Barwinkowy wianek/Bałaguły
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barwinkowy wianek |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1983 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
We wietrze, w ślady wiatru z Kołomyi-miasta jeden za drugim sunęły wehikuły dziwne. Dobrze znane ówczesnym ludziom, naszym stronom; dla obcych — dziwo nie lada. Powiedzmy od razu; to bałaguły.
Bałaguła to znaczy nieco uroczyściej: mistrz konia, bardziej nowocześnie: gospodarz konia, całkiem współcześnie: furman od szkapy. Dla oderwanych od regionu bałaguła oznacza niestety powolnego niedołęgę, a „bałagulić“ — zwlekać bez końca.
Bałaguła to nie byle czwórka rwąca z kopyta, ani kurier opętany pośpiechem, co przeleciał świat i nic go w nim nie obchodzi. To fura ściśle ziemska, związana z ziemią, z tym światem. W naszym kraju właścicielami a jednocześnie woźnicami i konduktorami bałagułów są Żydkowie kuccy, kosowscy, delatyńscy, a nawet kołomyjscy, przez całe życie, ba, przez kilka pokoleń poświęcający się zadaniom komunikacyjnym. Na długim, dość wysokim, bo przeznaczonym niegdyś do przebywania brodów wozie, czasem krytym, przeważnie otwartym, jest szereg równoległych siedzeń na gurtach, wyściełanych workami z sianem. Można siedzieć na wszystkie strony, towarzystwo obraca się do siebie twarzą, plecami albo w półobrocie, stosownie do gustu i potrzeby.
Bałaguła odznacza się — bez końca. Ma wszystkie cechy instytucji dobroczynnej, przejazd nim jest bardzo tani. Jest bezpieczny, bo powolny, a powolności pojazdu nikt nie zauważy, tak porywająca jest żywość woźniców, tak pociągająca rozmaitość pasażerów, a nade wszystko ich ilość. Nie jest wszakże nigdy przepełniony. Pełny jest zawsze, a nikomu miejsca nie odmówi. Pojemność jego jest nieograniczona. Stąd przystając często, czeka długo. Mimo odziedziczoną czy wrodzoną wesołość, żaden bałaguła nie jest lekkoduchem. Nie zawraca z drogi, o nie! Ale też nie porzuca lekkomyślnie krajobrazu. Mistrzowie patrzenia i mistrzowie słuchania nigdy nie powinni inaczej jeździć jak bałagułami. Już w Kołomyi bałaguła przystaje co najmniej trzy razy — oficjalnie. Nawet gdy wyruszy wreszcie z placu sianowego obok cerkwi, to od razu zajeżdża po wodę kilka kroków dalej do studni zwanej klasztorną, zbierając wszędzie uczestników podróży. Wszelako za parę groszy, albo jeśli chodzi o osobistości takie jak majster garncarski, czy nawet podurzędnik magistratu, nie mówiąc o osobach państwowych, zajeżdża przed dom podróżnego.
Objeżdżając tak okrężnymi drogami wiele uliczek, już w samej Kołomyi odbędzie podróż nie lada. Prócz tego, gdy już pewien jest swych gości, odwiedza różne sklepy, załatwia przeróżne sprawunki dla mniejszych central, jak Jabłonowo, Utoropy, Kosów, Kuty, i dla ich okolicy. Bałaguła właściwie dopiero wtedy odjeżdża, gdy już nie ma nadziei na więcej gości. Toteż gwałtowne trzaskanie batem wcale nie jest pod adresem koni, a służy tylko dla zachęcania ludzi, podobnie jak entuzjastyczne, powtarzane co pewien czas okrzyki: „Już, już, już jedziemy!“ Czasem, z powodu tak dokładnego zbierania pasażerów, wyjedzie zbyt późno i nocuje tuż za mostem na Wierbiążu, lecz chętniej nieco dalej, aby pasażerowie nie wymknęli się. W czasie noclegu zbiera nowych gości. Nie zdarzyło się jeszcze, nie słyszałem przynajmniej o czymś podobnym, aby wehikuł pękł lub siadł z powodu przepełnienia. Nie zdarzyło się też, by konie ustały lub odmówiły posłuszeństwa, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, aby się spieszyły. Bez przerwy drepcą truchcikiem, drobią krok za krokiem, niejedna fura je przepędzi, ale wytrwałej i równomierniej nie idzie żadna. Ludzie niestali, niezdolni do osiedlenia się, bezmyślni i niespołeczni nie godni są jechać bałagułami. A ci co razem przejechali raz tylko z Kut do Kołomyi, to tacy dobrzy znajomi i sąsiedzi, jak gdyby mieszkali koło siebie. Nie sztuka to przebywać wielkie przestrzenie w długim czasie, a wciąż bez przerwy z kopyta rwać, jak to się praktykuje w tej jakiejś niesamowitej Syberii. To właśnie sztuka właściwa Pokuciu, jechać przyjemnie, wygodnie a długo, nie przebywając większej przestrzeni jak z Kołomyi do Żabiego.
Istnieje w języku, którym mówią u nas Żydzi, wyraz urobiony z polskiego słowa: kłopotnik. Mimo kpiący odcień oznacza właściwie człowieka odpowiedzialnego, który nie tylko ma dużo trosk własnych, ale chętnie i gorliwie obarcza się kłopotami: kłopotami rodziny, sąsiadów, swojej gminy, powiatu, swego narodu, kłopotami świata.
Bałaguła żydowski nie tylko chętnie przyjmie kogokolwiek i gdziekolwiek na swój trzeszczący wóz. Nie tylko poczeka na każdego godzinkę, dwie, i jeszcze do południa, i jeszcze do przedwieczerza. Od każdego przyjmie list, pieniądze, przyjmie pakunek ciężki lub lekkie zawiniątko dla wręczenia po drodze; mało tego, do dania Iwanowi, aby zaniósł do Herszka, aby tamten uwiadomił Duwyda, aby sobie kiedyś odebrał. Przyjmie zlecenie, choćby przekazanie jednego słowa, pamięta bez notatek, załatwi dokładnie, choćby po miesiącach. Jest ucieleśnieniem kłopotnika.
Pamiętnej nocy kiedy rozpętał się wiatr, każdy rzetelny kołomyjanin, jako cywilizowany obywatel Galicji, gardzący harcami nieokrzesanej przyrody, pomyślał sennie: oho, już nie tylko po jeździe, już po weselu! Jednak słoneczny poranek i ciepły wiatr, przelewający się tryumfalnie po błękicie porwał młodzież miejską już przedtem przygotowaną do wyjazdu.
Pięć bałagulskich wozów umyślnie aż do samej Krzyworówni zamówionych, wypchanych sianem w zastępstwie resorów, nakrytych weretami i wysztafirkowanych na urząd, czekało od świtu na placu Sianowym. Na ich czele stał z długim ciężkim biczyskiem, w rozklekotanych bardzo wysokich buciorach, w zamączonych spodniach, nieokreślonego koloru kurtce i wyszarpanej czapce barankowej, reprezentacyjny senior bałagułów kołomyjskich — Bjumen Petranker. Stary Bjumen był to człek wysoki, tęgi, siwooki, z nawisłymi krzaczastymi brwiami, gęstym wąsem i niewielką siwą brodą. W odróżnieniu od braci żydowskiej, jego jasne niewypłowiałe jeszcze oczy i całe oblicze promieniało entuzjazmem, bez cienia wątpicielstwa. Bo bez entuzjazmu któż potrafiłby przez całe długie życie bez przerwy, przy wszelkiej pogodzie przebywać przestrzeń Kołomyja—Kuty co najmniej sto razy rocznie. Umiał długo rozprawiać z każdym kandydatem na podróżnego. Opanowywał wszelakie temperamenty, rozbrajał grubianów, zakrzykiwał głupich, dodawał otuchy nieśmiałym. W czasie podróży i popasów chętnie opowiadał wspomnienia, historyjki, bajki. Na co dzień używał języka słowiańskiego, zupełnie eklektycznego o swoistej wymowie kołomyjskiej. Wiedziano jednak, że co najmniej w pięciu językach swobodnie przechodził z jednego w drugi: z polskiego na ruski, potem na żydowski, później na niemiecki, i nawet na rumuński. Poza tym, także mówiąc po żydowsku, czerpał akcenty szczerości z ruskiego, uczoności z niemieckiego, elegancji z polskiego, a najwyższą mądrość z hebrajskiego. Nie brak mu było pewnego kpiarskiego uśmiechu, który go nie odstępował. Z kogo kpił nie wiadomo, czy ze swego losu wiecznego furmana, czy z ofiar losu — pasażerów bałagulskich. To pewne, że nie kpił ze swego wspólnika-przedsiębiorcy, organizatora i finansisty bałagułów pana Ajbigmana.
Pan Ajbigman był to człek jeszcze młody, zawsze schludnie ubrany w długi miejski surdut i długie spodnie. Swym zachowaniem dawał do poznania nieco obraźliwie, że w większej jeszcze mierze niż wspólnikiem jest kontrolerem i jak gdyby przełożonym Bjumena. Nie przypuszczał zresztą żadnego z bałagułów do konfidencji. Dzień w dzień przed odjazdem przechadzał się odmierzonym krokiem wokół wozów bałagulskich machając ręką systematycznie, równiutko. Miał rysy bardzo ostre, usta wąskie, przymrużał często oczy wzgardliwie, a gdy wygłaszał swe wywody i deklamując rozmawiał z Bjumenem, wywijał głową w ten sposób, że jej ruchami dokładnie opisywał znak nieskończoności. Codziennie podjeżdżał z Bjumenem do mostu na Prucie. Wysiadając tam szeptał jeszcze z którymś z pasażerów, potem wracał piechotą, wciąż oglądając się za Bjumenem. I kto wie, może jeszcze w jakiś inny sposób nielojalnie kontrolował Bjumena. Za to Bjumen w chwilach czynu i rozmachu traktował go jak kawalerzysta tandeciarza. Gdy wóz wypełniał się, gdy konie oglądały się czy to naprawdę, Bjumen wysuwając się na pierwszy plan trzaskał biczem i wykrzykiwał potężnie: „Już, już, już jedziemy!“ I ani nie spojrzał na pana Ajbigmana. A finansista i organizator usunięty w cień wyglądał dość niepotrzebnie.
Abrum starszy, Judka, Chaim i Abrum młodszy, takie były imiona pozostałych bałagułów. Abrum starszy nosił jasną i miękką brodę artysty, oczy rozmarzone, ruchy zrezygnowane, wyraz twarzy nie pozbawiony nieobecnej na ziemi życzliwości. Gdy wóz ruszał, rezygnacja ustępowała miejsca cichemu zadowoleniu.
Rzekomo Abrum był bardzo pobożny, nawet cieszył się pewnym mirem w bożnicy chasydzkiej zwanej „bojańską“, gdzie byle kogo nie dopuszczano do zbratania. Nazwa bożnicy pochodziła od miasteczka Bojan na Bukowinie, gdzie właśnie objawił się mistrz-rabin, do którego zjeżdżali się w sabath wierni, także niewierni lecz ciekawi z dalekich stron. Mistrz celował w takim podziwie Pana, w płomieniu wewnętrznym, że gdy na sabath podnosił do ust kieliszek wina, obecni widzieli jak wino kipiało. (Jak wiadomo nikt nie mógł zagrzać wina sposobem naturalnym, jako że w sabath nie wolno zapalać ognia.)
„Gorzenie“ rozszerzało się na wszystkie gromadki i bożnice bojańskie rozsiane w naszym kraju. Z czasem nazwa „bojański“ oznaczała tych wszystkich, co boją się Boga i jeszcze coś więcej... Także Bjumen chadzał do bożnicy bojańskiej, co prawda mniej często, mniej regularnie.
Judka był to starszy ubogi Żyd z bielmem na prawym oku, z dość długą niesymetrycznie wyszarpaną siwą brodą, mało udzielający się, nawet opryskliwy, właściwie kiepski do interesu. Miał za to opinię uczciwego.
Natomiast Chaim, mały rudziutki Żydowin o pozorach młodości, z oczyma zasłoniętymi uśmiechem, wcale nie dbał o opinię. Twierdzono po prostu, że bał się powiedzieć prawdę nawet na lekarstwo. Widocznie nie dowierzał prawdzie jako patronce dobrego interesu, toteż gdy mu nieustannie wypominano po co ciągle i zawzięcie kłamie, zasłaniając oczy uśmiechem wyznawał: „Co jest? Majn geszeft myt Emes cy myt Pferd?“ (Mój interes z prawdą czy z końmi?). Opinia dała sobie z nim radę, nazwano go Chaim Brechływy. Młodszy Abrum z obrzękłą twarzą i spiczastym nosem, jeszcze wyrostek a przejrzały zanim dojrzał, manijnie i nieudale naśladował kawaleryjskie okrzyki Bjumena, skrzecząc ochrypłym, pokracznie cienkim głosem: „Juś, juś, juś jedziemy.“ Niepotrzebnie nadymał się, nawet stawiał się do gości przy lada okazji. Toteż nie zyskał sympatii.
Pamiętnego poranka wszyscy w kupie, jak grzejące się konie, czekali dość długo, nudząc się i ziewając zanim zjawili się umówieni goście. Tylko pan Ajbigman równie schludnie jak zwykle odziany, przechadzał się sam we wietrze, bez przerwy stawiając rozważne kroki wokół wehikułu. Po czym stawał, wznosił oczy, spoglądał długo ku niebu. Opuszczał głowę, znów mrużył oczy, wzdychał, szeptał i cmokał jak gdyby w upojeniu. Wydawało się, że delektuje się potężnym wiatrem. Ale nie, bo w końcu jakoś zdegustowany kiwał głową przecząco. Rzecz w tym, że pan Ajbigman (jak później wyznawał) obliczał dokładnie, ile by przynosił dochodu bałaguła, który by pędził z taką szybkością jak ten wiatr właśnie.
Przyglądając się wspólnikowi Bjumen zastanawiał się głośno:
— Co? pan Ajbigman martwi się wiatrem?
Pan Ajbigman deklamował cierpliwie i pedantycznie, wywijając głową znak nieskończoności.
— Ja wcale nie martwię się wiatrem, ja zestawiam kombinacje z kłopotów na konto wiatru.
Wspólnik i woźnica Bjumen znał się na pogodzie jak mało kto, uspokajał, śmiejąc się szeroko:
— Ha-ha-ha, wierzajcie mi, panie Ajbigman, dobry rok na taki wiatr! I dobry rok to właśnie jest jak ten wiatr. Pogoda przeleci wesoło, a potem ojoj, to co kiepskie chlapie i ciągnie się, trudno wytrzymać.
Pan Ajbigman mrużył oczy wyniośle.
— To nic nie ma do rzeczy, tylko co daje do interesu.
— Dla naszego interesu bardzo dużo — twierdził Bjumen — kiedy dobry wiatr jak dziś, to człowiek od razu jest tam, gdzie ma być, gdzie góra z niebem się styka.
Młodszy Abrum pytał piskliwym głosem:
— Po co ja mam od razu być tam, gdzie mam być, gdzie góra z niebem się styka?
Bjumen popatrzył nań uważnie.
— Poczekaj czterdzieści lat — dowiesz się. Widzisz, tam wysoko za cerkwią bukowinki jabłonowskie? Tam gdzie zielono? Fajn! Popatrzysz dobrze, jużeś tam — już bliżej. I potem fur-fur, z góry na dół, Utoropy, Stopczietów, już bliżej — z dołu w górę Ispas, Pistyń, znów bliżej. Bliżej do kogo? Do kogo mnie potrzeba, aby było bliżej? Do bukowinki, gdzie góra z niebem się styka, do domu, do tatka. Dobrze, ale mego tatka już nie ma na świecie, to ja chcę być tam, dokąd jemu potrzeba aby było bliżej. Do kogóż jemu potrzeba, aby było bliżej? Jemu potrzeba do swego tatka. Tatko za tatkiem, tamten za swoim, do domu, wciąż w górę, wciąż wyżej, wciąż bliżej. A dokąd? To wiadomo. Wciąż wyżej, wciąż bliżej — wiatr.
— Cóż to ma do wiatru?
— Ruch! Wiatr główny bałaguła, trzaska i śwista, zamiata dla wszystkich, przygarnie wszystkich, przepędzi wszystkich. Przeciąg!
Judka jęknął:
— Oj, bałaguła przepędzi?
Bjumen zakrzyczał:
— Wiatr przepędzi!
Chaim zwany Brechływyj zapytał niewinnie:
— To cóż on za bałaguła?
Bjumen krzyczał dalej:
— Kiedy żadnej fury nie ma naokoło, ani żadnej nogi, ani końskiej ani ludzkiej, ani psiej, żadnego ruchu, nic, wiatr nadjedzie —
— Dla kogóż? — pytał Judka.
Bjumen nie dał się zbić z tropu:
— Co znaczy dla kogo? Dla ostatniego dreptacza, dla najostateczniejszego.
— To wiatr najpowolniejszy? — pytał jeszcze Chaim.
— Nie, on taki sam jak ja, jest tam gdzie był i z tego jest tam gdzie ma być. On tu, on już tam, szumi w bukowinkach, wciąż bliżej, on już w Pistyniu, w smerekach, już wyżej, i już szumi w Rybnicy, szumią razem, on w źródłach, w Czarnohorze, wciąż wyżej, któż go zatrzyma? On już w gwiazdach, w Lewiatanie, wciąż wyżej, wciąż bliżej —
— Po cóż wam takie kombinacje?
— Po co mnie? Czy może ja jestem ten mały Bjumen z rozporkiem z tyłu? Nieprawda! To może ja jestem stary Bjumen, parszywy dziad i furman? Też nieprawda. Ja jestem wciąż ten sam Bjumen, przez bukowinki do domu, do tatka, wciąż bliżej.
Chaim przezwany Brechływyj zapytał, zasłaniając oczy rzęsami:
— A wy czasem pijecie, Bjumen?
— Co znaczy piję? — zdziwił się Bjumen.
— To znaczy coraz bliżej flaszki, wciąż bliżej.
Bjumen oburzył się, huknął na Chaima, młodszy Abrum szczeknął piskliwym uśmiechem, Judka charknął groźnie na Chaima, wszyscy krzyczeli, hałasowali przeciw Chaimowi lub za Chaimem. Zbliżający się młodociani pasażerowie, uważając hałas za sygnał odjazdu, podbiegali w popłochu, rozpaczliwie machając chustkami i krzycząc:
— Czekajcie, nie odjeżdżajcie bez nas!
— My wcale nie odjeżdżamy — uspokajali bałaguły wszyscy naraz.
— A czemuż taki krzyk?
— Z powodu wiatru — odpowiedział Bjumen wymijająco. Przerywając wyjaśnienia zaczął trzaskać biczem. Bałaguły ochłonęli, trzaskali biczami wytrwale. Było to pierwsze dzwonienie do dalekiego jeszcze odjazdu. Bjumen rozmawiał z paniczami, a Judka tłumaczył Chaimowi poważnie:
— Nie rozumiesz? Bałaguła zobaczy górę tam daleko i już chce tam być. Od czegóż on? Na to, aby prędzej. A jak to zrobić z takimi końmi jak moje?
Abrum młodszy kpił:
— Odwrotnie! Bjumen poucza, że bałaguła jest na to, aby jechał powoli.
Judka prostował poważnie:
— Kto mówi powoli? Tylko aby nabrał jak najwięcej gości, aby wszystkim dogodził, a miał czym popaść, aby koni nie męczył, nie głodził.
Chaim śmiał się.
— Po co mnie dużo gości, po co popasy, po co konie, niech będą capy. Po co mi powoli i po co mi prędko? Mogę stać cały dzień, mogę czekać cały tydzień na jednego gościa, aby mi za to jak najwięcej zapłacił.
Bjumen odwrócił się nagle ku koniom:
— Nu, Prync, co ty na to? — przemówił do swego rosłego siwka, nakrapianego plamkami zróżowiałej starości, o szlachetnej, suchej głowie, o zadach mimo chudość kształtnie zarysowanych. Prync przybył do Bjumena po wielu kolejach z dziesiątej ręki, zachowując z rodu swego — głowę, od ludzi miał Imię i osobowość, a sam z siebie oczy — czyli duszę. Miał starość nie lepszą, ale i nie gorszą od Bjumena. Drugi koń także stary, bardzo niski, włochaty i kłodziasty, z nalotem rasy huculskiej, był rodem z Bukowiny i zwał się Wołoch. Bjumen poprawiał koniom worki z obrokiem, klepał je po szyjach, przemawiając w wyrozumieniu przynależności klasowych czy narodowych — do Prynca po polsku, a do Wołocha po rusku. Prync wysunął oczy z worka i patrzał na mistrza spojrzeniem niewinnym, bez cienia interesowności i chytrości, oczyma jakie dane tylko małym dzieciom i starym szlachetnym koniom. Rżał cicho. Wołoch zanurzony w worek, zajęty jedzeniem, głowy nie podnosił, tylko kiwał nią przyjaźnie w worku i machał ogonem.
Bjumen odwrócił się od ludzi. Pan Ajbigman przechadzał się nadal samotnie w oddali. Bjumen zbliżył się doń wraz z paniczami.
— Nu, panie Ajbigman, jak zaczęli charkotać nasze Żydki, to nie dali panu odpowiedzieć, czemu pan się kłopocze na konto wiatru.
Pan Ajbigman przymrużył oczy, deklamował ważnie:
— Popatrzcie, Bjumen, to nie dla gadania, ja pytam dla interesu. Ile potrzebuje ten wiatr, aby dojechać stąd do Kosowa? Pół godziny. To gdyby on zaraz wracał do Kołomyi, za godzinę byłby tam i z powrotem. Ileż obrotów dziennie? Dwanaście. Obliczmy teraz, gdyby jego zaprząc do bałaguły, rozumiecie? No, wiatr wiatrem, a trzeba doliczyć jeszcze postoje, popasy, naprawki. I co z tego wynika? Za godzinę w Kosowie. Tam i z powrotem dwie godziny. Ileż jazd dziennie? Słabo licząc — sześć. Co to znaczy? Dwanaście płatnych miejsc, tam i z powrotem po dwadzieścia grajcarów, to daje dwa guldeny czterdzieści na pełną turę, to daje dziennie ponad czternaście guldenów. Oczywiście brutto. Zimą słabiej, cztery razy dziennie, to daje dziesięć guldenów. Obliczmy razem pięć miesięcy zimowych, siedem letnich — majątek!
Wszyscy zasłuchali się, pan Ajbigman uśmiechał się kusząco.
— A co? — dodał — to dopiero byłby przeciąg, cug, duch, ruch!?
— Ruch — wyszeptał Abrum młodszy.
— Majątek — cmoknął Chaim.
Pan Ajbigman zaśmiał się wzgardliwie.
— Ależ halt! Skąd wziąć te pasażery? Widzicie, co u was w głowie? Nie! Przy dzisiejszych czasach nie opłaci się — przymrużył oczy, unikając pokusy odwrócił się plecami do wiatru. Stąpał statecznie, machając rękami równiutko, każdy krok, każde machnięcie podług rachunku.
Bałaguły spoglądali po sobie niechętnie.
— Pan Ajbigman ma sto procent racji — pochlebiał Abrum młodszy.
— Sto procent racji nie istnieje — odburknął Bjumen.
— Jakżeż? Sto procent — najlepszy interes — wymądrzał się Abrum młodszy.
— Główne przykazanie dla wszystkich interesów — przekrzyczał go Bjumen — że sto procent racji nie istnieje.
— Jakżeż to, Bjumenie? — spytał jeden z paniczów — w rachunkach każdy procent dopuszczalny.
— Ale nie w racji — upierał się Bjumen.
— Nie rozumiem was.
— Nie ma co rozumieć. Jeśli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55% racji, to bardzo dobrze, i nie ma co się szarpać. A kto ma 60% racji? To ślicznie, to wielkie szczęście, i niech Panu Bogu dziękuje. A cóż by powiedzieć o 75% racji? Mądrzy ludzie powiadają, że jest to bardzo podejrzane. No, a co o 100%? Taki co mówi, że ma sto procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak.
— To wcale nie jest główne przykazanie dla interesów — twierdził Chaim.
— A jakież jest inne główne przykazanie?
— Główne przykazanie — głosił Chaim ze smakiem — jest aby siebie sprzedać sobie, to jest aby siebie dokładnie przekonać, co do towaru i ceny.
— Po cóż to?
— Kiedy ja mam nagadać pasażerom, że nie ma lepszego omnibusu od mego i że mój przejazd wart jest co najmniej piętnaście centów w jedną stronę, to ja muszę tak siebie przekonać, że będę płakać, będę żałować siebie, żony i koni, to gość też zacznie płakać, i zaraz mi zapłaci.
— A jeśli nie przekonacie?
— To ja jestem kupiec do chrzanu, mówię wszystko na niby i pasażer zaraz zobaczy, że kłamię.
— To wy naprzód musicie siebie samego oszukać?
— Po co oszukać? Ja nikogo nie oszukuję, ja sprzedaję siebie sobie, ja płaczę.
— Mój wuj Jankiel — stawiał się Abrum młodszy — ma całkiem inne przykazanie dla interesu. Interes nie Talmud, to praktyka, dokładnie dziesięć przykazań. I wuj Jankiel —
Nikt nie miał ochoty słuchać młodszego Abruma. Na zakończenie Bjumen zaczął trzaskać biczem, woźnice wtórowali mu, aż echa rozlegały się pod cerkwią i dalej w dół ku ocembrowanej studni zwanej klasztorną.
Zdawało się, że Bjumen pozostał zwycięzcą na placu Sianowym, tymczasem przytoczył się powoli mieszkaniec placu Jekely Lazar, zażywny, jasny blondyn o oczach pełnych, nawet przepełnionych, jak gdyby niesamowitą ilością tego co widział, o uszach wydatnych, wyciągniętych dla słuchania. Miał od swej kamieniczki zaledwie trzydzieści kroków do miejsca postoju bałagułów. Wychodził do nich niemal codziennie przed odjazdem. Ubrany starannie, nieco podobnie jak pan Ajbigman, w coś pośredniego między chałatem a surdutem pastorskim czy też misjonarskim, zazwyczaj nie brał udziału w gadaniach, tylko gładząc jasną brodę uśmiechał się pobłażliwie, rzadziej wzgardliwie. Podniecony i pociągnięty widocznie tym, co słyszał z daleka czy też z okna domu, nie wytrzymał i wypalił z opóźnieniem:
— Czemuż nie ma być sto procent racji? Co to za gadanie?! Pod spodem pod wszystkim jest ekonomia. Ekonomia komenderuje cicho. To trzeba zmiarkować, i wtedy sto procent racji jest na placu jak fura siana.
— Któraż ekonomia? — i pytał piskliwie młodszy Abrum — ta co u pana Torosiewicza w Sopowie?
Chaim dorzucił chytrze:
— Ekonomia komenderuje, ale nie pod spodem, tylko z góry i bardzo krzykliwie. Bo pan ekonom Hałajkiewicz jest najkrzykliwszy i taki czepialski jak zdziczała świnia. Ciągle mi przypomina, co ja dobrze wiem od Egiptu: „Żyd, Żydzie, Żydy.“ Dopiero gdy pan Torosiewicz pokaże swój nos z daleka, ho, ho! to ekonomia zaraz pod spodem całkiem cicho.
— Kto by z tym starym nie był cicho — mruknął Judka.
Jekely Lazar uspokoił się, cedził z cierpliwą wzgardą:
— Ależ ekonomia nie jest od ekonoma, tylko wszyscy ekonomowie do kupy są od ekonomii. Ekonomia komenderuje nawet starym panem Torosiewiczem.
— To co jest ekonomia?
Jekely Lazar dawał nieco czekać na odpowiedź, przymrużając oczy podobnie jak pan Ajbigman, bo nie był to gest osobisty, lecz postawa warstwy, bowiem Lazara ceniono na jakie pięćset guldenów gotówki.
— No i cóż jest ta ekonomia, to pieniądze? — pytał niecierpliwie Chaim.
Jekely Lazar wygłosił:
— Ekonomia to trawa.
— Trawa komenderuje? — zdziwił się Bjumen — może...
— Jakoś zanadto cicho komenderuje — chichotał Abrum młodszy.
Jekely Lazar uniósł się ponownie:
— Co znaczy cicho?! trawa to jest ziele i owies, i wszystko co rośnie krzyczy na całe gardło, kiedy się dusi.
— Kiedyż dusi się?
— Kiedy nie ma deszczu.
— A któż ją słyszy? — wtrącił znowu Abrum starszy.
Jekely Lazar odpowiadał ważnie:
— Są tacy, co słuchają i słyszą, a wy wszyscy usłyszycie dopiero wtedy, kiedy jest kryzys. I wtedy dopiero wy zaczniecie krzyczeć i wajkać.
— A co to jest kryzys?
— Kryzys jest wtedy, kiedy trawa ma dość i powiesi się —
— Na czymże powiesi się?
Jekely Lazar zawahał się, potem odkrył zagadkowo:
— Na promieniu słonecznym, to wystarczy.
Bałaguły otworzyli gęby, spoglądali jeden na drugiego, a Lazar tryumfował cicho:
— A co, widzicie teraz, co to jest sto procent racji?! Wtedy wszyscy bałaguły na nic, niżsi od trawy. Teraz to kupujecie sobie po wsiach, po drodze, u głupich chłopów, nawet u złodziei sianowych, ja wiem. A Lazar? Niech się udusi, niech sobie gębę zapcha sianem —
— Ja kupuję? — przerwał Chaim — najwięcej kupuję u pana Cesarskiego.
— Któryż to pan Cesarski? — zdziwił się Lazar.
— Przy gościńcu cesarskim, w lecie podpasam konie trawą przydrożną. A w zimie im tłumaczę: poczekajcie, bo i ja czekam.
Lazar nachmurzył się, mówił ponuro:
— Ale umiecie brać od pasażerów pełnych dwadzieścia centów! A za co? Bierzcie, bierzcie, ale poczekajcie, kiedy przyjdzie kryzys i pan Cesarski nie pomoże. Będziecie tak piszczeć jak myszy, bez trawy w posuchę: „Panie Lazar, reb Lazar, wyszukajcie choć parę wiązek, choć szczyptę siana, zapłacę, dopłacę, przepłacę, daję naprzód.“ A ja wtedy powiem: „Oho, przepadło, trawa się powiesiła, powieście się i wy! Sto procent racji.“
Bałaguły zamilkli, Bjumen westchnął: „Broń Boże“.
— No, to co zrobić? — chrypiał Judka niespokojnie, a Lazar nadymał się, oczy wydęły mu się, jakby miały pęknąć ze śmiechu. Gorączkował się dalej:
— Narzekacie, plotkujecie, że szachruję, rozgadujecie, że zdzieram, że siano stęchłe. Ja wiem wszystko, nie bójcie się, wiem. Chodziliście nawet na skargę na ratusz do pana woźnego, aby naszeptał panu asesorowi, na to, aby ten naskarżył panu burmistrzowi. Wiem, wiem. A co to warte? Kto słucha trawy zawczasu? Kto ma rację? Jeden Jekely Lazar.
Bałaguły zamilkli, Bjumen znów westchnął:
— Ja się boję jednej rzeczy, reb Lazar.
Lazar zarechotał basem krótko jak koń w pewności, że owies się zbliża.
— Czegóż więcej możecie się bać?
— Ja się nie tak boję, ale wy nastraszycie się, gdy zostaniecie kiedyś z czystą, nie! źle mówię, z gołą-bosą racją.
— Nie, ja zostanę z sianem, z owsem, a na sianie, na owsie siedzi sobie gruba racja, z takim brzuchem, tam ciepło i bardzo wygodnie.
— Tak, tak — pospieszył Bjumen — pełny magazyn siana, pełne dwa magazyny, zadatkowane zapasy po dworach i po wsiach, a to wszystko razem zaasekurowane. Na sianie siedzi sobie racja tu i tam, i czeka, a tu nikt nie przyjdzie kupić siana.
Jekely Lazar skrzywił się wzgardliwie:
— A do kogóż pójdzie?
— Do takiego, o którym lepiej nie mówić dzisiaj, bo będzie taki kryzys — aż fe!
— Jakiż kryzys? Może bałaguły przestaną kursować, czy sami będą się zaprzęgać do wozów? Ha-ha! — śmiał się Lazar.
— Kryzys poskudny albo nie, jak dla kogo, koniec świata.
Bjumen zaczął gwałtownie trzaskać biczem, inni bałaguły trzaskali skwapliwie i obficie celem odpędzenia kryzysu. Starszy Abrum kręcił się na miejscu, potem bąknął niemrawo:
— Ja nie umiem tak mówić, ale przecie słyszałem, nawet czytałem tak: „Trawa jest trawa, a któż stworzył trawę?“ Może ekonomia? Dlatego taki co się kłania trawie i drzewom, no, niech się kłania...
Bjumen zrozumiał i podniósł głos śmielej:
— W Talmudzie tak stoi o epikojrem: gdy dwóch się przechadza i rozmawia i staną pod drzewem, a jeden z nich powie — to drzewo jest piękne, jest cudowne, to — tfu! — Bjumen zaciął się i splunął.
— To co? — dopytywał Lazar.
Bjumen wypalił:
— Winni są śmierci.
Hałas niewysłowiony zagłuszył Bjumena, lecz nad wszystkimi górował głos Lazara:
— Czemu śmierci? Kto mówi przy sianie o śmierci? Tfu!
— Tak — rozpalił się Bjumen — bo wzdychać można i pod drzewem i przy trawie, „westchnienie to dobro“, mówi reb Nachman, ale tak mówić nie wolno. Bo kto jest cudowny? Ten, który stworzył i drzewa i trawy. Ten Jeden, co nawet trawy słucha, a wcale sobie nie chapnął sto procent racji — — A taki, co się kłania ekonomii, niech się kłania zdrowo i niech ma sobie sto procent racji tam pod spodem, w Gehennie.
Odwrócił się gwałtownie, znów trzaskał biczem wytrwale, znów bałaguły w ślad za mistrzem trzaskali biczami.
Jak gdyby na ten znak ściągali się powoli nowi goście. Szła kupą cała muzyka kołomyjska zamówiona na wesele. Na czele jej dreptał kapelmistrz pan Szpilbaum, niewielki człowieczek, niosący przed sobą ostrożnie pokaźny brzuch, a w ręce równie ostrożnie futerał ze skrzypcami. Po jego prawicy stąpał olbrzym Muraszko, majster od podłóg, parkietów i woskowania. Udawał się na wesele, celem przygotowania podstawowego elementu — podłóg do tańca. A także po prostu jako gość weselny. Był to honor wzajemny. Krzyworównia nie widziała jeszcze parkietnika, a majster Muraszko na pańskich weselach dotąd nie bywał. Tuż za majstrem młodociany czeladnik niósł ciężki pakunek, zapewne przyrządy i deszczułki. Inni goście czekali jeszcze opodal ratusza, wokół sklepu Turka, wtłoczonego w ciemną bramę naprzeciw przystanku kolei lokalnej. Turek nazywał się Szloma, twierdził wszakże, że jest Turkiem, i Turkiem nazywano go powszechnie. Według tradycji ktoś z jego przodków nabył ów egzotyczny sklep od autentycznego Turka. Przysmaki były tureckie. Młodociani pasażerowie kupowali długie kolorowe cukierki na patykach, ciemne makagigi, również na patykach, orzechowo-miodowe mikstury, miód turecki, rachatłukum, gruszki w miodzie, i wychylali puchary z kwasem jabłecznym, sokiem malinowym i inne. Byli to przeważnie członkowie chóru złożonego z uczniów i studentów, który zamierzał uświetnić gody w Krzyworówni. Ssąc tureckie przysmaki na patykach, bądź zlizując je z palców, kroczyli środkiem rynku, co chwila zanucając pieśni. Górował nad nimi niepospolicie grzmiący bas, zapowiadający dreszcze niezwykłe. Władał nim księży syn i kleryk greckokatolicki, Nykolcio Balicki. Powoli otaczali wozy. Wiatr to przelewał się, to uderzał wesoło. Bałaguły gwarzyli niezmącenie, lecz bez hałasu.
— Co za życie — stękał Judka — powiadacie, reb Petranker, bałaguła to wiatr. Ładny mi wiatr, każdy przegoni. Pan Kleski przegoni, panicz z Krzyworówni czwórką fiut, tylko zaprószy, fiakier przegoni, także poczta kosowska, nawet stary pan Torosiewicz, ten skąpy, przegoni. Mnie nawet mały Abrum przegoni. Konie stare.
Młodszy Abrum wydymał policzki:
— Przeganiają? Dobrze mają. Ja nie tylko was przegonię, tymczasem ja bałaguła, a potem, oho! mogę być nawet fiakrem, będę i ja wam wszystkim świstał pod nosem: fiut-fiut — piszczał Abrum.
Starszy Abrum osadzał go:
— Co z tego? Wiatr goni, wzbija śmiecie.
Młodszy Abrum gorączkował się:
— Właśnie, śmiecie zostaje, kto z tyłu, tam śmiecie.
— Dobrze mu tak — potwierdził Chaim.
— Czekaj — naprowadzał Bjumen rozważnie — to szatan tak poucza: „Nie bądź ostatni, kto ostatni — mówi szatan — ten dostaje po łbie“.
Rozmówcy zaczęli się gorączkować. Młodszy Abrum bełkotał z zapałem:
— I dobrze, że dostanie, niech nie będzie ostatni. Niech goni albo niech zdechnie.
— Odwrotnie — pouczał Bjumen — kto popędzi, złamie kark, a kto zostanie, ten jeden zostanie. Niższy od prochu, dlatego wygra. Stary Bercunio Weiser z Kosowa zawsze opowiada —
— On nie opowiada już, on umarł — przerwał Chaim.
Bjumen zniecierpliwił się:
— Co znaczy umarł? Mnie opowiada. Kiedy zaskrzypi brama na rynku kosowskim, to każdy widzi jak drepce Bercunio. Biały cień z bramy. Co za różnica, on przedtem i teraz — taki sam. I niesie ciężki sagan mleka, aby każdego napoić.
— Wielki Rotszyld, wszystkich chce napoić.
— Wcale nie Rotszyld, on gościnny, obchodzi krowę, karmi i czyści, krowa nie skąpi mu mleka, on innym nie żałuje. „Gościnność ważniejsza niż pójść raniutko do bożnicy“, mówi ten wielki, jakże mu tam?... — zwrócił się do starszego Abruma.
— Rabi Dimi — pospieszył się starszy Abrum — mało tego, rabi Jehuda mówi jeszcze niebezpieczniej: „Przyjąć gościa, to ważniejsze jeszcze niż Boga na sabat.“
Bjumen uśmiechał się, cedził z przyjemnością:
— Właśnie, właśnie, kiedy Bercunio wyjdzie z bramy z saganem mleka, zaprasza każdego tak cicho, cichutko, jakby kot mleko chłeptał.
Chaim i młodszy Abrum wpadli mu w słowa jakby się umówili.
— Teraz on jeszcze ciszej chłepce — dowcipkował niesmacznie Abrum.
— Co tam mleko — wpadł równocześnie Chaim — on wciąż bierze się do ryby.
— Co ty pytlujesz? — huknął Bjumen — kłamiesz! Przy mnie on nigdy nie je ryby.
Chaim chichotał:
— Co ja mam za interes kłamać? Ja nie mówię: on je rybę, ja mówię: on bierze się do ryby. Mnie tak opowiadał: „Co mi z jedzenia na tym świecie? Mamałyga z mlekiem, mleko z mamałygą, woda, a jesienią kwas z jabłek, to dość! A tam w górze, ho-ho, tam specjały, tam ja będę smakować Lewiatana dzień i noc!“ Sam słyszałem. Tak mi się zachciało Lewiatana, że uciekłem.
— Idź, durny brechaczu, ty wiesz co Lewiatan? — gorączkował się Bjumen.
— Po prostu wielka ryba.
— Dla durnego po prostu, a dla chusyda —
— Dla chusyda wszystko krzywo — drażnił młodszy Abrum.
Starszy Abrum łagodził:
— To nie znaczy krzywo, to znaczy odwrotnie, i to co jest poza tym. Opowiadajcie reb Bjumen, a wy posłuchajcie.
— Bercunio opowiada — mówił Bjumen z zadowoleniem — o takim człowieku, który musiał być ostatnim. To my już wiemy kto ostatni, kogo każdy przepędzi — to bałaguła. Tak nam się wydaje, ale to nie tak. Ostatni brał się do wszystkiego, do noszenia wody, do szewstwa, krawiectwa i szklarstwa. I wszystko źle. Wcale nie źle, tylko w tym rzecz, że był gorący, niecierpliwy i z tego największy kłopotnik. Kłopotał się strasznie: ten spragniony, tamten goły, ten bosy, a tamtemu wiatr wieje do izby. Kłopotał się coraz więcej, kłopotał się o wszystko! Wszystko — to nie byle co. Z tego najcierpliwszy i dlatego ostatni. Naprzód wodę nosił, musiał jakoś zarobić. Chodził tęgo, ale był ostatni, bo dźwigał wodę z daleka, z najczystszego źródła, aż spod Ihreca, mówi Bercunio. Zarobił, bo jadł jak najmniej i w tym był ostatni. Mieli go za nic. Nie tylko żadna dziewczyna, nawet żadna choroba nie miała na niego apetytu. Wysoki, chudy, same kości, przemierzał świat nogami. W końcu kupił skórę, szkło i sukno. I co z tego? Wierzył ludziom, ukradli mu całą skórę. Był grzeczny, ustępował z drogi, wpadł pod wóz, rozbili mu całe szkło. Jagniątka szły z połoniny, trzęsły się z zimna, zrobił im kabaty. Jakiż on krawiec? Od jagniąt, od razu ostatni. Już nie kupował skóry, sukna ani szkła. Za jakie pieniądze? Chodził tęgo, poszedł całkiem odwrotnie, bardzo daleko w góry, tamtędy gdzie jest taki materiał, z którego można zrobić i skórę, i sukno, i szkło. Tymczasem rówieśnicy jego wyrośli na majstrów, poszli naprzód aż do Kołomyi i w świat, a on odwrotnie. Tam w górach z piasku, z trawy, z gliny i z tego co odwrotne, zrobił taki materiał, jaki mu był potrzebny. Ciągnęło go jeszcze dalej iść tamtym płajem, bo tam dalej jest taki materiał, z którego można zrobić jeszcze więcej, a jeszcze dalej taki, z którego można zrobić wszystko... Nie! Zawrócił, znów był całkiem ostatni na jednym i na drugim płaju. Ale swój materiał miał. I robił wszystko, wcale nie źle, tylko za dobrze, dlatego nie na czas, bo chciałby jak najlepiej, dlatego nie dla mody, nie na dziś, bo dokładnie, tymczasem już inna moda. Wszyscy pędzą, aby być na czas, gonią za modą, przewracają się. Popędzili w końcu za szatanem według jego przykazań, potratowali jeden drugiego, no i wpadli do Gehenny. Całe pokolenie minęło, pozostał ostatni. Pan Bóg zrobił rachunki, przyjrzał się: „Ostatni został, bo robi najlepiej.“ Buty uszył, wziął miarę z Boga, gdzież ludziom takie buty szyć? Szkło maluje na niebiesko, Bogu takie potrzebne, dla Niego wszystko przezroczyste, tylko On zasłonięty. Na szkle maluje ryby, ptaszki, gwiazdy — na wzór Stwórcy. Płaszcz robi dla Boga. Dlaczego dla Boga? Bo nie kraje sukna, nie zszywa, nie łata, tylko aby był szeroki, ciepły, aby trwał. I szatan poprzecznik Boży, Samael, przyjrzał się także. Zmartwił się: „Wszystko poleciało, zniknęło, już nowi wstają z ziemi, aby się ścigać, tylko ten jeden sterczy na miejscu, szyje płaszcz“. Myśli Samael: „Wiem co zrobię, sprawa prosta, w pismach stoi, że anioł jest stojący, a człowiek chodzący. On chodzi tęgo, zrobimy go szybkobiegaczem, przynęcimy go, aby się ścigał. A co zrobić z takim co nie ma ochoty się ścigać? Do szkoły laufrów, do nauki.“ Był właśnie Jomkipur, Sądny Dzień. I poleciał Samael przed oblicze Sądu, gdy wszyscy synowie boży przedstawiali się Panu. „Skąd przychodzisz, Samaelu?“ — pyta Pan. „Przechadzałem się ziemią wszerz i wzdłuż, w górę i w dół.“ „A czy nie widziałeś sprawiedliwego z bojańskich?“ Samael nie mógł odpowiedzieć Panu jak kiedyś o Hiobie: „A czyż Hiob za darmo boi się Pana Boga?“ Ostatni przecież nie Hiob, nic nie ma prócz tego, co sam zrobi. Samael zna się na pismach, chciał próbować Pana i całkiem inaczej zajechał z księgi Hioba, tak: „Czyż ma człowiek śmiertelny być sprawiedliwszy od Boga i czystszy od Stwórcy?!“ Pan ma rachunki Ostatniego przed sobą na stole, śmieje się z Samaela: „A może zechcesz mu coś zabrać, Samaelu, tak jak Hiobowi? Może parę tysięcy wielbłądów, może choć tysiączek owiec, może służbę, a może dzieci?“ Samael widzi na wskroś o co chodzi: „Proszę świetnego Sądu, od Hioba mogłem zabrać, bo był bogacz, a to jest biedak, ostatni. Świetny Sąd pozwoli, abym mu coś podarował? Biedaka nie można inaczej próbować.“ „Daj mu co chcesz“ — śmieje się Pan.
I zleciał Samael na ziemię. Samael nie patrzy na Ostatniego z góry, niby z ratusza, tak jak wielcy panowie, jak nasz pan Ajbigman, bo jego interes jest inny. „Dzień dobry reb Ostatni i dobry Nowy Rok! — mówi grzecznie — Z Nowym Rokiem chciałbym wam coś podarować“. „Dziękuję, rabi Samael i przepraszam — mówi Ostatni — ja nie mogę nic przyjąć, bo ja nie mam z czego się odwdzięczyć, z robotą nie jestem gotów, nawet odrobić nie mogę.“ „Największym prezentem dla was będzie nauka, pójdźcie do szkoły“ — powiada Samael. „Do jakiejże szkoły?“ — pyta Ostatni. „Do chasydzkiej — odpowiada prędko Samael — tej najpokorniejszej, aby uczyć się chodzić jak małe dziecko, na to aby chodzić akuratnie, bo człowiek jest chodzący, a nie sterczący na miejscu, bez obrazy reb Ostatniego.“ „Akuratnie chodzić? Dobrze, nauczycielu — powiada Ostatni — dziękuję! Postaram się odwdzięczyć. Dla nauczyciela nie ma lepszej wdzięczności jak pojętny uczeń.“
Uczy go. Ostatni robi wszystko porządnie, chodzi tęgo, maszeruje jak może, krok miał lepszy ode mnie. Raz — dwa, raz — dwa, wyprzedza innych. „Brawo — krzyczy Samael — reb Ostatni, wy już jesteście reb pierwszy“. Skoro tylko to powiedział, Ostatni pomyślał: „Odwrotnie! Czemu ja mam robić wciąż kroki naprzód, a kto pójdzie do tyłu?“ Odwraca się i maszeruje odwrotnie. Krok ma przecież dobry, poleciał wstecz, po czym znów zawrócił, dopędził innych. Szatan wciąż się cieszy. A Ostatni przypomniał sobie: „To nieakuratnie, a kto pójdzie w bok?“ I dalej: raz — dwa, raz — dwa, na prawo. Szatan trochę markotny, bo na prawo to przeciw niemu, ale komenderuje swoimi zniecierpliwiony: „Do diabła! Na prawo!“ Teraz widoczne, że Ostatni wyprzedzi wszystkich. A Ostatni: „Nie! przepraszam, to nieakuratnie, a lewa strona świata od macochy? Tak nie można“. I buch z całej siły w lewo. Przeciwnik Boży pocieszył się trochę, że w lewo, bo on przecie Samael, głowa lewicy, znów krzyczy: „W lewo! Lewica górą!“ Ostatni chodził akuratnie, a tamci tymczasem rozpędzili się w prawo i choć na prawicy, polecieli prosto do piekła. Szatan za nimi, aby jeszcze i ci nie wymknęli mu się jakoś. Już drugie pokolenie. Przepadło. Ostatni nie przydał się ani ludziom ani diabłu. A Bogu się przydał, został ostatni, żył długo, całkiem ostatni na ziemi. Wysypał się jak ziarno dojrzałe, kiedy wiatr powieje. A kiedy usnął, Ryba opuściła się z nieba, aby go zabrać. Na ziemi zrobiło się wszystko przezroczyste, wszystkie wody już całkiem przezroczyste zaszumiały, wszystkie ryby strasznie się pluskały, cieszyły się, że ich ród górą. Nawet sama ziemia zrobiła się przezroczysta, widać było aż do piekła. Ludzie w piekle przestraszyli się, że będą przezroczyści, chowali się po norach, w jaskiniach piekielnych. Ryba o nich nie dbała, tylko o Ostatniego: „Proszę, reb Ostatni, siadać na mnie i skosztować.“ I kto je Rybę tam wysoko w górze? Ostatni. Co, może kraje nożem i kąsa Rybę? Nie, on ssie Rybę. A może nażera się, napycha brzuch, jak worek sianem? Nie, Lewiatan jest przezroczysty. Popatrzcie na niebo, za dnia nie widać, tylko nocą. I Ostatni też przezroczysty. Dopiero gdy człowiek całkiem będzie przezroczysty, pokosztuje Lewiatana. Ktoś musi być ostatni. Chasyd to rozumie, tego chce, ale nie jest pewny siebie i niejeden w strachu: „A może ja chcę kogoś wyprzedzić, może popędzę z wiatrem do Gehenny?“ A to śmiech. Taki co naprawdę ostatni, nie lęka się, wiatr go nie porwie, diabeł nie zwabi, nie zmiecie. Taki położy się na wozie pępkiem do góry i ogląda Lewiatana. — Tak opowiada Bercunio — westchnął Bjumen.
Odwrócił się nagle do konia: „No, Prync, cóż ty na to?“ — Bjumen egzaminował głośno starego siwka, sam odpowiadał, a koń spoglądał nań smętnie. — „Czy najlepszy koń musi być ostatni? Odwrotnie! A czemu, Prync? Bo inne konie nie takie jak ludzie. I jeszcze czemu? Bo rzetelny koń nie ma być kłopotnik.“ Zadowolony z egzaminu odwrócił się do ludzi. Zamiast Prynca wyrwał się Abrum młodszy skrzecząc:
— A ja mówię właśnie, że u was wszystko krzywo, naprzód wiatr najlepszy, bo od razu jest tam gdzie ma być, a potem ostatni najlepszy.
Starszy Abrum naprowadzał:
— To trzeba brać odwrotnie. On wcale nie leci z wiatrem, ciało w prochu na ziemi, a jemu to nic.
Seminarzysta Balicki zainteresował się:
— Tamci ludzie wszyscy polecą do Gehenny, na złamanie karku?
— Na złamanie karku — powtórzył Bjumen.
Młodociany teolog zakłopotał się:
— U nas tak jakoś jest, że jeden Sprawiedliwy wszystkich odkupi... A wy mówicie na złamanie karku i o tamtych nikt się nie zatroszczy.
— Nie — zaprotestował żywo starszy Abrum — od czegóż jest czibah? Panicz nie wie?
— Nie wiem. Cóż to znaczy?
— Ja nie umiem tak mówić, może reb Bjumen wytłumaczy — wymówił się Abrum starszy.
— Czibah, proszę panicza księdza — wyjaśniał Bjumen — to tak jakbyśmy wszyscy jechali z Kołomyi do Kosowa, i my już w bukowinkach, na górze w Jabłonowie. Tam ładnie, wesoło, popasamy, pasażerów huk, czekają, płacą. A tu z góry widać: strach, gwałt, Kołomyja się pali! A ja do komendy, krzyknę na moje bałaguły: pieniądze oddać! Curik! Galop do Kołomyi, wozić wodę, ratować! — Czibah to nawrót. Takim Pan Bóg daruje. W Piśmie stoi: „Mówi Pan, ja jestem chasyd, nie będę się gniewać wiecznie.“ I kiedy Ostatni possie Lewiatana, powieje wielki przeciąg, wszyscy zawrócą z Gehenny i zacznie się cug, duch, ruch, z powrotem do góry.
— A tamten wypuści ich? — zapytał seminarzysta.
— Któryż tamten?
— Zły duch, głowa lewicy, jak powiadacie.
— Samael? Co on ma do gadania! On też poleci.
— Szatan poleci do Boga — pan Ajbigman zaśmiał się szczególnie głośno, wyzywająco.
— On już nie szatan — mówił dalej Bjumen — on przecie Samael. Panie Ajbigman, powoli! Zobaczymy kto śmieje się na ostatku. Ostatni będzie największy cadyk, największy kłopotnik. Stamtąd od Lewiatana uśmiechnie się z serca, także do Samaela, to przecie nauczyciel. I pociągnie wielki wiatr! Stopi się jad Samaela, odpadnie trucizna, to znaczy Sam, i zostanie El — to co Boże.
— Tak pisze ten Wielki z Safed, to pewne — dodał cicho Abrum starszy.
Najwyższy z wszystkich wzrostem majster Muraszko, spoglądając z góry zaśmiał się cierpko. Wydymając wargi w trąbkę zadudnił ponuro:
— Tfu! Ładnie by to wyszło, panie dobrodzieju, gdybym ja był ostatni i adiustował podłogi w Krzyworówni po weselu. Wymówka dla niedbaluchów bez honoru — jedźmy już!
Starszy Abrum znów ożywił się.
— Honoru? Panie majster, a co powiedziane? Trzeba brać odwrotnie i z tamtego boku.
— Z tamtego boku — prychnął majster — a potem całą bandę piekielników z tego boku do serca przygarnąć. Nawet tego czorta też, tfu! Każdy ma swoje miejsce i rangę.
— Ładna ranga na wieki siedzieć w gnoju na dnie — śmiał się Bjumen.
Muraszko był nadal poważny.
— Gdybym ja był diabłem, tfu! nie dałbym się przygarnąć przez tego Żyda, tego ostatniego. Każdy ma swój honor.
— Nu, każdemu będzie podług honoru — pocieszał Bjumen. — Ale proszę majstra, proszę zająć swoje miejsce.
Dla majstra naznaczono miejsce honorowe, spuchnięte, ściśle nabite sianem, aby się nie zapadło. Tuż obok Bjumena. Tuż obok z tyłu naznaczono miejsce dla majstra Szpilbauma, Wsiadł prędziutko plecami do tamtych, zajął miejsca niewiele, tylko dla brzucha miał dość przestrzeni. Muraszko gramolił się rozważnie na wóz, a Bjumen przemawiał do siwka: „Nu, Prync, trudno, odpoczęliśmy sobie, ruch!“ — Prync zarżał, ruszył przedwcześnie, majster zachwiał się i zeskoczył na ziemię. Bjumen uspokajał: „Czekaj, Prync, nie bądź gorączka“.
Starszy Abrum odważył się raz jeszcze:
— Ten ostatni cadyk, to wcale nie musi być Żyd.
Tutaj zawrzał hałas nieopisany. Zagadali, zakrzyczeli, zacharkotali wszyscy naraz:
— Największy kłopotnik a nie Żyd? — warknął Judka.
— Ostatni bałaguła a nie Żyd? — skrzeczał Abrum młodszy.
— Sprawiedliwy a nie Żyd? — chichotał zjadliwie Chaim.
— Cadyk a nie Żyd? — krzyczeli studenci jeden przez drugiego.
— Dajcież powiedzieć! — przekrzykiwał Bjumen.
— Wy przecież o swojej wierze opowiadacie, o żydowskiej — do rzeczy zapytał młodociany teolog.
— Wcale nie — śmiał się Bjumen — ostatni cadyk jest tylko największy kłopotnik. Niecierpliwy, gorący — mówi Bercunio — co kogo zaboli, jego boli podwójnie. Kłopoty świata zalewają go. I z tego on cierpliwy.
— To gorzej niż kłopoty — wtrącił Abrum starszy. — „Westchnienia jeszcze przed jedzeniem, a jęki ryczą jak wody“, stoi napisane.
Chaim zachichotał.
— Daj to Boże wszystkim naszym konkurentom i wrogom, aby byli cadykami.
Bjumen zgodził się z Abrumem starszym.
— Dużo gorzej niż kłopoty, to tak, ale dziś wesele, o tym się nie mówi. Jednak on nie musi być Żyd. Powiedz, Abrum, jak pisze ten Wielki z Hiszpanii o chasydach innych nacyj.
Abrum starszy wyrecytował bez wahania.
— Nie tylko On, Mosze Ben Majmon tak mówi. W Tosefet Sanhedrin stoi wyraźnie: „Także chasidim spośród goim zajmą miejsca w przyszłym świecie.“ Będą wspólnikami.
— Właśnie, właśnie, proszą majstra zająć miejsce, bo późno — naglił Bjumen.
— Czegóż się spieszyć, ostatni się nie spieszy — kpił Chaim.
— To przecie odwrotnie — wtórował mu młodszy Abrum rozkosznie rozzuchwalony.
Majster Muraszko, sadowiąc się na garbatym siedzeniu, dudnił poprzez śmiech:
— Żydowskie krętactwo, panie dobrodziejaszku, a bez was byłoby całkiem smutno. — Siedząc wyżej od innych, uśmiechał się z zadowoleniem.
— Nu, Prync — teraz naprawdę — Prync oglądał badawczo mistrza.
— Widzicie go — pokazywał Bjumen na siwka. — Kiedy on sam jeden ze mną, to już mówi. On jeszcze nie mówi — prostował Bjumen — ale jedno jego słowo będzie mądrzejsze niż wszystko, co mały Abrum gada dzień i noc, i przez cały rok.
Powszechny śmiech pogrążył dowcipy młodszego Abruma.
— Nu, Wołoch, przepraszam — skrzywił się Bjumen na drugiego konia — spanie po obiedzie w Jaworowie, a teraz ruch!
Jeszcze raz zawrzało koło wehikułu i bez dłuższych ceregieli, bez długotrwałych okrzyków i bez objazdów ruszyły wozy przed szóstą godziną. Pan Ajbigman tym razem nie towarzyszył bałagułom do mostu. Pobrawszy pieniądze, wzgardliwym spojrzeniem żegnał ludzi, którzy musieli podróżować bałagułami.
Wozy ruszyły z kopyta, tak jak dotąd nikt jeszcze nie widział. Może i konie były zdziwione. Miał to być przeciąg, cug, ruch, pokaz, co bałaguła potrafi. Nie obeszło się bez tego, że za bałagułami gnały figurki spóźnionych pasażerów w takiej determinacji, jakby dudniący wicher był potopem, a bałaguła Arką Noego. Jeszcze raz i drugi stanęły bałaguły, napełniły się po brzegi, znów ruszyły z taką samą szarmanterią, jak słynne czwórki z Jezupola. Podczas jazdy Prync przypominał sobie dawne czasy. Stawiał kroki posuwiste, taneczne, choć nieco kulejące, wznosił uszy czujnie, a wzrokiem stęsknionym dali wyprzedzał swój bieg. Za to Wołoch żywiej machał ogonem niż nogami, a Prync wlokąc go za sobą, błyskał oczyma nadspodziewanie gniewnie. Widać na tym świecie nawet koń szlachetny nie jest wolny od gniewu na opieszałego bliźniego.
Tak harcowały onego dnia bałaguły po uliczkach kołomyjskich, że czyhające umyślnie wyrostki, zaprawione do zuchwałego szyderstwa, polegającego na dokładnym liczeniu palcem oburzonych tym zazwyczaj pasażerów bałagulskich, nie zdążyły tym razem policzyć jadących. A Jurko Stankiewicz ze Słobody Rungurskiej, policaj miejski przy drewnianej szabli, podniósł głowę uważnie i zaczął sobie z trudem przypominać: kiedyż to po raz ostatni tak szalały bałaguły? Podczas głodnego roku, czy przy pożarze Kołomyi?
Te harce wprawiły od razu towarzystwo w radosny rytm. A trzeba przypomnieć, że były tam różne grupy ludzi nie znających się wzajemnie: rzemieślnicy, posługacze jako „rezerwa do pomocy“, członkowie chóru i żydowska kapela weselna. Ludzie wyraźnie i imiennie zaproszeni na wesele, zaproszeni gremialnie, i w ogóle nie zaproszeni. Z początku nie bardzo wiedzieli jak gadać jeden z drugim, lecz zbliżył ich humor bałagułów, a także wiatr. Tuż za Prutem zaczęły zlatywać czapki i kapelusze, trzeba było cierpliwie obserwować latające okrycia głowy, a potem gdy kapelusz wylądował, dopaść go strzałą zanim wiatr znów zacznie figlować. To wymagało uwagi, współdziałania. Gdy wreszcie jeden ze studentów do wtóru wiatrowi zaintonował starą pieśń stepową:
Oj w poły mohyła z witrom howoryła:
Powij witre bujnesenkyj szczob ja ne czorniła,
odpowiedziano mu ze wszystkich wozów:
Szczob ja ne czorniła, szczob ja ne marniła,
Szczob na meni trawa rosła, taj szcze zełeniła.[1]
Pęd rumaków bałagulskich uspokoił się zupełnie, i zaraz pan Szpilbaum zaczął rozpinać futerał. Był wstrzemięźliwy w mówieniu, stroił skrzypce, naświstywał, budził palcem jednego i drugiego muzykanta, i cała kapela poszła za chórem:
I sonce ne hrije i witer ne wije,
A wse w poły kraj dorohy trawa zełenije.[2]
— Uwa! Uwa! — wykrzykiwał potężnie Bjumen. — Uwa! — powtarzali bałaguły.
Strzelali z biczysk do taktu śpiewowi. Trzaskały biczyska, trzeszczały wozy, trzaskał wiatr, bałaguły posuwały się w błękitny poranek październikowy poprzez wsie podgórskie powoli niczym rozśpiewane łodzie weneckie.
Tylko starszy Abrum nie trzaskał biczyskiem, nie wykrzykiwał. Bez ustanku kręcił nad głową biczyskiem niby sztandarem, przymilnie uśmiechał się ku górze przez okno wiatru. Uśmiechał się i wzdychał, jakby przyswoił sobie powiedzenie mistrza Nachmana z Bracławia, z którego pożółkłych ksiąg ssali radość bogomodlcy bojańscy: „Westchnienie jest dobrem, smutek złem“. Okrągła broda Abruma rozwiewała się nieustannie, niejeden widz-entuzjasta czy ironista powiedziałby: „Jakiż to artysta trwa na koźle bałagulskim!“
W Jabłonowie u stóp pierwszej przełęczy był pierwszy popas. Zaledwie ubrali koniom na głowy worki z obrokiem, młodszy Abrum z piskliwym chichotem puścił w kierunku Bjumena przygotowaną strzałę:
— Reb Petranker! Wy kręcicie aż lubo, a ja was zaraz odkręcę: sto procent racji istnieje, to widać —
— Skądże — sadził się niedbale Bjumen.
— Tak, bo Ostatni ma sto procent racji naprzeciw Samaela, a co? Może nie?
Bjumen kiwał głową przecząco, odpowiadał cierpliwie:
— Nie, nie ma, musi mu zdać resztę.
— Jakąż resztę?
— Jedź do Bojan, a nie bądź zanadto krzykliwy, to się dowiesz.
W Jabłonowie, w Pistyniu, w Kosowie dosiadali nowi goście. Na popasach i na postojach znali się już wszyscy: mieszczanie kołomyjscy, majstrowie, muzykanci, studenci i uczniowie, posługacze i ludzie określani jako „podróżnicy weselni w ogóle“.
Wśród wiatru, w ślady wiatru wjechali w góry.