<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
WIATR NAD BUKOWINĄ


I. W DOMU

Owej nocy, gdy wiatr z Czarnohory nagłymi nalotami nawiedzał Bukowinę, w Słobodii bukowińskiej, w rozległym, niemal świetnym dworze (nazywanym tu także pałacem), dworze wcale niestarym, ale za to od lat już nie zamieszkanym, nie utrzymywanym, prawie opuszczonym — właściciel jego, pan Tytus, brat pani Otylii z Krzyworówni, krzątał się i buszował sam jeden przez całą noc po pokojach.
Służba, składająca się z trojga osób wszystkiego, a to ze starego małżeństwa Mazurów Wielgosów i stróża nocnego, Hucuła — mieszkała na odległym skrzydle oficynowym. Leśnik Niemiec, nazwiskiem Feil, przebywał na odległej gajówce. Folwark był o jakie trzy kilometry oddalony od dworu. Tam też był dworek dzierżawcy i budynki gospodarcze.
Pan Tytus był sam jeden w całym domu. Właśnie niedawno wrócił z wielkiej wędrówki naokoło świata i po dziesięcioletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Zostawił tam dwóch dorosłych synów.
Opowiadano, że niegdyś, przed trzynastu laty z górą, wcale pośpiesznie umknął z kraju rodzinnego. Z motywów bowiem nie znanych dokładnie szerszemu ogółowi, ani nawet większości znajomych, pan Tytus podczas pobytu w kraju, w przerwach między czytaniem książek geograficznych i studiowaniem map, a ujeżdżaniem czwórek, miał jakąś niewiarygodną ilość pojedynków. Bilans ich był właśnie smutny. Porąbał wielu ludzi i — co tu dużo mówić — kilku po prostu wyprawił na tamten świat.
Niektórzy, rzekomo bardziej wtajemniczeni, przypisywali te awantury zazdrości o żonę. A raczej, jeśli chodziło o ścisłość, nie tyle zazdrości, ile chęci przepędzenia, pozbycia się tych wszystkich pustych i nudnych ludzi, którzy żonę interesowali towarzysko, a jemu zawadzali. Ale że wszystko było zbyt skomplikowane i dziwaczne, przypisywano to w końcu „naturze“ rodzinnej, odziedziczonej po przodkach awanturniczości kozackiej. „Takiego już rodu.“ Być może sama postać pana Tytusa przekonywująco skłaniała do tego dziwnego ujęcia. Był to bowiem istny olbrzym, pleczysty, muskularny, wyprostowany. Skutkiem wysokiego wzrostu robił wrażenie smukłego. —
Tak czy inaczej te awanturnicze sprawy nie dały się ukryć i trzeba było pośpiesznie wyjeżdżać.
Dopiero długoletnie próby pojednawcze i starania całej rodziny połączone, jak przebąkiwano, z niemałymi ofiarami pieniężnymi, utorowały mu drogę powrotną.
Gdy wreszcie powrócił na Bukowinę, po kilku tygodniach ukrywania się i po umorzeniu jego spraw, wpadł do domu tylko na jeden dzień, by wybrać czwórkę dobrych koni. Po czym wyjechał niezwłocznie tym zaprzęgiem. Odwiedzał za porządkiem licznych krewnych, starych i nowych przyjaciół bukowińskich.
Obecnie wybierał się na wesele w góry, na Pokucie. Przybył zatem do domu na dzień i noc po rzeczy i po nowe konie.
W ciągu lat wiele zmieniło się w życiu pana Tytusa. Małżeństwo jego nie tyle rozbiło się, co rozkleiło się powoli. Rzecz wyjątkowa w owej rodzinie i w tych czasach. Bo chociaż nawet tradycja rodzinna przekazuje kilka tragicznych epizodów małżeńskich, bądź z powodu nadmiernej, wprost chorobliwej zazdrości męża — bądź z powodu płochości czy uporu żony — wypadki te jednak kończyły się nieszczęśliwie, zabójstwem, samobójstwem, śmiercią obojga małżonków; koniec małżeństwa — koniec życia. Wypadku rozejścia się małżeństwa dotąd nie było.
O ile można wnioskować z nieco skąpych odezwań się naszego dziadka, któremu pan Tytus zwierzał się i przed którym może się usprawiedliwiał, motywy rozejścia się małżeństwa były tak samo niejasne czy urojone, jak motywy pojedynków. Żona wcale nie była płocha, właściwie nawet nie przepadała za zabawami. Wadą jej było — tak się wydawało jej mężowi — że dostrzegała tylko rzeczy najbliższe, ot te pod nosem i to zawsze jednostajnie, zawsze tak samo. Zabawa — to zabawa. A nie chce Tytus towarzystwa — to niech będzie gospodarstwo. Gospodarstwo — to gospodarstwo. Bo nie wiadomo czego właściwie chce... On zaś myślał sobie, a później mówił, że nawet zabawy nie potrafiła urządzić niebanalnie, w większym stylu. Nie mówiąc o tym, że nie potrafi zabawy urządzić po pańsku tak szeroko, żeby w niej brała udział ludność cała, chłopi, osadnicy, małomieszczanie. Tylko takie ot salony niby wiedeńskie importowane z Czerniowiec. Na to odpowiadała mu żona: „Ależ to chorobliwe! Pragniesz jakiejś fantastycznej popularności, jakiejś taniej sławy u pospólstwa.“
Lecz także w gospodarce — tak twierdził — niezdolna była pojąć jego wielkich planów, tylko zawsze to, co malutkie, z dnia na dzień. Jak ta kurka, co wydziobuje ziarenka tuż pod nosem. On planował rozwój sadownictwa na większą skalę, chciał w tym celu parcelować, sprowadzać polskich osadników i drobnych dzierżawców, dawać ziemię takim, którzy coś umieją, dzielić się nią z takimi. A ona, urzeczona chwilą, tkwiła zawsze w chwili, w tym maleńkim punkciku. Jakby już dalej nic nie było na świecie. Plany Tytusa rozumiała na swój sposób: Ja poprzestaję na tym co jest, a tobie Bóg wie jakie bogactwa, przedsiębiorstwa się roją. Tak żyć i męczyć się — dla pieniędzy, ależ to okropne. —
Nic nie mogło bardziej zrazić pana Tytusa niż takie, jak sądził, płaskie niezrozumienie jego intencji. I trudno było o większy kontrast.
Aby wyjaśnić zasadnicze tło tej niespokojnej osobistości, dodajmy, że Tytus, jak sam opowiadał, już od wczesnej młodości wciąż tętnił jakąś nadzieją przyszłości. Gdy coś się zbliżało, gdy coś miało być, choćby nawet gdy chodziło o pojedynek, był podniecony radośnie, niemal szczęśliwy. Nadzieja tego, co idzie skądś, z przyszłości, rozszerzała mu świat do granic takich iluzji, co do możliwości własnych czynów i spełnień, jakby miał żyć bez końca i miał sił bez miary. Dlatego może, ukochane przezeń w marzeniach krajobrazy, były to stepy bezkreśne, oceany bezbrzeżne, wysokogórskie płaszczyzny dalekie jak w Afryce wschodniej. To były dziedziny jego wymarzonej działalności. Lubił patrzeć przed siebie, mieć świat otwarty przed sobą. Nadzieja jego splotła się z wiarą w przestrzeń. Od młodości i przez całe życie zresztą cieszyły go dalekie jazdy czwórką. We wczesnej młodości oszołamiał go nawet pęd pociągu, którym jechał. Później nieco uprzytomnił sobie niemoc podróżnego, zależność jego od mechanizmu i porządku kolejowego. I już nieraz dłuższa jazda pociągiem sprawiała na nim przykre wrażenie, jakby leciał w dół z jakiejś diabelskiej odskoczni, jakby się zerwał z czartowskiej huśtawki, straceńczo, na złamanie karku, a nie z rozpędem do czynu. O ile wolał swoje czwórki, tak blisko ziemi, w objęciach wiatru, naprzeciw chmur.
Po ożenku przedstawiał sobie nieraz siebie wraz z żoną w takiej wielkiej przestrzeni bez końca. Będą jechać razem ku kresowi horyzontu, horyzontu tak bezkreśnego, jaki widział w Besarabii i na Węgrzech. I tak jeszcze: będą zbierać ludzi, tworzyć osiedla, wymarzone osady ruchu i szczęścia. Ona, kobieta, sercem wyszuka chorych, zmarniałych, biednych, będzie ich ratować, dźwignie ich w końcu. On znajdzie innych: Oczy ich dalekosiężne, nieustraszone, stopy taneczne. Czekają niecierpliwie, czekają na hasło, by wstały drogi, mury, osiedla. Jako swe mieszkanie widział wieżę taką niemal jak wieża Babel, z której by widać było pół ziemi. Ale wciąż dalej, wciąż oboje przemierzać będą i przemieniać ten świat niezmierny.
Ta nadzieja przyszłości wcale jednak nie rzucała jasnego światła na teraźniejszość, nie wnosiła spokoju i ufnej pewności w dziedzinę dnia obecnego. W przeciwieństwie do niej nieraz sam rzut oka na teraźniejszość napawał go nie tylko niepokojem, nawet głębokim niezadowoleniem, złością, wprost rozpaczą. W dojrzalszym nieco wieku, zwłaszcza gdy zmęczyły się marzenia i gdy uświadomił sobie brak prawdziwej aktywności i gdy siedział tak nocą, wciąż w tym samym bibliotecznym pokoju, tuż obok sypialni, a przypomniał sobie, że ma lat trzydzieści z górą i nic jeszcze nie zrobił, nigdzie prawie nie był, popadał w rozpacz. Czuł nienawiść do żony, że — jak mu się zdawało wtedy — spętała go niby galernika tym nędznym szczęściem.
I choć tak lubił patrzeć w dal, choć nadzieję swą związał z przestrzenią, niechętnie spoglądał ku gwiazdom. Bał się ich właściwie. Bo możesz tak iść, gnać, lecieć stepem-morzem, a one niezależnie od twego ruchu, ciągle bez przerwy spokojne, niewzruszone. Tak jakbyś zawieszony gdzieś u góry, spętany arkanem z promieni, ani kroku nie zrobił. Sądzą cię swym ogromem, bezlitośnie przytłaczają swą wiecznością, bez przerwy szepcąc ci, żeś takie straszne nic.
Pan Tytus nieraz opowiadał przyjaciołom dzieje swych podróży, dzieje swych przygód. I dzieje swej nadziei. Z czasem stał się bowiem najbardziej ciekawym, fascynującym opowiadaczem. Przyjaciołom najbliższym opowiadał także dzieje swego małżeństwa.
Człowiek samotny, jakim był nasz dziad, sam nie zwierzał się chętnie i właściwie nie lubił słuchać zwierzeń. Był nawet trochę zniecierpliwiony, gdy Tytus raz, rekapitulując wszystko, skonstatował, że żona zabijała jego wielką nadzieję...
— Po prostu powiedz, znudziła ci się. Chciałeś innych kobiet, w najlepszym razie miłości innej, ciekawszej...
Tytus był prawie oburzony:
— Ona mi się znudziła?! Kochałem ją przecież we wszystkim! We wszystkich zjawiskach! Widziałem ją ciągle na tle nowych krajów, nowych zdarzeń, nowych ludzi. Nawet ciągle w nowych strojach ją widziałem, przebierającą stroje, a nawet przyswajającą sobie odruchy i maniery kobiet innych stref, innych krajów i narodów. Ale wszędzie, zawsze ją widziałem. Jakżeż ją kochałem! Jeszcze podczas wspólnego pobytu na Bukowinie, jeśli inaczej nie było można, jeździłem tędy i owędy. Po prostu na to — by tęsknić za nią wciąż z innego miejsca. By odnowić tło, by widzieć ją — inaczej. Łączyłem tęsknotę do niej wciąż z innymi miejscami, z nastrojami różnych krajobrazów. Byłem tu wtedy raz wiosną u was w górach. Pamiętam: gdy wracałem, zanim dojechałem do zakrętu pod Sokolską Skałę, tak dobrze, tak rozkosznie było myśleć, że tam, za tą skałą, za rzeką, za łąkami i za zielonym pasmem łagodnym — jest ona. A ona co? Chciała, bym robił znajomości, których unikałem od dziecka. I w gospodarstwie to samo: wciąż jakiś obrzędowy regulamin niepotrzebnej nudy. Daj spokój. Zanurz najpiękniejsze sny, zapał najgorętszy w sos banalności, ciągnącej się jak klej — im nieszkodliwszy — tym gorszy.
Nie wiadomo, czy dziadek dał się przekonać. Chociaż wcale nie miał antypatii do Tytusa, a nawet go lubił, tak odzywał się o nim:
— On — tak mi się wydaje — nie ma środka ciężkości w sobie. Szuka wciąż siebie u drugich poza sobą. Zatem kochać mu — po prostu trudno. Żona tak długo go pociągała, jak długo był daleko. I miłości szukał — gdzieś — w przestrzeni, w dali. A te pojedynki? Co to znaczy? Czy ktoś, kto mocno stoi na nogach, będzie się czuł zachwiany, obrażony tak łatwo, na każdym kroku? Przeciwnie, obraza niemal nie ma doń dostępu. I właśnie z Tytusem po powrocie to samo się dzieje, choć niby to się zmienił. Choć dawniej nie znosił nudnego towarzystwa bukowińskiego, po powrocie z Ameryki na całą Bukowinę nie było człowieka bardziej towarzyskiego, bardziej udzielającego się i rozmownego jak Tytus. Wciąż szuka siebie u drugich — poza sobą.
Jednak po powrocie z Ameryki sam Tytus dawał wyraźnie do poznania, że koniec końców — ważniejsze jakieś sprawy jeszcze niż małżeńskie były głównym tłem rzekomej przemiany w jego życiu, jego wędrówek, jego powrotu.
Wyrwał się przecież w świat, by im tam coś powiedzieć, dodać coś niezmiernie ważnego, coś, co utożsamiał ze swoim istnieniem.
Wybrał się naprzód na zachód, szlakami przeważnie już utartymi. Wybrał takie szlaki i środki komunikacji, które wydawały mu się jedynie stosowne dla ludzi z jego klasy.
A tam świat był stary, gotowy. Jak gdyby nawet mniejszy czy ciaśniejszy od małej, zacofanej Bukowiny z kresów Europy, czołowego bastionu Karpat, u bramy Bałkanu i stepów czarnomorskich. W zakątku bukowińskim wydawało się, że „świat“ czeka, że przyszłość otwarta dla jakiejś niepoprawnej nadziei. A oni tam wszędzie już zapomnieli o tym. Może już dawno odrobili wszystko...
Zatem opuścił Europę, zerwał z nią wszelkie stosunki, nawet listowne z rodziną. Musiał tak się odciąć. Bo choć nie brak mu było energii ani odwagi, ani nawet pewnej wiedzy, nie przywiózł ze sobą odskoczni duchowej, z której by mógł rozpocząć bieg naznaczony przez nadzieję. Natomiast obarczony był mnóstwem hamulców i przeszkód. Trudno mu nawet było wyrwać się ze szlaków tej klasy, do której należał. Z początku więc po prostu dużo podróżował. Wałęsał się okrętami, pociągami po wszystkich Amerykach, Afrykach, Indiach, Australiach. Dopiero po latach uwikłała go jednak Ameryka, zawsze pełna tężyzny i rozmachu, a w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia już stabilizująca swą odrębność.
Było to po wojnie secesyjnej, która zakończyła zupełnie stadium kolonialne, i po wprowadzeniu pięciu technicznych „cudów świata“ do Ameryki.
Któż przyjeżdżał w owe czasy do Ameryki? Co przenikało z Europy przez „sito Atlantyku“? Jak słusznie zauważono, to co było bardziej amerykańskiego w Europie. Co było śmiałe, wolne, awanturnicze, co kochało Amerykę.
I gdzież mógł — tak by się zdawało — nasz pan Tytus znaleźć kraj stosowniejszy dla siebie nad ten, w którym od czasu wojny wolnościowej według słów rodzimego myśliciela amerykańskiego „na miejsce chronicznej desperacji usadowiła się chroniczna nadzieja“. Rzucił się w ten wir nadziei jako jedna z fal. Nikt tam, zdawało się, nie był zmęczony życiem, każdemu było go za mało — ilościowo. Ludziom, co czuli obecność przestrzeni i mocy amerykańskiej, za mało było lat Mathusalemowych. Tak samo za mało było lat dla ludzi, którzy ocknąwszy się z drzemoty zapragnęli kultury europejskiej. I to nie kultury jednego narodu lub jednej epoki, lecz „esencji“ ze wszystkich kultur i epok, których dopełnieniem, ba, nawet ziszczeniem miała stać się Ameryka. Czy dla imitatorów czy też dla tych, którzy dumniejsze stawiali sobie zadanie, jakimże bodźcem były olbrzymie braki Ameryki, wciąż jeszcze pokrywane intuicją albo bluffem.
Ale że nie można było ziścić na raz tyle możliwości, odrobić tyle braków i zadowolić apetyty podniecane tyloma możliwościami, cechą Ameryki stało się „wyskakiwanie ze skóry“. Kto nie wyskakiwał ze skóry, nie był prawdziwym Amerykaninem. Był zacofańcem, był po prostu zwierzęciem.
Czyż nie był to wymarzony kraj dla naszego bohatera?
Co prawda nie robił niczego nowego. Idąc szlakiem nadziei poszedł zupełnie szlakiem Ameryki. Dla niego były to bądź co bądź na razie drogi życia nowe. Móc realizować zamiary, każdy niemal zamiar! Nie widzieć żadnego prawie zamiaru od razu przesądzonym, osądzonym, skazanym już w kolebce na zagładę.
Ale gdy w końcu jednak ustabilizował się i osiedlił w Chicago, gdy sprowadził tam swoich synów, mając więcej czasu i sumując powoli wszystko, widział — wprost z rozpaczą i rosnącym przerażeniem — że to wszystko nie jego droga, że jest coraz uboższy w nadzieję. Bo gdy ciągle wyskakiwał ze skóry jak każdy zresztą, nie był ani dnia w swojej skórze. Taka nadzieja bezpamiętna — to zobaczył — musi się skończyć kiedyś wulkanem piekielnej rozpaczy, gdy się zbudzi i uświadomi. Objawieniem stały się dlań wtedy słowa amerykańskiego mędrca, że Ameryka to wielkie pole jałowca, gdzie ani cedr ani dąb nie wystrzeli w górę. Albo jeszcze gorzej: ujrzał, że to zbita nieskończona gęstwina jałowca na jałowej jakiejś Północy, co roku ginąca i znów odrastająca co roku. Wszystko było tak przemijające, tak bez pamięci, jakby nie było żadnego ja, ani nawet jego własnego. Ziszczanie licznych zamiarów tym mniej syciło nadzieję. Przeciwnie, każde spełnienie powoli wypalało nadzieję, utrwalało choćby nieświadomie beznadziejność. Bo były to spełnienia w kraju Liliputów, bo nie były to dzieła, ino business. Jedno nie wiązało się z drugim, a kto mógł kiedy sprawdzić, czy wiązało się z całością. Nie pozostawiały za sobą pamięci, tonęły. Jeszcze nigdy nie otworzyła się przed nim tak przepaścista pustka, jeszcze nigdy tak nie naskoczyła nań upiorność przemijania ludzi, bez pamięci, bez śladu duszy. —
Tak to w ciągu lat przekonał się, że nie był potrzebny nigdzie. Nadzieja jego była niepotrzebna, nieprzydatna do niczego. I w jego skórze źle, niepotrzebnie umieszczona.
I koniec końców było to tak, jakby kto szukał sobie honorowych przygód, bohaterskich przygód, w tłoku śpieszących się i zajętych ludzi w wielkiej poczekalni kolejowej. Albo spodziewał się poczynić odkrycia geograficzne lub podróżnicze okrętem normalnie kursujących linii pasażerskich. Albo szukał nieznanej zwierzyny w zwierzyńcu podmiejskim, gdzie za uiszczoną z góry sumę można odstrzelić zamówioną zwierzynę.
Pan Tytus zrozumiał — powiadał, że zrozumiał — iż skoro jeden świat pokratkowany szynami i szlakami — co więcej, gdy świat drugi, nowy rzekomo, nie rośnie w górę, nie ma wierzchołków ani głów, ani pamięci, a nadzieja jego trzyma się tylko pędami i przyziemnością — to tamte pragnienia na nic. W tym bezdrożu, w jałowcowym wertepie strasznej beznadziejności — jedynym wyjściem był powrót do portu, z którego wyruszył, aby przypomnieć sobie siebie samego.
Znów mu była potrzebna Bukowina. Zostawił w końcu wszystko synom, poczynił starania w sprawie powrotu. Wrócił do kraju.
Niegdyś przekroczył swój Rubikon. Na drugim brzegu było pustkowie. Zatem cofnął się znów. I nikt nigdy nie dowiedział się o niczym.
Po powrocie zastanawiał się nieraz nad tym, czy właściwie ojciec jego nie urządził się najmądrzej. Nie wyjeżdżał prawie poza Bukowinę, gdzie zresztą miał wielu krewnych i przyjaciół. Nadziei żadnej zapewne ziszczać nie chciał, a widoczny niepokój, który i jego może nurtował, regulował w ten sposób, że co nocy sypiał gdzie indziej, na innym folwarku, na innej leśniczówce lub wreszcie w gościnie, wciąż u kogo innego. A nawet jeśli zatrzymał się gdzie nieco dłużej (nie dłużej oczywiście niż dwa, trzy dni), zawsze konie jego czekały zaprzężone, gotowe każdej chwili, dniem i nocą, do odjazdu. —
Po powrocie nurtowały Tytusa wspomnienia. Odbijały się podwójnym echem żalu i podrywów nowej, lecz odbitej już wtórnej nadziei. Jak u wyczerpanego miłością kochanka za poruszeniem jakiegoś dawnego lub niedawnego wspomnienia znów zaczynają się budzić i wylęgać pragnienia i tęsknoty miłosne, tak też czasami zalatywały doń jeszcze dawne „przestrzenne“ tęsknoty. Myślał o ziemiach i stepach, wchodzących w skład potwornego imperium carskiego, skąd niegdyś przywędrowali jego przodkowie kozaccy. Tam gdzieś — tak znów uwodziło go marzenie przestrzenne — ale dalej, jeszcze dalej, za Donem, za Wołgą, nad Uralem, za Uralem... Tam kiedyś coś się zacznie. Nie maszyny tylko i nie business bez końca — jakby nie było człowieka i pamięci — tylko ludzie, człowiek, dusza! Rzesze przyjaciół pomocnych, szczodrych sercem, z taką wiernością, z taką pamięcią i taką rozpiętością pamięci, jakiej nie było dotąd.
Ale niezwłocznie zasłaniały mu widzenie wspomnienia tego, co wiedział o najbliższej mu klasie tych krajów, o ziemianach rosyjskich.
Gorsi od kiepskich nawet Bukowińczyków — tak mu się zdawało. Nieoryginalni rozrzutnicy i marnotrawcy, bez innej woli jak desperacka, mali ludzie pochłonięci bezmiarem stepu. O ileż mu bliżsi nawet ci prostaccy i bezgłowi Amerykanie, chociaż nie mają pamięci dłuższej niż na rok. Znów go odtrąciło. Brr — Ostatecznie w tej Rosji, czy raczej jak lud nasz mówi „w tych Rosjach“, to chyba wszystko embriony jeszcze, w mroku pogrążone, nie ludzie, nie istoty żyjące na jasnym tym świecie. —


∗             ∗

Penetrując owej nocy powoli pokoje swego domu, trzymając zapalony świecznik w ręku, zapalając przynajmniej na chwilę tu i ówdzie świeczniki, stojące po pokojach, szukając różnych drobiazgów, wspominając z początku mimo woli, a potem rozpamiętując coraz dokładniej, pan Tytus ze wstydem i żalem odsłaniał sobie ów dawny egocentryczny habitus pełen nadziei: Tło błękitno-różowe, a na nim misterne wieżyczki pomysłów niemal górnolotnych, zawikłane arabeski zachcianek groteskowych, lecz naprawdę idealnych. Ale teraz był tak samo zaprószony, niepotrzebny z całym swym bogactwem rupiecia-doświadczenia, jak te pokoje.
A były tam dziesiątki pokoi, umeblowanych w ówczesnym pojęciu pięknie, w każdym razie dostatnio. Jakżeż zaprószone, tak gruntownie zawalone pyłem obfitym, że wdzierał się w każdą najmniejszą szczelinę, powypełniał wszystkie zagięcia i łuki, zaokrąglił kanty. Czuło się, że jeszcze kilka lat, a pył wypełni wnętrza pokoi, zakryje w końcu wszystko. A potem stężeje, pokryje dom cały zbitą twardą warstwą. Ileż to dziejów, ile dzieł ludzi pokrył już i na zawsze pogrążył pył taki.
W kątach leżały pozwijane i poukładane jeden na drugim w zwojach dywany i chodniki, wszystkie oblepione pyłem, jak gdyby kitem. Tymczasem i wzorzyste, gładkie podłogi pokryły się tak grubym pyłem, że nie było ich widać.
Pan Tytus stąpał po miękkiej warstwie pyłu jak po dywanie. Kroki jego odsłaniały wzorce posadzki. Przy każdym kroku zeschłe posadzki trzeszczały niesamowicie. Echa niosły się po pokojach, jak gdyby były puste, mimo iż były wprost zawalone meblami.
W wielkim salonie, gdzie zawsze grywała żona pana Tytusa, stały dwa fortepiany i długie szeregi przeróżnych kanapek i taburetów w pokrowcach. Porcelany pozsuwane w kąt były nakryte byle jak, obrazy pozakrywane płótnami dość starannie. Przez pękniętą osłonę płócienną otulającą obraz, pędzla malarza wiedeńskiego Waldmüllera, wyglądał wielki dąb, namalowany trochę pedantycznie, lecz ciepło, a pod nim szczęśliwie roześmiana twarz styryjskiego chłopca wiejskiego. Story były pospuszczane, częściowo jednak popękane i porozdzierane.
Tam, w tym wielkim salonie podłoga trzeszczała najzgiełkliwiej. Po każdym kroku jeden trzask wywoływał zaraz chór trzasków, które naprzód rozpryskiwały się, a potem wracały, okrążały gościa, rzucały się w pogoń, ścigały go. Pan Tytus przeszedł jak mógł najprędzej, zostawiając poza sobą pogłosy trzasków.
Dalej biegły szeregi saloników, buduary, wnęki z dużymi oknami, gabinety. Oprócz wielu mebli, były tam wszędzie świeczniki i wiszące pająki bez świec. Nie brakło rzeczy starych, jak kolekcja zegarów, weneckie szkła i tureckie makaty. Wreszcie w narożnicy oszklonej niebieskawymi witrażami mieściło się coś w rodzaju zbrojowni, zbiór pamiątkowej broni kozackiej i polskiej.
Pan Tytus dotarł w końcu do dwu niedużych pokoi, gdzie była niegdyś ich sypialnia. Właściwie był to jeden pokój, przedzielony grubą, ciężką kotarą. Nie ruszana od lat, zastygła, stężała w swych fałdach i, zdawało się, stwardniała. Pan Tytus odsunął ją z pewnym trudem. Łóżka w obu sypialniach wyścielone były tylko zeschłymi skórami fok, bez poduszek, bez kołder, bez żadnej pościeli.
Tuż obok sypialni znajdował się nieduży gabinet z półkami pełnymi książek aż pod sufit. Niektóre książki czekały cierpliwie, statecznie na stole pod oknem tak, jak je zostawił przed trzynastu laty, niektóre zaś rozpostarte na podłodze jak trupy żołnierzy po porażce. Nie schował ich wtedy, jakby miał wkrótce do nich powrócić. Na stole leżały tam stare opisy Abisynii, Cejlonu, Nepalu, wielkie francuskie monografie o ptakach, na podłodze różne filozofie, poematy... Woń marzeń wionęła nań tak silna, jak duszny zapach oranżerii.
Tam to gnieździły się też owe czarodziejskie tła błękitne i różowe. Takie, że cokolwiek położyć na nie, nabiera barw nadziei. Zdawało się, że leżą zwinięte w jakiejś szczelnej miedzianej rurze, jak stare sztychy i dokumenty. I nasiona nadziei samej też tam być miały poskładane (jako rękopisy) w jakiejś skrytce, tak jak się składa.. nasiona kwiatów i jarzyn. Czy można by je odnaleźć po latach w tej samej płodności, tak jak się odnajduje nasiona?
Znieruchomiał, gdy przyszedł tam, do gniazda nadziei. Bał się ruszyć z miejsca. Nie śmiał pomyśleć, że może nie ma nasion takich, że gdyby pootwierał i przeszukał szuflady i schowki, jemu tylko znane, nie znalazłby tych planów w zwojach ani nie rozpoznałby swych rękopisów, jako zarysów arcydzieła, które zachowały swój wielki potencjał.
Nie dotykał niczego, ani nie szukał.
Pozostawił wszystko w zawieszeniu. Jak gdyby można raz jeszcze zacząć wszystko w pięćdziesiątym roku życia. Co dnia rano budzić się z nadzieją nową, taką, na którą czeka świat, taką, bez której pogrąży się w nonsens.
Przeszedł do następnego pokoju.
Tam właśnie (w małym pokoiku, tuż obok biblioteki, gdzie dawniej nieraz odpoczywał) Wielgosowa pościeliła mu na miękkiej otomanie z oparciem. Pan Tytus wszedł ze świecznikiem, postawił go na stoliku obok łóżka, a sam zaczął szukać oczyma, gdzie by usiąść najwygodniej. Usiadł wreszcie przy wielkim piecu z marmurowym kominkiem, na niskim pluszowym fotelu z oparciem otaczającym ściśle ciało. Rozsiadł się wygodnie, na dobre.
Z leckiego boku co jakiś czas nalatywał wiatr. Gdy dotarł do domu, grał tęgo a wieloma przeciągłymi głosami, z których każdy można było odróżnić, długo śpiewał w kominach.
Wiatr, wielki głos wielkiego świata, do reszty zmieniał wszystko, cofał czas, zakręcał go wstecz ślimakowato, po czym zawieszał ten zwój gdzieś głęboko przed zaczęciem się czasu. Przestrzeń małą pokoiku wyniósł na coś jedynego a bezpiecznego, jak jedyny i zupełnie zamknięty system w kosmosie, jakby nie było tej innej nie kończącej się otchłani. Usunął rzeczywistość tej otchłani, sprawiał, że nie była potrzebna. Owszem, przynosił wiatr ów w sobie i tę wielką przestrzeń, ale jako widowisko dla loży zamkniętej a uprzywilejowanej.
Muzyka słuchana z oddaniem staje się światem, przerzuca i przekłada kamyki naszej mozaiki życiowej, wyłoni nieraz wzór nieznany, dziwny albo odszuka jakiś dawno zgubiony. I granie wiatru wałem zalewało mały pokoik i duszę pielgrzyma, ogarniało je chorałem, który szedł od całości świata.
Tak jak śpiącego więźnia samotnego ogarnia nagle potężny chorał ze świątyni. Głos tajemniczy przemówi zeń: Czemużeście są małej wiary? I zaraz odpadnie ze strapionego nędzarza złuda jego doli nieszczęsnej, a oswobodzone nagle serce zagra wraz z chorałem prawdą swobody i wielkiego powołania człowieka, nie kiedyś, gdzieś — a tam, gdzie jest.
W ogrodzie szumiały stare drzewa. Grały w wichrze tak znajomo, ale jeszcze trochę inaczej. Konary ich zgrubiały, wyrosły nowe gałęzie, nowe wicie. I było jeszcze piękniej. Jakby dawne, staroprzyjacielskie głosy podchowały sobie nowe potomstwo dzieci, głosów młodych. I tak, zwiększoną rodziną radowały się w święcie wichrowym.
Potem wiatr znów ucichał na czas dłuższy. Tylko daleko, daleko od strony rzeki dudniło coś, galopowało, to znów wołało niesamowicie.
Pan Tytus nie kładł się do łóżka. Pozostał na przytulnym foteliku koło pieca. Wolał tak użyć sobie „domu“, niż aby spanie w łóżku, na dobre, połknęło jednym haustem wszystkie nocne godziny. W tym właśnie, że mógł wysłuchiwać wiatru jako świata, ujrzał znak ziszczenia, że wszedł w swoją skórę, w swoje ciało. To mu dało świadomość, że jest w porcie, z którego wypłynął. Coraz wyraźniej, może przez kontrast do całego domu opuszczonego, może do dalekiego tętnienia wichru, a w drzemce prawie nawet przez kontrast do całego świata i losu, nachodziła nań senna błogość — „domu“.
Dom to takie schronienie jak ja człowiecze. Tylko gdy szczelne, zwarte i ciche, może zeń wypłynąć tęsknota zdobywcza. I wtedy doń dochodzi muzyka świata. Dal nie jest zagrożona, nie zatarasowana, lecz zapewniona, zawsze obecna — wytężenie do jej osiągnięcia niepotrzebne.
W tej otoce, dobrze schronione, powoli zaczęły dygotać i wiązać się płomyki błękitne. Błyski swego, właściwego życia zapowiedzianego przed laty trzynastu. Świetlne wężyki nadziei, jednak bez chęci ruchu. Skąd mu się to wzięło?
Budził się na chwilę. Otwierał oczy. Nasycał się stanem nie znanym od lat i właściwie nigdy tak naprawdę przezeń nie nazwanym — „domem“. Kufry, walizy i kuferki nie domknięte, niecierpliwie i jakby niespokojnie szczerzyły doń pyski półotwarte, jak sfora psów myśliwskich prosząca o poszczucie, w obawie podejrzliwej, że każą im zostać w domu. Pan Tytus nie zwracał na nie uwagi. Piec ukołysywał go, rozbrzmiewając co jakiś czas graniem wichrowym. Na ciało jego nieustannie siał dobre ciepło. Tak płynęły godziny szczęśliwe, domowe godziny, zasunięte gdzieś w głąb czasu, w podołek świata, przed poczęciem czasu i kiełkowaniem nadziei, zanim człowiek się narodził.
Nasz bohater zastanawiał się już nieraz nad tym, czy krajobrazy w powieściach, w poematach mają jeszcze jakiś ważniejszy sens prócz projekcji poszczególnych nastrojów. Teraz gdy wiatr zaniósł go do „domu“ i usadowił tam, sądził, że zrozumiał to zupełnie.
Całość świata zawsze jest przecież obecna w pewien sposób, choć nie zawsze tak wyraźnie, by sobie ją uświadomić. Boć nie zawsze są uszy do słuchania. Od dreszczu podziwu i przeczuć, spływających z zielonych pagórków letnim wieczorem, poprzez różne możliwości widzenia, aż do takich widzeń jak trzęsienie ziemi, sen o gradzie meteorów lub wizji takiego stanu, kiedy by z powodu powszechnej repulsji wszystko zaczęło się rozlatywać, są to różne gradacje objawiania się całości świata w widzeniach. To wszystko rozpruwa i wysypuje — ten, który goni przed siebie.
Lecz wicher ten i świat ten od lat pewną pracę spełniał tu na miejscu, pracę widzialną. Niósł niestrudzenie i bez ustanku, wraz z graniem, fale i warstwy kurzu. Zasypywał dom. Podjął dzieło zasypania domu. Dzieło to i zamiar wykryły się podczas okresu, gdy nikt nie przeszkadzał. Tym widoczniejsze było, że gdyby mu nawet kto przeszkadzał przez odkurzanie i zamiatanie, byłaby to tylko przerwa chwilowa.
Pan Tytus ocknął się znów.
Ciepło łagodne bez przerwy płynęło od pieca. Chciał pochwalić piec jak starego sługę, którym trzyma się dom. Zmęczenie czy luba senność wstrzymywały go od wszelkiego ruchu. Po jakimś czasie wiatr ucichł. Pan Tytus wstał. Poklepał piec ręką.
Lecz wtedy właśnie ręka ugrzęzła niemal w warstwie kurzu, jakby w zbitej pajęczynie.
Targnęło nim, poczuł, że jest w grobie. Czy przejrzał cichą, wytrwałą pracę wiatru i świata? Czy wspomniał także puste łóżka bez pościeli, czy też przejrzał upiorność bibliotecznego pokoju i wszystkie jego niemożliwości, tak wytęsknione?
Dusił się prawie. Otworzyć okna, rozerwać story? Chciało mu się krzyczeć: ratunku! dokąd tu uciec! Głośno powiedział sobie tylko — po angielsku — sucho i cierpko: Be gone!
Wziął świecznik do ręki i wyszedł z pokoiku.
Pan Tytus ogromny, posągowy człek, świetny jeździec, wytrwały podróżnik, ufny w swe zdrowie, nie słuchał ostrzeżeń lekarzy, że jest chory na serce. Wiedział dobrze, że jest inaczej. To uczuciowe, potrzeba przestrzeni — powiadał — „nerwowe“, jak się teraz mówi modnie. Coś podobnego przydarzyło mu się przecie przed laty w Nowym Jorku. Raz w hotelu, na wysokim piętrze dostał krwotoku z nosa. Nie mógł go jakoś zatrzymać, zdawało mu się, że go siły opuszczają. Przerażony nagle, szukając ratunku, postanowił: uciekać, uciekać w przestrzeń, z tego ciasnego kojca, z tego ciasnego ciała, gdzie czyha śmierć. Szarpnął okno, otworzył je pośpiesznie, spojrzał w dół. Czyżby tamtędy? Opamiętał się, opuścił śpiesznie hotel. Wziął dorożkę do portu. Spędził tam noc na kanapie, na ganku jakiejś traktierni portowej — blisko morza i ziemi, blisko wiatru, bez dachu i bez domu ciasnego, poza ciałem.
Gdy gorączka ogarnie ciało, a kurcz wstrząśnie wnętrzem i wykręci je, wszystko oddala się, cały świat znika, znika wszystko, prócz własnego ciała. Ale gdy świat jeszcze nie uciekł, lecz zjawia się dopiero ta groźba przerwania pępowiny łączącej nas ze światem — może wtedy nagłe przerażenie jest sygnałem utraty, zapowiedzią wypędzenia z tego widzialnego świata.
To był proces zawiły i zapamiętały, który pan Tytus prowadził ze światem.
Tej nocy dane mu było ujrzeć rozwikłanie i to tylko na chwilę. Podobnie bywa z objawieniem, muzyki. Ale — mimo że bez intencji, choćby mimowolnej, bo ta jest bądź co bądź dziedziną sztuki — mocniejsza i mniej zwiewna była mowa wichru i świata — w domu. Nie miał jej odtąd zapomnieć. Czy ten raz jeden przejrzał, że przestrzeń poddana czemuś? Ze mały dom, że gniazdo, że korzenie drzewa wciąż na tym samym miejscu, w swym wyrzeczeniu zaczerpnęły więcej z wielkiego wzoru niż ogromy ruchu.
Krajobraz to realność lub drogowskaz ku niej, jej memento. Świadomość jest tylko sztucznym wyborem, wycinkiem z niej, jak obraz na ścianie. A ona obca, bez troski, nie zasypująca nas pyłem. To przyjazna, bo wyzwolona od nas samych.
Stare wahadło desperackiej nadziei jeszcze działało. Znów wystrzeliło go w przestrzeń i ku wichrowi, który tam był czynnym jej duchem.
Pan Tytus przeszedł szybkimi krokami ze świecznikiem przez pokoje. W wielkim salonie trzaski i echa leciały za nim, ścigały go mściwie aż do bólu. Zatrzasnął wreszcie za sobą, jakby z irytacją, szklane drzwi od werandy i wyszedł na dwór.
Obszedł dom powoli, doszedł do oficyny. Zbudził Wielgosa. Kazał mu iść po konie. Wielgos zebrał się w mig i z przejęciem jak zawsze udał się ku folwarkowi. Pan Tytus jakoś nie miał ochoty pozostawać blisko domu. Niecierpliwił się coraz bardziej. Noc była jasna, księżycowa. Rześkim krokiem poszedł także w stronę folwarku. Wrócili razem z Wielgosem. Krzątali się gorliwie, wyszukiwali rzeczy, pakowali kufry.
Gdy bryczka zajechała, Pan Tytus był już gotów. Oglądnęli jeszcze dokładnie tarantas, latarnie, uprząż.
— Raniutko będziemy w Berhomecie. Bywaj zdrów, kochany Wielgosie. Trzymaj się. Aha, czy masz coś do mnie?
Wielgos zajęty był poważnie jakąś myślą, chciał coś mówić. Machnął ręką, że ma czas. Widział, że pan się śpieszy i niecierpliwi. Żegnał się z przejęciem jak zawsze.
Powożąc sam, mimo orzeźwiające podmuchy wiatru i jasność księżycową pan Tytus poczuł wkrótce zmęczenie. Wspomniał i zapewne jeszcze lepiej zrozumiał ojca, który zawsze miał konie zaprzężone i gotowe do wyjazdu. A wtedy spał spokojnie, choć co prawda co nocy spał gdzie indziej.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.