<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Białe widmo
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibjoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

Tymczasem dwóch policjantów, zdążających chodnikiem od strony Wisły, spotkało się w podziemiach z komisarzem i jego pomocnikiem. Na całej drodze nie spotkano nic takiego, coby budziło podejrzenie, a tym bardziej spodziewanego zbója. Wobec tego należało przypuszczać, że zbrodniarz znajduje się powyżej w jakimś korytarzyku, o którym wspominał wywiadowca. Wszak nad sklepieniem słyszał wyraźnie stąpanie nóg i tam widocznie jest jakaś dźwignia do tych kamiennych drzwi. Wszystko więc za tym przemawiało, że tajemniczy łotr, z dwóch stron od razu zaatakowany, tam się w ostateczności ukrył i oczekuje na śmiertelną rozgrywkę.
Rozumowanie było proste, w rzeczywistości jednak sprawa poczęła się zaciemniać, a to z tego powodu, że nie było zupełnie żadnej odnogi od głównego chodnika, w którym się znajdował, a z którego winno prowadzić wejście do owych drzwi. Szukano choćby niewielkiego przesmyku, być może zasuniętego głazem, lecz nadaremnie. Tu i ówdzie widniały w ścianie wcale poważne wyrwy, jednak tak zawalone rumowiskiem, że nie zdradzały zgoła świeżo zrobionej barykady. A przecież tu gdzieś w pobliżu musiało być to przejście, bowiem położenie komory, w której znajdowali się przodownik z wywiadowcą tu właśnie tego kazało się domyślać, tym więcej, że grobowa piwnica, pełna piszczeli i pordzewiałych kajdan, nie posiadała wcale najmniejszego otworu, prócz jedynego przejścia, przez które przedostali się tutaj. A więc co teraz począć, czy brać się do odwalania rumowiska?
Jak długo jednak może potrwać ta praca i czy wyda pożądany rezultat?
Po chwilowej rozwadze komisarz podszedł znowu do uwięzionych ludzi, aby zasięgnąć od nich bliższych informacyj dotyczących zawalonego przejścia. Niestety, tak przodownik, jak i wywiadowca, nie znając wcale lewego korytarza, nie dali w tym kierunku żadnego wyjaśnienia i tylko przypuszczali, że zbój musiał wejście zawalić, barykadując się w ten sposób. Po krótkiej naradzie stanęło wreszcie na tym, aby bezzwłocznie wysłać posterunkowego do wsi po konieczne do rozbicia kilofy, zaś pozostali mieli się zabrać do odwalania rumowiska. Tak też bez straty czasu uczyniono.
Przodownik z wywiadowcą usiedli znowu na wilgotnym klepisku, zdenerwowani już nie tyle więzieniem i gryzącym powietrzem, ile niepowodzeniem w tej przeklętej aferze. Wchodząc w podziemia zdawało się im wszystkim, że sprawcę lada chwila uchwycą, że żadną miarą już im stąd ujść nie może, że wyciągną stąd trupa, jeśli zbrodniarza nie da się żywcem ująć, a tymczasem zbój igrał z nimi dalej, jakby był pewny, że owe lochy zabezpieczają go całkowicie. Wreszcie któż zgadnie, jakie im przyjdzie zwalczać jeszcze przeszkody i czy z jakowego ukrycia nie powita ich śmiertelna siejba kul?
Podczas gdy wywiadowca ironizował na ten temat, co do rozpaczy doprowadzało przodownika, komisarz z pomocnikiem już odrzucili sporą kupę kamieni i pozlepianych cegieł, nie pojmując zupełnie, jakim sposobem ten piekielnik mógł zatarasować otwór. Oczywiście, można to było zrobić tylko z góry, odwalając potężny kawał muru, wymagało to jednak bardzo długiego czasu, a tego zbrodniarz do tej chwili nie zużył. Jedynie chyba dynamitem mógł rozwalić złom muru ponad wejściem, lecz i to było nie do wiary, albowiem nie słyszano najmniejszego wybuchu.
Przerzucając najrozmaitsze przypuszczenia, pracowano zawzięcie, stopa po stopie posuwając się naprzód. Pewność, że za tą barykadą ukrywa się osaczony i zwyrodniały potwór, dodawała im siły i wzbudzała coraz większą zawziętość.
Upłynęła długa i mozolna godzina. Ze wsi z kilofami nie powrócono do tej pory, widocznie musiały być trudności w wyszukaniu odpowiednich narzędzi. Zniecierpliwienie więźniów wzrastało z każdą godziną, jedynie tylko pies zwinął się w kłębek i najspokojniej zasnął. Ludzie zgromadzeni u podnóża „Grodziska“ posiadali na trawie i czekali wytrwale na wynik długich poszukiwań. Wiadomość, co zbój uczynił z ajentem oraz przodownikiem jeszcze ich bardziej podniecała i napawała zemstą. Zbrodniarz urastał w ich bujnej wyobraźni do rozmiarów już nie okrutnego mordercy, lecz wprost nieludzkiego potwora.
Minuta po minucie wlokła się niby żółw, podczas gdy słońce wzbijało się coraz wyżej na błękitny strop niebios, jasne i obojętne na wszystko, co się wokół „Grodziska“ i w jego wnętrzu dzieje.
Naraz na ręce komisarza posypały się drobniejsze gruzy, co nasunęło przypuszczenie, że rumowisko już się kończy.
Jakoż istotnie po odwaleniu jeszcze kilku niewielkich głazów, oczom policjantów ukazał się podłużny otwór, dość stromo prowadzący ku górze. Oświetlono go dobrze, zachowując największą ostrożność.
Wsparci o mur oczekiwali chwilę, aby wypocząć po ciężkiej pracy i skupić myśli do dalszego działania. Tak teraz miała rozpocząć się ostateczna rozgrywka.
Odetchnąwszy cokolwiek, komisarz pierwszy począł się wspinać do pochylni, posiadającej resztki spróchniałych schodów. Przodownik z bronią gotową do wystrzału posuwał się tuż za nim.
Po jakich pięciu metrach otwór kończył się nagle i znowu oczom komisarza ukazała się dość obszerna komora o kamiennym sklepieniu. Zanim wszedł do niej, oświetlił ją uważnie, trzymając równocześnie wyciągnięty rewolwer.
W komorze jednak było pusto.
Jednak nie zrażał się tym wcale, widząc w ścianie komory przedłużenie chodnika. Widocznie zbrodniarz cofał się stale w głąb.
— W tej komorze winna być jakaś dźwignia do tych kamiennych drzwi — zauważył półszeptem. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że znajdujemy się obecnie nad zamkniętym chodnikiem. Pan na wszelki wypadek niech pilnuje tego następnego otworu, a ja zorientuję się w owej zagadkowej komorze.
Przodownik, postępując na palcach, wykonał polecenie. Teraz komisarz mógł spokojniej rozglądać się dokoła. Jakoż niemal od razu dostrzegł w murze rodzaj wykutego okienka, a w nim kończynę zerwanego łańcucha, który opadał w dół jak gdyby rynną. Kończyna ta była przewleczona przez grubą i pordzewiałą sztabę, pod którą znów wiodła w murze druga rynna, lecz już poziomo. Na pozór to jakieś urządzenie wydawało się proste, ale zarazem zgoła niezrozumiałe.
Szukając dalej, już za wnęką dalej wiodącego otworu, znaleziono takie same okienko z podobnymi rynnami, lecz tu łańcucha już nie było. Dalsze badania nie dały najmniejszego wyniku i postawiły komisarza wobec niepojętej zagadki. W głowie nie mogło mu się mieścić, ażeby jeden człowiek mógł władać tymi skalnymi drzwiami, chyba, że przepiłował łańcuch, na którym były zawieszone i raz na zawsze opuścił je na dół. Czy jednak łańcuch w tej wilgoci, jaka tu wszędzie panowała, mógł przetrwać tyle wieków? Skąd zbrodniarz wiedział o tych kamiennych drzwiach? Gdzie znajduje się przestrzeń, w której te drzwi wisiały? Czy w głębi tego grubego muru? A może gdzieś powyżej jest rozwiązanie tego tajemniczego mechanizmu?
Dziesiątki pytań huczały w głowie komisarza, lecz stał dalej bezradny.
— To nic, na uwolnienie tamtych jeszcze czas — odezwał się nareszcie — w tej chwili jest najważniejszą rzeczą schwytać tego czarta. Trzeba nacierać dalej! — szepnął ze złością, gotów do bezwzględnego ataku na chyba już w pobliżu znajdującego się zbrodniarza.
Ruszono wolno dalszym chodnikiem, coraz to węższym i stale prowadzącym ku górze. Co kilka kroków spodziewano się znaleźć jakieś odgałęzienie albo kryjówkę zaczajonego piekielnika, jednakże chodnik nie miał wcale rozwidleń i tylko na jego mokrej ziemi znaczyły się wyraźnie ślady niezwykle dużych ludzkich stóp.
— Ślady zupełnie świeże — zauważył komisarz, w którego głosie czuć było silne podniecenie. — Teraz pójdziemy pojedyńczo, bo loch się zwęża coraz bardziej. Ja pójdę pierwszy, bowiem w takiej ciasnocie lepiej jest władać krótką bronią.
Jakoż po kilku krokach dalej chodnik stał się tak wąski, że nawet jeden człowiek musiał się z trudem przeciskać.
Ślady z powodu miękkiej ziemi pozwalały przypuszczać, że zbrodniarz wyciskał je przed chwilą i że tu już gdzieś blisko powinien się znajdować. Jednak po chwili strop chodnika tak bardzo się obniżył, iż trzeba było poruszać się na kolanach i rękach. Chodnik prowadził stale w górę i skośnie, co komisarza jęło poważnie zastanawiać. Czyżby było możliwe, by tak wysoko mogła jeszcze znajdować się jakaś tajemnicza komora, ostateczne oparcie dla przebiegłego zbója? Widocznie coś być powinno w tym rodzaju, jeżeli wiódł tam chodnik, a co ważniejsze, ten świeży trop.
Ciężka atmosfera podziemi jęła stopniowo stawać się coraz lżejszą, co jeszcze bardziej zastanawiało komisarza. Nie bacząc jednak na to, porał się dalej z zawziętością człowieka, który rzetelnie pojmuje swoje służbowe obowiązki i nie bacząc na życie, pragnie osaczyć potwornego szkodnika.
Naraz światło latarki jakby nieco przybladło. Świeże powietrze wionęło kędyś z góry, oraz dało się odczuć miłe, łagodne ciepło.
— Cóżby to było?
Minięto jeszcze jeden zakręt i równocześnie w oczy komisarza uderzyło słoneczne światło... Zdumiał się niepomiernie, bowiem przygotowany był na wszelkie niespodzianki, tylko nie taką, z jaką się spotkał właśnie.
Milcząc, postąpił jeszcze kilka kroków i wsunął głowę w otwór, zarośnięty wokoło wysoką trawą i głogami. Jeszcze jeden wysiłek i znalazł się od razu na powierzchni „Grodziska“. W pierwszej chwili oślepiło go światło i świat otwarty, opromieniony słońcem.
Stał osłupiały, nie widząc nawet jak przodownik wydostaje się z jamy. Ten również zrobił wielkie oczy, jakby sam sobie nie dowierzał i rzeczywistość brał za złudę.
Przez kilka sekund trwało ogłupiałe milczenie. Zdawało się, że wszystkie cielesne władze nagle przestały działać tak w komisarzu, jak i w jego towarzyszu. Świeżo zerwana ziemia nad otworem aż nadto wyświetlała zagadkę. Tędy umknął złoczyńca, sobie tylko wiadomym wyjściem, które pośród tych gąszczy było nakryte darnią i porośnięte trawą.
Pierwszy komisarz przyszedł nieco do siebie.
— Wprost nie do wiary, jak nas ten diabeł wywiódł w pole! — odezwał się bezdźwięcznie.
— Proszę, tędy pełzł po trawie — wskazał przodownik — i owym stokiem zeszedł na dół. Gdyby był teraz pies, lecz pies zamknięty z wywiadowcą.
— A niech to wszystko piorun trzaśnie! — zaklął rozwścieczony komisarz. — Pierwszy raz w swoim życiu mam do czynienia z takim rafinowanym drabem! Pojęcie wprost przechodzi, jak on zna te podziemia! Nie ma dwóch zdań, że ten piekielnik jest tutejszy!
— Panie komisarzu, czy pójdziemy tym tropem? — spytał przodownik, przyglądając się śladom.
— Bez psa jest to już chyba beznadziejne, lecz niech pan idzie sam. Ja przede wszystkim zajmę się wyswobodzeniem tamtych.
Coś jeszcze zlecił podwładnemu i jął schodzić z pagórka w stronę wyczekujących ludzi.
Gdy minął krzewy, spostrzegła go gromada wartującego chłopstwa.
— Widzicie ludzie — ktoś nagle się odezwał — dyć to komisarz ku nam idzie.
— Przecież on wlazł do lochów! — zdziwił się drugi.
— No wlazł! — stwierdziło kilka głosów.
— A więc jakim sposobem wziął się teraz na wierzchu?
Nikt nie miał na to odpowiedzi, tylko zdziwione oczy wszystkich tkwiły w postaci komisarza, nie mogąc pojąć żadną miarą, skąd wziął się na „Grodzisku“.
Po chwili wyjaśnił im to sam komisarz, czyniąc ostre wyrzuty, że będąc tutejszymi, nie wiedzieli zupełnie jeszcze o jednym wyjściu, zamaskowanym w głogach.
— Panie konwisorzu, — jakiś chłop się odezwał — myśmy wiedzieli, że jest wejście od Wisły, no i to główne, przy którym czatujemy.
— Któż mógł wybadać, że jest jeszcze jedno pod wierzchołkiem? — rzekł drugi.
— A właśnie jest — przerwał gniewnie komisarz — i ten zbój się ulotnił, żeście go nawet nie spostrzegli! Gdyby nie wasze zapewnienia, byłbym obsadził całą górę wokoło i zbój w tej chwili byłby już w naszych rękach!
Chłopi jakby po części uznali własną winę, to też nikt już ku obronie nie chciał zabierać głosu. Wreszcie z za wylotu „Grodziska“ ukazało się kilku parobków z miejscowym posterunkowym, niosących dwa potężne kilofy, siekiery i oskardy. Długo czekano na ich powrót, zaczem komisarz wydał rozkaz do bezzwłocznej ratunkowej akcji. Ochotników do rozbijania drzwi kamiennych było teraz aż nadto, bowiem każdy, czując obecnie bezpieczeństwo i uzbrojoną policję, pragnął naocznie przyglądać się podziemiom, o których tyle nasłuchał się od dziecka.
Po chwili ośmiu silnych chłopaków z policją na czele udało się do lochu. Reszta gromady poczęła się rozchodzić, tak, że pozostali jedynie najciekawsi i ci popuszczali wodze fantazji, której treścią był straszliwy morderca, może mieszkaniec tych strasznych podziemi, a może nawet jaki zły duch, który tylko gdy dokonywał zbrodni, przybierał ludzką postać na siebie.
Upływała godzina za godziną i znacznie było już z południa, kiedy nareszcie wybiegł najsamprzód z lochu pies, a za nim reszta ludzi wydostała się z wnętrza na wytęsknione dzienne światło. Na twarzach wszystkich widać było zmęczenie, zaś stępione kilofy świadczyły najwymowniej, że twarda skała opierała się długo. Wyzwoleni więźniowie aż się zatoczyli od świeżego powietrza i rażących promieni, czego na tyle długich godzin pozbawił ich ten przeklęty piekielnik.
Pomimo jednak ogromnego znużenia, zacięty wywiadowca ruszył zaraz na wierzchołek fatalnego „Grodziska“, nie tyle, aby zobaczyć miejsce ucieczki zbója, lecz aby przy pomocy psa tropić go dalej.
Zapomniał, że mu dokucza głód, że usta wyschły mu z pragnienia, — wściekłość miotała nim jak burza i parła naprzód za złoczyńcą.
Niestety, po godzinie wrócili wszyscy pod „Grodzisko“ bez najmniejszego rezultatu: trop wcielonego diabła wywęszył pies wręcz świetnie, wskazał go przez pszenicę, po tym wiklinę do rzeki i tam nad wodą ślad się urwał. Nie ulegało wątpliwości, że nieuchwytny zbrodniarz stąd odpłynął kajakiem i jak duch przepadł, nikt bowiem nie widział żadnej łodzi na rzece.
Tak więc wszystko spełzło na niczym i zbój z osaczonej pułapki wydostał się na wolność, ażeby władzom bezpieczeństwa nie dać odetchnąć ani na chwilę.
Wieczorem cała policyjna obława wróciła do Nadbrzezia, po czym autem odjechano do miasta. Pozostał tylko wywiadowca, ale bez psa, gdyż w dalszych jego planach pies byłby mu ciężarem.
Aliści mimo różnych podstępów nie jemu było przeznaczone ujęcie tajemniczego zbója, lecz człowiekowi, który dziś cierpiał rozpaczliwie, który siedział przy łożu nieprzytomnej Anusi, nieszczęśliwej ofiary potwornego napadu, a tym człowiekiem czy też narzędziem w ręce sprawiedliwego Boga miał być wybraniec napół żywej istoty — Stach Kobyłecki. On miał ją pomścić, oraz wszystkie ofiary, z których wytoczył krew wraz z życiem ten zwyrodniały potępieniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.