<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Białe widmo
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibjoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Podczas gdy wokół starych zamkowych ruin gotowano się do usidlenia zbója, tam z drugiej strony Wisły, w białej chacie nieszczęśliwej ofiary dzisiejszego napadu prawie nic zmianie nie uległo. Anusia leżała cięgle nieprzytomna, czasem tylko majacząc coś w gorączce i zasłaniając się rękami, jakby przed zjawą potwornego zbrodniarza.
Nie ulegało wątpliwości, że życie jej wisi stale na włosku, że organizm wytęża wszystkie swoje siły, aby zasklepić ranę i dać możność przedziurawionym płucom chwytania ożywczego powietrza. Widoczne było, jak siły młode mocują się ze śmiercią, jak pragną ją pokonać, aby nie dać przedwcześnie na pastwę ziemi tego jeszcze wiośnianego żywota.
Stach siedział obok łoża ukochanej dziewczyny niby posąg z kamienia. Twarz jego była szara jak płótno, oczy, przerażone nieszczęściem, nie wiedziały co począć, kędy szukać ratunku i w jaki sposób ulżyć tej najdroższej istocie. Badał troskliwie każdy jej oddech, mrugnienie powiek, każdy jej ruch. Siostra jego czuwała również obok, gdyż serdecznie miłowała Anusię, nie tylko jako swoją przyszłą bratową, ale dobrą, uczynną i szczerą towarzyszkę. Zresztą, któż nie szanował tej pracowitej i samotnej sieroty? Była ulubienicą wszystkich za swoje dobre serce, a już jej oczy, niby słodkie bławaty, zjednywały jej miłość, jak ją zjednywa u dobrego człowieka rosnący w polu kwiat.
Niedługo noc otuliła świat cały welonem mroku. Dla jednych niosła ona spokojny odpoczynek, dla Stacha jednak poczęła się wlec ciężko jak gdyby wieczność cała.
Koło północy cichy, spokojny sen ukołysał Anusię. Może Bóg się zlitował nad niewinną sierotą i wysłuchał rozpaczliwej modlitwy bolejącego Stacha. Może zesłał ów sen jako zwiastuna Swej ojcowskiej dobroci i dal znak śmierci, by odeszła?
Może...
Prawie poczęło świtać, gdy grupka policjantów z komisarzem na czele już się zbliżała do „Grodziska“. Przyszli jeszcze przed wschodem słońca na ten niezwykły łów, zaopatrzeni w odpowiednie przyrządy, pozornie opanowani, jednak z ogniem podniety w oczach. Nic dziwnego, wszak miano do czynienia nie z lisem czy zającem, lecz z krwiożerczym potworem.
Wedle raportu posterunkowych, obu wylotów lochów nie tylko nikt nie opuścił, ale nawet żadne podejrzane szmery przez cały czas nie dochodziły z wnętrza. Widocznie zbrodniarz, czując się osaczonym, nie myślał wcale o ucieczce i oczekiwał na rozgrywkę w mrocznych lochach podziemi.
Policja po ponownym dokładnym obejrzeniu „Grodziska“ oraz przeszukaniu zarośli, czy przypadkowo nie kryją w sobie jakiego utajonego wyjścia, z miejsca zabrała się do dzieła. Jak wczoraj tak i obecnie poszli na ochotników ajent wraz z przodownikiem, jedynie pies musiał wykonać twardy rozkaz i z widoczną niechęcią dawał się brać na smycz.
Zamieniwszy ostatnie słowo z komisarzem i opatrzywszy dobrze broń, zagłębiono się w otwór. Równocześnie wzmocniono straże u wylotów, aby poszukiwany zbrodniarz już żadną miarą nie wymknął się z pułapki.
Mimo tak wczesnej pory gawiedź z pobliskiej wsi już jęła się gromadzić i pełna podniecenia szeptała między sobą o tajemniczym zbóju, który w jej wyobraźni urastał do rozmiarów legendarnego wprost potwora. Jakoż, aczkolwiek w ludzkim ciele, był tym nienasytnym potworem, na którego wspomnienie strach mroził ciało, podczas gdy myśli gubiły się w czarnych zaułkach tajemnicy. Tak wśród gawiedzi, jak i śledczej władzy rodziły się pytania — kto jest owym wcielonym diabłem, jaki cel mają te niesłychane zbrodnie, dlaczego powtarzają się w jednakowych odstępach, wreszcie co oznaczają owe zagadkowe Litery? Niestety nikt nie znajdował na to odpowiedzi, jakby ten tajemniczy węzeł nie miał wcale początku. Nie więc dziwnego, że podniecenie wzrastało teraz do ostatecznych granic, że tłum ciekawych zwiększał się stale, tłum żądny nie tylko sensacji, ale wręcz zemsty na okrutnym złoczyńcy.
Każda chwila obecnie wydawała się wiekiem i jednym niemym zapytaniem — schwycą zbrodniarza żywcem, czy padnie w walce trupem?
Z chwilą wzrastającego wciąż napięcia u podnóży „Grodziska“, ajent wraz z przodownikiem szybko posuwali się naprzód, zachowując jak największą ostrożność. Jak wczoraj, tak i teraz spotykali po drodze zwinne jaszczurki i nietoperze omackiem tłukące się o ściany, ta sama owiewała ich wilgoć i nieprzyjemna atmosfera.
Wreszcie po pewnym czasie zatrzymali się cicho u progu owej tajemniczej piwnicy, która ich wczoraj zmusiła do powrotu. Zeszła im jeszcze krótka chwila na umocowaniu sporządzonej ze sznurów drabiny, po czym ajent, biorąc pod pachę psa, jął się opuszczać w dół. Kiedy już stanął na glinianym klepisku, ruszył za nim przodownik. Z bronią w ręku i świecącymi latarkami, jęli ostrożnie opatrywać pieczarę, a raczej pełen piszczeli grób. Kości ludzkie leżały przeważnie obok ścian, w których tkwiły u haków resztki rdzą przeżartych łańcuchów. Nie ulegało wątpliwości, że kazamata owa służyła ongiś za więzienie, straszne, bez promyka bożego światła, pełne zaduchu i niepojętej męki, świadczyły o tym zbutwiałe kościotrupy nieszczęśliwych skazańców, wreszcie ślady łańcuchów, jakimi w owe czasy przykuwano ofiary nielitosnego sądu. Piwnica ta wionęła zewsząd lodowym chłodem śmierci, zastygła w grobowej ciszy męką i czymś przeraźliwie upiornym. Serca policjantów poczęły bić nierówno, zaś ciałem wstrząsały dreszcze. Pies skulił się z przestrachu i dygotał jak w febrze. Zdawało się, że te wilgotne, stare ściany, pożółkłe kości i łańcuchy, widząc po tylu wiekach żywych ludzi wśród siebie, pragną przemówić i jęczeć straszną skargą. Jakoż przemówiły niemą, lecz tak wymowną i wstrząsającą mową, że twarze ludzkie zdały się truchleć z przerażenia.
Otrząśnięto się jednak z tego upiornego wrażenia i zbadawszy piwnicę, bohaterowie owej ryzykownej wyprawy skierowali się w wykuty w murze otwór, wiodący w dalsze lochy podziemi.
Chodnik obecnie był nieco wyższy, również z cegły sklepiony i lepiej zachowany. Po kilkunastu krokach rozwidlał się na dwa ramiona, jedno, jak kompas wywiadowcy, prowadzące na północ, drugie zaś ku wschodowi.
Zatrzymano się chwilę oglądając ściany oraz sklepienie, wreszcie wybrano wschodni chodnik, prawdopodobnie prowadzący do Wisły i w ten się zagłębiono. Gdyby ten nie dał rezultatu, postanowiono wrócić i przeszukać północny, jeśli w ogóle oba lochy nie miały jeszcze niespodziewanych rozgałęzień.
Otumaniony dotąd pies przyszedł do siebie i począł węszyć coraz śmielej, jakby teraz dopiero uchwycił jakiś trop.
Naraz, jakby coś głucho zadudniło w podziemiu. Policjanci oparli się o mur, który, zdawało się lekko zadrżał.
Zgaszono światło i z zatrzymanym oddechem poczęto nadsłuchiwać.
Zapanowała jednak cisza i nieprzebity mrok. Wyczekiwano pewną chwilę, ale dudnienie już się nie powtórzyło więcej. W każdym razie nie było to złudzeniem, gdyż nawet pies nastawił uszu i zatrzymał się w miejscu. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś w podziemiach się znajduje i że to echo przytłumione nie pochodziło znikąd indziej, jak tylko z wnętrza lochów. Zresztą mur zadrżał najwyraźniej.
— Coby to być mogło? — spytał szeptem przodownik.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł ajent. — Wydaje mi się jednak, że jak gdyby coś ciężkiego spadło na ziemię... Wszystko jedno, trzeba iść dalej!
Znów zapalono światło. Nerwy idących były napięte teraz niby struny. Po jakich dwudziestu metrach głębiej, chodnik począł się nagle zwężać, wreszcie ku wielkiemu zdumieniu wywiadowcy, zamykał go wielki, ciosany głaz. Nie było mowy, by go w jakiś sposób podważyć, tak był potężny.
— Albo piekielnik zatarasował się w ten sposób, albo jest to zwalisko, które chyba sam diabeł potrafiłby usunąć — wyszeptał ajent. — Nie ma wyjścia, jak wrócić i zbadać drugi chodnik. Ten czort jest tu kędyś na pewno... Akurat może znajdziemy jakie okrążenie... Jakkolwiek będzie, naszych rąk zbrodniarz nie ujdzie.
Zawrócili pospiesznie.
Naraz stanęli obaj jakby wryci; wejście, którym przed chwilą przedostali się tutaj, było również zamknięte olbrzymim blokiem ciosanego piaskowca.
W pierwszej chwili myśleli, że chyba pobłądzili. Aliści prawie równocześnie stanęło im w pamięci, że chodnik prawy, w którym się znajdowali i który właśnie tarasowały głazy, tworzył równy i jednolity, najlepiej zachowany korytarz, a co ważniejsze bez śladu jakichś zamaskowanych drzwi. Było zatem rzeczą jasną, że będąc w głębi i obserwując zawalone skałami dolne przejście — zostali w międzyczasie zamknięci tym oto kamiennym blokiem. Teraz dopiero zrozumieli, że owo przytłumione dudnienie, jakie przed kilku minutami wstrzymało ich na miejscu, pochodziło z opuszczenia na ziemię tej czartowskiej zasuwy, tkwiącej przed tym w sklepieniu i tak dokładnie z nim spojonej, że nie budziła żadnego podejrzenia.
Wywiadowca, nim wyrzekł jakieś słowo, oświetlił dobrze potężny blok zagradzający odwrót, zbadał dokładnie jego masyw, wreszcie z rozdygotanych warg wybiegło mu przekleństwo.
— Bodaj to piorun trząsł!
Odciął nas, co? — spytał głucho przodownik.
— Tak, dokumentnie! Teraz nie zbrodniarz, lecz my jesteśmy w matni co się zowie! Tych drzwi nawet sam diabeł nie jest w stanie poruszyć! Patrz się pan, te drzwi opadły z góry.
— No dobrze — odezwał się przodownik dziwnie zmienionym głosem lecz jaka siła potrafiła je spuścić?
— Bóg jeden wie! Chyba te drzwi mają tam w górze jakiś mechanizm, że jeden człowiek potrafi nimi władać... Inaczej trzebaby na to co najmniej ze stu chłopów, a tu na pewno znajduje się tylko ta jedna kanalia...
— Zatem co z nami?
— Też się pan pyta! — syknął pełen wściekłości ajent. — Jeśli ten blok podniesie pan do góry, to wyjdziemy na wolność. W przeciwnym razie i to jedno jest pewne, trzeba nam czekać w tej cuchnącej pułapce zmiłowania boskiego... Ostatecznie pomoc chyba nadejdzie, tylko pytanie — kiedy? I naturalnie, jeżeli do nas trafi, usłyszy nasze głosy, i potrafi uporać się z tym blokiem wcześniej zanim nas głód nie powali na ziemie. W każdym razie nie nastąpi to rychło!
— E, co pan mówi! — szepnął przerażony przodownik, któremu dom i dzieci przypomniały się właśnie.
— To, co pan słyszy. Tak, panie, mamy do czynienia z bardziej piekielnym graczem, niż się nam to zdawało. Ten Belzebub nie wlazł w owe podziemia dla jakowejś drobnostki, albo z grzeczności dla nas, lecz musiał mieć w tym cel... I tak piekielnie manewrował, aż nas zwabił do sieci.
Bezradny i wprost osłupiały przodownik wsparł się o mur ramieniem i spoglądał boleśnie na kamienną zaporę. Ajent oparł się również, pozornie jednak czy istotnie zdał się nie tracić animuszu. Pies tylko nie przejmował się wcale tą fatalną przygodą i usiadłszy spokojnie, przyglądał się ciekawie zmienionym minom więźniów, do których, nie wiedząc o tym, sam również się zaliczał.
— Teraz sobie mogę śmiało zapalić — rzekł ajent po chwilowym milczeniu i zapalił łakomie papierosa. — Pan również niech zapali, póki starczą zapasy.
Przodownik, nic nie mówiąc, wziął papierosa i zapalił.
— Jeśli się coś nie stanie — jął mówić dalej ajent — to i tego nam zbraknie. Chleba ani wody nie mamy, po tym się skończą baterie latarek, nawet i te, jakie mamy w zapasie, aż wreszcie trzeba będzie po ciemku ogryzać palce z głodu... Ten zbój na pewno nie przyniesie nam strawy... Pan jest osobą tęgą, to starczy sobie pan na dłużej, lecz ze mną będzie gorzej, bom suchy niby patyk...
— Ee, takie żarty!
— Ot, pokpiwam sobie, bo co mam robić, płakać? Psiakrew! — zaklął ze złością — tchórzem nie jestem i lubię mocną, pełną wysiłku grę, jednak ten dziki wampir wziął nas na kawał jak się patrzy! Widać, że on w tych lochach jest jak u siebie w domu. Proszę, posiada nawet takie kunsztowne drzwi! Prawdopodobnie może on nawet mieszka tutaj z tą tajemniczą „białą panią“?
Przodownik, jakby tego nie słyszał, rzucił realniejszą uwagę:
— Trzeba było jednakże udać się w lewy chodnik...
— Ha! Któż to przewidział? Zresztą i w lewym jest taka sama bramka, jakich chyba używają w piekielnych korytarzach. Słowo daję, na wszystko byłem gotów, przypuszczałem najgorsze niespodzianki, pogoń, czy walkę wręcz, lecz aby nas tak zamknąć, tak wziąć na kawał, to przechodzi pojęcie! Kto mógł pomyśleć, że te nędzne ruiny posiadają dotychczas podobne czarcie wrota? Faktycznie, w głowie mi się nie mieści!
— Trudno, jednak coś radźmy, bo przecież chyba nie damy się zagłodzić — szepnął głucho przodownik.
— Ano to radźmy... Wobec tego powróćmy jeszcze do tamtej barykady, może będzie łatwiejsza do odwalenia.
Wrócili, raz jeszcze oglądając po drodze ściany oraz sklepienie, czy przypadkowo nie czeka na nich jaka nowa niebezpieczna przynęta. Mając aż taki dowód podstępu tajemniczego zbója, należało obecnie mieć się na każdym kroku na baczności. Aliści mury nic zgoła nie zdradzały — słowem, tworzyły jednolitą caliznę, jeden ceglany, pleśnią okryty masyw.
Okazało się wkrótce, że zawalone przejście trwa niewzruszenie, jakby wprost cała góra rumowiska runęła na to miejsce. Nie było mowy, aby poruszyć choćby jednym kamieniem, gdyż tak potężny ciężar je przygniatał.
Wyraz twarzy ajenta spoważniał teraz na ten widok, a nawet pies, jakby zrozumiał wreszcie co się stało, zaskomlił bojaźliwie.
— Żart żartem — wyrzekł po chwili ajent — ale jesteśmy w takiej klatce, z której nie wychodzi się tak łatwo, jeśli w ogóle nie jest to żywy grób... — Widząc jednakże, jak przodownik truchleje coraz bardziej, oraz będąc z natury skłonnym do ironicznych uwag choćby z samego siebie, uśmiechnął się bladawo. — Nie ma innego wyjścia, jak tłuc łbami o mur... Czasu mamy aż nadto, bowiem komisarz, nie wiedząc, co się stało, długo się będzie zastanawiał, zanim wyśle ratunek. Po prostu będzie czekał i czekał.
— Cicho! — szepnął nagle przodownik, kładąc palce na ustach.
Coś, jakby kroki przytłumione dały się słyszeć na powierzchni sklepienia.
Z bijącymi sercami wsłuchano się w te tajemnicze szmery. Po chwilce odczuto dość wyraźnie stąpanie ludzkich nóg. Chód ten słyszano tuż nad sobą, jak gdyby po pułapie, który tworzył grube sklepienie lochu. Absolutnie odgłosy owe nie mogły dochodzić kędyś z powierzchni wysokiego kopca „Grodziska“, lecz tylko wewnątrz musiały mieć przyczynę. Nie ulegało przeto wątpliwości, że ponad tym sklepieniem znajduje się również jakowyś korytarzyk, wiodący do mechanizmu owych kamiennych drzwi, opuszczających się do dolnego chodnika.
Po upływie może dwu minut echa kroków poczęły cichnąć, jakby się oddalały, wreszcie zgłuchły zupełnie.
Ajent wraz z przodownikiem nie dowierzali jednak owej ciszy i stale oświetlali sklepienie ponad sobą, czy przypadkowo zemsta zbója nie gotuje im znowu jakiej czartowskiej niespodzianki. Patrzono z natężeniem, czy się nie poruszy gdzie cegła lub wmurowany w ścianę kamień i czy w otworze nie zachichocze ironiczny głos potwornego draba. Jednak nic nie zakłóciło ciszy, iż się zdawało, że wszystko, oprócz głośnego bicia serc, zamarło i zastygło w niezmąconą głuszę.
— Odszedł — ozwał się wreszcie ajent. — Widocznie upewnił się piekielnik, że oba wyjścia zamknięte są na amen i poszedł na śniadanie do swojej „białej pani“.
— E, pan tylko żartuje, podczas gdy sprawa jest więcej jak poważna — odrzekł nadąsany przodownik.
— Właśnie, że nie żartuję! Kto tak jak ten wcielony diabeł zna te podziemia, kto umie władać taką czarcią zasuwą, jak owe drzwi ważące ze trzy tonny, kto tu się czuje jak pan u siebie w domu, a wreszcie od lat kilku napada i morduje bezkarnie to chyba przyzna pan, że może być z duchami w jak najlepszej przyjaźni... Powiedz pan sam, czy nie?
Przodownik nic nie odrzekł, gdyż coraz bardziej czuł się bezradnym i przygnębionym położeniem bez wyjścia. Do tego denerwował go stale półżartobliwy głos ajenta, jak gdyby nie rozumiał, że właśnie tego doświadczonego wywiadowcę ogarniała wprost wściekłość, iż dał się złowić w matnię i dlatego szukał upustu w ironii i drwinach.
— Zabrakło panu odpowiedzi? — zapytał znowu nie zrażony milczeniem. — Oczywiście, bo na tym wszystkim chyba czart jeden się wyznaje. Słuchaj pan dalej: te zamkowe ruiny znajdują się w pańskim rejonie, są niemal pod samym nosem posterunku — i nic pan o tym, co się w tych lochach mieści, nie wiedział ani słowa....Takie to dziwne!
— Bo nikt do tych lochów nie wchodził i całe to „Grodzisko“ nie obchodziło mnie zupełnie, tym bardziej, że nikt i nigdy nie szukał tam kryjówki. Strachy, bajki, legendy, brałem za zwykłą fantazję prostaków, a skarbów również nie pragnąłem poszukiwać w podziemiach. Zresztą pełnię tu służbę dopiero od miesiąca — usprawiedliwiał się przodownik.
— Mniejsza już o to, to tylko mnie uderza, że nikt się nie pokwapił zajrzeć tu głębiej i że obchodzono to wzgórze jak zagazowane i naprawdę pełne upiorów... Widzimy teraz, że nie jest ono tylko zewnętrzną kupą gruzów, sterczących resztkami baszt i murów, lecz że tu zbrodniarz ma zapewne stałą swoją kwaterę w okresie krwawych, zagadkowych napadów i że z tymi lochami coś niechybnie go łączy. W każdym razie nie ukrył się tu przypadkowo, ale uczynił to celowo, ażeby zakpić z policji i wciągnąć ją w zasadzkę. Nie zdaję sobie sprawy, co myśli dalej z nami zrobić, może poczeka jeszcze na pozostałą resztę z komisarzem na czele, ale to wiem na pewno, że mamy do czynienia z niezwykle groźnym przeciwnikiem i że wyswobodzenie nasze będzie niezmiernie trudne, jeśli w ogóle ten piekielnik nie myśli nas zagłodzić, potorturować po swojemu, albo nie zadusić jakimś gazem... Przecież i to możliwe!
Po ciele przodownika przeszedł lodowy dreszcz. Co prawda, nie był człowiekiem aż tak dalece bojaźliwym, jakby się zdawać mogło, tylko stale wspomnienie żony i trojga małych dzieci tak go rozpacznie nastrajało.
— Nie ma co stać bezczynnie, ale trzeba coś radzić — odpowiedział bezdźwięcznie. — Ja myślę, panie wywiadowco, aby wystrzelić i dać w ten sposób znać o sobie. Może usłyszą echo i myśląc, że to walka ze zbójem, nadejdą nam z pomocą.
— Owszem, sam to w tej chwili rozważałem. Na razie nic nam innego nie zostaje, jak alarmować tamtych.
Postąpił naprzód kilka kroków i skierowawszy browning w ziemisty grunt chodnika, pociągnął cyngiel.
Rozległ się rozdzierający uszy huk, tym przeraźliwszy, że pomieszany z echem dławiącym się wśród zamkniętej i niewielkiej przestrzeni.
Pies zaskoczony tak niespodziewanym strzałem, zerwał się z ziemi i bojaźliwie ukrył się za przodownika. Nikt jednak teraz nie zwracał nań uwagi, bowiem słuch ludzi łowił skutek wystrzału.
Jakoż w lochach poza skalnymi drzwiami rozległo się echo wprawdzie słabe i nieco przytłumione, jednak wystarczające może, aby dotrzeć do uszu ludzi stojących u wejścia do podziemi. Góra cała drżała lekko w posadach, jak drży ziemia od dalekiego gromu.
— Sądzę, że usłyszano nas na pewno — odezwał się przodownik, którego wystrzał znacznie podniecił i napełnił otuchą.
— Ano, wkrótce to zobaczymy. Nim jednak podniosą się jakoś owe przeklęte drzwi, czy je rozbija kilofami, upłynie sporo czasu w tym ohydnym zaduchu. Wobec tego siadajmy, a co ważniejsze, oszczędzajmy na świetle. Kto wie, może bardziej się przydać, aby po ciemku nie żegnać się ze światem.
Gasząc latarkę, spoczęli na zwilgotniałej ziemi i poczęli wzajemnie udzielać sobie różnych uwag. Bądź co bądź, sprawa pomimo wszystko przedstawiała się groźnie i nie mogła rokować rychłego uwolnienia. Jeśliby bowiem nie zdołano podźwignąć drzwi ku górze, należało wyszukać odpowiednie kilofy i wykuć w bloku otwór, co razem wziąwszy, wymagało wiele godzin zachodu i utrudnionej pracy.
Można było tak myśleć, gdyby wszystko szło przypuszczalnym torem, lecz nuż rafinowany zbrodniarz przeszkodzi tym zamiarom?
Wszakże zamykając ich tutaj, przewidział chyba wszystko i zabezpieczył należycie złowionych więźniów, jak i własną tajemniczą osobę.
Upłynęło około pół godziny, lecz spodziewana pomoc jakoś nie nadchodziła. Zdecydowano się zatem na drugi wystrzał, tym razem z karabinu, aby wywołać jeszcze głośniejsze echo. Lochy, zamamrotały znowu zgmatwanymi głosami i uciszyło się grobowo.
Zniecierpliwienie więźniów wzrastało z każdą chwilą. Pomoc, jeśli zrozumiała te strzały, winna była już nadejść. Każda minuta jęła się teraz przedłużać w nieskończoność i myśli jeńców nastrajać coraz czarniej.
— Licho nadało! — odezwał się przodownik. — Pan komisarz jest widać pewny, że zbój zabity lub raniony i niecierpliwie czeka na nasz zwycięski powrót.
Drugi wystrzał powinien go objaśnić, że sprawa nie przedstawia się łatwo, że zbój się broni lub ucieka, wreszcie, że sam strzela z zasadzki, zatem tym bardziej potrzeba nam pomocy. Będąc na miejscu pana komisarza, rozkazałbym natychmiast ruszyć do wnętrza obu strażom i wziąć w ten sposób draba we dwa ognie. Przecież to jasne, że tu na wiwat nikt nie strzela.
— Może jeszcze wystrzelić? — spytał niecierpliwie przodownik.
— Owszem, strzelaj pan zdrów, jednak trzeba zostawić sobie ze dwa naboje... Nie rozumie pan, po co? Rzecz prosta, że dla siebie, kiedy nie przyjdzie pomoc, lub nie potrafi uporać się z tą skałą. Przecież o wiele lepiej palnąć sobie w łeb, niż przez dni kilka zaglądać śmierci w ślepia...
Przodownik nic nie odrzekł, tylko westchnął głęboko. Myślał nad czymś przez chwilę, wreszcie odwiódł bezpiecznik i palnął w ciemność lochu.
Ajent poświecił po sklepieniu, z którego z powodu wstrząsu posypała się piarga, lecz zaraz zgasił światło.
— W takiej piekielnej celi tylko taki deszcz pada — wyszeptał ironicznie. — Szkoda, że nie mamy armaty, bobyśmy wreszcie zrobili jaki otwór...
Przodownik milczał, po czym i ajent zamilkł. Pies tylko wciąż się o coś dopytywał skomleniem, lecz nikt nie miał ochoty wdawać się z nim w rozmowę.
Słaby dopływ powietrza czynił tę i tak już ciężką atmosferę jeszcze bardziej nieznośną. Można było przypuszczać, że wreszcie nie starczy tlenu dla ludzi oraz psa i że śmierć wcześniej się pojawi, niż się to mogło zdawać.
— Dlaczego pan tak sapie? — przerwał ciężkie milczenie wywiadowca.
— To pan nie czuje, że tu coraz trudniej oddychać? My się tu przecież udusimy!
— Nic nam innego nie zostaje, jak oddychać oszczędnie... jedynie nosem...
Przodownik przygryzł wargi, podczas gdy wywiadowca zapalił papierosa.
Po jakimś czasie spojrzano na zegarek: upłynęła godzina od pierwszego wystrzału. Bezwarunkowo pomoc winna była już nadejść! Czyżby nie usłyszano echa? A może u wylotu nad Wisłą, piekielnik będąc pewny, że ubezwładnił pogoń — wpadł w ręce wartownika? Bo skąd mógł wiedzieć, że obława na niego jest liczniejsza i że oba wyloty lochów są uważnie strzeżone?
Podobne myśli jęły nachodzić wywiadowcę, lecz równocześnie coraz większe zwątpienie przygniatało mu serce.
Naraz, gdy już bezradnie gubiono się w najsprzeczniejszych domysłach, grobowa cisza lochów jakby się ożywiła.
Zaświecono latarkę i przyłożono uszy do zimnych ścian chodnika. Słuchano z natężeniem, wprost całą duszą.
Jakoż istotnie, nie było to złudzenie, lecz oddalony szmer, jakby stąpanie ludzkich nóg.
— Na pewno ktoś się zbliża... tylko pytanie kto? — wyszeptał wywiadowca.
— Ja myślę, że to pomoc... słychać wyraźnie więcej stóp.
Nadsłuchiwali dalej, podczas gdy serca waliły im jak młotem.
— Zda się, że są już tutaj, gdzie się rozwidla chodnik — zauważył uradowany ajent. — Panie, stukaj pan teraz kolbą w tę kamienną zasuwę! Silniej, silniej, bo muszą nas usłyszeć i nie zbaczać na lewo!
Przodownikowi nie trzeba było tego powtarzać kilka razy, gdyż w jednej chwili dorwał się mocno kolbą do tych piekielnych drzwi.
Po chwili ktoś się z drugiej strony zatrzymał.
— Hallo! Czy pan komisarz? — zawołał głośno wywiadowca.
— Niech pan komisarz przyłoży ucho do tej szczeliny pomiędzy murena a tymi drzwiami kamiennymi. Słyszy pan dobrze?
— Słyszę.
— Otóż ten czart wcielony zamknął nas tutaj owym blokiem. Dalsze przejście również odcięte... Wiem jednakowoż, że ponad nami jest jakiś dostęp do mechanizmu owych spuszczanych z góry drzwi... Trzeba się zatem wrócić aż do miejsca, gdzie się rozwidla chodnik, wejść w jego lewe ramię i stamtąd w jakiś sposób odszukać wejście do tej zasuwy. Nie uda się jej podnieść, to trzeba zawołać ludzi i kilofami ten blok rozbić! Pośpiech konieczny, bo my tu ledwie oddychamy! Uważajcie jednakże na każdą piędź sklepienia, bo i tam są może takie ślepe drzwi. My te drzwi oto wzięliśmy również za zwykły blok wmurowany w sklepienie... Ilu tam ludzi jest z panem komisarzem?
— Jeden posterunkowy, zaś drugi z chłopem weszli w chodnik od Wisły. Więc drab tu jest na pewno?
— Pewnie, że jest, jeśli nas tak urządził! Przed godziną słyszałem jego kroki nad nami.
— Zatem czekajcie! — odrzekł komisarz i udano się cicho we wskazanym kierunku.
Podczas gdy wstępowano w lewą odnogę lochu, tam na górze, na powierzchni „Grodziska“ w gęstych krzakach głogu i tarniny poruszyła się trawa i w kilka sekund później zapadła się wraz z ziemią. W otworze o łokciowej średnicy ukazała się głowa, kanciasta, porosła rudym, szczecinowatym włosem... a wreszcie oczy sępie z piętnem dzikości i zwierzęcego blasku — i te poczęły czujnie rozglądać się wokoło.
Po chwili z owej jamy wydostały się nadmiernie duże bary, kościste i przygarbione nieco, wreszcie wypełzła cała postać z kajakiem w potężnej łapie i powalanym ziemią białym płaszczu.
Wielka postać złoczyńcy wyprężyła się teraz niby cielsko jaszczura po opuszczeniu niewygodnej pieczary, podczas gdy dzikie ślepia patrzały nadal na podnóże „Grodziska“. Z policji nikt tam już nie stał, natomiast czuwała liczna gromada chłopów, uzbrojona w kije i widły. Oczy wszystkich spoglądały w otwór wiodący do podziemi, oczy zawzięte i żądne krwawej pomsty. To samo pewnie musiało być u wylotu nad Wisłą, jednak gęste i wysokie zarośla zasłaniały zupełnie czyhających mścicieli.
Koścista twarz zbrodniarza wykrzywiła się śmiechem, ukazując w szerokich ustach rzadkie, sczerniałe zęby. Wyraz tego cynicznego uśmiechu był wprost ohydny, napiętnowany zwyrodnieniem, odrażający. W ogóle z całej owej postaci biło coś zwierzęcego, coś, co mroziło krew w żyłach i odpychało jak od gada. Budowa ciała była raczej podobna do goryla, niżeli do człowieka. Znamionowały to kabłąkowate bary, z których wyrastały niezwykle długie ręce, wreszcie kształt głowy o małym, zwężającym się czole i szczękach wysuniętych do przodu. Nos płaski, krótki, osadzony nad wargą wypukłą i szeroką, dopełniał podobieństwa tego jak gdyby małpoluda. W każdym razie tajemniczy osobnik przedstawiał typ siłacza, a co ważniejsze — notorycznego, o najniższych instynktach przestępcy i zbrodniarza, jaki spotyka się dość rzadko nawet w najosobliwszych kartotekach nowoczesnej kryminologji. Z jakiej sfery mógł ten człowiek pochodzić — trudno było osądzić, przypuszczało się tylko, że wprost chyba z jak najgorszej meliny, gdzie wszelkie zło pławi się w zbrodni i występku.
Gdyby tego potwora zobaczyć w jakiej miejskiej spelunce, albo w bandyckim gnieździe Chicago czy Paryża, byłoby rzeczą poniekąd zrozumiałą, skąd jednak tu się znalazł i co go od lat kilku przywodzi do Nadbrzezia, do owej cichej, od miast odległej wioski i co go wreszcie łączy z tymi starymi ruinami zamczyska — trudno było odgadnąć. Wszak krew niewinną, jeśli tej tylko pragnął, mógł znaleźć wszędzie, dlaczego zatem wydawał wyrok na ofiary z Nadbrzezia i pieczętował swoje zbrodnie tym tajemniczym znakiem?
Po chwili wciąż uśmiechnięta twarz złoczyńcy podźwignęła się wyżej i równocześnie cielsko wsparło się na kolanach. Teraz oglądał się za siebie i badał przestrzeń, czy wolna do ucieczki. Wstrętne oblicze jeszcze się szerzej uśmiechnęło, — przestrzeń była zupełnie wolna, gdyż wszyscy ludzie czuwali u wejścia do podziemi. Odetchnął z ulgą.
Klęcząc, wdział na siebie płaszcz i do jego kieszeni przełożył browning z marynarki.
Jeszcze raz się obejrzał, po czym wyciągnął się na ziemi i jął ostrożnie, niby wąż, wyczołgiwać się z głogu ku przeciwnej od ludzi spadzistości „Grodziska“.
Gdy minął już zarośla, przykucnął znowu i nakrył głowę sfałdowanym kapturem. Rzecz zrozumiała, twarz taką należało ukrywać, bo kto raz ją zobaczył, ten już do śmierci nie wygnał jej z pamięci. A te ślepia... te urzekały chyba swe ofiary, jak urzekają straszliwe oczy indyjskiego pytona, albo olbrzymiego pająka.
Zarzuciwszy z kolei na rozłożyste plecy rzemienie złożonego kajaka, ruszył pochyło ku nizinie, porosłej bujnym łanem pszenicy. Jeszcze raz jeden rozejrzał się wokoło, a nie spostrzegłszy żadnej ludzkiej postaci, wpadł w gęste zboża i sunął przez nie zgarbiony przez jakie trzy stajania, po czym, zdyszany, znacznie wolniejszym krokiem zboczył ku nadrzecznym zaroślom. Tu czuł się już bezpieczny, dziko uradowany, że wystrychnął na dudka policyjną obławę, że zwabił ją w zasadzkę, z której tak łatwo nie wydobędzie się na wolność, jeśli w ogóle śmierć jej tam nie nadybie.
Po jakiej pół godzinie na falach Wisły ukazała się łódka i poczęła się raźno poruszać z biegiem rzeki. To krwawy wampir opuszczał okolice swojej ostatniej zbrodni, gubiąc za sobą wszelkie ślady i zostawiając pośród ludzi swą nieuchwytną i pełną grozy marę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.