Barwinkowy wianek/Motywy Manianców

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V. MOTYWY MANIANCÓW
1. DĘBOWA KRAINA

Całkiem inaczej wyglądała liczna karawana rodziny ziemian ormiańskich, którzy wyjeżdżając z dworów w Kiedańczu, w Sopowie i aż zza Prutu, z Majdanu i Turki spotkali się gdzieś za mostem koło Wierbiąża. Eleganckie, błyszczące i lekkie powozy, jasnożółte wiedeńskie bryczki, wysokie, czarne a wyglansowane tarantasy z olbrzymimi błotnikami. Wszystko pełne ludzi uprzejmych, wychowanych bardzo dobrze, rozmownych, dowcipnych.
Poniżej Peczeniżyna, tam gdzie graniczą ze sobą kraj „poleński“ i podgórski — jakby dla porównania szczególnie dokumentuje się piękno obu regionów. Ku północy pola szerokie ale nie bezkreśne, nie nużą wzroku. Ograniczone na widnokręgu wielkimi lasami: dębowa kraina. Oprócz wielkich dąbrów z tej i z tamtej strony Prutu, wszędzie pogrobowce dąbrów starych, małe parcelki dębowe pośród pól chłopskich i dawnych dworskich. I ku południowi sporo już pól nie tak dawno wydartych lasom: wszędzie kukurydza, fasola, kartofle, zboże. Dalej, pod pagórkami pastwiska i moczary, gdzie wiosną widać szeregi bocianów. Jeszcze dalej ku południowi sfałdowuje się kraj, po czym w skokach tęgich wstają góry, potężnymi wstęgami ciemnych smerekowych lasów opasane. Tutaj, od pasem kosmackich i pistyńskich, aż ku lasom majdańskim dobre jest miejsce dla wiatru. I tam to właśnie z prawego brzegu Prutu jest Kiedańcze i Sopów, a z lewego dalej Majdan i Turka.
Ówcześni mieszkańcy tych dworów byli to artyści. Co najmniej życiowi artyści. Wszyscy naprawdę byli muzykalni, wszyscy grali z zamiłowaniem na różnych instrumentach muzycznych: na fortepianie, na skrzypcach, na wiolonczeli. Nierzadkie były kwartety albo trudne koncerty na dwóch fortepianach. Ciągle zajmowały ich nowe nuty, nowe muzyczne publikacje, przeróbki lub edycje. Często nucili sobie, przypominali sobie wzajemnie ten i ów motyw. I na ich zachowaniu muzyka widocznie położyła pewne znamię. Mieli dużo łagodności i wdzięku, nieskłonni byli zdaje się niczym tak się przejąć, by zapomnieć o uprzejmości, o dowcipie, o harmonii ruchów i słów. Ale jak to bywa z rodami artystów — i widać, że jedna gałąź sztuki nie żywi ducha — najmłodsze pokolenie przetransponowało wirtuozostwo na inne nieco dziedziny. Nie tylko grało w karty po mistrzowsku, ale podobnie jak motywy muzyczne, nieustannie przypominało sobie motywy ostatniego taroka, wista, bakarata. Ba, nawet w koncertach ferblowych smakowało i coraz dalej brnęło w tym kierunku, marząc o „czarnym i czerwonym“ i o dalekiej centrali harmonii — Monte Carlo. Starsi przyjmowali zazwyczaj wszystko pobłażliwie. Tak niewzruszona była atmosfera bezpieczeństwa w owych latach wśród tych sfer.
Jak w domu tak też podczas podróży, mimo woli prawie a nieuchwytnie wodziła rej wśród wszystkich, nadawała ton i zmuszała bez żadnego musu, że się z nią we wszystkim liczono, wcale niestara wiekiem, bo zaledwie trzydziestopięcioletnia pani Józefina z Kiedańcza, szatynka o niebieskich oczach i niezwykle pięknych zębach. Jakby postać ucieleśniona z tonów Mozarta.
Wśród mężczyzn widać było pewną zasadniczą funkcję rozwojową, która różniła starych od młodych. Były to nosy. Im starszy był któryś z panów, tym nos jego był bardziej potężny, wystający. I bardziej zakręcony. Młodsi mieli nosy równe, niecharakterystyczne. Opowiadano właśnie o jednym ze starszych panów historyjkę: Raz jechał z Sopowa powozem, a z przeciwnej strony zbliżała się powoli potężnie obładowana fura siana. Na niej siedział któryś z młodszych kuzynów, zajmujący się pilnie gospodarstwem. Mimo iż droga była wcale szeroka, nagle fura siana zatrzymała się, jakby nie mogła się rozminąć. Powstało zakłopotanie. Lecz starszy pan w powozie w mig zrozumiał aluzję. Odwrócił nos na bok, w kierunku od fury przeciwnym. I przytrzymując nos powiedział przez nos: „Jedź, jedź, już teraz nie zawadzisz“. Młodszy kuzyn podziękował bardzo uprzejmie i przejechał.
Brak tęgich nosów w młodszym pokoleniu niektórzy przypisywali degeneracji. Prorokowali z tego upadek rodu. Inni, a byli to trzeźwi kołomyjscy praktycy i żadnym złudzeniom niepodlegli pokuccy mądrale, jakim podobno w banalności na świecie nie ma równych, nie z samych tylko nosów wyprowadzali złe prognostyki: głównie z tego, że rodzina ta (chociaż przecież mająca tradycje tysiącletniego szlachectwa w Armenii, co potwierdzali przybywający tu do nich rzekomo umyślnie z Armenii pielgrzymi i misjonarze, ale mimo wszystko należący do sfery „kabzanów“) zbytnio zmieniła dawny, przyziemny sposób życia, właściwy tak zwanym kabzanom. Kabzanami bowiem zwali od dawna nasi rodzimi zawistnicy wszystkich tych zamożnych czy zbogaconych Ormian, którzy jak to powiadano „dusili kabzę“, czyli byli posądzani o chciwość lub skąpstwo. Zatem co kabzaństwo, choćby jak bogate, to nie wielkopaństwo. I jak tu dogodzić ludziom: dopóki można było wzgardliwie śmiać się ze skąpstwa, wszystko było w porządku, bo nasi utracjusze i niedołęgi mieli przynajmniej to poczucie wyższości, iż nie są kabzanami. A tu nagle potomkowie kabzanów wszystkim zadali szyku. I to nie byle jakiego.
Właśnie wśród wspomnianej karawany znajdowali się ludzie, których wielkopaństwo nie dawało spać zaściankowym krytykom. Parą świetnych gniadoszy w błyszczącej uprzęży, zaprzężonych do wiedeńskiego jasnożółtego breku powoził mężczyzna w średnim wieku, czarnooki, smagły, o ostrych regularnych rysach. Był to pan Edward. Bardzo spokojny, co więcej bardzo pewny siebie, lecz także nadzwyczaj uprzejmy. On to właśnie wprowadził w nasze strony nowy ton. Nie dlatego, że był hojny i wprost rozrzutny — rozrzutników uważano przecież prawie za emanację ducha narodowego — lecz dlatego, że im więcej pieniędzy wydawał, tym był bogatszy. Im więcej też dawał przyjęć w swych dworach-pałacach, w mieszkaniu we Lwowie i w Wiedniu, tym więcej miał kredytu. Bo jak powiadano, szczęście pchało się doń drzwiami i oknami.
Nieco dalej za panem Edwardem jechał dość skromnym powozikiem, parą niewielkich po gospodarsku utrzymanych, ale wcale eleganckich koni, starszy brat pan Jan. Ten jeszcze więcej właściwie budził zastrzeżeń i nieporozumień. Zanadto był inny, po prostu nieziemski. Wydawać, bawić się, mieć dużo pałaców — to jeszcze zrozumiałe. Ale hodować podrzutki i bękarty, litować się nie tylko nad żebrakami, ale nawet nad fiakrami żydowskimi, a do Wiednia jeździć nie na hulatyki, tylko na koncerty i do teatru, samemu zaś będąc bezdzietnym żyć byle jak, to już chyba naprawdę nic dobrego nie wróży! Przecież to człowiek, z którego widocznie śmieją się nawet dziewki wiejskie. Podrzucają mu dzieci, namawiają zapewne jedna drugą: nie bój się — a od czego nasz didycz.
Kto popatrzył na otwarte oblicze pana Jana, tym bardziej kto zamienił z nim kilka słów, ujęty był, ogrzany jego ciepłem. Ale kiedy ochłonął i kiedy się ulotniło ciepło, to przyznawał zapewne rację krytykom: no tak, charakter, bogaty może sobie pozwolić na wszystko. Ale takiemu po co właściwie majątek...
Na popasach kursowały bez przerwy dowcipy. Towarzystwo odznaczało się samokrytycyzmem. Każdy wprawdzie chętnie żartował z innych, ale nieraz jeszcze chętniej z siebie samego. I starsi nie nadymali się, ani nie zasłaniali się wiekiem od ciętych strzał dowcipu. Owszem, śmiali się serdecznie, chwalili dowcipy, odcinali się czasem wesoło, niezłośliwie. Trudno było o towarzystwo pogodniejsze, bardziej lojalne, bardziej zrównoważone.
A wiatr rozhuśtywał wesołość, rozfalowywał ją jak złoto i czerwień lasów. I w tych poprawnych czasach — bezsprzecznie poprawnych jeśli chodziło o swoją sferę — wiatr jeden pozwalał sobie uchylać długie spódnice pięknych i wytwornych pań, wzbijać wiry w koronkach, falbankach i bufiastych rękawach. Budził też może niejedno pragnienie swobody. Co wolno wiatrowi, ha! Gdyby tak...
Ale może nie byłoby wówczas tak miłych choć przelotnych westchnień, tak czarownych kulis i perspektyw, gdyby ludziom to wolno było co wiatrowi. I to trzeba dodać, że ówczesna atmosfera towarzyska, chociaż wcale nie purytańska ani nużąca, owszem wiele przedmiotów znajdująca do żartów, przecież czyniła wrażenie bezerotycznej. Widocznie myśli i marzenia krążące wokół pań ze swego towarzystwa były przetopione w taką formę, iż zaledwie odważały się wychylać w postaci sentymentalnej, lub może legitymowały się jakąś nieśmiałą liryką.
Toteż wiatr przyniósłszy jeden czar słodkiej swawoli, natychmiast zwijał go, jak gdyby kto zwinął obraz chiński o czarownym zwiewnym nastroju, obraz, który pokazuje się tylko przyjaciołom i to bardzo rzadko a nie na długo, a którego nigdy nie wiesza się na ścianie. Tak to wiatr poigrał z koronkami i tiulami, i leciał dalej. Porzucał wszystko — swobodny. Nie tylko przywracał zwyczajny świat, płaszczyznę codziennej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzony od pragnień w surowym stanie. Lecz jeszcze nowy czar dodawał, czar pędu, oswobadzania się. Tak jeszcze rozświetlał błękitne sklepienie swobody bezerotycznej.
Dlatego niejeden z młodych podróżnych — gdyby uświadomił sobie czarowność najprzelotniejszego wzruszenia — mógłby potem westchnąć jeszcze inaczej: niech jemu, niech wiatrowi zawsze będzie wszystko wolno! Wiatrowi tylko. Bo nie chce niczego dla siebie. Nie zatrzyma się nigdzie, ani nie uwikła w falbankach. Naśmieje się, płynie dalej. Zostawia ciepło i błękit. A należało może od razu powiedzieć, że żadna chyba z karawan, podążających na wesele nie wiozła tylu pięknych, wytwornych, a nawet światowych pań. Przeważały twarze blade, aksamitnookie. Żona najstarszego z braci ze średniego pokolenia była ze znanej w halickiej ziemi polskiej rodziny, pochodzącej po kądzieli od Żydów. Obie żony obu młodszych braci — rodzone siostry — pochodziły z kozacko-polskiej rodziny bukowińskiej, spokrewnionej z wieloma rodami wołoskimi. A jakżeż piękne były dorastające już panienki, ową niezwykłą chociaż prędko przemijającą pięknością, właściwą bardzo młodym Ormiankom. Lecz bezsprzecznie ponad wszystkie panie błyszczała wdziękiem i czarem ducha — pani Józefina.
U wszystkich tych pań, mieszkających wprawdzie przeważnie na wsi, ale przywykłych do atmosfery niezachwianego bezpieczeństwa a trochę rozpieszczonych, wiatr wywoływał pewne miłe zdziwienie: że to w przyrodzie, a nie tylko w salonie, jest coś tak przekornego, jakby dowcipnego. Może jednak gdy przeleciał wiatr, gdy minął jego czar, myślały po kobiecemu, niewdzięcznie: ale, czyż to nie trochę chłopskie takie żarty. Ot, nawieje deszczu, rozmoknie wszystko — — będzie po żartach.
Każdy kraj ma taką gospodę na jaką zasłużył. Dla Dębowej Krainy wokół Prutu nie było stosowniejszej niż Wierbiąż. Nie było także stosowniejszej dla starożytnego rodu władców Dębowej Krainy, który w komplecie obrał sobie gospodę na miejsce spotkania tegoż jesiennego poranka w drodze na wesele górskie. Ród składał się aktualnie co najmniej z ośmiu rodzin rozsianych po brzegach Prutu aż po Dniestr, z licznych kuzynów, a także rezydentów stałych i przygodnych, ale tak zadomowionych, że liczyli się do rodziny.
Lecz rozszerzenie się wszerz nie było cechą szczególnie godną uwagi. Ważniejsze było jak dalece w głąb, to jest w przeszłość odległą, a nawet pretendującą do chwały starożytnej, sięgał ten ród. Co najmniej dwie, a może nawet trzy cechy potwierdzały jego starożytność i autentyczność. Pierwszą i główną cechą były spore nawet ogromne nosy, pierwsza oznaka rodu. Drugą było, że tak czy inaczej zaczepieni byli o Dębową Krainę nad Prutem, bądź przez to, że mieszkali w dworach na tym terenie, a mianowicie w Sopowie, Kiedańczu, Kniażdworze na lewym brzegu Prutu, w Młodziatynie, w Peczeniżynie, w Turce za Prutem i na Wierbiążu. Wszystkie te dwory, nawet jeśli nie należały do ściślejszej rodziny, miały jedną wspólną cechę w budownictwie, i w tym były zależne bezpośrednio od Dębowej Krainy. Myliłby się wszakże ten, kto by myślał, że była to wyłączna zależność od środowiska, tak jak nam to objawiły w XIX wieku modne teorie wybitnego teoretyka i historyka sztuki. Tą cechą było, że główny rdzeń budownictwa dworów stanowiły wiązadła wielkie dębowych sufitów, belki zwane w naszym kraju swołokami. Takich belek nie można by znaleźć gdzie indziej poza Dębową Krainą, po prostu dlatego, bo gdzie indziej nie było tak potężnych dębów, albo co najmniej nie byłyby tak łatwe do dostarczenia, jak w owym regionie. Lecz nie tylko przestrzenne i geograficzne ułatwienia były u początku tej architektury.
Oto tradycja wskazywała najwyraźniej, że takie same pałace i twierdze o potężnych swołokach dębowych, chociaż czasami także cedrowych, posiadali przodkowie rodu bardzo daleko zamieszkali przed wielu wiekami, a zapewne nawet przed tysiącami lat w odległych krainach na południe od Morza Czarnego i od szczytów Araratu, niezbyt daleko od jeziora Van w krainie Ormian i innych słynnych przodków Urartu.
Tradycji o starożytnym drewnianym budownictwie dawnych wieków, które byłyby jako tako ugruntowane, mamy stosunkowo niewiele. Nawet te dane, które nam podaje Plato, dowodzące lesistego charakteru Attyki, są stosunkowo szczupłe. Tym szczuplejsze, bo dotyczące wyłącznie drewnianych pomników bóstw greckich, są te wskazówki, które pozostawił nam nieoceniony Pauzaniasz w swoim opisie Grecji, niedawnym, bo z II wieku.
Lecz te dane, dotyczące jak gdyby duchowego pochodzenia stylu stropów, belek i swołoków armeńskich, są potwierdzone i bywają wciąż na nowo potwierdzane przez daty o wiele starożytniejsze. Oto wykopaliska przede wszystkim asyryjskie jak też pochodzące z bliższych i dalszych okolic jeziora Van, powtarzają nam ciągle na nowo wspomnienia stropów i swołoków, szczycą się nimi w starożytnych napisach zarówno ci, którzy je budowali, jak jeszcze więcej ci, którzy je zdobyli,
Oto jak chełpi się jeden z okrutnych zdobywców asyryjskich, dla którego zawzięte niszczenie i zdobywanie było jeszcze większym tytułem do chwały niż budowanie: „Z pomocą szlachetnego i potężnego Assura, mego boskiego władcy i z udziałem zwycięskim Baala i Nabu, bogów, mych wspólników, z łaskawą zgodą Szamasza, sędziego bogów, przebiegłem kraj Urartu jako zwycięzca, jak gdyby wściekły pies — co za skromność zwycięzcy — i szerząc przerażenie nie napotkałem oporu, podbiłem czterysta trzydzieści miast i siedem prowincji i zniszczyłem ich kraj. Wyrąbałem ogromne drzewa siekierami z brązu, i aby ułatwić ruchy mej armii rozszerzyłem proste drogi, aby moje piechury mogli wdrapać się na szczyty“.
I dalej: Z powodu odkopania w fortecach i pałacach sal na 30 metrów długości, stwierdzono, że dachy spoczywały na słupach sosnowych, topolowych i dębowych. Wokoło była kraina dębowa, lecz ów asyryjski władca Sargon wspomina, że po zwycięstwie sprowadził do swego kraju także słupy a raczej swołoki cedrowe. Nic się nie wie jednak o końcu królestwa Urartu, przypuszcza się jedynie, że jak niejednokrotnie później w dziejach, hordy koczowników, w tym wypadku Scytowie zza Kaukazu położyli mu koniec. Tacy sami lub inni koczownicy, chociażby jako oddziały zagarnięte przez zalew Mongołów, mogli dojść aż do Prutu we wczesnym średniowieczu Europy nie przekraczając gór karpackich. I oni to zobaczyli nad Prutem Krainę Dębową taką samą: „Patrzcie, to nasza dębowa kraina“. Zagarnęli ją na zawsze.
W dużym salonie dworu w Sopowie, który się sklepiał wokół potężnego swołoku dębowego, rodzina Mikołaja Torosiewicza z rodu Torosów Manianców siadywała w latach osiemdziesiątych XIX stulecia nieraz przy świetle lampy utrzymywanej naftą dostarczaną z pobliskiej rafinerii braci Vincenzów w Sopowie, także potomków po kądzieli rodu Torosów.
Wieczory zwłaszcza jesienne usposobiały do snucia rozważań, skąd wziął się styl potężnych swołoków, z których zwisały pokaźne lampy vincenzowskie. A jakież tam krainy dębowe rozciągały się za jeziorem Van? Fortece i pałace znad jeziora Van przedstawiają rzeźbione wizerunki bóstw skrzydlatych. Skąd przyleciały te bóstwa? Czy z tamtejszych krain dębowych? I czy nie jest możliwe, że i do nas przylatują takie wizerunki dębów w postaci skrzydlatych bóstw? Takie pytania zadawali sobie czasem synowie Mikołaja z Sopowa, a najbardziej z nich pełen inicjatywy przeczuwał, że takie bóstwa pobudzają jego plany, przynoszą im natchnienie czynów śmiałych. Ojciec Mikołaj aprobował takie plany, o ile były wyrażone w cyfrach dostatecznie ścisłych. Jednak syn Edward, który właśnie całymi dniami sporządzał plany nowej kopalni nafty w Słobodzie, wykraczał poza realizm, przeto ojciec z niesmakiem ochładzał go, że to ormiańskie plany zdegenerowane już w głowach polskich. O tych polskich głowach ojciec nie miał osobliwego wyobrażenia. Zwłaszcza że wątpił, aby Polacy mogli wykazać taką potężną dziedziczność podobną do pędu podziemnych wód, które pod swoimi fortecami puścił Rusa, król Urartu, a które były tak potężne w rozmachu jak prądy Eufratu — według napisu Sargona króla Asyrii, który dotrwał w klinowym piśmie aż do naszych czasów.
Jak zazwyczaj bywa w sprawach między pokoleniami, jedno zarzucało drugiemu fantastykę. Edward trzymał przed sobą wykaz produkcji szybu naftowego w Słobodzie, zwanego „Hucuł“, który wywiercony ręcznie bez żadnej maszynerii, samoczynnie, to jest popędem gazu ziemnego dawał już od miesięcy coraz bujniejsze wylewy ropy naftowej, tak że nie starczyło już zbiorników, a według drugiej księgi wzrastające ceny nafty, na skutek coraz większego zapotrzebowania, dały daty wzięte ze wspomnianej rafinerii. A gdy Edward wskazywał na coraz to nowe produkty z ropy dzięki jakimś tam odkryciom chemicznym, ojciec Mikołaj przybrał groźną minę, przyjmując niecierpliwie na co wskazywał Edward, że dzięki jakimś tam odkryciom chemicznym otrzymuje się z tej czarnej i cuchnącej ropy bialutki produkt zwany parafiną. A z tego świece tak zwane parafinowe. Bo zaledwie kilka miesięcy temu stwierdzono w pobliskiej rafinerii, że ropa w Słobodzie zawiera składnik zwany olejem parafinowym. Z kolei dyskusja, nawet sprzeczki rozpalały się do gorącości, gdyż Edward broniąc swoich obliczeń z szyderstwem cytował króla Rusę i jego podziemne wody i dziedziczność, która miałaby tak samo rzekomo działać, a której nikt dotąd jeszcze nie obliczył. Stary pan Mikołaj szydził z wychowania łacińskiego i całej łaciny, gdyż dotąd cała łacina nie odkryła tyle starożytności co łopaty kilku majstrów i najemników w okolicy jeziora Van. Mikołaj rozjątrzył się:
— Po prostu cała ta łacina to tandeta, i co tam mogli w ogóle odkryć w tym nędznym Rzymie. Nigdy nie miałem przekonania do tego i szkoda każdego centa, który wydałem na waszą łacinę. Po tym doświadczeniu zakazuję wam wydawać choćby grosz na łacinę. Fryderyk Wilhelm, ojciec Fryderyka Wielkiego, bił po gębie tak zwanego Wielkiego, za to że temu Wielkiemu zachciewało się łaciny. To był wielki geszefciarz i wielki szachraj i daleko byłby z łaciną nie zajechał. A Polacy widzicie jak daleko zajechali z łaciną. Gdyby nie Kraina Dębowa, tobym tu ani jednego dnia nie siedział.
Edward wtrącił nieco ostrożniej niż przedtem:
— I gdyby nie ta nafta, tateczku, proszę dodać.
— Nafta tyle mniej więcej warta co łacina. W naszym dawnym kraju na pograniczu Persji były źródła naftowe, które paliły się wiekami.
— Wiem — szepnął Edward — to się nazywa teraz znicz.
— Znicz czy nie znicz — niecierpliwił się ojciec — to tyle prawie co nic. Nikomu do głowy nie przychodziły takie durne pomysły, aby przemysł z tego robić i szynami wozić w kotłach. Palono na parady, dla parady kościelnej, to jest aby uczcić bogów.
Edward wskazał w milczeniu na lampę.
— Nie wydaje mi się to takim durnym pomysłem, ani to, ani świece parafinowe. W każdym razie tak dobrego oświetlenia nie było chyba także nawet za czasów starożytnej Armenii.
— Za kilka lat — odpowiedział ojciec — odkryją, że było lepsze, bo nie oszczędzali ropy naftowej, więc nie ubliżając naszym kuzynom Vincenzom ani ich wynalazczości, nie ma się czym chełpić.
— To wszystko możliwe — odpowiadał Edward — ale do tych prądów dziedziczności trudno się przekonać. — Zaśmiał się sucho, a ojciec jak gdyby obrażony wstał natychmiast.
— Ostatecznie — powiedział na dobranoc — za moich czasów szło się wcześnie spać i miało się na drugi dzień głowę świeżą. Nikomu się nie śniła żadna kamfina ani żadna nafta.



2. GOSPODA NA WIERBIĄŻU
1

„Ne żurysy, druże!“[1]
Przez liczne dziesięciolecia było to hasło słynnej gospody na Wierbiążu, a pokrzepienie dla nas, późniejszych pokoleń. „Ne żurysy“, bo gdy się zaczniesz gryźć, kosteczki się z ciebie posypią. Czy żołnierz swego kraju gotów go bronić tam nad Prutem, a może mędrzec, czy mąż kościoła z jasnego chłopaczka wydźwignięty, to jedno niechaj ma w pogotowiu, dla swojej i obcej wiary i krwi, to gościnne i ufne powitanie: „ne żurysy“.
Gospoda rozsiadła się nad Prutem, tuż za Kołomyją w widłach dwóch gościńców. Tuż za jej węgłem górski gościniec z Kosowa i z Jabłonowa, co pracowicie trudził się z dołu do góry, a potem zbiegał z powrotem na dół w ramach wysokich topoli, spotyka się z otwartym szlakiem od lesistego Kosmacza, od barczystej Rokiety, od tylu zakątków intymnych Słobody-Ropy i przebiega przez stolicę Peczynihów. Świat otwiera się ku Prutowi, ku żyznym polom Podgórza, ku bezkreśnym dąbrowom po obu stronach Rzeki. Z daleka już wyraźnie widne wieże Kołomyi. I z daleka zrozumiałe dlaczego każde spojrzenie wstecz czy przed siebie, dźwięczy tą samą pociechą: „ne żurysy!“
A przecie dziwo niesamowite wciska się między oba gościńce i panoszy się nad całym krajobrazem. Dziwo, którego byś nadaremnie szukał na południe od Prutu, czy to wśród falistej Bukowiny, czy na obszarze północnych Węgier. Niedużo tego dziwa: para milczących metalowych węży czyli toru kolejowego z kopalni w Słobodzie Uroczysku aż po Kołomyję i dalej przez most i stację główną w świat. Tu nad Prutem jest granica światów.
Dzień w dzień po wężach tych tuż za parowozem, co w postaci zasmolonego i zasapanego brudasa, niewygodnie przykucnął na kołach, dudnią metalowe straszydła, czarne kotły, napełnione ropą naftową, ładunki drzewa bukowego, a na samym końcu jedna lub dwie ciupki z oknami na kołach, wagony osobowe. Z gospody można je oglądać bezpiecznie a bezpłatnie i jeszcze ta jedna z niej pociecha. Bo na zakręcie ku mostowi pociąg przesuwa się wprawdzie wolniej, za to groźnie ze świstem, zgrzytaniem i wizgiem piekielnym. Wówczas to raz lub dwa razy dziennie ufny gwar gościńca zastyga, a koniec świata zapowiada się i ostrzega. Konie górskie szaleją wzdłuż gościńca, rzucają się wraz z wozami w którąkolwiek stronę, byle się uratować. Ludzie ratują je dzielnie, jeśli potrafią. W ciągu lat stworzyli liczne zabiegi bezpieczeństwa, prowadząc konie z całą pieczołowitością ciągną je za uzdy, byle tylko znaleźć się na jakiejś dróżce, ścieżce lub dreptaku odwróconym od możliwości spotkania strasznych a hałaśliwych mar maszynowych. W ostateczności jeśli zdążą, woźnice ściągają w popłochu z siebie kożuchy, serdaki i manty, aby zakryć jak najstaranniej uszy i oczy końskie od widm i straszydeł.
Przecie i ludzie nieraz drętwieją z przerażenia, o ile nie nabyli doświadczenia, a najlepiej myślący i życzliwy maszynista przeraża się także, gdyż nie wie czy ma świstać i alarmować przerażając tym jeszcze więcej i tak dość przerażone żywe istoty, czy też unikając hałasu, wślizgnąć się między konie, fury, powozy i wozy, ryzykując w ten sposób nieoczekiwane zniszczenie i śmierć, jak już nieraz bywało.
Szczęściem, o ile nie zdarzy się nowe nieszczęście, dudniące dziwadła znikają po chwili za mostem, jak gdyby ich nigdy nie było. Tyle transportu międzynarodowego wystarczy na całą dobę. Po czym cały kraj od Prutu aż po granicę Mołdawii, aż poza step węgierski — oddycha. Bezpieczeństwo gościńców wraca.
Gospoda na Wierbiążu natomiast ma znaczenie podwójne: pierwsze, że na szynach mogłyby się zjawić dymno-czarne potwory, ale przecie nie zjawiają się, drugie, że czuwa, dzień i noc, a nuż się zjawi?
Czyż mogłoby to znaczyć, że gospoda, która ujarzmiała wszystkich, nie zdołała ujarzmić pociągu ze Słobody Rungurskiej, tak że stanowił on nieustanne niebezpieczeństwo? Przecie front gospody otwierał się na wszystkie strony i nigdy jeszcze nikomu nie przyniósł ujmy. Tam bowiem powstało centrum dobrych manier kołomyjskich. I któż wie, gdyby się okazało, że gospoda przetrwała, należałoby raz jeszcze spróbować i wysyłać tam nowe narody z wielu kontynentów na powolne a gruntowne wychowanie.
Na czym polega to wychowanie? Gdzie indziej witają się rozmaicie: „Sława Bohu“, „Dobra niedziela“, „Dobra sobota“, „Daj Boże zdrowie“, albo tak jeszcze: „Ochroń cesarza i jego ludy, a chroń nas wszystkich razem, Boże, od paskudy“. Na Wierbiążu troskają się o jedno: o dobry humor. Witają się dziarsko a zwięźle: „ne żurysy druże“, dlatego wszechwładnie włada tam długowieczność. Najlepszy sposób na życie długie a beztroskie, to zamieszkać w gospodzie na Wierbiążu: „ne żurysy“.
Ne żurysy? Ha, dobrze tak teraz mówić, ale cóż zrobić z wężowym torem pod nosem gospody, co czyha dzień i noc? Któż zabroni dopóki są szyny, aby w dzień, o północy czy o świcie pojawiły się na szynach zgrzytające potwory i przywiozły kto wie kogo i co, i wywiozły kto wie dokąd. Co takim szkodzi rozpędzić się, pomijając nie tylko Kołomyję, także Lwów i Wiedeń, samego cesarza całkiem bez ceremonii? Milczące węże, szyny i szyny bez końca aż po Atlantyk, aż po Ural, przez Sybir nad Ocean Spokojny... Brrr. Przy takich horoskopach odchciewa się spać na Wierbiążu i warto zastanowić się czy hasło „ne żurysy“ naprawdę tam pomogło.
I w samej rzeczy pomogło. Bo front gospody otwarty dla całego świata, jest również otwarty dla pociągu ze Słobody Rungurskiej. Wyskoczyć z szyn nie wyskoczy, bo to nie jego interes, ale nie rozpędzi się, żadnej krzywdy nam nie zrobi, zawsze da się zatrzymać, tym pewniej, że przed gospodą nie ma przystanku kolejowego. Zatrzymany uprzejmym skinieniem ręki gospodarza Chaima Weisera, pokraczny parowóz sapie z zadowoleniem, odymi się białymi kudłami, jak stary sekwestrator podatkowy z rozkudłanymi bokobrodami. Zrozumiał co trzeba, zamiast rzucać się celem grabieży podatkowej i uciekać przed siebie, usiadł sobie jak człowiek. Dymi z długiej fajki, popija piwo. Na ten znak z pociągu wysypują się wszyscy na piwo. Kiedy indziej na partię kręgli, albo aby zatańczyć i podreptać w ogródku Weisera. Bywa przecie, że pośpiech kolejowy staje się zbyt okrutny i wówczas konduktor pociesza wesoło: jedno piwo, dwa piwa i na dzisiaj dość, bo dzisiaj extra ruch, ex oriente-Lux-Express, raz na tydzień, pełen Turków, Anglików i takich różnych, na nas tylko czeka, na głównej stacji. Ruch — ruch — gotów, fertig, odjazd — tru — tu — tu.
Zgorączkowany serdecznością Weiser biegnie za nim z piwem, konduktor popija na stopniach, pociąg hałasuje, nie widać go w kłębach dymu, ale nie rusza z miejsca, gdyż konduktor nie szczędzi czasu do zapraszania gości bez różnicy wyznania i majątku:
„Gości zapraszamy, wsiadajcie i jedźcie w świat! Kołomyja-Rynka — Wincentówka — Dębowa Krynica — Dworzec Główny — Ex-Oriente-Lux — Pacyków gdzie kozy kują, Paryż pod Lwowem — dam tanio, po własnej cenie, na kredyt także, wygodnie, bezpiecznie a wesoło“.
Wszyscy zakiwają się gwałtownie na pożegnanie, gwałtownie a z uznaniem, jak gdyby chcieli odczepić się od zaproszenia. Dać się wywieźć z Wierbiąża, komuż to do głowy przyjdzie? Także parowóz sapie smętnie, jak gdyby nie mógł ruszyć z miejsca.
W gospodzie samej izby, izdebki, pokoje, niektóre nawet zbyt obszerne, przeto puste, lecz niezmiernie pojemne dają nadzieję, że można je zapełnić, przyszłość wita z niejednego kąta, a przeszłość także, bo przygarniają, nawet tulą gościa pokoiki i saloniki z czerwonymi pluszami, obiecują i traktują także komory i komórki, bo gubią się w ogrodzie obszernym z aleją potężnych kasztanów. Ogrody i ogródki ze stołami dla piwa, z torem kręglowym, z deptakami dla tańców, pośród lampionów, a także bez lampionów, ławki i ławeczki, to frontem do siebie wzajemnie, to z widokami na wszystkie strony. Jest przeszłość, ale przyszłość także, co kto lubi. Ale kto zmusza, aby gość gonił przyszłość, albo schował się w przeszłość bez wypicia szklanki piwa? Nigdy w świecie. Bo jeszcze coś takiego jest na tym świecie, co idzie w poprzek: intymne kąty i zagajniki, kręte ścieżyny, ginące w gąszczach, tam czas zatrzymuje się, minuty rozciągają się jak kto zechce. Najlepsza guma nie jest taka rozciągliwa. Czas nie ucieka, także szczęście to ściąga się, to rozciąga, tul-tul-tul, aby nie przeminąć. Takie zakątki najlepsze do tego, aby pociągać piwo ze smakiem, trzeźwo, niezbyt zimne i niezbyt ogrzane. Zakątki takie wynoszą także ponad przestrzeń. A jakiż jest stały adres tych szczęśliwców? Piszcie do nich: szukać w gospodzie Weisera, Wierbiąż za Prutem — „ne żurysy, druże!“ Dojdzie na pewno.



2

Przed gospodę zajeżdżały jeden za drugim powozy najlżejsze o błyskach ciemnych zwierciadeł, z budami opuszczonymi, uginając się w rytmach menueta.
Ramy dla dam wytwornych, zawoalowanych starannie. Przez wzorzyste zasłony docierała przecie jedna, druga i trzecia piękność wschodnia błyskami ciemnych oczu, a tylko jedne oczy szafirowe za to niezapomniane. Zasłony przesłaniały u innych dam także ich wiek wcale dostatecznie, nie było zatem innych prócz młodych. Jasnożółte wcale wysokie breki ze złoconymi brzegami ostatniej mody wiedeńskiej ogłaszały dudnieniem tyleż dziarskim co dyskretnie ściszonym, że jedzie młodzież dobrze wychowana. Ciężkie wprost kanapowe tarantasy o olbrzymich błotnikach, jakby powozy dla godnych senatorów spośród ptaków błotnych, pozwalały osobom korpulentnym, nie kryjącym swego wieku, na wygody klubowe i salonowe i takież rozmowy zadowolone. Wszystkie zatrzymały się jak jeden przed gospodą.
Z powozików lekkich wyfruwały tanecznie damy. Z breków wyskakiwali jeszcze w ruchu młodzi panowie. Niskie stopnie tarantasów pozwalały osobom statecznym jednym nieznacznym kroczkiem wysiąść na ziemię. Towarzystwo dobrze wychowane, rozmowne, bez cienia widocznej troski, uśmiechnięte, zasypało przestrzeń przed gospodą barwami, dowcipem i śmiechem — jakby to były confetti, zarazem tęczowe i dźwiękowe. Zaledwie wysiedli, już ktoś coś zaśpiewał, zanucił. Pani Wincenta, nieco starsza przysadkowata dama, co wysiadła z tarantasu, witając dyganiem młode, pytała śpiewnie: „Czyż to Mignon?“
I niezwłocznie w odpowiedzi posypały się tu i tam szczebiotliwe trele z modnej opery Thomasa. I zaraz wychowanek gimnazjum Ojców Jezuitów z Chyrowa, panicz Włodzio, rozpiąwszy pośpiesznie futerał nastroił skrzypce, wzmacniając i podkreślając melodie i trele. Tylko jedna bryczka była szara, krajowa. Wysiadł z niej pan Jan, mężczyzna lat pięćdziesięciu, który opanował towarzystwo kamertonem. Strojąc podług niego skrzypce i głosy, przywrócili harmonię Thomasa.
Ku nim wszystkim biegiem drepczącym, a zadyszany zachwytem śpieszył gospodarz Weiser. Goście zaprzestając muzykowania otoczyli go gwarnie. Prześcigali się w uprzejmościach aż do porywu, goście wśród gwaru komplimentów, gospodarz w milczących ukłonach, prostując się wszakże tak godnie, że każdy widz z gościńca od razu wiedział: „Oto ten główny!“ Bo jadący gościńcem wędrowcy, choćby chłopi okoliczni udający się do Kołomyi na targ lub do urzędów, uważnie i z przejęciem oglądali to przedstawienie: Jak trzeba żyć z ludźmi, aby uprzyjemnić życie, aby je przedłużyć.
Goście siadali tymczasem swobodnie gdzie się dało w ogrodzie, na ławeczkach i fotelach. I niezwłocznie jakie osiem pojazdów wjechało do zagrody uniwersalnie z wszystkich stron frontu. Gospodarz pobiegł za nimi, aby umieścić każdy w stylu Weisera to jest wszędzie front i każdy na pierwszym miejscu. Odjeżdżając, opróżnione powozy uwydatniały szczególnie swą wytworność. Nowiutkie niklowane uprzęże, żółciutkie batogi bez plamek, woźnice szczególnie hardzi, każdy w innej liberii, i wreszcie konie dorodne, nawet pyszne. Pycha końska i pycha pojazdów rzuca pewien cień na osoby nimi jadące. Gdy goście zwolnili się od tych ram swego stanu, zrzucili z siebie te ciężkie cienie, jak gdyby zrzucali złota i gronostaje lub diademy, a sami promieniowali czystą prostotą uprzejmości. Choć z pozorów wielkopańscy, a w dodatku bogacze, mieli podobnie jak gospodarz karczmy, front na wszystkie strony. Trudno powiedzieć kto okazywał więcej uprzejmości, gorliwy misjonarz dobrego humoru Weiser czy wytwornie ludzcy panowie, co nie chcąc się dać zawstydzić, odpłacali a nawet wyprzedzali grzecznością grzeczność. Weiser otworzył ręce i wyciągnął je przed siebie jak dwie szczodre łopaty ze złota. Już-już zdawało się, że zawoła: „Ne żurysy.“ Ale nie! Niby w teatrze dla największych panów, gdzie jak wiadomo wszystko ma być delikatne, wyszukane, wycyzelowane a uroczyste, wygłosił: „Tacy goście! Jacy goście! Żeby nie powiedzieć w taką-jakąś minutę i aby nie obrazić nikogo na świecie, broń Boże! Po państwu Torosach już wcale nie ma się apetytu na innych gości. To się nie da pojąć.“
Pan Edward, mężczyzna niski w średnim wieku, który dopiero co powoził swym błyszczącym brekiem parą złotogrzywych kasztanów, starał się pojąć. Spokojny, nawet szczególnie pewny siebie, rozciągał słowa zbyt szeroko — rzekłbyś niedbale ale właściwie z ormiańska, zatem patetycznie wydobywał z siebie uprzejmość wystawną, taką na jaką warto zdobyć się dla Wierbiąża. „Panie Weiser-dobrodzieju, reb Weiser-osobo, we własnej osobie! Gdzież takie gospody, gdzież takie fotele, takie ogródki? Ani we Lwowie, ni we Wiedniu, ani nawet w Praterze. Odjeżdżać stąd smutno, ach!“ Pan Edward zasmęcił się. „Ach“, unosiło się wcale długo. Milczenie cedziło się jak pocałunek długi i wielomowny.
Nikt nie skamieniał co prawda, chyba tyle co takie posągi, które raz wyskakują wyrazem w bezruchu, to znów w nim zastygają. Lecz już Weiser wskazywał łopatami obu rąk na stół. Odtajali, sadowili się rojnie lecz rozważnie wokół długiego owalnego stołu wśród topoli.
Po czym cała uwaga, cała grzeczność, nawet podziw skupiły się na dopiero co przybyłej pani Józefinie z Kiedańcza, najmłodszej z dorosłych dam, może lat trzydziestu siedmiu, szatynce o oczach szafirowych, które promieniując w zawody z jej zębami przykuwały całe towarzystwo. Znów pierwsze uroczyste słowo wygłosił właściciel gospody.
— Pani dobrodziejko, panie i panowie, wiedeńska kawa z Wierbiąża, dobrze?
Pani Józefina przytaknęła żywiej, po czym Weiser przybliżając się ku niej, dorzucił półszeptem jakby poufnie:
— I jeszcze coś. Nieprawdaż?
— Tak, tak, „jeszcze coś“, rozumiemy się — odparła pani Józefina.
Szelest szeptów przewiał przez stół, jak rój motyli zwabionych zapachem miodowym, po czym Weiser zwycięsko lecz na palcach, aby nie płoszyć motyli, udał się do wnętrza domu.
Pani Józefina była z pochodzenia wiedenką, wychowaną od dzieciństwa w naszym kraju. Miała wszakże krewnych we Włoszech i na Węgrzech, przywykła do wielkiego świata, do wielkich miast, do luksusowych hoteli, do kąpielisk austriackich, takich jak Abacja lub Karlsbad. Dopiero po zamążpójściu zamieszkała stale na wsi w Kiedańczu, wśród pól zbożowych na stokach podgórskich, skąd widać dachy i wieże Kołomyi. W ciągu dziesięciolecia przetworzyła niezbyt obszerny dwór w nieustający salon, przed który zajeżdżały często powozy i pojazdy z daleka, w którym stale i swobodnie rozmawiano w kilku językach. Nie tylko opanowała cały ród Dębowej Krainy z Pokucia, ze Lwowa i z Chlebiczyna pod Lwowem, nadała mu nawet swój osobliwy ton.
Niezbyt dokładnie wszakże opanowała męża Izydora, który przy wyszukanej grzeczności na codzień i jak gdyby czci dla żony, chadzał swoimi drogami. Także w gospodzie uwydatniły się niezwłocznie ich różne drogi. Trzy pieski, im mniejsze tym brzydsze, tłoczyły się wokół jej stóp zakrytych starannie fioletową suknią, skowycząc o pieszczotę, o słowo, o skinienie. Nieco podobnie, ale całkiem z daleka i ceremonialnie cała rodzina, tworząc mimo woli wokół niej luźne koło, pozwalała błyszczeć swej pupilce. Bez skomlenia każdy warował, czekając co powie, chcąc pokazać, że ją rozumie. Lecz ona nie zamącona ni pychą, ni próżnością, ani nie zacieniona najmniejszą nieuwagą, słuchała, pytała, dowiadywała się, biorąc udział we wszystkim. Jak zwierciadło czyste, nie roniąc ni promienia, oddawała bezosobiście każdemu jego światło, a zawsze niemal ze zwiększonym blaskiem. Uczyła się nieustannie, korzystała ale nie dla siebie. I każdy radował się, bo błyszczał w jej świetle, jakby to było jego własne. Takie chyba kobiety niegdyś zakładały dynastie, może nawet oświecały narody jak cudzoziemka Aspazja, co udzieliła swego światła Atenom.
Po odejściu Weisera panie kontrolowane kamertonem przy dyskretnym towarzyszeniu skrzypiec zaśpiewały sobie urywki z opery Thomasa. Całkiem na boczku nie przysunięta do stołu, pod skrzydłami cioci Wici, siedziała młodziutka córka pana Edwarda, Michalina zwana Misią. Matka Misi zmarła już dawno, a siostra ojca, ciotka Wicia, była jej opiekunką i powiernicą. Wyciągnięte a nawet ostre rysy Misi były rzeźbą osobliwej choć może chorobliwej piękności. Przez niezdrową bladość jej cienkiej skóry przeświecały i grały nieustannie całą siecią niebieskie żyłki podobne jak w marmurze z Hymetu, stąd wydawało się, że skóra cała ma połysk niebieskawy. Za jej plecami jeszcze bardziej na boczku, na krajuszku krzesła jakby w przyczepce siedział młody bezbarwny blondyn hrabia Leon D. oficjalny, sztywny jakby nie anioł, lecz diabeł stróż upodobał sobie ten nazbyt suchy piec, aby go męczyć ogniem, tak że już-już słychać było pełkotanie płonącej smoły. Para narzeczonych? Czy raczej para nieszczęśliwych zakochanych? Czy świat przeszkadza im, co gorsza niweczy ich związek? Ależ nie! Nie tylko nikt im nie przeszkadzał, przeciwnie, opiekunka dawała przykład dobrotliwego pobłażania. Z tym wszystkim ta para była jedyną oazą smętku wśród pogodnego, nawet wesołego towarzystwa. Oto młodzieniec został naprzód przyjęty, a potem odpalony przez swą piękną bogdankę. Możliwe, że był na swój sposób zbyt gorący, a potem zbyt nieśmiały czy niemrawy, bo w liście opiekunki znajdujemy relację, że... tak raptownie chciał działać, że nie dał się jej zastanowić, zatem przyjęła go, a kiedy zastanowiła się, że go właściwie nie kocha, dała mu odkosza i to w obecności całego towarzystwa.
Raptowne działanie nie znaczyło w ówczesnym stylu nic więcej niż danie na zapowiedzi kościelne i ogłoszenie małżeństwa. Trudno odpowiedzieć jak sobie młoda panienka wyobrażała miłość. Zapewne romans nowoczesny z imperatywem serca czy to w postaci francuskiej bardziej realistycznej, czy polskiej romantycznej dotarł już podówczas do panienek. Godne uwagi, że w naiwnej jeszcze swojsko-litewskiej opowieści Ignacego Chodźki z połowy XIX wieku matka i córka przed decyzją małżeństwa rywalizują w szlachetnym ustępstwie. Matka zgaduje, który z konkurentów mógłby podobać się córce, a córka ukrywając to, uparcie stara się dociec, który z nich odpowiadałby matce na zięcia.
Może Misię odpychały pozory suchości młodego hrabiego, bo nie dosłyszała trzaskającego we wnętrzu ognia żywicy, bo nie tylko konfudowała go publicznie odmową, lecz w dodatku męczyła go później niechęcią. Bowiem w rezultacie odmowy młodzian prosił, aby pozwolono mu bywać na to, aby mu się przypatrzyła. Pod tym tytułem, za pobłażliwym pozwoleniem ciotki przyłączył się obecnie do karawany weselnej. Nie widać było jednak, aby panna ze swej strony przypatrywała się młodzieńcowi. Nie tylko odwracała się plecami, jej przepastne, ciemne oczy nie patrzały nigdzie, raczej patrzały jakby poza horyzont, tak się rozszerzały jakby chciały wyskoczyć czy uciec. Czy może nie trzymały się dość mocno w oczodołach? Przy całym spokoju jej twarzy, one jedne niepokoiły się, jakby chciały się wyślizgnąć gdzieś w bezkres czy w obłęd. Lecz jej ręce pianistki ledwie dotykając końcami palców stołu, jakby ćwiczyła gamy, planowały coś rozważnie a pianissimo. Czy był to tylko wyraz znudzenia nie odstępującym jej na krok wielbicielem? Za to jego oblicze mieniło się to głębokim zasmuceniem, to błyskami wdzięcznej radości, ilekroć przelotnie nań spojrzała.
Pośrednie a honorowe miejsce tuż obok pani Józefiny między dwoma strugami motywów zajmował niebieskooki drągal, o gęstej srebrnej czuprynie, pan Lewandowski, który na razie tytułem gościa zaszczycał Kiedańcze, bo dopiero później syn jego skoligacił się z rodem Torosów. Mówiono, że pan Lewandowski miał lat osiemdziesiąt z górą. Nikt tego nie sprawdzał ani nie wspominał, chyba tylko celem podziwu. Na jego oficjalnie podeszły wiek nie padł bowiem ani cień niedołęstwa, ani plamka wygodnictwa czy złego humoru, ani najmniejsza wymówka niedyspozycji. Giętki, taneczny, ugrzeczniony, chętny nadawał się jak nikt na patrona Wierbiąża. Nie brakło go w żadnej zabawie, pobudzał do opowiadań i gawęd, tylko do gry w karty nie mieszał się nigdy, ignorując je grzecznie choć stanowczo.
U końca stołu z niedbałym uśmiechem czarnooki kupiec ormiański z Bukowiny, pan Efraim Manisally, pochylony nad kartami obserwował w roli kibica grających. Lecz opiekunka ciocia Wicia wstrzemięźliwie chwytała spojrzenia Misi i widziała, że pan Manisally niby tygrys czyhał na spojrzenia Misi. O panu Manisallym wiadomo było, że jest kupcem bardzo dużej miary, natomiast o panu Lewandowskim takich wiadomości nikt nie potrafił podać, mówiono o nim w sferach pośredników żydowskich, że na ważne pytanie: „Nu wus hat der puryc?“ odpowiedź dawano wcale jakby się zdawało wykrętną: „A grojse wąsies und a pur hint.“[2] Co miało znaczyć widocznie, że jego stosunki posiadania były wcale skromne, albo że odpowiedź co najmniej była sceptyczna. Można jeszcze dodać, jeśli chodzi o osobistość pana Efraima, że informacje o nim uchodziły raczej przeciwnie w pojęciach rodziny za pochlebne, to znaczy, że jako Ormianin, jako Bukowińczyk i jako kupiec mógł mieć opinię konkurenta korzystną.
Pan Izydor w milczeniu wyjął karty z kieszeni. Wokół niego na skromnym skrajuszku stołu utworzyło się ściszone kółko autonomiczne. Bez słowa otoczyli go bracia z wyjątkiem pana Jana, kuzyni i nieco młodzieży, w skupionym nabożeństwie bakarata. Cechowały ich rodowe potężne nosy, wciąż jeszcze opierające się degeneracji. Nos pana Izydora z Kiedańcza, mimo że był najmłodszy z braci, naznaczył go na kierownika. Takiego nosa nie powstydziłby się dojrzewający nosorożec, z najlepszej rodziny. Tuż obok siebie bez sztucznych przegród snuły się dwie gry, dwie strugi motywów, jedna głośna wesoła i melodyjna, druga milcząca a poważna, ba, uroczysta karciana. Wśród młodzieży wyróżniał się wielki talent pana Dziunia, który wśród milczącego podziwu to gasił, to porywał graczy.
Pan Lewandowski wyruszył na wesele górskie niby któryś z olbrzymów drzewnych z Dębowej Krainy. I one nie bywają nigdy łyse, ni wygolone, zawsze poszyte ziołoroślami, obrosłe gąszczami soczystymi. Podobnie wokół postaci pana Lewandowskiego, smukłego jeźdźca o oczach niebieskich, nieustraszenie ufnych, a dobrotliwie śmiałych krzewiły się istne ziołorośla: srebrnie posiwiała czupryna, bez żadnej plamki łysiny, tak gęsta jaką żaden lew nie mógł się poszczycić, potężnie gęsty wąs i nie gorsze krzaczaste brwi. Te torowały mu drogę, rzec można przez dzieje. Tacy jak on zwyciężali pod Grunwaldem, pod Moskwą, pod Wiedniem. On zwyciężył nad Prutem. Gdyby właściciele Dębowej Krainy umyślnie szukali sobie herosa dla zaludnienia i ukoronowania swych lasów, nie mogliby znaleźć świetniejszego. Pozbawiony uprzedzeń wiązał Dębową Krainę z odległym Paryżem, którego smaczków próbował różnie w ciągu bujnego żywota. Bo nie jakiegoś zaściankowego Lechitę ni rezydenta z parą chartów przyjęło Kiedańcze. Przyhołubiło i przygarnęło osobistość zaczepioną wielokrotnie o dzieje, taką co wiązała wzdłuż i na poprzek czasy stare z nowymi.



3

Pan Lewandowski wzruszał się czasem w obecności dam, zwłaszcza wobec przejawu ich uczuć, obserwując jak dogodziła im kawa, jak bawi je i napina to „coś“ osobliwego, które zapowiadał Weiser. Wobec powszechnego milczenia, starając się zapobiec, aby śniadanie nie stało się wilczym, przed czym wieszcz nasz ostrzegał wymownie, palnął mówkę skierowaną do Weisera:
— Nasz gospodarzu! significanter[3] nazwany Weiser Chaim, co znaczy sapiens sanus.[4] A po naszemu po staropolsku: nasz panie-bracie sąsiedzie! Wielki honor wyświadczyliście niegdyś nam Sarmatom, wy dzieci sławnego Izraela, że ze wszystkich krajów wybraliście sobie Polskę. I za to my tego króla, który was grzecznie zaprosił i przepiękną Esterę szczodrze umiłował, nazwaliśmy Wielkim. To było przedwczoraj, niedawno. Ex illo amicitiam suavem cum Judaeis condidimus.[5] Bez nas Rzymian i bez was Żydów ten kraj byłby zbyt smutny. Wiadomo bowiem powszechnie, mistrz kronikarz wywodzi nas accuratissime[6] od Rzymian. Lewandowski to nic innego jak: ad levandos consolatione dolores appellatus.[7] My tu wszyscy Lewandowscy. Ad levandos dolores[8] powołani, bo znamy je sami najlepiej. Chcieliśmy was pocieszyć i przeprosić za cezarów rzymskich, albowiem crudelitatis vel stultitiae insanae eorum nos pudebat.[9] Tam quam corde forato cruoris vestri semper miseremur. Olim et in praesentia.[10] Wyrzekliśmy się na zawsze cezarów i wszelkiego absolutum dominium i nasze nowe królestwo Respublicam nazwaliśmy czyli Rzeczpospolitą. Tutaj na miejscu jednocząc narody z nadzieją na przyszłość opieraliśmy się barbaris barbatis et lupatis[11], tak jak niegdyś nasi przodkowie Rzymianie. Nierzadko w przewadze, a czasem w porażce. To było wczoraj. Także jutro, vistoriae confidentia, etiam si errorum nostrorum memores tamen lacrimarum oblivione confidentes.[12] A jamais sans rancune quelconque![13] Caeterum non censeo odium quodcumque neque communitatis alicuius fundamentum, nedum intelligentiae sanae — nisi opinionum vanitatis blandae — ducem ad societatem salvandam aliquando devenire posse.[14] A na dzisiaj nasz Weiser sapiens providentiae iussu[15] ukontentował nas gospodą na Wierbiążu ad Sarmatorum cum Judaeis amicitiam renovandam.[16] Cóż mogę jeszcze ja zrobić w życiu? No, powiedzieć: Dzięki! A naprawdę zapisać wam czego doświadczyłem. Itaque[17] wam wszystkim tu obecnym przyjaciołom experientiae meae vesperinae coronam trado vos ita heredes eius institutos videns gaudeo et e vita longa tanquam ex Weiseri-sapientis hospitio in laetitia cedam.[18]
Pan Lewandowski zaświecił oczyma i w mig gorąca łacina dotarła do wszystkich bez wyjątku. Nawet córka pana Edwarda, Misia, rozjaśniła się, a z nią jej umęczony konkurent hrabia Leon. Wszyscy bili brawo hucznie a Weiser skłonił się głęboko i poważnie. Zamyślił się. Oglądał się, jak gdyby chciał usiąść, ale nie, pozostał stojąc, wyprostował się, jakby wyrósł i przemówił znów uroczyście, wyraźnie.
— Pan dobrodziej umie trafić do serca, a ja postaram się odwdzięczyć. Pan ślicznie mówi o starości, a ja opowiem o drugiej stronie medalu. Bo co to znaczy starość? Zależy wszystko, z której strony liczyć. Licząc od urodzenia to ja już jestem dość stary, a nie zaglądając do metryki pan dobrodziej, jeśli liczyć wstecz od setki, a nawet od stu dwudziestu lat, jest młodszy ode mnie, całkiem młody. Pozwolą państwo, że opowiem małą historyjkę o starości. Nazywa się ona „Odwrotny cud“. To nie bajka, Żydzi trochę lękają się bajek; nam się coś widzi, że bajka zanadto otwarcie przyznaje się: „Jestem dzieckiem.“ Ale to nie jest prawda, bo na tym świecie my ludzie nie znamy prawdy. Jeśli ja całkiem słabo wiem, co było w czasie moich czterdziestu lat z górą, to ja po prostu nic nie wiem, co będzie za lat czterdzieści i dalej do stu lat i do stu dwudziestu. Rozumie się, jeśli Pan Bóg pozwoli żyć. A co to jest takiego, kiedy człowiek młody, a co gorsze stary mówi sobie i innym, że zna już prawdę, całą prawdę? Po prostu pycha, a w dodatku głupota. I co taki powie o tym, co nie jest całą prawdą, albo co jest troszeczkę nieprawdą? Że to jest ostateczne i wierutne kłamstwo! A nas niech Pan Bóg broni od takiej niegrzeczności. Ale może być jeszcze gorzej, że nasza prawda, nawet cała ludzka prawda nie jest wesoła, psuje dobry humor i koniec końców wykręca dobre maniery tak jak kości w paraliżu? I który bank nam to zagwarantuje, że taka stara prawda nie marnuje zdrowia, nie narusza życia? Ładny interes! Zamiast takiej ja wolę mądrość zdrową, coś tak jak mówi pan dobrodziej Lewandowski, zdrową, śmiałą i dlatego wesołą. Bo to niemożliwe, aby cała prawda była stara, ponura. Po pierwsze to po prostu nieprawda, a w dodatku to obraza boska, bo Pan Bóg nie stworzył ponurego świata ani starego, i świat jest prawdziwy, ale nie zgrzybiały. Więc która jest główna mądrość dla nas ludzi? Ja przepraszam, państwo są uczeni, akademicy, a ja mam tylko untergimnazjum i to niemieckie tylko, a z łaciny poza Cezara nie wyszedłem. Rzecz w tym, że my Żydzi musimy się uczyć, ciągle uczyć od tych, co są naokoło nas. Gdybyśmy nie uczyli się od dawna, to z naszej starości bylibyśmy skończeni i nawet Pismo Święte by nam nie pomogło. W Biblii jest wszystko, to tak, ale trzeba umieć czytać, do ślepych, a na dobitek do głuchych nie przemówi. Zatem — jaka jest ta prawda, którą my chasydzi nauczyliśmy się od chłopów w górach i na Podgórzu: „Stój, człowiecze, świata nie przebędziesz.“ To dość.
Czyż to znaczy, że świat jest stary? Przeciwnie, taki młody, że nie możesz go dogonić, bo my starzejemy się, a on wiecznie się odmładza. Zaprezentowałem państwu moją historyjkę, że to nie bajka i nie prawda. Ale jest w niej u spodu najważniejsza sprężyna, taki malutki kamerton, jak pan Jan nosi w kieszeni. Ta sprężyna to cud. Mówią teraz, że cudów nie ma, że wszystko da się zrozumieć, wytłumaczyć, nawet przewidzieć, że nie ma nic nieoczekiwanego, bo nauka, bo przyroda, bo prawa. Prawo jest, a lewego nie ma? Hoho! Jak zacznie się sypać cios za ciosem z lewa, to zasypią prawo i wtedy pokaże się, że prawo to cud. Mówią jeszcze inaczej, że cud to jest to, co wydaje się tylko, to pozór. A jeśli ten pozór tak kłuje i pali, że każe nam żyć tak czy inaczej, dobrze albo źle, to ładny mi pozór. Chciałbym ja widzieć takiego człowieka, który przeżył życie bez cudu. Cud to jest coś takiego, co samo z siebie. Co tylko raz jeden się zdarzy i coś takiego ciekawego, czego nikt z nas dotychczas w całym życiu nie widział, a także coś przyjaznego, wdzięcznego, szczęśliwego. Cud na każdym kroku. Możliwe, że nawet dnia nie można przeżyć bez cudu. I to cud także, że my dziś jesteśmy razem, bo ja się cieszę gośćmi, a goście kawą. Czyż ja nie mam dość gości, a goście moi nie mają w domu kawy? Przeto taki człowiek, który nie chce zauważyć cudu, a w dodatku przeczy cudom, to najgorszy, zakamieniały niewdzięcznik. I jak się nazywa taki po polsku? Po prostu nudziarz. Ja z moim untergimnazjum nie będę uczyć państwa, którzy pokończyli we Lwowie, nawet w Krakowie, a opowiadają, że pan dobrodziej Lewandowski aż w Paryżu. Przecie żydowskiego mogę trochę nauczyć. Proszę sobie wystawić, co to za świetne i dobitne słowo, kiedy nawet po żydowsku mówi się: „a nydziarz“. My wierzymy, że Pan Bóg wybaczy nam grzechy, może nawet zbrodnie, i daj Boże, aby wybaczył także tym najgorszym, co są nudziarzami.
Czyż może być historia bez króla? U nas chasydów tak pouczają, że każdy okres w dziejach ludzkich ma swego cadyka, to znaczy wodza. Jaki cadyk, taki okres i odwrotnie też.
Moja historyjka tak idzie dalej. Proszę posłuchać: Był raz wielki król. A jeśli on mały król, bo nie zawojował ani Moskwy, ani Paryża, ani nie wyniszczył nieprzyjaciół, to on także może być wielki. To nie nasz interes mierzyć wielkość centymetrem i rozdawać tu i tam. To sprawa Boga. I ten wielki król był z wielkiej, dawnej rodziny, co w ciągu wieków zbudowała sobie wysoką wieżę, a każde pokolenie dobudowało po jednym piętrze. Razem na trzydzieści pięter! Z tych pięter spoglądali wstecz na tysiąc lat i naprzód przed siebie na tysiąc lat.
Co tu mówić? Taki ród co równy samym państwu Torosom. Za przeproszeniem, ja wcale nie wiem, czy państwo chcą być równi temu wielkiemu królowi, a tym mniej nie wiem, czy państwo uważają, że ten wielki król był wam równy. Bo co to jest równość? Równość to znaczy, że wszystko się kasuje, bo wszystko bierze się pod jeden strychulec. Ja na przykład wcale nie chcę być równy państwu ani żadnym wielkim panom. Bo ja chcę być uczciwy. I wcale nie wymagam, nawet nie spodziewam się, aby państwo stali się mnie równi, aby mieć z tego wszystkie żydowskie zmartwienia. Zresztą w Biblii jest czarno na białym, że Pan Bóg wybrał nas Żydów. To po co kasować? Cóż to będzie za równość mówić tak: „Dawaj, dawaj wszystko co twoje, a co moje, to tobie nic do tego“. To ma być uczciwość? Pod wieżą Babel ludzie chcieli być równi Bogu, a wcale nie chcieli dopuścić Boga do równości, chowali siebie dla siebie. A Pan Bóg wcale nie chciał być im równy, nie reflektował. Dał im nauczkę, że na tymczasem odechciało im się równości.
Powiedzmy wreszcie czemu ten król był wielki. Naprzód wchodził co dnia na swą wieżę rodową, na najwyższe piętro, potem zamieszkał tam. Stamtąd widział wstecz na tysiąc lat i przed siebie na tysiąc lat. Od siebie samego widział coraz dalej, bo żył bardzo długo, widział coraz dalej, rozumiał także coraz więcej, potrafił wytłumaczyć jeszcze więcej i przewidzieć niejedno. Ożenił się jak trzeba podług prawa, miał syna podług prawa. Żył bez końca, żona mu umarła, pochował ją podług prawa, od tego czasu dał sobie spokój z kobietami. Nie miał czasu, był poważny, surowy, głównie w tym, że nie chciał dojrzeć nic innego tylko samą prawdę. O śmierci myśleć także nie miał czasu. I który człowiek, który robi wszystko jak to się mówi „tachles“, zechce zapuszczać myśl tam, gdzie nic nie można wymyśleć? Było mu z tym bardzo dobrze, coraz lepiej, chciał wiedzieć coraz więcej, rozumieć coraz więcej. Państwo są modni, same liberały, nic to wam nie szkodzi, więc wam coś powiem na ucho: ten wielki król był trochę Żyd. Ale dzięki Bogu był królem, nie potrzebował się obawiać, że chrześcijanie nań zakrzyczą: „Zabieraj się, Żydzie“, albo że Żydzi rzucą nań klątwę: „Bezbożnik, zdrajca, niech zginie“. Zapuszczał myśl daleko, dlatego Boga nie zaprzeczał. Czy król modlił się? Ha, to delikatna sprawa. O religii więcej zapomniał niż zatrzymał w pamięci. Myślał prędzej, że Bogu nie trzeba zanadto dokuczać swoimi sprawami, zdrowiem, interesami. Żadnym żebractwem: „Panie Boże, daj to-tamto, daj, daj, daj.“ Tyle otrzymujemy od Boga, po prostu wszystko, że należałoby Mu coś ofiarować. Może ofiarę z wołu albo z cielęcia? Nie! Przecie to Mu niepotrzebne. Jeśli ofiarować — to siebie. Nawet nie tak dużo, co najmniej swoją głupotę spalić na ołtarzu na to, aby odszukać Jego rozum. A może kochać ludzi? Zamiast zanadto kochać ludzi, nie dawać im spokoju, wystarczy być porządnym, nie krzywdzić. A cóż zrobić jeśli Pan Bóg chce jakoś inaczej? To pokaże się samo z siebie. Na to potrzebne studia. No i pokazało się.
A najgorzej króla piekło jakby się obejść bez cudów. Wiedział, że to niełatwe, dlatego najwięcej to studiował. Zaglądał na tysiąc lat wstecz i tysiąc lat przed siebie przez szkła, które sam sobie wyszlifował, szkła dalekonośne i takie, co przenikają to, co najtwardsze, czy to kość czy skała. Nie ma niespodzianek, same prawa. Szatan pogrzebany w rozumie, bez honoru, ba, może nawet z pewnym honorem, bo sam musiał uznać prawo i rozum. Biorąc każdy rok dziejów ludzkich pod szkła, król pokazywał: „Proszę, gdzież tu jaki cud? Ani śladu, cudów nie ma, cudy niepotrzebne. A nawet jeśliby komuś wydawało się, że potrzebne, to i na to jest sposób: zrobić taki wynalazek, co zastąpi cuda.“
Pierwszy cud, który zawadzał najwięcej jego rozumowi był, że Żydzi jeszcze wciąż istnieją. Czyż to możliwe bez cudu? Cóż robić? Trzeba naprzód udowodnić, że nie cud, a na przyszłość tak urządzić, aby istnieli bez cudu. Bo przede wszystkim to nieprawda, to nie może być prawda, to przeciwne rozumowi. A jeśli to, nie daj Boże, cud, to dziękujemy za niego, zrzekamy się i lepiej abyśmy nie istnieli.
Był twardy, każdy dowód jego był ostry, jak kosa z najtwardszego szkła, przejrzysty jak siekiera z kryształu. Tu jeszcze jedna delikatna sprawa. Król mędrzec tak rozumował: „Cóż z tego, że włochata i brudna małpa zakocha się w małym dziecku, ach, jakież ono śliczne, jak chciałaby być taka jak to bialutkie dziecko.“ Cóż z tego? Przyroda rozkazuje i z tego małpowania, jeśli dziecko było grzeczne, może być w najlepszym razie małpa grzeczna ale durnowata, bo przeciw prawu, a jeśli dziecko było nieznośne, to będą dwa małpiarstwa. Tak samo jeśli małpy ustroją się w liście i szmatki, aby zatańczyć kadryla, to czyż to będzie kadryl? To tak jakby panienki tańcząc powiedziały sobie, że są aniołkami. Nic z tego, cudów nie ma.
Rozumiał wszystko, podciągnął świat pod jeden długi strychulec, od ziemi aż do Lewiatana. Ale gdy znalazł ten strychulec, zamiast uspokoić się, zaniepokoił się. Był śmiały, twardy, uczciwy. A nuż skądś, czy to spod Lewiatana, czy z któregoś robaka pod ziemią, niespodzianka pokaże nosek jak myszka, a za nią czai się groźny kot — cud. Krzepił się dzielnie. Niech tylko pokażą nos, mysz czy kot! Pacnie jedno i drugie jak należy. Niespodzianka nie pokazała nawet nosa. Jednak król nie miał się z kim naradzić ani porozumieć, patrzał na ludzi z trzydziestego piętra, ledwie ich dostrzegał.
Raz wyszedł do ogrodu, a tu wszystkie ptaki uciekały przed nim, jakby przed sinym wiatrem w miesiącu lutym. Tylko zeschłe liście sypały się nań kupami. Czyżby był chłodny, może nawet zimny? Król nie był wcale pyszny, nie mógł być pyszny, bo to przeciw rozumowi. Rozumiał jeszcze i to, że on sam jeden nie może podołać całemu światu, bo po cóż by rozum Boży stworzył tylu ludzi? Przecież nie po to, aby jedli, pili i pracowali jak woły. To po co? Czasu nie miał, ale na to miał czas, aby to właśnie rozważyć i zrozumieć. Umyślił przeprowadzić wielkie dzieło: znaleźć rozumnych, zrobić z nich mędrców, aby razem z nim polowali na niespodzianki, aby zbudowali fortecę przeciw cudom. Lud czcił króla, znosił mu podatki dobrowolnie, przeto król podwyższył podatki, aby wszyscy pracowali dla rozumu. Żył jak najskromniej, wojen nie prowadził wcale, żył dalej, żył długo, żył bez końca. Znalazł dość pieniędzy, aby budować wieżę za wieżą, to co przedtem budowały pokolenia. Powołał młodych, najlepszych z najlepszych rodów, jakby powołał na wojnę: „Brońcie praw, ścigajcie niespodzianki, zbrojcie się przeciw cudom!“ Młodzi byli dumni z tego, byli szczęśliwi. Z nowych wież dzień i noc śledzili wszystko od robaków aż do gwiazd, każdy inną stronę ziemi albo nieba, według tego jak król im naznaczył. Potem znosili do króla wiadomości, potem skrypty, w końcu księgi całe. I rozpytywali go. Jeden tak: „Gwiazda północna ma taką rzęsę, co mruga coraz mocniej, co to znaczy?“ A drugi: „Gwieździe południowej rośnie ogon coraz dłuższy“, a trzeci: „Wokół gwiazdy wschodniej kręcą się roje komarów“. Inni podobnie, a wszyscy razem: „Skąd się to wzięło, jak to pogodzić ze strychulcem wielkim?“ Innego byliby już zamęczyli, ale nie wielkiego króla-mędrca. W dodatku przerazili się, gdyż każdy z nich oglądał inny kąt świata — jeden nie wiedział, co drugi wie — nie dostrzegali strychulca. Już na ustach ich zawisły pytania groźne. Król przeciwnie, śmiał się, był zadowolony, że zbudził w nich rozum. Cieszył się wieżami, bo w ten sposób coraz więcej mógł poznać, zrozumieć, wytłumaczyć. Do tego musiał jednak czuwać. Coraz mniej znajdował czasu na spanie, gdyż młodzi dzień i noc przybiegali do króla, a z nimi przybiegały pytania ze wszystkich stron świata. Król padał już z nóg i nakazał, aby sami odtąd między sobą się porozumiewali i zdawali mu z tego sprawę. Ale jak? Kiedy jeden tylko wiedział o ogonie gwiazdy południowej, a drugi o rzęsach gwiazdy północnej. Porozumiewanie nie udawało się bez samego króla-mędrca i bez jego strychulca. Pewnej nocy, gdy zmorzył go sen, usłyszał z głębi snu szept: „Widzisz co to? Nowa wieża Babel! Jeszcze kilka lat, a przestaną się rozumieć wzajemnie. Niespodzianka!“ Jakby rażony piorunem zerwał się na równe nogi, nie zmrużył już oka. Zauważył, że także uczniowie byli już samotni, także od nich uciekały ptaki, w dodatku z ust każdego wyławiał raz za razem przemilczaną groźbę: „Niespodzianki sypią się“. Król przeraził się. Przecież i tym razem znalazł co trzeba. Gdyby coś takiego groziło, potrzebny największy wynalazek: zatrzymać czas! W zarodku ściąć wszystkie niespodzianki! Zahamować cuda! Ha? Zatrzymać czas? Tak. To możliwe, to jest w jego wiedzy i mocy. Ale jak puścić go z powrotem w ruch? Sparaliżować świat? Śmierć powszechna? Taki miałby być koniec rozumienia i rozumu? Odwrotny cud? Z tego zrobiło mu się tak źle, że na gwałt zachciało mu się umrzeć. Ale to na nic! Jakby młyńskie koło porwał go rozum i toczył za sobą. Żył dalej, rozumiał dalej, rozumiał i znów żył. Nieszczęście!
Woła do siebie syna-jedynaka, który gdzieś tam sobie żył w kącie i czekał na koronę. Powiada mu tak: „Mój drogi chłopcze, wasza królewska wysokości! (a któż jak nie król potrafi respektować syna?). Nie od dziś widzisz, co się dzieje. Nie mogę ci oddać korony, według praw, bo nie mogę umrzeć. To nieprzyjemnie tak długo czekać, bo chociaż nie mówię, że jesteś stary, przecie jesteś całkiem siwy, dość łysy, po prostu nie jesteś już młodziutki. Jedź przed siebie w świat, jedź powoli, nie zmęcz się, szanuj zdrowie, oddychaj przez nos, zaglądaj na prawo i na lewo, wyglądaj i wysłuchuj, to może dowiesz się jak to się da zrobić, abym ja mógł umrzeć bez tego aby się zabić albo szukać śmierci, bo to nieelegancko i przede wszystkim to przeciw prawu. Wszystko po to, abym mógł tobie wreszcie oddać koronę, która należy ci się według prawa i przyrody, ale dopiero po mojej śmierci. Jeżeli możliwe co prędzej dopóki nie jesteś zanadto stary, bo ja najlepiej wiem co to starość.“ Wielki król był zmartwiony do szpiku kości, niech takie zmartwienia od nas precz odlecą.
I tu proszę się chwileczkę zastanowić: pan dobrodziej Lewandowski kwitnie i daj mu to Boże, a już chce nam oddać swoją koronę, a król nie, zawzięcie czeka na śmierć, aby było według prawa i przyrody.
Zatem ów panicz królewski, trochę starszawy wyruszył w świat. Nie myślcie sobie państwo, że mu się bardzo korony zachciało. Tak długo czekał, że mu się dawno odechciało. Do mądrości się nie mieszał, ale wiedział przecież to jedno, że ojciec nie jest szczęśliwy, bo chce koniecznie umrzeć a nie może. Nie bardzo mu się uśmiechało, ale kazał zaprząc konie, co tu mówić, takie śliczne jak pana Edwarda ze złotymi grzywami — ale przecie inne i po co równać — do złotego powozu i jedzie przed siebie. Wcale nie po to, aby szukać panienki ani na wesele, tylko w sprawie śmierci dla ojca. Natryndał się, namęczył się i dojechał po latach do takiego miejsca, gdzie nawet wiatr się nie zatrzymuje. Było tam cicho i można było dosłyszeć każdy szept. Wywiedział się o co chodzi. Pan ojciec wtedy umrze, kiedy zobaczy coś takiego, czego nie potrafi wytłumaczyć. To nie żart! Wielki król dochodził do pięćset lat i miałby czegoś nie znać? I to śmiech. Taki mędrzec z wieży, z której widać przez szkło przenikające tysiąc lat wstecz i tysiąc naprzód przed siebie, aby taki nie poznał sam tego świata? Aby takiemu coś się wymknęło? Ale dobry synek nie fasonuje ojca na równość z tym czy z innym mędrcem. Bo chodzi mu o to, co najważniejsze. To prawda, mędrzec nie powinien się dziwić, tym mniej nie powinien szukać zdziwienia, na to aby stuknąć się nosem i nic nie rozumieć, bo i tak wie, że wszystko rozumie. Ale cóż? Jednego dola jest taka, drugiego inna. Widocznie nie da się podciągnąć wszystkich pod jeden strychulec. To jedno dobrze przynajmniej, że dowiedział się, że ojciec musi zobaczyć coś takiego, czego dotychczas nie widział, przed czym stanie rozum, a razem z nim życie. To szczęście! Ale co takiego, gdzie i jak, z tym kłopot nowy i największy.
Ponawiane okrzyki z wnętrza domu coraz donośniejsze, a wreszcie dzwonek jakby na alarm otrząsnęły Weisera z zapału opowiadania. Ocknął się i przerwał je: „Przepraszam, jestem tam potrzebny, dokończę jeśli będzie czas.“
— Co to wszystko znaczy? — pytała ciocia Wicia wzruszając ramionami — z początku ciekawe, ale potem dziwaczne. To nie dla mnie. To Talmud.
Pani Józefina odparła:
— Kiedy byliśmy ostatnio w Wierbiążu na Św. Jana, ulewa nas zaskoczyła i schroniliśmy się u Weisera. Opowiedział nam wówczas do końca, a koniec zabawny. To nie Talmud chyba.
— Coś jak Faust? Odmłodził się król dla dziewczyny?
Tu ciocia Wicia zanuciła i zaraz głosy młode i skrzypce pochwyciły motyw Gounoda.
Od stołu wyglądano wyjaśnienia alarmu. Dawno już spożyto śniadanie, dziewczyny uprzątnęły stół i właśnie kroczyły w paradzie niosąc czteropiętrowe tacki zwane z wiedeńska Aufsatzami, każde z pięterek promieniowało innym kolorem: malinowym, kawowym, cytrynowym, śmietankowym. Było to obiecane „coś“, lody sporządzone przez wysłańca włoskiej cukierni Righettiego z Kołomyi. Aplauz trwał bez końca, lecz równocześnie skradała się troska, że pobyt przeciąga się zbyt długo. Robiło się coraz cieplej, wiatr gwałtowny i zawsze ciepły nasuwał obawy co do pogody. Lecz podnosiły się protesty z jednej strony, co będzie z pokazem prezentów pana Edwarda, a z drugiej, że opowiadanie Weisera nie dokończone.



4

Towarzystwo przy stole było dotychczas dostatecznie chronione od zachodu, przeto od wiatru z gór, bo zasłonięte całym domem i zabudowaniami. Od kiedy słońce zaczęło się wznosić, wiatr, który toczył się dotychczas równomiernie przez Podgórze od Kosmacza od wierchów Łysyny i Grahitu wprost ku Prutowi, zwichrzył swój kierunek. Co chwila napadał okrążającym nalotem na zacisze wśród topoli. Zrazu zaledwie szerokie spódnice dam wznosiły się ceremonialnie i opadały równomiernie jak miękkie dzwony. Damy poprawiały je cierpliwie, ciotka Wicia nawet przyjęła wiatr dobrotliwie:
— Trzeba przyznać, że wachlarz usłużny a delikatny. Bez wiatru, trudno by było na taki sobie pozwolić.
Siostra jej Minia z Gwoźdźca mruknęła bez uznania:
— Podejrzana usłużność.
Bratowa Wici Teodozja Wasylko, żona Jana wydęła usta wzgardliwie:
— Delikatność? ależ to chłopskie żarty. Nawieje deszczu i będzie po delikatności.
Lecz cenzurowany wiatr wtargnął niezwłocznie rytmem bardziej porywającym niż muzykalne próby i bardziej namiętnym niż wewnętrzne motywy kart, zakryte bezruchem karciarzy. Wzbijał wiry w spódnicach, w halkach, podszewkach, falbankach, rozdymał bufiaste rękawy, jakby dla pośpiesznego pokazu. Odwijał, zwijał i mieszał zwoje sukna, strojów i mody, satyny, jedwabiu, tiulów, wstążek i tasiemek. Zakręcając, wścibiając się i nurtując w falach spódnic, coraz bardziej wynalazczo, nawet natrętnie, oznajmiał, że spokój zacisza skończony, że trzeba jechać.
W naszych wspomnieniach i relacjach wspomnień, nawet jeśli są dokumentarne, unikamy dat. Wystarczy powiedzieć, że działo się to w okresie szczytowej stabilizacji i powszechnej aprobaty dla stabilizacji, nad którą co najwyżej zawieszano blady znak zapytania — nazwany ewolucją. Także postęp bez szponów, postęp z opiłowanymi paznokietkami stabilizował się jako eksponat z ostatniej wystawy, dostatecznie opleciony jesiennym bluszczem przyzwyczajeń, a nawet pnączami starej dziczki nazwanej zabobonem.
Stabilizacja trzymała w swych ryzach przede wszystkim spódnice. W kraju nad Prutem i nad Dniestrem moda rozstała się bez żalu z krynolinami, bo narzuciły się pokazowo i bez umiaru, wyzywając raczej niż tonując, a ustalone obyczaje obywały się lepiej bez nich. Dość było spódnic o fałdach tak usztywnionych jak wyrzeźbione w fałdy i rowki starożytne kolumny. A przede wszystkim utrzymały sztywność gorsety. Któż śmiał pomyśleć a tym mniej głosić, aby jakakolwiek dama czy choćby dorastająca panienka pokazała się w biały dzień na świat Boży, nawet na chwilę bez sznurówki? Poprawna przyzwoitość była nakazem miażdżącym wygodę, ale stawiała czoło sztuczności biorąc do pomocy pewien umiarkowany naturalizm. Byleby nie przesadzać! Bo właśnie z przesady korzeni się wyzywająca zmysłowość, nawet wyuzdanie. W gorsetach nikt nie dostrzegał przesady. Trwałość stabilizacji wraz z „postępem“ wydawała się szczytem dziejów, a gwarantowała ją obyczajność naturalna. Jeśli jaki wzór narodowy stawiano przyzwoitemu towarzystwu, to nie ukrytej w smętnym zakątku idealnej Emilii Plater, ani nawet weredyczki Kasztelanowej Kossakowskiej, pogromczyni władz okupacyjnych i przyjaciółki ludu, lecz Franciszki Krasińskiej. Zasłynęła ona przede wszystkim w Paryżu, z tego, że jej talia nie przekroczyła nigdy trzydziestu centymetrów.
Połów wielorybów na szerokich oceanach, który dostarczył poecie amerykańskiemu, Hermanowi Melville, apokaliptycznych wizji i niesamowitych pytań, dostarczał modzie, a zatem każdemu zakątkowi kontynentu europejskiego, jedynie usztywniania za pomocą fiszbinu, używanego do gorsetów. Fiszbin docierał do pokoiku każdej nauczycielki, guwernantki albo bony (bo biuralistek nie było), wszędzie gdzie czaił się lęk, aby nie przestać być panienką, nie wypaść z klasy. O studentkach rosyjskich chodziły nie sprawdzone wieści, że zerwały z fiszbinem, a także ze sztywną fryzurą. Chociaż nikt jeszcze nie rzucał kalumnii na ich spódnice, wystarczyło rozluźnienie gorsetów i fryzur, iż z czystym sumieniem nazywano je nihilistkami, bo to uprawniało do okropnych insynuacji, od bomb i udziału w carobójstwie aż do wolnej miłości.
Tylko wiatr i to właśnie ten jesienny pozwalał sobie uchylać spódnice, śmielej niż marzenie. Czy budził może pragnienie zwijalności spódnic? Wiatrowi wolno, ha, a gdyby tak?
Oczywiście nawet wiatr nie pokusił się o rozluźnienie tonu i gorsetów. Lecz stabilizacja spódnic opierała się na dawnych umowach. U kobiet przede wszystkim na dobrym „ułożeniu“ wdrażanym od wczesnego dzieciństwa. Ułożenie sięga głębiej niż oświata i wykształcenie, głębiej nawet niż moralność. Równie bezapelacyjnie jak religia. Religia bowiem na przemian to piorunuje piekącymi groźbami piekła, to usztywnia nakazami ułożenia i sankcją utraty dobrej sławy, jak niegdyś zbroja rycerska. Dobre ułożenie hamuje funkcje ciała, nawet żołądka i pęcherza (o zgrozo, co za wyrażenia w tym towarzystwie!), hamuje także sen i marzenia senne, przecinając władczo: „stój“ za pomocą nagłego obudzenia. W miarę utrwalania ułożenia czuwanie staje się prawie niepotrzebne, bo władza nad sobą, która doprowadziła do stabilizacji, doprowadza także do pewnej swobody, gdyż protesty zjawiają się coraz rzadziej.
Lecz stabilizacja wymaga ofiar. Nikt inny jak właśnie pani Józefina wspominała przygodę dziewczęcą z piętnastego roku życia. Jechała z ojcem karetą i ni stąd ni zowąd kareta nagle wywróciła się. Nigdy w życiu dotąd nie przeżyła niczego podobnego. Przeraziła się śmiertelnie, przekroczyło to wszystkie jej obawy, zdawało się jej, że umiera, że mdleje co najmniej. Lecz już dawno ojciec stanowczo zakazał jej przestrachów, tym bardziej krzyków wynikłych z przerażenia. Resztą sił wstrzymała oddech, zdusiła płacz i zapytała cicho: „Nic się nie stało papo? Nie uderzył się papa, nie zdenerwował się?“ Ojciec spojrzał wdzięcznie, lecz nie wiedział co się stało. Pani Józefina mówiła o tym: „Od tego czasu moje ułożenie było utrwalone.“
Zdarzały się wszakże czasem ofiary wręcz okrutne, jak u tej panienki z prowincji na przyjęciu cesarskim. Żołądek jej nie był zdyscyplinowany, wymknęło się jej coś strasznego, coś niesłychanego. Towarzystwo oczywiście nie zauważyło, to znaczy nikt nie spojrzał w jej stronę. Panienka stężała jak rażona piorunem. Los jej był przesądzony, kto wie czy tylko w jej oczach. W jednej sekundzie chwyciła się jedynego ratunku. Niepostrzeżenie, bez widocznego ruchu i nie wstając wbiła sobie w serce ostry nożyk deserowy. Stężała bez głosu na krześle na zawsze.
Podobnie i w podobnym wypadku postąpił na dworze pruskim młodziutki oficer. Był jednak bardziej aktywny, wypadł z sali jadalnej i na schodach zabił się wystrzałem z rewolweru. Takie i podobne unicestwienia na ołtarzu dobrego ułożenia nie wywoływały podówczas oburzeń ani przeciw samym okrutnym i głupim zasadom, ani przeciw niewolniczej głupocie ich ofiar, iż zbytnio wzięły sobie do serca fatalny ale przecie błahy wypadek. Przeciwnie, ganiono ich złe ułożenie: „Niech tacy nie bywają w świecie!“ Jedynie osoby starsze, wyjątkowo dobrotliwe, korygowały potępienia raczej praktycznie za pomocą stałych reguł: „Nie należy objadać się przed przyjęciem ani w czasie przyjęcia.“ Także taką zasadą: „Przed przyjęciem coś niecoś należy przekąsić, aby nie ulec pokusie obżarstwa w czasie przyjęcia!“ Same wypadki przerażały na długo, jakby ostrzeżenie sumienia towarzyskiego krwawo wypisane, jak trwoga o własny los: „Ano przyjrzyj się czy i tobie to nie mogłoby się przydarzyć!“
Wydawało się to losem o wiele bardziej opłakanym niż preskrypcja i dożywotnie wygnanie Owidiusza, bo haniebnym. Skandaliczny wyłom w dobrym ułożeniu, im bardziej sztubacki, tym głębiej pogrążał w nicość towarzyską i przemilczenie na wieki, a brawura poety dworskiego to droczenie się z losem i zabawa groźna, lecz tym bardziej luksusowa, im bardziej wyzwał potęgę.
Dlatego zamiast elegii „Cum repeto noctem, qua tot mihi cara reliqui“[19] przy życzliwym słuchaniu i szeptaniu współczesnych i pamiętaniu w poklasku wieków, piorun i wypędzenie z pamięci na zawsze. Tak były mocne zamki wstydu i tak okrutne zatrzaski zapomnienia, śmierci, hańby.
Gdy tak ułożone panny wychodziły za mąż, czy to na podstawie skłonności serca czy pod skrzydłami ciotek, których zawodem było koligacić rodziny, zwłaszcza gdy osiedlały się na wsi na stałe, opieka nad domem, służbą, stajnią i oborą, rodzenie i wychowanie dzieci, wreszcie przebywanie w towarzystwie zwierząt domowych, wszystko to uczyło damy, wyrosłe z dobrze ułożonych poczwarek, wyrozumienia wobec przyrody i jej musu. Wszelako tylko dla innych. Taka pani domu uczy się wszystkiego pożytecznego. Dowiadując się, że świat poniżej tego, co się zwie bas ventre[20] jest pudendum[21], otrzymuje równocześnie zadanie być w każdej okoliczności osobą wzniesioną ponad konieczność przez ułożenie, które przyjęła w całej pełni. Naprzód jako ja, czyli rolę, która stała się naturą, co najmniej jako pozór czyli jako więcej niż połowę istnienia. Ostatecznie Kościół uznał małżeństwo za sakrament, choć wydaje to się sprzeczne z jego założeniami i najwyższymi wzorami. Taka waleczność była niezbędnym odpowiednikiem męskiej, czyli przeznaczenia, aby nie dać dostępu trwodze, zginąć na wojnie, a nawet szukać śmierci. Tym bardziej kobiety takie były podziwiane, nawet czczone, a bez wątpienia pożądane. Dla takich warto popełnić samobójstwo albo zginąć w pojedynku. Co dziwne, że do ścisłej wierności męskiej nie przykładano zbyt wielkiego znaczenia, byleby jakaś niewierność nie naruszała ram towarzystwa. Jakąż sztubacką sofistyką byłoby dla obrończyń tego osiągnięcia, za jakie uważały ustabilizowane spódnice, wezwanie do równości z mężczyznami, bądź też kampania przeciw zakłamaniu i apel do odkłamania albo do demaskowania, celem osiągnięcia pełnego życia i nazywania rzeczy po imieniu, skoro zdobyły sztywne spódnice i hamulce gorsetów dla tego, co nienazwane i bezimienne. Te hamulce były bowiem nie tylko niezbędnymi lecz także chwalebnymi narzędziami dla całości i chwały takiego życia, jakie one nazywały pełnym. Czyżby za równość z mężczyznami i to takimi co zniwelowani grubym smakiem, miały się wyrzec hołdów, władzy i matriarchatu?
Gdy wiatr roztańczył się, panna Misia na oczach wszystkich przechodziła tortury, tym okrutniejsze im bardziej frywolnie zapędzał się, im bardziej i nieskromniej, bo wprost celowo zabierał się do jej spódnic. Cierpienie jej oblicza mówiło: „Ach, uciec pod ziemię od tak brutalnego świata.“ Jej wielbiciel darzył ją szczerym współczuciem, a zgadując życzenia jej, naprzód odwracał się lojalnie od gry wiatru, a następnie zgorszonym wzrokiem mierzył niewidzialne lecz świętokradzkie moce ciemności przypływające z wiatrem, jak gdyby młodzieńczy Don Kichot bronił świętych pozorów swej Dulcynei.
Ostatecznie krępujące figle wiatrowe były pierwszym sygnałem do odjazdu. Dano wreszcie znak i powozy zajeżdżały. Wcale ospale, bo woźnice wiedzieli, że pośpiechu ich państwa nie należy brać zbyt na serio. I w samej rzeczy panie nie wstawały od stołu, bo zacisze wśród topoli było jeszcze najlepszym schronem od wiatru.
Panicz Włodzio, który nigdy nie skąpił swoich umiejętności i pokazów muzykalnych skrzypiec, wiolonczeli czy fortepianu, amatorom muzyki zagrał con amore koncert skrzypcowy Mozarta. Pogodnie wyrzeczone dźwięki menueta odwracały znakomicie od niespodzianek wiatru. Utwierdzały chętnych słuchaczy, że żyją w świecie i w światku, w którym ułożenie i dobre maniery zwyciężają. Jakżeż dobrze wybrał. Nierzadko bowiem muzyka Mozarta była spojrzeniem dziecka, które zabłąkało się na bal między pary taneczne do prześwietlonej lecz wytwornej sali, spojrzeniem, które bierze dosłownie i à la lettre święte pismo pozorów jego epoki. Orgie światła, mgławice gwiezdne kandelabrów i świec, zwierciadła, które odbijają zwierciadła. I tańczące pary, wysrebrzone pudrami i wykędzierzawione sztucznie sploty włosów, białość upudrowanych twarzy i dekoltów, tak że przechodzą w atłasy kremowe. Falbanki z jedwabi wykędzierzawione podobnie jak włosy. Wszystko w obłokach zapachów. Dygi, rytmy, ukłony i uśmiechy, uśmiechy bez końca. Pozory świata prześwietlonego do rdzenia. Ależ bez rdzenia, bez ciała, czyste figurynki gawota, menueta, lansjera unoszące się w skrzydłach. Nie buziaki bezmyślne, nie oczy zaszklone, tym mniej nie dusze ukryte lub zgoła śpiące, lecz natchnione promienie, światła, światełka. Cała gra pozorów anielskich owego wieku odkrytych, bo prześwietlonych oczyma lotnego dziecka wskrzeszona w świetlistych, arielowych tonach. Tak je utrwalił, tak przekazał przyszłości jako wieczny roziskrzony wzór niewinnego czaru. Umierać wśród tych tonów byłoby przejściem od światła ku światłu.
Także wiatr tańcząc po swojemu włączył w siebie tony Mozarta. Potwierdzał je, umacniał. Mozart w ramach wiatru nad Prutem! To zbytek pański, jedyny w swoim rodzaju! Bo nie byłoby westchnień tak miłych, gdyż zwiewnych, kulis i perspektyw tak czarownych, gdyż przelotnych, gdyby ludziom wolno było to samo co wiatrowi. Wiatr nie gubił się przecież w spódnicach, nie dał się usidłać mocą przyciągania ani przywiązania. Kusił, obiecywał, przywiał czar słodkiej swawoli, już rozwinął złudzenie tu, rozniecił iskrę — tam. I natychmiast zwinął je i rozwiał. Jak gdyby zwijał i gasił obraz chiński o nastroju jedynym, który pokazuje się tylko wybranym, przyjaciołom, na krótko, aby zajrzeli, aby wetchnęli go w siebie, a nigdy nie wiesza się go na ścianie. Tak wiatr poigrał w koronkach, w tiulach, w jedwabiach, naszeptał, zachichotał: „ach, gdyby, a może by“. Porzucił je w mig bez westchnień, i uleciał dalej sam chichot swobodny. Nie tylko przywrócił płaszczyznę utrwalonej sztuki zwanej towarzyskością, tak szczelnie odgrodzonej od pragnień w stanie surowym. Dodał jej czaru nowego, pędu-nalotu marzeń najśmielszych, ale w tejże chwili tym większej swobody odlotu.
Towarzystwo wcale nie było purytańskie ani pryncypialne, owszem czerpało oddech codzienny z żartu, z dowcipu, z uśmiechu, ze śmiechu. Całe światło jak z błękitnego sklepienia spływało na nie z atmosfery ponaderotycznej. A wiatr potwierdzał tę swobodę.
A trzeba dodać, że z karawan zdążających na wesele żadna nie mogła się poszczycić wystawą tylu tak pięknych pań, panienek, dziewczynek. Nawet czar wielbionej pani Józefiny, co nie byłby dziwny w otoczeniu osób prowincjonalnych i tuzinkowych gładkości, w tym otoczeniu miał naprawdę z czym współzawodniczyć, gdyby dopuściła do siebie cień jakiejkolwiek rywalizacji tak obcej jej istocie. Dlatego bowiem pieniła się wdziękiem, gdyż umiała zgarniać zewsząd iskry przez własne uznanie, przez swój własny podziw.
Jakby na pokaz na co może zdobyć się nasz kraj tak otwarty wschodowi, a tak go przemieniający, każda z tych dam i dziewcząt była innego pochodzenia i to wschodniego.
Wydawałoby się, że jeśli gdzie, to w naszym kraju piękno żydowskich kobiet, zaczynając od pięknej Estery, nie jest nieznane. A przecież jest całkiem ukryte, jakby zazdrośnie ukrywany przed oczyma obcych ów czar królewien niewinnych, strzeżonych zawzięcie przed intelektualnym prostactwem, przed nieokrzesaniem, ba przed wszelkim głośnym słowem, przed trudem i wysiłkiem, przed każdym pyłkiem pospolitości. W oczach królewny, która sama jedna ma zastąpić rodzinie cały wybrany naród, strzaskany prześladowaniami a nękany poniżeniem, ironia cicha czai się nieświadomie a nieuchwytnie. Jakżeż to kwiat może być ironiczny? Od wieków nieprzesuwalne rysy powtarzają się w nich jak egipska nieruchoma rzeźba, przez ciągły ożenek w rodzinie najbliższej. Ironia chroni jak kolec ukryty w puchowym kwiecie, ostrzega jak w Egipcie sanktuarium mocą zasady powtórzonej i uświęconej przez Semitów: „Cudzoziemcze, nie rań mnie spojrzeniem, nie dotykaj i nie hańb marzeniem, nie jestem dla nikogo, jedynie dla brata-króla jestem żoną-siostrą, jak on zrodzoną pod purpurą, z krwi i kości od świętego słońca, jedynie godną stać się królową. Złączyć się z kim innym, nie z bratem-królem, to upadek w rozpustę, w zwierzęcość“.
Autor „Sędziów“ odkrył podobnego wybrańca w postaci natchnionego chłopca, muzyka, który pada ofiarą swej wyizolowanej czystości. Zarówno Biblia jak i sztuki piękne i poezja dojrzały w kobietach żydowskich niejedną cechę piękna, ale chyba nie tę.
A ta niewinna nieświadomość wyniosłego wybrania przejawiała się w ruchach u pani Malwiny żony Longina, a w spojrzeniu jej zjawiał się niespodziany kolec niezrozumiałej ironii. Pochodziła ona z jedynej w tym towarzystwie rodziny żydowskiej w naszym kraju, która była utytułowana. Nawet w spojrzeniu jej córki ze związku z ormiańskim mężem, a zamężnej w Rumunii, przy całym wzorowym ułożeniu czytało się zdziwienie: „Skądże ja tutaj, w towarzystwie obcych? Gdzież moja rodzina?“
Nieżyjąca już żona Edwarda pochodziła z rodziny pół włoskiej, pół greckiej. I obie jej córki Michalina i Kazimiera mieniły się dziedzictwem rodów tak odległych od siebie pochodzeniem. Piękno włoskie jest wielopostaciowe. Bucha dusznym tchnieniem południowych kwiatów w ramach klejnotów niespodzianych, raz węgli żarzących, raz łez. Od płomiennego opętania do zrozpaczonego smętku rumuńskiej doiny! Z oczu pryskają i palą iskry, lecz duże łzy zawisły nad nimi, aby złagodzić cierpienie, aby je zgasić. A któż mógł jeszcze odgadnąć czy w bezruchu i niemal majestacie lic tych panienek z prowincji nie utrwaliło się jakieś greckie dziedzictwo? Uderzało a raczej porywało ich dziedzictwo ormiańskie. Ekstatyczne oczy wyrywające się z orbit. Dzieci pierwszego narodu chrześcijańskiego. Rok 288! — głosi złotymi literami oficjalna data przyjęcia chrześcijaństwa przez Armenię. Właściwie dzieci grzechu, bo któż nie wiedział w owych pierwszych wiekach, że zbawienniej jest zgasnąć niż płonąć, że wznioślej jest rozwiać się bezpłodnie niż rozmnażać się. Ich smętek wiedział to może. Dlaczegoż musiały zrzucić z siebie habity? Dlaczego nie spadły na Wierbiąż rosami, by zmieszać się niedostrzegalnie z falami menueta? Tylko jako panny dobrze ułożone w całej dusznej prozie gorsetów i staników zapiętych pod szyję i zaprasowanych spódnic zamiatających wszystkie kurze.
Wiatr je docenił, bo wiatr wyzwolił się z radosnym chichotem. Lecz dla takich jak młody hrabia, jak każdy z nas, pozostaje w najlepszym razie wyrzeczenie, że to co w nich najlotniejsze, jest niedostępne i nieosiągalne dla objęć, dla małżeństwa, dla mężczyzn.
Pierwszym lekkim pojazdem powoził wódz woźniców stary Serafym z Turki, w granatowej ciężkiej sukmanie sukiennej. Oczy Serafyma były głęboko niebieskie i głęboko smętne. Lecz lekkim uśmiechem zadowolenia powitał młode panie, panienki i dziewczynki, które sadowiły się do pojazdu. Trochę tak pobłażliwie jakby powitał pokraczne a czułe pieski pani Józefiny. Ale może jak przewoźnik, choć nie łowca pereł, z czystej życzliwości i podziwu dla tego, z czego ktoś inny skorzysta. Panie sadowiły się wcale długo, zmieniając miejsca, wybierając je, a tymczasem tuż za wytwornym powozem stała już obszerna szara bryczka przesłonięta starannie płachtami gumowymi. Były w niej prezenty weselne pana Edwarda. Czy uległ zrozumiałej słabości, czy raczej nie chciał odmówić prośbom tylu pań, postanowił pokazać je już tutaj. Wszelako ten pokaz nie wyszedł całkiem na dobre, bo zaledwie odsłoniono płachty o niemiłym zapachu i pan Edward osobiście zabrał się do rozwijania najnowszych pokazów wiedeńskiej mody, krótkie lecz nieco ostre szepty zmąciły uwagę towarzystwa.
Gdzie się spotykają Polacy z rodowymi pretensjami, tam możliwe są zaraz scysje, co gorsza bez niepotrzebnej zwłoki pojedynki. Nie chodzi nam o to, by wzbudzić jakiekolwiek uznanie dla takich dziwactw, bo jeszcze trudniej wzbudzić zrozumienie. Pojedynek to w zasadzie każdorazowy dowód wyższości rodu. Szlachta polska jest równa. Uznaje, ba, ogłasza z dumą tę równość. Poniżyłby się szlachcic polski, i to każdy, z wysoka czy z niska, który by nie uznał tej równości, niby ubitej ziemi dla pojedynku. Właśnie na tle tej równości uwydatnia się przewaga. Nie tyle przewagi fechtmistrzów, bo wielkich fechtmistrzów jest niewielu, a każdy szlachcic jako tako machał szablą, co wyższość pychy w daniu przeciwnikowi najlepszych warunków i w zachowaniu wyniośle uśmiechniętej miny aż do końca. Taki, którego stać na to, to szlachcic najlepszy w uznaniu splendoru rodziny.
Gdy pan Edward puścił wreszcie srebrzysty aryston nie z innym pokazem jak właśnie koncertu Mozarta, perlisto-dzwonkowe tony nakazały milczenie, lecz właśnie wówczas ktoś uważny mógł się dosłuchać wstępnego pojedynku szeptów. Stary pan Lewandowski zwrócił szeptem uwagę młodemu hrabiemu: „Panie bracie, przekrzywiasz pan minę zbyt wzgardliwie, a nie widzę tu powodu.“ Na to hrabia również szeptem: „Nie widzę tu nic imponującego.“ Pan Lewandowski: „A któż chce imponować?“ Hrabia wyszeptał mniej wstrzemięźliwie, jakby się od czegoś uwolnił: „Pewne sfery z dostatecznie nabitą —“. Pan Lewandowski zasyczał jeszcze ciszej: „Chcesz pan powiedzieć kabzą? Celuje pan w mych przyjaciół? Wyższość nieuzasadniona nieraz, a niedopowiedzenie niestosowne.“ Hrabia Leon: „Dobrodziej mi za to odpowie...“ Pan Lewandowski: „Owszem, natychmiast. Ale lepiej po weselu. Oczekuję świadków.“ Hrabia zmieszał się, ale zakrzątnął się niezwłocznie i już wkrótce dwóch młodych krążyło wokół pana Lewandowskiego. Pan Lewandowski skinął palcem wyniośle i zaraz dwóch panów w średnim wieku spoglądało wyczekująco ku tamtym.
Weiser zauważył, zaniepokoił się. Ciocia Wicia rozszeptała się trwożliwie z Michaliną. Pan Edward nadal bardziej zaciekawiał prezentami niż pokazywał, a gdy zauważył zainteresowanie szeptami, zrezygnował zgrabnie: „Tymczasem dość! Będzie jeszcze dość okazji, naprawdę trochę późno, jedźmy już.“ Dodał jeszcze: „Ale cóż będzie z opowiadaniem Weisera?“ Ciocia Wicia zaciekawiła się zbyt żywo, jakby dla odwrócenia uwagi: „Tak, tak, ja proszę o to, może wreszcie coś zrozumiem.“ Stojący obok Weiser pocieszał: „Pani z Kiedańcza zna moją historyjkę, to prosta sprawa. Czy świat jest sparaliżowany, cyk-cyk, tik-tak, same zegary czy może zgłosi się cud? Jeden cud, drugi cud, cud na każdym kroku, to znaczy świat żywy, nieoczekiwany, A zatem paraliż górą czy cud, oto wszystko.“
W pośpiechu odjazdu wszyscy dziękowali Weiserowi za kawę, za lody, za odwrotny cud, za cały cud gospody przede wszystkim. Wiatr i podróż ogarnęły wszystkich wesołością, tylko jeden Weiser był smętny jakby go opuszczali, jakby był osamotniony. Towarzystwo zajmowało miejsca w pośpiechu. Znów iskrzyły się dowcipy, pan Lewandowski na czele dowcipnych, pani Józefina wtórowała. Każdy niemal żartował, żartował z innych, a najchętniej i najudolniej sam z siebie. Nie oszczędzano cioci Wici, ani nikogo ze starszych osób. A o tym, że starsi nie nadymali się, nie zasłaniali się pancerzem wieku, nie ma co mówić, owszem wyzywali dowcipy, przesadzali, odcinali się dobrotliwie, życzliwie. Ciocia Wicia odetchnęła: „Nareszcie ruch i śmiech. Byle tylko nie zasiedzieć się, byle nie zaśniedzieć się. Ach, wy młodzi prędzej pleśniejecie niż ja.“
Jak dzieło sztuki towarzystwo było zgrane, zabezpieczone od wiatru, zrównoważone, zespolone. Jak w dziele sztuki motywy czy spod smutnej gwiazdy czy spod radosnej, korzeniem z Lechistanu, z Armenii czy ze Stambułu, uśmiechały, zatapiały uśmiechem, wspierały się, spajały się, grały razem. Ktoś by rzekł może, patrząc na to: czy ludzie ci smucą się kiedykolwiek? Czy żałują czegoś, czy tęsknią kiedykolwiek, czy przejmują się czymś? Czy dąsają się przynajmniej? Trudno rozeznać, aby w nich było coś prócz światła. Czy zatem dymią i kopcą i cuchną kiedy? Ach, chyba w jakiejś innej ubocznej dymensji, w zakątku osobistym, do którego wstyd przyznać się, a zatem podosobistym. W towarzystwie każdy kwas, każdy porachunek topniał i mienił się jak lód na słońcu. A dopóki można, umieli korzystać z krótkiego pobytu na tym świecie. A przecie jeszcze przed chwilą szeptano o pojedynku. Pojedynek? Ach, kto wie gdzie i kiedy? Kto by się troskał o to, czego nie widać. Pojedynek to jeszcze jeden sprawdzian pogody, okazja przezwyciężenia w uśmiech beztroski.
Już siedzieli w powozach, gdy kamerton zadzwonił cichutko lecz władczo i zaraz skrzypce próbowały tonów, a panicz Włodzio zachęcał żywo: „Zaśpiewajmy naszemu Weiserowi na pożegnanie, aby go pocieszyć.“ „Tak, tak, to pomysł chwalebny“ — poparł pan Edward. Panienki i dziewczynki posłusznie zaśpiewały unisono iście panieńską szkolną piosenkę:

Oui, je t’aime Marguerite,
Telle que nous voyons.
Sous le ciel qui t’abrite
Fleur aux blancs rayons.
Elle finit, elle nous laisse
Le parfum de tristesse.

— Ależ nie, to ze sztuby — przerwał panicz Włodzio. — Jedziemy w góry, Szuberta — pociągnął struny i cały chór mieszany ze wszystkich powozów zaśpiewał nieźle wyćwiczoną pieśń.

Brausender Strom, rauschender Wald,
Ragender Fels, mein Aufenthalt.

— Ruszać, Serafymie! — zakomenderował pan Edward.
Powóz ruszył, za nim inne pojazdy. Zniecierpliwione postojem konie porwały z miejsca. Do gospody dolatywało jeszcze:

Wie sich die Well’ an Welle reiht —

Resztę pieśni pochłonął wiatr górski.





  1. Nie martw się, przyjacielu.
  2. Co ma ten pan? Wielkie wąsy i parę psów.
  3. Znacząco.
  4. „Mądry zdrowy“ albo „mędrzec zdrowy“.
  5. Stąd stworzyliśmy miłą przyjaźń z Żydami.
  6. Najdokładniej.
  7. Do znoszenia cierpień przez pociechę wezwany.
  8. Do znoszenia cierpień.
  9. Wstydziliśmy się ich okrucieństwa czyli szalonej głupoty.
  10. Tak jak sercem przebitym współczujemy zawsze krwi waszej. Niegdyś i obecnie.
  11. Barbarzyńcom brodatym i zębatym.
  12. Pewni zwycięstwa, chociaż pamiętając o błędach naszych, to jednak mając nadzieję na zapomnienie o łzach.
  13. Na zawsze, bez żadnych pretensji.
  14. Poza tym nie sądzę, aby jakakolwiek nienawiść mogła stać się kiedykolwiek podstawą jakiejkolwiek wspólnoty czy przewodnikiem zdrowej inteligencji dla uratowania społeczeństwa — chyba tylko dowodem próżności chlubiącej się własnym zdaniem.
  15. Mądry nakazem Opatrzności.
  16. Dla odnowienia przyjaźni Sarmatów z Żydami.
  17. Przeto.
  18. Przekazuję wieniec mego wieczornego doświadczenia, cieszę się widząc was jako jego dziedziców i odejdę z długiego życia w radości jak z gościny Weisera-mędrca.
  19. Gdy przypominam sobie noc, w którą zostawiłem to, co mi tak drogie.
  20. Podbrzusze.
  21. Wstydliwe.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.