy, co już dawno wydali wojnę, nie tylko księżom, ale co gorsza sakramentom. W imieniu szatana, jak się opowiada, choć prawdę mówiąc, w imieniu własnym, dla swej własnej potęgi, bo złe duchy z całych gór są u nich na służbie. Taki jest ów słynny dzikus, Procio Daraduda z Grablina, bojowy, zuchwały. Jego klienci głoszą, że przez watrę swą widzi on rzeczy odległe i że przesyła prądy na odległość. Niszczy bydło, katuje ludzi mękami i niszczy ludzi. Na szczęście — rzec można — to pijak. Odurzony nie tylko dymem watry, nad którą nieustannie siedzi, i głosem dzikiej fłojery — lecz zwyczajnie i po prostu wódką. A jeszcze jedna rzecz wchodzi tu w rachubę. Ci wieszczkowie są w ciągłej wojnie między samymi sobą.
— Cóż zatem? Biją się, napadają się wzajemnie?
— Ale skądże? O ile się spotkają, są dla siebie uprzejmi, coś jakby przedstawiciele różnych wyznań.
— Więc może werbują swych zwolenników do wojen religijnych?
— Nie ma o tym mowy. To „duchowe“ walki tylko, magiczne. Strzały tylko i prądy posyłają sobie. A jest tego, niestety, dużo. Nieraz całe noce poświęcają temu.
— Strzały zatrute?
— Na pewno zatrute. Oczywiście nie materialnie. Zatrute złą intencją, złymi życzeniami. Te powodują, a jak się mówi „nasyłają“ nieszczęśliwe wypadki, kalectwa dla ludzi i bydła, długie choroby, a także zmartwienia i śmierć wśród mąk. Po prostu wierzą, że złe życzenia, że całe to zło, które ukryte jest w sercu ludzkim, o ile się je spotęguje, może ugodzić z daleka niewidzialnie, celnie, a bezkarnie.
— Czyż zatem i ów przenikliwy i czysty Ołeksej posyła sobie takie strzałki, czy może sprzedaje je za pieniądze?
— Wprost przeciwnie — odparł ksiądz głośno i z przekonaniem. — Ołeksej właśnie chroni naszego kąta przed takimi strzałami. Chroni zresztą każdego oblężonego człowieka, który doń zwróci się o pomoc. „Zastawy“ kładzie, jak powiadają. Co prawda, najtajniejszych zaklęć nie powie nikomu.
— Niestety, widać, życie tych ludzi, rzekomo swobodnych, jak się to mówi, żyjących na łonie przyrody, a niezłych przecie, skażone jest i zaciemnione tą urojoną obawą. Tysiącznymi obawami! A chyba i zamiarami odwetu? Zatem ci co niby to chronią ich, podtrzymują ten zabobon. Czyż nie byłoby wdzięcznym zadaniem nauczyciela, zadaniem księdza także, oświecić tych biednych ludzi? I wyśmiać wszystkie czary, wszystkie zamówienia?
— Wyśmiać? Dużo byśmy wtedy wskórali. Proszę mi powiedzieć, do kogo i do czego mają się zwrócić ci ludzie, po całych górach rozsiani. Asekuracji nie ma. Policji nie ma. Apteki nie ma. Lekarstwa chyba jakieś swoje własne. O lekarzach nie ma mowy. Książek, leksykonów i gazet też nie ma. A zrozumie ich chyba ten dopiero, kto widział chorobę śmiertelną, beznadziejną. Kto wie jak łamie i przeraża ból człowieka samotnego, bezradnego. Albo jak przewierca i druzgoce strach, gdzieś w puszczach, w pustkowiach górskich. Wtedy przychodzą słowa Ołekseja. Pierwowieczne słowa — powiadają! Przychodzi łaska.
— Muszę przyznać, że ksiądz włazi po prostu w ich skórę. I to naprawdę chwalebne — u tak młodego człowieka. Ale proszę mi powiedzieć — jakie tło tego wszystkiego. Czy nie wydaje się księdzu, że to po prostu wynik słabego zaludnienia, brak społeczności, brak określonych zajęć, podziału pracy, stan prymitywny, dziki. I stąd człek człekowi obcy, a ten, który daleki i nieznany, nie tylko jest tajemniczy, nawet straszny. Sami nie wiedzą czego się mają bać. Przyrody, dzikich zwierząt nie bardzo się boją, więc boją się prądów odległych, nieuchwytnych dreszczy właściwie. — Zwłaszcza że mają dużo czasu i że panują już takie wierzenia. Ot, animizm jakiś.
— Nie wiem jakie tło tego, nie wiem czy to zbadane dostatecznie. Może tu i nadmiar czasu swoje zrobił. Może brak obcowania. I w końcu ta cała przemożna magia powstała. Ale tak jak jest, to jest wiara w duszę.
— Ach, biedna ta dusza — śmiał się pan Tytus — kiedy byłem dzieckiem i przeraziłem się czegoś tam, baby przymawiały mi na węglach i kazały pić wstrętny wywar z węgli. Gdzież tu dusza?
Ksiądz zapatrzył się w kąt.
— Dusza? Może właśnie budzi się z lęku? Lecz mnie nie o to chodzi. Tymczasem, zanim przyjdzie lekarz, zanim przyjdzie owa oświata — słowa Ołekseja ukoją co najmniej przerażenie. A potem, przychodzi najważniejsza nauka.
— Ależ księże — przerwał pan Tytus żywo — jakoś koszlawo przedstawiacie tych śmiałych i na ogół zdrowych ludzi, jako wiecznych pacjentów. Cóż to za obraz świata tego, przesądny czy sentymentalny? Ostatecznie takimi bywają chyba w nocy tylko czy o zmierzchu, a nie w biały dzień, w słońcu. Pozostańmy przy widzialności. Nie pogarszajmy świata.
— I do lekarza nie chodzą zdrowi, tylko chorzy. Więc do przemówników także nie idzie się przecie co dnia. Tylko w ostatecznej biedzie i zgryzocie, w chorobie i w osamotnieniu. I to w zupełnej tajemnicy! A nie tak aby ktokolwiek widział. Inaczej to wszystko na nic. I lekarz nie poprzestaje na widzialności. Nie polepszy się, gdy się nie widzi.
— Ach, księże, weźmy to jeszcze od strony wesołej. Cóż to za kapitalny obraz świata! Co za wir, chrzęst, plusk, łomot. Gdyby tak sobie latały koło nas te ukryte w głębi serca, a wyrzucone z jego głębi oszczepy złości. I odbijały się od ochrony jak od pancerza. Na szczęście —
Wikary po raz pierwszy przerwał delikatnie:
— Na szczęście — są tacy jak ci dwaj. I będą tacy. Bo i lekarz albo duchowny mógłby to zrozumieć. Mógłby zrozumieć, kiedy jest potrzebny. Bo gdzież jest lepsza okazja dla oczyszczenia serca, jak tam gdzie ludzie wierzą w rzeczywistość i szkodliwość złych zamiarów. I kiedyż ich lepiej można wyprowadzić z mroku. —
Duchowny spłoszył się nagle, jakby się wygadał zbytnio. Skoczył prawie. Kilka razy wynosił talerze. Kłaniał się potem, szurgał nogami jak uczeń. Odszedł, życząc panu Tytusowi dobrej, spokojnej nocy.


∗             ∗

Pan Tytus został sam. Rozważał opowiadania wikarego. Wieczór był dość długi, żałował, że spłoszył księdza. Można by jeszcze pogwarzyć. A właśnie wspomniał zabawne powiedzenie chłopskie, wcale niepochlebne dla praktykujących lekarzy, tak zwanych fizyków miejskich i powiatowych. Gdy ktoś nic nie rozumie, powiada się wtedy: „stoi durny jak fizyk“. Widocznie lekarz nie może liczyć na to, że pacjent ma być niewolnikiem tylko. Winien przecież zrozumieć pacjenta, zyskać jego zaufanie.
Pan Tytus spojrzał przez okno. Patrzał na strome łąki sianokośne, oświetlone księżycem. I dalej na ciche nieporuszone puszcze.
Według tego zabobonu, to oto wszystko naokoło miałoby być pełne strzał zatrutych, posyłanych skądś prądów nieuchwytnych a groźnych. Puszcza śpi, drzemie. A przecież, istotnie, w tej samej puszczy śpiącej jest ukryta jeszcze druga, głębsza puszcza: nasiona, jaja, owady żywe, choć uśpione na zimę, miliony zalążków i korzonków życia, tysiączne zależności —
Widocznie także obawa przed magią jest poczuciem, że w rzeczywistości „duszy“ istnieje taka uśpiona i zalążkowa puszcza. Te wszystkie duchowe strzały, te prądy albo śpią albo unikają się wzajemnie, przynajmniej do czasu. Ale czyhają.
A matczyna puszcza, puszcza zapomnienia chłonie je, topi w sobie i usypia. Im bliżej zapomnienia — tym głębiej, tym lepiej.
A może jak dobry gospodarz trzyma tymczasem różne zalążki po różnych kątach, aby się nie pomieszały i aby nie najechały na siebie.
Aż kiedyś, taka wielka przestrzeń gwiezdna jak ta co utrzymuje gwiazdy i systemy gwiezdne daleko od siebie, porozmieszcza i te zalążki po różnych kątach.
Pan Tytus westchnął. Właśnie ta cała „dusza“ to chyba takie fatalne pomieszanie i najechanie zalążków. Co jak co, ale to z tym grzechem pierworodnym to pomysł! „Grzech“ w czym? Że w ogóle myślimy, pamiętamy. Brr! okropna, obmierzła ta klatka! A dubluje ją psychologia modna? To wstrętne! On ma rację ten chłopak. To średniowieczne, taka sama magia: grzebać się w swoich wnętrznościach, smrodach.
Tolerancyjna, perspektywiczna przestrzeń. Czyż to nie jest wzór? Dla dążenia i wyzwolenia się od własnych strzał pożądliwych, od własnych prądów. „Wyłożyć siebie w nie-siebie.“ Jedyny ratunek. Inaczej to w ogóle bez wyjścia.
W Ameryce inna inwazja, inwazja standardu, „bezduszność“ zaborcza wdzierała się weń. Naruszała jego granice, jego styl. Przeciw niej dość dawno już zaczął uprawiać magię swoistą, magię wspomnień. I tego rodzaju „zastawy“ na dobre już zaczęły go ubezpieczać i ośmielać. Ale tam w Ameryce nikt chyba sobie nie może wyobrazić takiej fantastycznej fikcji, czy to latających, czy choćby tylko uśpionych strzał. Ale tez odkryć łatwo i dojść do takiej wiedzy, że tam gdzie tego się nie czuje i gdzie co najmniej się nie wie, że te wszystkie wrogie potwory na razie śpią tylko, z konieczności ukrywa się je poza optymistycznymi maskami jedynie. Gdzie jednak ramy dla duszy szeroko rozwarte są jak tutaj, gdzie dusza przewala się wszędzie i rozlewa — łatwo sobie uroić, że i inni przelewają się i wdzierają duchowo w moje granice. Gdzie zaś dusza rozlewa się jak tutaj, musi strzec „duszy“ policja magiczna. Nie dziwota, że tym starym płacą za ich zabiegi.
Raniutko przed wschodem słońca znów przyszli dziady do księdza. Wiedząc o co chodzi i nasłuchując, pan Tytus rozumiał lepiej przez drzwi odgłosy rozmów i słowa.
— No, mołodieczku, otczyku duchownyj[2] — cedził Ołeksej skrzypiącym falsetem, słodko a przekornie. — Ano? Chcesz mówić nasze modlitwy? To mów —
Po chwili ksiądz czytał, z początku trzepał nieco monotonnie, potem już używał wykrzykników, pauz i wzmacniał głos crescendo, deklamował:

Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam!
Różo wichrowa, różo burzowa!
Wykarczowuję cię i wypalam!
Puszczam cię z dymem, puszczam cię z wichrem!
Przepadaj z wichrem, przepadaj z dymem!
Nieczystość wszelką z niego zdejmuję, słabość wypłuczę!

Znów wyliczał długo monotonnie. Po czym potężnie, nieoczekiwanie mocno i dźwięcznie po kaznodziejsku głosił:

Stójcie śmiertelne wy tuhy i bóle!
Ja wam nie daję tu woli!
Puszczę je na was z dziewięciu połonin —
Niech spadną na was bujni wiatrowie, złoci deszczowie, gromowie lotni!
Puszczę je na was.
Wiatrem was wydmę, wichrem was zetrę, deszczem wypłuczę, gromem wyrąbię —
Bóle i kurcze, tęsknice nasłane!
Wywieję z ciała, wymyję z serca, wykarczuję z duszy!
Kurczu bolesny, kurczu wkorzeniony,
Bólu łamiący,

Bólu tracący.
Jak słońce trawy nie przypiecze, jak rosa sczeźnie
Przepadaj, przyschnij, pryśnij!
Tfu, tfu, tfu!
Zbroję nabiją
Czarnym kadzidłem,
Jarą pszenicą,
Złocistą kulą
I prochem srebrnym.
Zwojuję wojną
Wytracę, wygnam: wszystkie boleści, czarne korzenie!
Za górę trzydziewiątą.
W morze płynące na dno opuszczę.
Na trzydziewiąte wrota zamknę,
Zaklepię na wieki wieków.
Bożą przemówką, słowem pierwowiecznym!
Od Boga wiek, ode mnie skory lek.

Pan Tytus ubierając się powoli i wstrzymując oddech podszedł cicho ku drzwiom.
Ksiądz dalej klepał dokładne wyliczenia organów ciała, nasłań, chorób, smutków, wrogów i sprzymierzeńców. Kończył uroczyście, jak gdyby ofiarą i modlitwą dziękczynną:

Do wschodu słońca, w Suczawie złotej tam!
Do złotego tronu słońca, pod złote wieńce tam!
Ilu jest w roku świętych niech stają tam.
A pośród nich sam Hospod:
Prawe słoneczko na niebie, na ziemi!
Wielką służbę posłużmy
Hospodu-Słońcu pokłońmy się,
Boga-Słońce poprośmy,
Wodę poświęćmy,
Watrę zagaśmy,
Srebrną modlitwę zanieśmy.

Pan Tytus słyszał na własne uszy jak ukończony teolog i duchowny chrześcijański wzywał Boga-Słońce i kończył modlitwę wspomnieniem watry magicznej. Na starych nauczycielach, starannie i według retorycznych prawideł cerkiewnych wypowiedziana, recytacja zrobiła wrażenie.
— Oj, tak — cedził poważnie Ołeksej. — Oj! Godzi się ciebie uczyć! Jak swego. Godzi, pan-otczyku mołodenkij.
Wikary był u progu swych pragnień, u wrót tajemnicy, jak zyskać dostęp do dusz swych ludzi.


∗             ∗

Po niedługim pobycie w Płoskiej doczekał się wreszcie pań Tytus brata Dyonizego. Wyjaśnił on, że książę-przyjaciel udał się do Wiednia zakończyć starania. Pojadą więc do dworu w Pance na granicę Besarabii, tam będą czekać. Po drodze wstąpią do folwarku księcia. Wszystko incognito. Książę po powrocie przyjedzie wprost do Panki.
O świcie wyruszyli ku dołom. Pożegnali się z wikarym. Wnosił rzeczy do bryczki, rumieniąc się wręczył im pakiet żywności na drogę. Stał potem na drodze i długo patrzał za nimi wstydliwie czy tęsknie jak opuszczona dziewczyna. Rozmawiali potem o wikarym. Pan Tytus wyraził dlań sympatię. „To biedny chłopiec — mówił brat Dyzio — sam na świecie i tu sam zawsze. Goście to dla niego szczęście. I dobrze przynajmniej, że zakochany w swych parafianach.“
Przed południem jeszcze wjechali na uczęszczany gościniec. Pierwszy raz po powrocie pan Tytus jechał gościńcem za dnia. Spotkał liczne wehikuły i pieszych, woźniców i pastuchów, konie i krowy. Sam miąższ nadziei mu zapachniał. Wszystko w tych samych ramach i z tych samych źródeł. Liczne postacie tych samych wód, dzieci tych samych pastwisk. Ruszały się, wydawały różne głosy.
Ruch na gościńcu był swoisty. Naszym podróżnym trudno się było przedrzeć przez tłumy. Z tyłu najpowolniej ze wszystkich poruszali się ważnie a nieco obco, milczący, hardo uprzejmi Huculi. Smukli i wysocy, ubrani w siwe sukmany o buraczkowych pasach. Przed nimi człapali wielkimi krokami bardziej ciężcy, rozważni i zatroskani Ruśniacy, w płowoniebieskich spodniach, w brązowych, szorstkich a prozaicznych petakach. Rozprawiali głośno. Na uboczu, nie zawadzając nikomu, kroczyli jak apostolskie postacie, czyści, jasnobrodzi Lipowanie w długich ciemnawych kapotach. Byli to wygnani z Rosji i mówiący po rosyjsku sekciarze. Środkiem gościńca maszerowali całym oddziałem, z jakąś iście helleńską tanecznością, smukli, cienkokostni i szczególnie wiotcy Wołosi, w białych obficie wyszywanych tunikach, narzuconych na białe płócienne spodnie, od dołu aż po kolana zgrabnie a ściśle podług łydek zwinięte, płaskimi jasnymi rzemykami, wychodzącymi z płytkich leciutkich postołów skórzanych chroniących stopy. Tu i tam, małymi grupkami migali w lekkich ruchach, wywodzący się ze Spisza, a tu osiedli, polscy górale, w białych wełnianych obcisłych szamerowanych portkach, skrzydlatych guniach i płaskich kapeluszach. Ugrzęzłe w tłumach wehikuły nie mogły się z nich wydostać. Nie mieszali się z tłumem i nie zsiadali z fur Żydzi w czarnych jedwabnych chałatach, ogromnych pluszowych kapeluszach. Za poważni dla tego otoczenia i jacyś żałobni. Wokół nich dreptali i kręcili się inni Żydzi, szarzy, ruchliwi, zakrzykujący się wzajemnie głośno i złośliwie.
Buszowali po całym gościńcu i do wszystkich po kolei podchodzili Cyganie, odświętnie przystrojeni w granatowe żupany o cebulastych, srebrnych guzikach, jak gdyby oblepieni rzeszą obdartych i wysmarowanych dzieciaków. Stroili figlarne, pocieszne i szelmowskie miny, które czymś kusiły, coś obiecywały. Nie wiadomo co: co komu potrzeba, kupno czy sprzedaż, muzykę czy taniec, wróżbę czy tylko żart po prostu. Także ich kobiety, majestatyczne żebraczki, podobne królewnom, co za pokutę spadły na ziemię, snuły się, krążyły naokoło.
Panu Tytusowi ruch ten wydał się śmieszny i miły jednocześnie. Wszyscy pojęli widocznie, że podróż może się odbyć równie dobrze jutro albo za tydzień, chociaż jasne było, że podążają na jakiś targ czy odpust.
Ludzie ci wyszli przeważnie — jak tym razem pan Tytus — ze swych ustroni. A nikt by chyba nie zauważył w nich niepokoju, o którym mówił wikary, ani śladu obawy o jakieś prądy, o jakieś krążące wokół i czyhające złe zamiary. Czyż tak cieszyli się spotkaniem rzeczywistym? Czyż zapomnieli o niebezpieczeństwach, które czyhały w izolacji?
I wozy bynajmniej nie spieszyły się, nie usiłowały wyprzedzić pieszych. Czy to dla ulgi koniom, czy dla częstych a żywych narad, woźnice ciągle zsiadali z wozów i szli grupkami. Wyglądało to jakby cały transport więcej zależał od ich zsiadania niż od biegu koni. Tu i ówdzie piesi śpieszyli się nieco więcej. Co jakiś czas wyprzedzali wozy. Spotykali jednak znajomych, zagadywali się, zagradzali drogę jezdnym. Z kolei wyprzedzały ich najpowolniejsze wozy. Nagle jakiś dziarski starzec huculski — na siwym myszatym ogierze — w długiej szamerowanej kapocie, o włosach siwych, gęstych a tak długich, że sięgały poniżej ramion, nadmiernie uzbrojony w pistolety, galopem zjechał ze stromej ścieżki ku drodze. Koń spłoszony łoskotem kół, jak się zdawało, chciał skoczyć w dół ku rzece, po czym skręcił, poniósł jeźdźca, przeleciał w wyścigowym tempie wśród operetkowej paniki, która zakończyła się głośnym śmiechem na całym gościńcu. Ten galop trwał bowiem tak długo aż koń zauważył jakąś kępkę trawy przy drodze. Przystanął przy niej. Starzec zsiadł z konia i nabijając fajkę tytoniem śmiał się wraz z innymi.
Równie powoli przedzierał się przez tłum, lecz równomiernie posuwał się naprzód wóz pocztowy z ogromną budą nakrytą blachą. Co jakiś czas woźnica w czapce z bączkiem cieniował trąbką miłe trele, obwieszczające: „poczta cesarska jedzie, ustąpcie dobrzy ludzie!“ Kołysząc się i pochylając się z godnością, równomiernie machając batogiem jak dyrygent pałeczką, urzędowo dyrygował tempem ruchu. I odpowiadał poważnie na ukłony.
Jedynym człowiekiem, który spieszył się naprawdę — podobnie jak to czynią w miastach straże pożarne — był ksiądz katolicki, jadący z wiatykiem do umierającego. Ministrant dzwonił co chwila. Natychmiast rozstępowali się wszyscy. I wszyscy na gościńcu, nie wyłączając Żydów i Cyganów, a nawet pocztyliona z bączkiem, stawali, zdejmowali kapelusze lub klękali. I jeszcze bardziej opóźniał się cały ruch.
W pewnej chwili muzyka cygańska pojawiła się na moście. Przygrywała za porządkiem różnym grupkom ulubione i swojskie melodie. Nasi podróżni z trudem podążali tuż za pocztylionem. I oto już Cyganie wpili w nich ciekawe uśmiechy i wścibskie spojrzenia, zapominając na chwilę o innych. Poznali pana Dyzia, a porozumiewając się spojrzeniami, podejrzliwie i pytająco przyglądali się panu Tytusowi. Postanowili coś nagle, skinęli równocześnie głowami i podskakując wraz z instrumentami ucięli od ucha marsza pana Aleka, ojca naszych podróżnych, który przed laty wędrował po całej Bukowinie z kapelami cygańskimi. Była to melodia bardzo żywa, wyskakująca ze skóry. Niespodzianie kończyła się jakimś rozpaczliwym bezkresem.
Pan Dyzio był zły, nawet zaniepokojony. Kazał jechać prędzej. Pan Tytus z radością powtarzał sobie słowa rosyjskiego poety, do których ułożona była melodia cygańska:

Ja budu piet’ poka pojotsa,
poka wołnien’ja pozabył,
poka wysoko sierdce bjotsa,
poka ja żyźń nie pierieżył.


3
SUCZAWA

W gajówce na folwarku księcia główną osobą był dziewięćdziesięciosześcioletni staruszek, zamożny kupiec ormiański z Lewantu — Manjànc, o przezwisku Bukolin. W jego wspomnieniach dalekie kraje Kaukazu, Turcji, nawet Arabii były częste. Nie mówił żadnym językiem. To znaczy mówił po ormiańsku, po grecku, po turecku i po arabsku. Ale któż to tu zrozumie? Przyswoił sobie zatem jakąś słowiańską gwarę, której podkładem było nie wiadomo co: język cerkiewny, bułgarski, czy ruski? Migały w niej i zmieniały się ad libitum słowa ruskie, polskie, rosyjskie, bałkańskie. Używał głównie infinitywów, poza tym trybu rozkazującego albo tylko tematów słownych. Zdania jego były nie dokończone i nie skończone. Uważano przy tym, że jego wymowa była bełkotliwa i chrapliwa. Akcenty słów zmieniał po swojemu. Z tym wszystkim niełatwo było go zrozumieć. Bukolin nie zabiegał o to.
Przed dwudziestu pięciu laty dziadzio Manjànc stracił dzieci i przyjechał na Pokucie do krewnych, o których istnieniu pamiętano w Armenii. Tęsknił do nich prawie, choć nie znał ich i nigdy nie widział. Przyjęto go jak najserdeczniej. Po prostu wyrywano go sobie. Z Sopowa do Kiedańcza, z Kiedańcza do Majdanu, z Majdanu do Turki, z Turki do Słobody. Stamtąd do Stanisławowa a nawet do Lwowa. Prowadzono go tam do różnych krewnych, powinowatych, pół i ćwierć Ormian, do przyjaciół, do znajomków. I oczywiście do Katedry, która jest rzekomo kopią starożytnej katedry w Ani! I do księży ormiańskich i do arcybiskupa! Wszędzie jednak zastał nie Ormian lecz Polaków, nie kupców ani finansistów, lecz ziemian i panów, niestety, czasem utracjuszy. I jak sobie samemu mówił: nie ludzi rozumu trzeźwego, lecz graczy jakichś: od kart, od fortepianu, od interesu? Prędzej to do Francuzów podobne niż do Ormian! Lubił ich. Serce jego radowały ich nosy. A także ich serdeczna gościnność. Lecz razili go na każdym kroku: zbytnią swobodą, wyuzdaniem niemal, jak sądził. Zwłaszcza kobiety. Nie tylko mieszały się do towarzystwa, odgrywały wprost pierwszą rolę w domu. Najzupełniej pozbawione potulności i godnej pokory, jaka przystoi Ormiankom ze starego rodu. Zresztą krewni jego, mimo pewne przywiązanie do obrządku, byli unitami, papistami. Modlitw ormiańskich, prócz nielicznych księży, nie znali prawie. Z języka zapamiętali chyba tylko kilka nieprzyzwoitych dowcipów. Mało tego. Młodzi panicze zakąsili zęby na pradziadzia. Stał się on ulubionym tematem dla rozlicznych anegdot, kursujących w całym spolszczonym rodzie Manianców na Pokuciu. Oto zauważywszy słabostki pradziadzia, opowiadali sobie na przykład, jak to udało im się skłonić go raz i drugi do wydatków w jego opinii nadmiernych. W końcu zaczęli marzyć o pożyczeniu odeń pieniędzy. Najśmielszy z nich, utalentowany choć nieudany wychowanek ojców Jezuitów, panicz Włodzio, założył się z braćmi, że wydobędzie od pradziadzia taką a taką większą „pożyczkę“. Do tego nie doszło! I tego było za wiele. Dziadzio Bukolin rozstał się z krewnymi w przyjaźni i zamienił Pokucie na Bukowinę. Zamieszkał na folwarku księcia, który wprawdzie był z pochodzenia Grekiem, nie Ormianinem, ale jako opiekun prawosławnej cerkwi budził w nim zaufanie. Bukolin płacił księciu za utrzymanie i rozliczał się z nim ściśle za swoje własne usługi, przede wszystkim za cenne rady gospodarskie czy finansowe.
Ze skłonności do dowcipkowania, w której rzekomo tak umiał mu sekundować pan Tytus, dziadzio Bukolin powziął niegdyś do niego niemałą słabość. Rzekomo roił sobie, że go usynowi. Zbliżyli się przez Dyzia, którego żona Wicia pochodziła właśnie ze spolszczonego rodu Manianców, była zatem kuzynką Bukolina. Według jego pochwalnego wyrażenia, ona jedna była „stara-młoda“. A zatem, tak poważna i tak skromna jak Ormiance ze starego rodu przystoi. Pani Wicia wyładowywała swoją skłonność do dowcipkowania w nieobecności dziadzia. Po wszystkich głośnych sprawkach pana Tytusa Bukolin rozczarował się i nie chciał więcej o nim słyszeć. Uznał go za bezbożnika, za bisurmana! W uniesieniu przypomniał nawet, że matka Tytusa pochodziła z Turków: „to Turek z Turków, ystynnyj basurman!“ — powtarzał z żalem, po głośnym pojedynku Tytusa z młodszym bratem księcia. Przeniósł swe sympatie na jego brata Dyzia, wybaczając mu pochodzenie tureckie.
Mijały lata. Staruszek sechł coraz bardziej, ale był krzepki i twardy. Pan Tytus zastał go w nowych warunkach. Oto Bukolin urządził obok folwarku księcia wielki pawilon pszczeli. Był to właściwie dach, zbudowany po huculsku i tylko ramy na dwu krótszych bokach domu miały prawdziwe ściany z protesów wiązanych na węgłach. Resztę ram budynku wypełniały szczelnie ule, jeden obok drugiego i jeden na drugim. W środku domu, wśród ułów, znajdowały się małe drzwiczki, z prawej strony pawilonu wbudowano spiżarnię dla Bukolina, a nad nią, na piąterku, znajdowało się jego mieszkanie. Tam przebywał przez cały rok. Ule grzały go, ule kołysały go do snu i budziły go. Szedł spać wkrótce po zachodzie słońca, aby hałasem nie przeszkadzać pszczołom. Z tego też powodu chodził w wysokich pilśniowych butach z miękkimi podeszwami. Jego codzienne ubranie stanowił długi ciemnofioletowy pluszowy szlafrok.
Gdy pan Tytus przyjechał na folwark, natychmiast zjawił się i powitał go dziadzio. Fioletowy szlafrok huśtał się zbyt swobodnie na wychudłej postaci. Wcale gęste włosy były białe, jak mleko. Oliwkowa cera pociemniała jeszcze bardziej, jak gdyby u Araba. Twarz dziadzia i ostra koścista broda, obciągnięte skórą, były koncertem zmarszczek. Pozostały tylko oczy. Te oczy — samo życie. Wypulały się jak macki, wyskakiwały z orbit. Ciekawe, promieniejące ciekawością, iskrzące się szyderstwem. Pan Tytus rozważał: bardziej — mądre? czy też bardziej szelmowskie, złośliwe?
— Ha, ha, ha — bełkotał i skrzeczał cieniutko dziadzio. — Tytus wernuty na ułej? A szo prynesty? Medu gołema?[3]
Potężny i zakręcony nos Bukolina, sekundując oczom w ciekawości, zakręcił się jeszcze bardziej w śmiechu.
Pan Tytus uroczyście prawie wręczył mu długą fioletowo-białą fajkę z cybuchem. Pamiętał o tym. Od dawna miał przygotowany podarunek dla Bukolina. Był to jeden z ważnych rekwizytów i dowodów jego nieustannej chęci powrotu. Nieraz, jeszcze w Ameryce, oglądał ją sobie.
Dziadzio podejrzliwie badał fajkę.
— Głady, raz moi gazdy prywyknuć k’tomu[4] — miał na myśli pszczoły. — No, chody Tytus do chaty.[5]
Wprowadził ich do pawilonu.
Brat Dionizy wyraził obawę co do zachowania się pszczół wobec obcych.
— Ne bój niczo — śmiał się staruszek — bżoła nie żena[6] ani nie sąd...
Pan Tytus i dziadzio w milczeniu oglądali się wzajemnie i przypatrywali się sobie badawczo. Rozmawiał za obu Dyonizy. Wyjaśnił, że Tytus zamieszka tu w gajówce, a potem w Pance aż do powrotu księcia.
Weszli naprzód do obszernego pokoju za ulami. Tam urządził dziadzio skład rzeczy i spiżarnię. Stamtąd prowadziły schodki na piąterko, do mieszkania. Bukolin urządził je tam dlatego głównie, aby dym niepotrzebnie nie drażnił pszczół, aby nie zatykał im zmysłów, nie otumaniał ich. Podłogę długiego pokoju piętrowego pokrywały wschodnie dywany. Na końcu pokoju szklane wklęsłe drzwi wyprowadzały na ganek, nie zawieszony w powietrzu, lecz wnęk wgłębiony ku pokojom. Po obu stronach drzwi i wgłębienia, w obu kącikach były okna. Przy oknach stały fotele i stoliki. I okna i drzwi szklane zwrócone były ku wschodowi...
— To do — Armenia! — objaśniał dziadzio Bukolin.
Drewniane ściany, podobnie jak w gajówce pod Jałowiczorą, przecięte z kłód smerekowych, dopasowane szczelnie i wygładzone, świeciły i grzały przyjaźnie. Podobne muzykalnemu pudełku rezonatora, przez cały dzień szumiały i śpiewały nieustannym brzęczeniem pszczelim. Przy oknie na stoliku leżały dwie grube książki: ormiańska Biblia i ormiański modlitewnik z żywotami świętych. O świcie, gdy pszczoły zaczynały szumieć, dziadzio mruczał sobie i zaśpiewywał ormiańskie modlitwy. Po dokładnym przeglądzie uli i po śniadaniu zasiadał przy okienku do Biblii. Oczy iskrzyły mu się wówczas, nos zakręcał z ciekawości, jakby czytał najnowszą gazetę. To był zupełnie jego świat. Aby znaleźć kogoś, kto by przynajmniej rozumiał tekst ormiański, musiałby jechać aż do Lwowa. A gdzież szukać takiego, co by wiedział jak zaśpiewać melodie i kantaty. I jak im wtórować? Na razie wystarczało mu granie pszczele.
Gdy goście weszli, Bukolin postawił przed nimi duży bochen chleba, plaster miodu i kilka glinianych wypalanych kubków do jaj. Po czym wyciągnął z komody butelkę starego miodu, nalał do kubków. Pili miód kubkami. Dziadzio śmiał się i kiwał głową, jakby z politowaniem.
— Oj, Tytus, Tytus, utikaty z Bukowiny, utikaty z Ameryki — zaskrzeczał cicho — a kuda teper utikaty?[7]
Zapomnieli o względach dla pszczół i jak młodzi chłopcy przesiedzieli całą noc gadając. Zmożony podróżami pan Dyzio spał tymczasem w najlepsze na kanapie. Po opowiadaniach pana Tytusa o podróżach, o przygodach, o Ameryce, o dzieciach i o interesach, przyszła kolej na dziadzia. Pan Tytus szczególnie dobrze rozumiał jego gwarę. Znów przesunęły się przed nimi: Armenia — Kaukaz — Syria — i Arabia. Góry, przeprawy wodne, piaski, karawany, seraje. I meczety i rozbójnicy kurdyjscy. I w końcu kościoły i nabożeństwa ormiańskie. I rodzice dziadzia, jego żona i dzieci... Bełkot dziadzia przechodził czasami w wykrzyki, w jakieś wyjące tony, wysokie piski. Ironia — w zadumę. Coraz trudniej było mu znaleźć słowa słowiańskie. Wciąż pokazywał coś palcem, jakby namawiał pana Tytusa, by tam gdzieś daleko coś zobaczył. Wygarniał z siebie całe życie, jakby wyciskał je, wydechiwał po raz ostatni.
— Meni tata kazała — ot jakby uczera: Abram! hajda Abram, to zrobyty tak a tak. I ja robyty — toczno! — Abram! tamto ne wołno! Nie! nie zrobyty nikoły! Potom, potom — haj! raz tata skazała: Abram! teper żeni. — I ja żeni.[8] — I tak wszystko! — Głady, Tytus, głady![9] ono tam, — ono tu, — ono poszło... oho!
Nazajutrz znów pewien Amerykanin zgłosił się do pana Tytusa. Był to dozorca sąsiedniego młyna, Herszko, czterdziestoletni Żyd, o atletycznej budowie, ubrany w szary miejski tużurek i wysokie buty. Przez grube szkła, ciemne i pełne oczy Herszka spoglądały pytająco, wyrażając badawczy spokój uczonego. Przed wielu laty pewien nauczyciel wiejski przezwał go Herkules. Miał to być złośliwy przytyk do imienia i do budowy ciała! Z czasem zapomniano o intencjach i nazwa się przyjęła. Lecz w opinii swej rodziny i swych współwyznawców ów Herkules nie nadawał się wcale do żadnych prac i w ogóle do pracy. Nadawał się na „pana“. Wysłano go więc do Ameryki: chce być panem — niech będzie panem! Po czterech latach Herszko wrócił do kraju. Pieniędzy miał mało, jednak ożenił się i zamieszkał w młynie. Trzymał krowy, konie i kilka psów.
Herszko przyszedł wraz z żoną, by powitać, by zobaczyć pana Tytusa. Za nimi biegł młody, miękki jeszcze wyżeł, dobrze utrzymany. Pan Tytus pamiętał, że niegdyś rodzina Herszka narzekała nań, zarzucając mu, iż oprócz nieróbstwa, trzyma zbyt wiele psów. Herszko istotnie lubił zwierzęta.
Pierwszy zapytał Herszko, ciepło jak stary znajomy, ale z zażenowaniem czy delikatną ironią, która miała służyć do pobudzenia rozmowy.
— Nie podobało się tam panu baronowi? Nima panów? Nima zabawy? Same bysnesy, co? Same chłopy?
— Mnie się spodobało — odpowiedział pan Tytus żartobliwie — ale dla innych.
— No to to, tak właśnie i mnie — ośmielił się Herszko — nie zazdroszczę nikomu, niech mają.
Tymczasem żona Herszka zdradzała zniecierpliwienie. Miała interes do pana Tytusa. Była to zupełnie młoda, niezmiernie tęga i jędrna blondyna, o twardym biuście i muskularnych kształtach. Miała coś z kolubryny do rozbijania wałów i mogłaby wzbudzić lęk swą postacią. Lecz oczy jasne, potulne, nieśmiałe i trochę skrzywiony wyraz twarzy uspokajały, iż widocznie natura nie użyczyła temu korpusowi żadnej napastliwości, ani może nawet zbytnich zdolności obronnych. Wysławiała się z trudem, lecz dodawała sobie otuchy cmokaniem i nieco kwaśnym uśmiechem.
— Właśnie, właśnie, pan baron prosto z Ameryki?
— Tak.
— To tam jest moja siostra — właśnie — to pan baron jej nie widział?
— Dobrze, a gdzież jest, w jakim mieście, w jakim stanie?
— Właśnie — ja dobrze nie wiem, jakoś Brod — brod, ale nie, Synfranciszka — to może pan baron —
— A jak się nazywa siostra?
— Ona? Fajngold Roza, ale po matce właściwie Gogel — ale wyszła za mąż, to ja znów nie wiem — Proszę — ona podobna do mnie — dodała prędko.
Pan Tytus grzecznie i uważnie przyglądał się Herkulesowej żonie, ale nie mógł sobie przypomnieć, by gdziekolwiek na całym obszarze Stanów spotkał podobną postać.
Herszko uśmiechał się pobłażliwie. On nie miał żadnego interesu. Chciał zobaczyć, coś usłyszeć może.
Z kolei więc pan Tytus zapytał Herszka:
— A wam co się nie podobało w Ameryce, Herszku?
— Mnie nic się nie spodobało.
— A czemu?
— Czemu? Bo roboty tam nima.
— Roboty nie ma? W Ameryce?!
— Dla mnie stosownej roboty nie ma.
— A jakaż to robota?
— Jak to powiedzieć? Każda dobra, ale — aby tak patrzeć, myśleć, głównie aby mieć czas, aby chodzić sobie, o! Przejechałem wzdłuż i w poprzek i nic. Raz tylko — —
— Co było raz?
— Tam w Oregon, to pilnowałem stawów — dużo ryby, woda czysta — aj — ajaj, jak ładnie. — —
— I cóż?
— I nic. Uciekłem. — Oni nie dali spokoju ani mnie ani rybom.
Dziadzio Bukolin, którego Herszko codziennie odwiedzał, dodał zakręcając nos złośliwie.
— Ot, psy brakowały u Ameryka. Ot, serce bołyt. Ystinno[10], Herszko.
Herszko uśmiechnął się jak augur do augura.
— Psów tam dość, ale nie dla mnie. Za biedny byłem na to. A cóż dopiero na krowy i na konie. —
Oboje Herkulesowie pożegnali się w końcu, i z daleka jeszcze kilkakrotnie w podziwie i uszanowaniu kłaniali się, uśmiechali się w kierunku pana Tytusa.
Dziadzio wyjaśnił, że Herszko odkrył mu swoją lekturę. Herszko nie był, broń Boże, uczony w piśmie, umiał odrobinę po hebrajsku. Uważając może, że Bukolin ma coś wspólnego z jakąś wiedzą wschodu — pokazał mu swą książeczkę, jedyną jaką posiadał. A może po prostu nie miał komu jej pokazać. Książki mają swoje losy. I ta właśnie książeczka trafiła do Herkulesa. Była to prosta opowieść chasydzka o pustelniku z Kosowa, reb Gerszonie, który szczególnie miłował zwierzęta. I oto jakie tytuły zapamiętał i opowiedział panu Tytusowi Bukolin: „Jak reb Gerszon wykupywał i uwalniał wszystkie ptaszki z klatek po jarmarkach i po chatach, dopóki miał pieniądze.“ I dalej: „Jak krowy i cielęta obcych ludzi chodziły tłumem za reb Gerszonem i porykiwały.“ A potem znów inny rozdział: „W jaki sposób reb Gerszon uwalniał na jarmarkach ptaszki z klatek, gdy już wcale nie miał pieniędzy. I jak brał za to setne lanie.“ Jeden z ostatnich rozdziałów był jeszcze dziwniejszy: „Jak reb Gerszon nie mógł spać w nowej chacie i płakał po nocach, bo słyszał jak jęczały drzewa niedawno przerżnięte piłą.“ Można by wnosić, iż Herszko jednak był trochę zmartwiony — tak sądził przynajmniej Bukolin — oto w całej książce o reb Gerszonie nie było ani jednej wzmianki o psach.

Te kilka dni na folwarku księcia upłynęły jak wieczność szczęśliwa. Pan Tytus zaniepokoił się nawet chwilowo. Gdzież mu się podział jego główny stosunek do ludzi: niezależność, opozycja nawet, to ja — tak i tak żyję — a to: ktoś inny. Lecz działał tu sam porządek domu. W szczególności służba księcia, która opiekowała się nim niewidzialnie, niepostrzeżenie prawie. Chodzono koło niego, patrzano nań, jakby wszyscy razem należeli do jakiegoś spisku, choć służbie nikt nie dał żadnych pouczeń, a raczej ludzie ci mieli jeszcze dawniejsze powody, aby żywić doń urazę.
Służba księcia składała się przeważnie z kobiet, nie brakło kobiet zamężnych, których mężowie zajęci byli na dworze księcia. Widoczne jednak było, że kobiety grały tu główną rolę. Przyjmowanie nowej służby było utrudnione. Nowicjuszki należały przeważnie do rodzin służby.
Dopóki książę był młodszy nie brakło z tego powodu różnych domysłów. Ale czy to z powodu dystansu jaki dzielił księcia od sąsiadów, czy to z powodu długich, dalekich podróży księcia, te domysły nigdy nawet nie doszły do jego uszu. Z czasem zamilkły. Niektórzy przyjaciele starali się wyjaśnić, że księcia nieraz razi zachowanie się mężczyzn należących do służby, a zatem głośne mówienie, głośne kroki albo rubaszne ruchy, a cóż dopiero klęcie i plucie. Otoczenie kobiece chroniło go od tego. Dawniej także dziadzio Bukolin dziwił się trochę tej swego rodzaju ekskluzywności, panującej na dworze księcia. Przyznawał jednak, że tu nie to, co na Pokuciu. I tutaj kobiety rządzą, ale znają swoją granicę, swą miarę, są pokorne i ciche. Niewiele go to wzruszało, że na Pokuciu ganił bądź co bądź damy, a tutaj chwali służbę. W każdym razie dziadzio był lubiany przez służbę. W czasie nieobecności księcia najstarsza ze służby, niemłoda już Ormianka, zwana Angelika, o łagodnym, rozmarzonym wyrazie twarzy, powolnych ruchach, choć nader pilna w robocie, stale przychodziła po rady gospodarskie do dziadzia Bukolina. Spełniając często prace za innych, a zawsze pracując wesoło i raźnie, nie potrzebowała zrzędzić. W ten sposób wciągając inne kobiety do współzawodnictwa, wciągała je do wyręczania siebie. Do obcych i do gości dochodziły tylko wyniki jej pracy i jej uśmiech. Jak w wielkiej sztuce, gdy wysiłek i trud są ukryte. Nią trzymał się cały dom księcia. Dawniej poza plecami nazywano czasem Angelikę — księżną. Choć nikt nigdy nie twierdził, aby książę zbliżył się do niej kiedykolwiek inaczej jak w formie uprzejmego rozkazu albo zapytania. Pozostała jej nazwa: kniaziowa gazdynia. Pod jej to kierownictwem zaznał pan Tytus co to znaczy opieka niewidzialnych duchów. Na takim tle tym przykrzej mu było myśleć o swych nie wyrównanych porachunkach z księciem. To chciał, aby te kilka dni nigdy się nie skończyły, to znów pragnął czym prędzej uciec stamtąd, by to nieskalanie białe tło jeszcze jaskrawiej nie ujawniało ukrytych krwawych zygzaków.

Ostatecznie wszyscy byli zajęci na swój sposób, a pan Tytus miał czas, aby „odzyskać“ i tę część kraju. Okolica nad Suczawą przypominała mu, nawet uzmysławiała księcia. Był to wstęp do spotkania, którego się dla siebie nieco obawiał, a do którego tęsknił. Gdy zapatrzył się na sfalowane linie brzegów Suczawy, oglądał się zaraz z niepokojem, czy gdzie w pobliżu nie ma księcia. Uprzytamniał sobie, że jest sam. Tym czulej tulił do siebie tę okolicę, tym goręcej obejmował ją, choć nie przyszło mu dotąd do głowy, aby tulić i obejmować księcia.
Suczawa wypada śmiałą strzałą z gór i nagle rozszerza się jej świat. Śmiałość jej prądu i czystość jej wód o barwie malachitu, co prawie stał się przejrzysty, to spojrzenie i uśmiech młodzieńczego bóstwa, co przybrało postać widzialną. Obce trosce, obce lękowi, leczące od lęku. Tam gdzie porzuca góry Suczawa przemienia się i rozwidla się kilkakrotnie. Płynie dwoma równoległymi ramionami o liniach brzegów sfalowanych szeroko, zgiętych równomiernie. Oba ramiona rozdalają się powoli, niepostrzeżenie, bez uczucia rozstania. Bo znów zbliżają się nieco ku sobie, aby znów powoli rozdalić się jeszcze bardziej. Ani razu nie zwrócą się nagle, ni razu nie zerwą się, nie skoczą raptownie. A tam gdzieś z daleka zaczynają powoli wracać ku sobie. Jakże tanecznie, jak wytwornie opanowują to dążenie, tę tęsknotę. Bo raz jeszcze i drugi odsuwają się znów wdzięcznie, starannie. Złączają się, spływają się w takim tańcu, który wymaga opanowania największego, płynności doskonałej. W takim, z którego wyklęta jest, nie, w którym nie pojawiła się nigdy postać skoku, ani myśl o szarpnięciu. W płynności idealnej, w przestrzeni zmienionej w taniec.
Ten skończenie harmonijny taniec wód podkreślają i znaczą drzewa, co zasiały się nad brzegami jakby aleje. Szeregi drzew wiekowych po obu brzegach obu rozwidlonych ramion oddalają się i zbliżają. Przeginają się i dygają wzajemnie. Tylko liście osik drżą nieustannie, uśmiechając się tysiącem czułych spojrzeń szepcą tysiącem drgań wytwornych. Drzew nic nie wzruszy, trwają wiernie zgodne, niezachwianie uprzejme w korowodach i ukłonach.
Pan Tytus chciał rozpoznawać w rzece różne fazy swej przyjaźni: Giorgio, mój słodki chłopczyku! My dear mister Grass! Mój książę! — mówił głośno, nie wstydząc się nawet sam siebie. Suczawa zwróciła mu przyjaciela. Mógł teraz bez lęku myśleć o spotkaniu. Zwracała mu siebie.

4
PANKA

Po kilku dniach pożegnał słoneczną, szczęśliwą Suczawę. W towarzystwie brata udał się do starej stannicy Panki, majątku graniczącego od północy z Dniestrem, a od wschodu ze stepem besarabskim. Panka była na przeciągu między stepem a górami. W tych samych pokojach jedne okna odkrywały widoczny poprzez drzewa parku step, a przeciwległe — sine zarysy wysokich Karpat.
Brat Dyzio wyjechał niezwłocznie, a pan Tytus pozostał w dużym opuszczonym dworze jak gdyby na wygnaniu.
Aż dziw, że ostał się ten dwór. Niegdyś obronny, ze śladami wałów, lochów, fundamentów, wież czy wedet, teraz jakże bezbronny, na samej granicy stepu, nieokiełzanego przez człowieka. Aż dziw, że nie pochłonął stannicy ten step, że nie najechał jej, nie zaburzanił, nie zapustynił. Jakże opustoszałe było wnętrze domu, jak zesztywniałe ściany, które od lat niewiele słyszały głosów ludzkich. Ostatecznie pokoje miały jeszcze dość mebli, sporo urządzenia. Ostatecznie stara służba sprzątała jeszcze i utrzymywała dom jak mogła. Ale ściany były gołe, na podłogach było niewiele dywanów i chyba tylko zupełnie stare, zużyte. Poznać było, że dom nawiedzali i ogołacali nie Tatarzy wcale, nie stepowi najezdnicy, lecz swoi. Własne dzieci, które wciąż czerpały z tej rodzicielskiej sadyby, a nic do niej nie dodawały. Taka była wdzięczność „światowych“ potomków wobec starej stannicy, wystawionej przed wiekami i utrzymywanej przez wieki, iż ją oskubano, opuszczono i oniemiono.
W smutku głuszy jesiennej zrozumiał pan Tytus, że niegdyś w młodości tęsknota jego ku stepom wybujała tu jak luksus rozpuszczonego dziecka. Nie wiedząc co i komu zawdzięcza, tęsknił jak prawdziwe enfant gâté, po prostu do nieprzyjaciela.
Panka od dawna stanowiła ostatnią strażnicę kraju drzew i kraju uprawnego. Ku południowemu zachodowi, w kierunku przeciwnym od stepu rozległe pola pokryte były kukurydzą, leżącą jeszcze na polach lub już złożoną w kopy. Dwór otaczały nienaruszone i nieskalane stepem polany parkowe, jedna od drugiej pooddzielana zwartymi szeregami dębów, i lip, niby ogromne nawy i sale ze sklepieniem niebieskim zamiast stropu. Każda dla siebie świątynia roślinności i świeżości — bez troski o to, czy tuż obok zaczynał się bezmiar stepu, bez jednego drzewa, bez jednej studni. Na folwarku całymi dniami żurawie studzienne śpiewnie lub jękliwie głosiły w step hasła o granicy uprawnego kraju.
We dnie Panka milczała z wyrzutem. Nocami tym bardziej napełniała uszy szeptami. I więcej jeszcze: kłębiącą się, kipiącą falą szeptania, wyrwanych słów, podartych zdań. Nie wiadomo skąd wypełzły. Jakby gładziutki, wyświechtany i świecący, ale stężały i zmurszały, jedwab starej zasłony okiennej sam z siebie zaczął szeleścić, drzeć się i pękać. I ukazywał w fałdach swych dziury, czarne ślepia nocy. Otóż to! znów ta dusza — zaciek przeklętego drożdża, co fermentuje po latach a bez końca! I to jakby zaciek w szczelinie cienistej dokąd nie dociera słońce. Cóż wysuszy ten ferment? Do jakiegoż świata można odeń uciec?
Dzieje pana Tytusa stężałe tu trwały dalej. Niegdyś bezmiar stepów wkroczył do stannicy tchnieniem jedynie i jako pokusa. Uwodził go, nękał przez całe lata. Dobijał się doń burzą stepową jak do stannicy. Stepowa burza bodiaków rozpędziła się ławą najezdników, kłujących a sytych, spitych sokami tej ziemi zgnojonej krwią. Zagonem takim bisurmanów dorodnych, co tratują wszelkie życie, zagalopowała się aż pod sztachety parku. I stanęła. Nad nią zawisły, zastygły prawie czatujące w locie orły stepowe. — Nieraz na obczyźnie i w latach tułaczki pan Tytus, gdy zamknął powieki, widział je. I tak samo, gdy wrócił do Panki zobaczył je daleko zastygłe w locie. — Nieco dalej ku południowemu wschodowi ścieliła się długa wiejąca trawa stepowa zwana włosem sierocym. Jak wypłukane płowe dziecinne czupryny, w ciągu wieków wyrosłe z czaszek pogrzebanych pod murawą mogił stepowych. Tak miękkie, że aż zmurszałe. Trwały tak, jaśniały i ciemniały po mogiłach sieroce włosy, a nie zasiewały się w parku, nie przybliżały się do osiedla. Tu była stara granica pana Tytusa.
Poprzez pola kukurydzy najdalej za pół godziny można było dojechać do Dniestru. Jak dno rzeki i sama głębia wodna różnią się od powierzchni, od lustrzanej tafli wód, tak prawie świat łożyska i przybrzeża Dniestru różnią się od dalszej krainy nadbrzeżnej. W kotłach za zakrętami ścian skalnych lub w miękkich łonach wklęsłych ławic piaskowych — cicho, bezwietrznie. Na wiosnę, nawet w zimie niewiele śniegu. Latem rzeka i cienie brzegów wysokich chłodzą gorąco. Ów zamknięty dla siebie świat łożyska przenosi od razu tam dokąd podąża sam Dniestr — w czarnomorskie południe. Inna jest dalsza przestrzeń nadbrzeżna ponad łożyskiem. Otwarta w bezkres, sięgająca ku stepom i ku górom. Wielkie śniegi zimą, roztopy wiosną, stepowy upał latem, wichry przez cały rok.
Lecz Dniestr jest w swej okolicy wszędobytny. Dotknie każdego wzniesienia, opłynie każdą górkę. Zapędzi się pochopnie ku wschodowi i rozleje się, to znów zakręci i zaszumi od południa. Zawróci i błyśnie od zachodu. Może kiedyś tu modlono się doń, jako do boskiego herosa tej krainy. W setkach skrętów, węzłów, zatok i klinów, jakby bez wyjścia, w setkach kluczek, wideł i nawrotów, karpackie wody sztuką, fortelem, rozmachem i cierpliwym wdzieraniem się, torują sobie drogę i idą naprzód. Otworzyły pokłady, wydrążyły zagłębia, wświdrowały się w nie korytarzami i przerąbały bramy. Dniestr ma wody sporo, lecz rozdarowuje ją i marnuje. To wykorzystały widocznie przed tysiącami lat jakieś rody ludzkie, o których nam nic nie wiadomo. Wykopały wzdłuż brzegu rzeki setki stawów dla łapania wody, może dla trzymania ryb, czy też dla zatrzymywania powodzi. I obwarowały je starannie dla tysiącleci. I tu lepiło się życie — jak wzdłuż niejednej rzeki — niby pszczoły wokół plastrów. Bo wysoki brzeg i dalsze nadbrzeże poza łożyskiem pozostały nadal puszczą lub stepem. W tych stawach teraz nie wysychające bagniska i puszcze wiklin, trzcin i burzanów dorodnych, a w nich gniazda, schowki i żerowiska ptactwa błotnego: czajek, gęsi i kaczek dzikich, bekasów i słonek. W setkach wgłębień, kątów i wąwozów, wśród półkoli, wykrotów, ławic i występów skalistych, otoczonych obronnie wodą, utorowane możliwości dla ludzkich osiedli i widoczne ich ślady. Ileż warstw, ileż kierunków tych fal: z południa, od morza, ze wschodu, z zachodu. Skąd przyjdą nowe?
Ta granica dniestrowa, przesuwając rozległe wymiary przeszłości wciągała w wędrówkę inną z niewidzialnego w widzialność. Jak organy rozrodcze ciała sięgają w przyszłość, tak Dniestr i niewidzialną pępowiną sięgał w przeszłość i organem przyszłości. Ze wszystkich granic ta jedna — nie przestrzennie tylko odgraniczała — lecz sięgała do środka, unosiła poza siebie.
Takie były korzenie, miąższ, organy i granice królestwa nadziei, ziszczającej się, prawie zwycięskiej.
Utrwalone nie tylko rysy człowiecze i linie, lecz rytmy ruchów i porywy. Ten odlew nadziei nie tylko trwalszy był, nawet prawdziwszy niż piękne sklepienie czoła, niż ciemna a bujna czupryna, niż gorące, natchnione nieobliczalnością oczy Tytusa.
Patrzał na kraj jak gdyby na swoje dzieło. Jak na zadanie półwypełnione, chociaż przecież sam był tylko jego przejawem, a jego zgoda była spóźniona i nastąpiła po zupełnym bankructwie. Nieustannie odczuwał potrzeby iść okiem za liniami nadziei drżącej w wyrazie kraju. Jak ślepiec dotyka palcami drogich lub znajomych rysów, dłońmi chciał przejechać po liniach i rysach krajobrazu. I wejść w każdą rozpadlinę, w każdą fałdę, w każdy jar. Pocieszał się, że wędrówki te nie były już szukaniem bezwyrazowego przestworza, lecz budowaniem, kompozycją, wykończeniem rzeźby.
Miał rację od dawna: Siebie szukać należy poza sobą. I znaleźć.





  1. A pan niech się nie martwi!
  2. Młodzieńcze, ojczulku duchowny.
  3. Tytus wrócić na ul? A co przynieść? Miodu dużo?
  4. Patrz, czy moi gospodarze przywyknąć do tego.
  5. Chodź, Tytus do domu.
  6. Nie bój nic, pszczoła nie żona (nie kobieta).
  7. Uciekać z Bukowiny, uciekać z Ameryki, a dokąd teraz uciekać?
  8. Mnie tata mówił, ot jakby wczoraj: Abram hajda, Abram to zrobić tak a tak. I ja robić — akuratnie. — Abram, tamto nie wolno! Nie, nie zrobić nigdy. Potem, potem, hej, raz tata powiedział, Abram, teraz żenić (się). I ja żenić.
  9. Patrz, Tytus, patrz.
  10. Naprawdę.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.