<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Białe widmo
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibjoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Zbrodni dokonano w dzień Zielonych Świąt, zaraz po sumie. Ofiarą nieznanego złoczyńcy padła Anusia Zaleśnianka, sierota, najpiękniejsza dziewczyna nie tylko w rodzinnym Nadbrzeziu, ale i okolicy, ogólnie poważana dla swej dobroci i przykładnego prowadzenia się we wsi. Tuż po obiedzie, gdy odwiedziła ją sąsiadka, zastała nieszczęśliwą leżącą na podłodze w wielkiej kałuży krwi w pełnym świątecznym stroju, jak właśnie powróciła z kościoła.
Na wszczęty alarm pozbiegali się ludzie i równocześnie dano znać na posterunek policji. Wieść o nieszczęściu lotem błyskawicy obiegła całą wieś, gromadząc przed chatą Zaleśnianki tłumy ciekawych i przerażonych ludzi.
Komendant policji, który przybył bezzwłocznie, stanął odrazu wobec trudnej do rozwiązania tajemnicy. Wedle pierwszego doznanego wrażenia, zbrodni nie dokonano z zemsty, bowiem nieszczęsne dziewczę cieszyło się powszechnie szczerą przyjaźnią i szacunkiem, — ani też dla rabunku, gdyż skrzynie oraz szafy stały nietknięte, nawet cenne korale pozostały na szyi bez znaku życia leżącej ofiary, czerwieniąc się wraz z krwią, niby szkarłatne maki.
Jak wskazywała rana powyżej prawej piersi, zadano ją nie z broni palnej, lecz wąskim nożem lub sztyletem. Postać dziewczyny oraz nienaruszona na niej odzież wskazywały dalej, że zbrodnię wykonano bez gwałtu i szamotań, że cios nieszczęsnej wymierzono znienacka, kiedy weszła do izby i tym od razu powalił ją na ziemię.
Zbrodniarz nie zostawił po sobie ni cienia jakiegokolwiek śladu, jedynie jakaś mała dziewczynka opowiadała zalękniona, że widziała w południe, jak z sieni domu wybiegła biała, wysoka postać, okryta długą płachtą, taka jak „strach“... i że przepadła w zbożach za stodołą. Poszukiwania jednak nie dały najmniejszego wyniku, jakby istotnie sprawca nie był człowiekiem, lecz chyba jakimś widmem.
Aliści owa mała rana na piersi jęła komendantowi nasuwać pewne przypuszczenia, a wreszcie w znacznej mierze i to dzisiejsze święto... Wszak to już była czwarta zbrodnia popełniona w Nadbrzeziu i wszystkie w biały dzień, w południe, w same Zielone Świątki. Ofiarą pierwszej padła przed trzema laty pokojówka we dworze, następnie żona leśniczego, ubiegłej wiosny młoda córka rybaka, aż znowu dziś ta niewinna sierota.
Wszystkie zginęły od sztyletu z niepojętej przyczyny.
Mimo długiego uporczywego śledztwa i poszukiwań zbrodniarza, nie potrafiono znaleźć tropu, nawet wszelkie domysły gubiły się w nieprzebitej pomroce tajemnicy. I tam widziano ponoć jakąś widmową postać uciekającą ku lasowi, lecz nikt jej nie uchwycił, ani nie widział z bliska. Sprawa stała się głośna, podniecająca do żywego tak władze bezpieczeństwa, jak i mieszkańców wsi, wreszcie z biegiem czasu przycichła. I tak co roku. Oczekiwano w niepokoju każdych następnych świąt, miano się na baczności, niestety wszystko bezowocnie; zbrodniarz pojawiał się jak duch, gdzie się go najmniej spodziewano, zostawiał śmierć za sobą i jak duch znikał, pieczętując swoje straszne odejście tajemniczym napisem: „B. W. z M.“ Ów zagadkowy znak pisał kredą na drzwiach; tak było na leśniczówce, oraz w chacie rybaka, zaś pokojówka dworska, napadnięta w ogrodzie miała go wypisany ołówkiem na górnej stronie lewej dłoni. Tenże znak znaleziono obecnie na środkowym stragarzu, co jeszcze bardziej przeraziło obecnych, zaś komendanta doprowadziło do rozpaczliwej bezsilności. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że potwornym zbrodniarzem jest jedna i ta sama osoba, jakowyś wampir głodny kobiecej krwi, czy obłąkaniec. Fakt, że wszystkie ofiary, jedynie z młodych kobiet nie były przed tym zbeszczeszczone, i że rabunek nie miał miejsca, jeszcze bardziej czynił tajemnicę zawiłą.
Podczas gdy policjant rozglądał się bezradnie, pragnąc za wszelką cenę znaleźć jakie takie poszlaki, tłum ludzi się pomnażał, dopominając się stanowczo natychmiastowego wezwania komisarza wraz z policyjnym psem. Postanowiono pod świeżym wrażeniem tego tragicznego wypadku, zdarzającego się w jednym okresie czasu już po raz czwarty z rzędu, użyć wszelkich starań i możliwych sił celem wytropienia straszliwego zbrodniarza, tym bardziej, że ostatnia ofiara, przez wszystkich lubiana i ceniona sierota, wstrząsnęła uczuciami całego sioła, specjalnie upatrzonego przez złoczyńcę.
Jakoż komendant po odpowiednim zabezpieczeniu miejsca zbrodni, ruszył co prędzej w kierunku pocztowego urzędu, aby telefonicznie o wypadku zameldować swej władzy oraz przedstawić jej kategoryczne nalegania ludności, gotowej ponieść wszelkie koszty, byle raz wreszcie móc rozwiązać tę piekącą zagadkę i oddać sprawcę w ręce sprawiedliwości.
Naraz tłum się poruszył, ze wsi biegł właśnie ile sił, blady jak płótno Stach Kobyłecki, syn wójta i narzeczony nieszczęśliwej Anusi. Nie zważając na opór straży wzbraniającej dostępu do izby ukochanej dziewczyny, skoczył do wnętrza jak szaleniec.
— Anusiu! — jęknął straszliwym głosem i rozrywany łkaniem padł na kolana obok krwią zalanej postaci.
Wprost nieprzytomny z bólu uchwycił ją za rękę i począł szlochać rozpaczliwie.
— Anusiu! moja Anusiu!... — tarzał się jęk po nieskrzepniętej jeszcze krwi, jęk przejmujący, ze dna serca wyrywany boleśnie.
Ludzie mimo zakazu jęli się ciżbić za oknami, lecz zaraz ten i ów cofnął się z przerażeniem; martwa postać dziewczyny, jakby się nagle poruszyła i pragnęła podźwignąć z zabroczonej podłogi...
Jeden Stach tylko nie dał się porwać chwilowemu lękowi. Wszakże czuł najwyraźniej, jak w tejże chwili dłoń Anusi drgnęła w jego uścisku i równocześnie prawie jej nieruchoma dotąd głowa podniosła się cośkolwiek. Usta, całe zalane krwią, jakby coś wyszeptały. Ciężkie, długie omdlenie, które wszyscy za śmierć uważali, cudem prawie zadrgało nagle pulsem życia.
— Ludzie, dyć ona żyje! — krzyknął ku oknu Stach, falą radości roztrzęsiony. — Wody, na miłość boską — wody!
Zgiełk się uczynił.
Nim się jednak ktoś zjawił, chłopak skoczył ku szafie, przy której stało wiadro z wodą i, dygocąc jak w febrze, jął cucić ukochaną dziewczynę. Za chwilę kilkoro ludzi weszło wreszcie do izby, i widząc, że nieszczęsna poczyna dawać znaki życia, jak najostrożniej podniesiono ją z ziemi i złożono na łóżku. Krwotok znowu jej zalał twarz i szyję, ale zarazem przyniósł ulgę, bowiem pozornie martwe piersi, ubezwładnione wprost śmiertelnym omdleniem, jęły chwytać powietrze. Oddech jednak z powodu krwią przepełnionej krtani był ciężki i chrapliwy, w każdym jednak razie oznaczał życie, które, jeśli nie było to konanie, mogło dawać nadzieję uratowania tej niewinnej istoty.
Na wskroś przejęty Stach, chyba najbardziej pragnął tego życia, i nie bacząc zupełnie, czego ten ciężki oddech jest objawem, posłał bezzwłocznie swego młodszego brata po lekarza. Tymczasem koleżanki rozebrały Anusię i wygodniej ułożyły ją w łóżku, przy czym zatamowały krew wypływającą cienką strużką z wąskiej, jednak głębokiej rany. Stach usiadł teraz na krawędzi i blady, rozpaczliwie bezradny, patrzał się na leżącą z wyrazem niewysłowionego bólu w oczach. Jakżeby jej chciał ulżyć, wziąć na siebie brzemię tego cierpienia i niechby nawet jego męka zakończyła się śmiercią, byle tylko Anusia pozostała przy życiu, ta droga, najmilejsza sierota!
Nie spuszczając z niej oczu, modlił się w duchu do Boga o ratunek, a każdy oddech ukochanej dziewczyny przejmował go raz grozą, to znów owiewał łaknieniem błogiej nadziei, oraz wiary w bezmierne Boże miłosierdzie.
Lica Anusi, zawsze pogodnie uśmiechnięte i oblane rumieńcem dojrzewającej wiśni, były teraz bledziutkie, o nikłej, jakby wapiennej cerze. Usta, skore do szczebiotu, wyglądały obecnie niby płatki białej lilii, boleśnie rozchylone, zda się bez kropli krwi.
Naraz, jakby wyczuła bliską obecność Stacha, lub jej wróciła iskierka przytomności, bowiem otworzyła powieki. Patrzała chwilę nieruchomo, jak człowiek, który nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje, poczem zamglone jej źrenice spoczęły półprzytomnie na zaciśniętej bólem twarzy Stacha. Lgnęła tak do niej kilka sekund, jakby pragnęła się upewnić, że to on przecież siedzi przy niej, a gdy się przekonała, iż to chyba nie złuda, bledziutkie usta ozwały się cichutko:
— Stasiu...
Biedny chłopak jeszcze się bardziej rozdygotał.
— Co, co? — wyszeptał drżącym głosem i troskliwie pochylił się nad leżącą.
Ręka Anusi chciała się doń wyciągnąć, ale opadła zaraz, jakby jej sił zabrakło. Równocześnie zamknęły się powieki, usta nic już nie zdołały wymówić, i znów się pogrążyła w toni nieprzytomnej cichości.
Stach przestał błagać o upragnione jakieś słowo, zacisnął szczęki, aby nie ryknąć płaczem z bezgranicznego rozrzewnienia i bólu, i sam ledwie przytomny, podobny do posągu z kamienia, wchłaniał dalej oczyma najmniejszy ruch dziewczyny.
Kilka obecnych kobiet poczęło łzy ocierać, a stryjenka Anusi, wsparta o odrzwia od komory, rozpłakała się głośno.
Niedługo przybył ksiądz kanonik przez kogoś zawezwany. Ludzie opuścili świetlicę i poklękali na podwórzu. O spowiedzi jednakże nie było mowy, zatem kapłan udzielił nieprzytomnej tylko Św. Olejów.
Stan niewinnej ofiary był wciąż prawie jednaki: leżała cicha, nieświadoma, co się wokół niej dzieje, ciężko oddychająca. Stach znowu usiadł obok łóżka, szepcząc w duchu żarliwie:
— Matko Najświętsza, ratuj mi tę dziewczynę... Spraw, ażeby doczekała lekarza i natchnij go w pomocy... Ulituj się, boć to przecie sierota, uczciwa, dobra, że i robaczka nie zdeptała na drodze...
Liczył teraz sekundy w oczekiwaniu na ten ratunek upragniony, wciąż spoglądając w okno, zali nie widać bryczki, gdyż do miasteczka nie było tak daleko.
Upłynęła godzina, po tym jak wieczność poczęła wlec się druga, kiedy nareszcie pianą okryte konie zajechały przed chatę. Młody lekarz wyskoczył raźno z bryczki i podążył do izby.
— Panie doktorze — ozwał się Stach błagalnie — wszystko ci oddam, jeno ją ratuj ile mocy!...
Lekarz rzucił kilka wstępnych zapytań i przystąpił do łoża. W izbie zrobiło się cicho. Poczęło się badanie długie, sumienne. Przez cały czas Stach stał na boku, jakby zamarły z niepokoju.
Lekarz po ukończonej konsultacji przepisał jakieś krople stale nieprzytomnej dziewczynie.
— Stan jest naprawdę ciężki — odezwał się nareszcie — prawe płuco poważnie uszkodzone. Mam jednak nadzieję, że ten miody zdrowy organizm, jeśli dotychczas oparł się najgorszemu, to już i resztę winien chyba przetrzymać. Oczywiście, z powodu rany, znacznego upływu krwi i długotrwałego omdlenia osłabienie jest wielkie, jednak nie widzę pogorszenia — jął pocieszać obecnych, dając kolejno różne pouczenia i rady, w jaki sposób należy dawać lekarstwo i obchodzić się z chorą.
Stachowi jakby ciężar spadł z piersi.
Wójt, ojciec Stacha, uiścił już prawie lekarzowi zapłatę, kiedy przed domem ukazał się samochód, przywożący komisarza, ajenta, oraz policyjnego psa.
Pies, niezwykle czujny i ruchliwy, specjalnie tresowany doberman, widząc gromadę ludzi już zda się wiedział, co to wszystko oznacza i niecierpliwie rwał się ze smyczy, jak gdyby pragnął jak najprędzej wywęszyć trop zbrodniarza.
Policja, miast martwych zwłok ofiary zbrodniczego napadu, jakie na podstawie doniesienia spodziewała się zastać, znalazła ją wprawdzie zupełnie nieprzytomną, jednak na szczęście przy życiu. Fakt, że ofiara żyje, a jeśli powróci przytomność, ona jedna będzie w możności udzielić pożądanych wyjaśnień, dotyczących tej tajemnicy oraz wszystkich poprzednich zbrodni, — mógł mieć dla śledztwa decydujące wprost znaczenie. W tej chwili jednak było to niemożliwe, więc nie zwlekając, naprzód przesłuchano dziewczynkę, która rzekomo widziała jakąś postać uciekającą poza chatę, potym zlecono rolę psu.
Inteligentne zwierzę, górujące nad człowiekiem czułym, wysubtelnionym węchem, poczęło niespokojnie szukać śladu złoczyńcy najpierw po izbie wokół krwawej kałuży, dalej w kącie między szafą i drzwiami, gdzie prawdopodobnie czekał zbrodniarz i skąd znienacka rzucił się na ofiarę, wreszcie w sieni.
Pies zda się zaraz chwycił właściwy trop, albowiem bez wahania ruszył dalej wzdłuż chaty za stodołę i miedzą prosto w pole.
Zaciekawieni ludzie poczęli garnąć w ową stronę, ale na rozkaz komisarza musieli zostać w ogrodzie. W chacie przy chorej pozostał teraz tylko Stach, wprawdzie uspokojony nieco przez lekarza, lecz mimo wszystko przejęty grozą tego potwornego napadu i ubolewający całą swoją istotą. Wszak upłynęło zaledwie kilka godzin, gdy powracał z kościoła z ukochaną dziewczyną, gdy się radował jej uśmiechem i słodkimi oczyma, patrzącymi na niego jak dwa modre bławaty — i oto teraz zamiast uśmiechu widzi na jej ustach bladość i niemy ból, zamiast szczebiotu, którym napawał się niby słodką muzyką — słyszy rzężący oddech, a na cudne bławaty, spowite męką niemocy, opadły ciężkie, jakby ołowiane powieki. Mimo żyjącej w piersiach pomsty, tropienie śladów zbója nie obchodziło go zupełnie, bowiem w obecnej chwili jednego tylko łaknął całą duszą i o jedno się modlił — aby Anusia żyła.
Pobekiwanie krów w oborze dopominało się podoju i wygnania na paszę, o czym z powodu zamieszania aż do tej pory zupełnie zapomniano. Za radą Stacha Anusina stryjenka zaraz wypełniła tę czynność, poczem ktoś z sąsiadów wygnał bydło na błonie. Należało z kolei pomyśleć również o kimś, ktoby stale zaopiekował się Anusią i nad tym właśnie, biorąc na siebie inne zajęcia gospodarskie, jął się Stach zastanawiać.
Tymczasem pies, wodząc po lekko udeptanym trawniku i nie zbaczając ani trochę, prowadził dalej policję, poważny i całkowicie pewny siebie, jak gdyby zdawał sobie sprawę, jak wielkie włożono nań zadanie. Ślady wciąż jeszcze wiodły miedzą, ciągnąc się wzdłuż zbóż w stronę wysokiej kępy brzóz i olch widniejących w oddali.
Aż naraz zatrzymał się na moment i skręcił nagle brzegiem fosy, w poprzek przecinającej pola, okazując ajentowi spojrzeniem, aby szedł za nim.
Ruszono zatem spieszniej w kierunku niedalekiej już rzeki, Wisły. Przez kilkadziesiąt kroków ślad prowadził wzdłuż fosy, potem brózdą przez wielki łan pszenicy, należący do dworu, a kiedy ten się skończył, wiódł przez łąkę całkiem wyraźnie po świeżo podeptanej trawie i znowu zboczył w gęstwę wiklin, zarastającą całe pobrzeże rzeki. Teraz prowadził ścieżką aż do samego brzegu.
Gdy się znaleziono nad wodą, pies stanął nagle i pytająco spoglądał po obecnych. Zda się tu ślad urwał się...
Obecnie spuszczono psa ze smyczy, aby mu dać swobodę. Aliści zwierzę już nie odeszło z tego miejsca, tylko węsząc wokoło, w promieniu może dwu, trzech kroków, spojrzało wreszcie niecierpliwie na drugą stronę rzeki, jakby się upewniło, że zbrodniarz tam przeprawić się musiał. Liczne ślady obuwia znalezione na miękkiej ziemi, a drugie z łódki, celowo wiosłem zniekształcone, wskazywały stanowczo, że tajemniczy zbrodniarz tutaj odbił od brzegu i gdzieś na drugiej stronie przepadł. Dokąd jednak się udał, czy też popłynął dalej z brzegiem rzeki — na razie pozostało zagadką, którą należało jak najspieszniej rozwiązać. W każdym razie jedno było już pewne, że pies jest na właściwym tropie, zaczem można było przypuszczać, iż i na drugiej stronie podoła go wywęszyć.
Jednak z powodu braku łodzi nie było mowy o bezzwłocznej przeprawie, wobec czego komendant miejscowego rejonu udał się zaraz w górę rzeki, gdzie w odległości może dwu kilometrów był przewóz zaopatrzony w kilka łodzi.
Komisarz wraz z ajentem postanowili tu zaczekać na łódkę, by właśnie z tego miejsca zacząć dalsze badania.
Tymczasem horyzont nieba na zachodzie, od pewnego już czasu stale zaciągający się chmurami, ciemniał coraz to bardziej i wkrótce nawet ozwało się daleko głuche dudnienie gromu. Spodziewana ulewa była jednakże zgoła niepożądana, jako że deszcz gubi zupełnie i zaciera wszelkie choćby najlepsze ślady.
Szczęściem jeszcze przed nadejściem chmury pojawiła się łódka z przewoźnikiem i natychmiast przeprawiono się razem na drugą stronę Wisły. W czasie jazdy wybadany przewoźnik, choć pełnił służbę już od świtu, nie widział wcale podejrzanej osoby ani czółna na wodzie, zatem należało przypuszczać, że zbrodniarz przypłynął z dołu rzekł i chyłkiem przemykał się wzdłuż brzegu.
Gdy łódź dobiła do wybrzeża, zniecierpliwiony pies jął obwąchiwać piasek, niestety bezskutecznie: zbrodniarz zapewne wylądował gdzieś niżej, jeśli w ogóle nie popłynął daleko. Mógł wreszcie zmienić dawne ubranie i utopić je w wodzie, po czym, przywdziawszy inne, zatrzeć w ten sposób wszelkie ślady po sobie. Oczywiście po tajemniczym zbóju można było spodziewać się jak najbardziej rafinowanej ostrożności, czego zresztą kilkakrotnie wystarczające dał dowody. Mimo to jednak pełna otuchy policja ruszyła brzegiem w dół, bacząc uważnie na każdy szczegół, mogący mieć dla sprawy choćby małe znaczenie. Niestety ślad zaginął zupełnie, a spotykani ludzie i pasterze nie dali żadnego wyjaśnienia.
Deszcz zaczynał już kropić, gdy naraz pies, węszący koło wody, okazał żywe podniecenie i jął szczekaniem przywoływać ajenta. Widać, coś znalazł...
Jakoż istotnie, na mokrym piasku, dotykającym wody, znajdowało się kilka odbitych stóp, oraz całkiem wyraźny ślad wyżłobionej dnem łodzi. Nie ulegało przeto najmniejszej wątpliwości, że łódź w tym miejscu dobiła do wybrzeża i albo zbrodniarz puścił jaz wodą na stracenie, lub był to kajak, z łatwością dający się poskładać i zabrać niby plecak. W każdym razie zwyczajna łódka nastręczała w takim wypadku wiele trudności, tak z przechowaniem ą jeszcze bardziej z przenoszeniem, zatem należało przypuszczać, że tajemniczy zbój użył najprędzej do przeprawy składanej łodzi.
Z chwilą, gdy policyjna trójka pochyliła się badawczo nad owymi śladami, odczuto ostry, niemal gryzący nozdrza zapach i równocześnie spostrzeżono na piasku jakiś białawy proszek rozsypany wokoło.
— Zbrodniarz bezwarunkowo tu wylądował — odezwał się komisarz — i rozsypał ten proszek, aby do reszty zatrzeć ślady... Widać po wszystkim, że jest to niezwykle szczwany drab i nie będzie tak łatwo napędzić go do sieci.
W istocie węszący wokół pies jął okazywać coraz większe zdenerwowanie i wracać stale prawie do samej wody, gdzie widniało pierwsze odbicie stopy, jakby przez zapomnienie wcale nie posypane proszkiem, a z którego komisarz brał w w tej chwili pomiary. Tu może chwytał jeszcze ślad, ten sam co i na drugiej stronie rzeki i tu niestety gubił mu się zupełnie. Było widoczne, że pies cudownie orientuje się w zadaniu, lecz że ludzka przebiegłość rzuciła mu na drogę niezwyciężoną już przeszkodę w postaci tego proszku. Rozumiał ją niechybnie, mimo to jeszcze gonił na wszystkie strony zygzakami, wracał ku wodzie, lecz nie znajdując wyjścia z tego błędnego koła, począł nareszcie bezradnie poszczekiwać.
Tymczasem deszcz padał coraz rzęsiściej, wreszcie zamienił się w ulewę. Nie widząc wokół żadnego możliwego schronienia, policjanci wyciągnęli łódź z wody, po czym pochyło dnem do góry oparli ją na rufie i przy dziobie podstemplowali dwoma wiosłami, znajdując w ten sposób jaką taką ochronę przed potokami deszczu.
Aczkolwiek jednak było zupełnie jasną rzeczą, że ulewa zatrze zupełnie wszelkie możliwe gdzieś dalej pozostawione ślady, postanowiono przeczekać burzę i mimo wszystko nie ustawać w działaniu. Wszak to już była czwarta potworna zbrodnia, jaka zdarzyła się w Nadbrzeziu, zbrodnia powtarzająca się co rok, prawie o tej samej godzinie, wykonywana bezczelnie prawie że w środku wsi, tą samą groźną, jakby upiorną ręką.
Komisarzowi wprost w głowie nie mogło się pomieścić, dlaczego ten tajemniczy potwór wziął sobie Nadbrzezie za teren swojej piekielnej działalności, dlaczego wyznaczał sobie na to tylko Zielone Święta, dlaczego swe ofiary wybierał jedynie z młodych oraz przystojnych kobiet, a przede wszystkim jaki cel był tych zabójstw? Gdyby, co się przeważnie zdarza w świecie, zbrodniarz dokonywał był mordów w celach rabunku, lub nasycenia swojej zwierzęcej zmysłowości, gdyby ofiary stawiały mu niepokonany opór — cała ta sprawa miałaby swą podstawę i dałaby się wytłumaczyć. Aliści w żadnym z owych wypadków nie zachodził rabunek, ani gwałt, jak stwierdzili lekarze, wreszcie wszystkie ofiary były osobami cichymi, żyjącymi bez zatargu z kimkolwiek, słowem zupełnie niewinnymi. Był to więc węzeł nie tylko dla władz śledczych, ale i całej wsi niesłychanie zawiły, wprost niepojęty! Nie było wątku, któryby coś wyjaśnił i na myśl jakąś naprowadzał, prócz owych liter pozostawianych przez zbrodniarza, które jeszcze bardziej całą tę sprawę czyniły tajemniczą. Co one bowiem oznaczały i dlaczego ów potwór zostawiał je po sobie, jakby widoczny jakiś znak swojej zagadkowej mściwości?
Pomimo wszystko zostawała nadzieja, że jedynie ta ostatnia ofiara, jeśli zachowa życie po tym śmiertelnym niemal ciosie, będzie mogła podać przynajmniej wygląd zbrodniarza, a i być może jeszcze coś więcej rzucić dla wyświetlenia tej niesłychanej tajemnicy, nadzieja, jak wskazywały na to wszystkie poprzednie zbrodnie, przy których śmierć zabierała owych jedynych i nieszczęśliwych świadków, — chyba ostatnia.
Niespełna pół godziny trwała ulewna burza, po czym chmury potoczyły się dalej, a niebo od zachodu zaczęło się pogodzić.
Naraz czujne oczy ajenta spostrzegły na tejże stronie rzeki w odległości czterystu kroków jakowąś męską postać, przemykającą się cichaczem od nadbrzeżnej wikliny ku kępom olszyn, rosnących już poza rzecznym korytem na pograniczu pól. Ajent wskazał natychmiast tę podejrzaną postać swemu przełożonemu i wszyscy widzieli ją wyraźnie jak wpadała w zarośla. Ruchy tego człowieka wskazywały stanowczo, że ma coś na sumieniu i że szuka ukrycia z jakimś tobołkiem na ramionach.
Bezzwłocznie z bronią w ręku ruszono w tym kierunku, starając się oskrzydlić i od pól odciąć podejrzanego osobnika. Serca policjantów jęły bić niespokojnie, a dłonie ściskać niecierpliwie rękojeści browningów.
Ślizgając się po błocie, poczęli szybko zbliżać się ku olszynie, wpatrzeni w nią tak bacznie, że nawet ptak byłby z niej nie wyleciał, nie zwróciwszy na siebie ich napiętej uwagi. Wszakże obecna chwila mogła być rozwiązaniem tej straszliwej zagadki, dać w ręce policji potwornego zbrodniarza, poszukiwanego bezskutecznie już od lat czterech, zbrodniarza niezwykłego, który przez swoje bestialstwa i nieuchwytność stał się nie tylko w oczach okolicznej ludności, ale i władzy bezpieczeństwa jakimś mściwymi upiorem.
Aliści człowiek ukrywający się w olszynie spostrzegł od razu tę obławę, wahał się tylko w przypuszczeniu i nie bardzo dowierzał, aby przeciwko niemu była skierowana. Nie widząc jednak wyjścia z tej pułapki, jako że policja odcięła go od pól, zaś z drugiej strony zakręt rzeki zagradzał mu ucieczkę, ukrył w krzakach tobołek i najspokojniej, jak człowiek nic nie wiedzący, co ta obława znaczy, wyszedł z olszyny i wolnym krokiem chciał się skierować ku niedalekiej wiosce.
— Stój! — krzyknął naraz komisarz i równocześnie podniósł do oka broń.
— Ręce do góry!
Chłop zatrzymał się w miejscu jak piorunem rażony i wystraszony patrzał na biegnących doń ludzi.
— Ręce do góry! — wrzasnął znowu komisarz, widząc, że człowiek ów nie wykonał rozkazu.
Chłop rozłożył ręce i rozdygotał się z przestrachu. Pierwszy nadbiegł komisarz, po tym przodownik, a wreszcie ajent z psem. W jednej chwili zrewidowano delikwenta, czy nie posiada jakiej broni, ale prócz tabakierki i suchej kromki chleba nie miał w kieszeniach więcej nic.
Pies, miast rzucić się na chłopa, jak ten i ów przypuszczał, obwąchał go spokojnie, nie okazując wcale żadnego podejrzenia.
— Coście za jedni? — surowym głosem spytał chłopa komisarz.
Kmiotek ledwie zdołał otworzyć usta.
— Ano Grzela... Grzela Kołodziej... haw z ty to wsi, z Przylesia... — wyjąkał przestraszony.
Komisarza na pierwszy rzut wejrzenia ogarnęło rozczarowanie: ten prosty chłop wcale nie miał wyglądu chytrego i przebiegłego zbója, jakiego spodziewano się chwycić. Jął jednak dalej wypytywać.
— Dlaczego z tej wikliny przekradaliście się tak chyłkiem i co wy tu robicie?
Grzela wnioskując, że nic tu kłamstwo nie pomoże, pochylił się do kolan panu komisarzowi i labiedząco począł przyznawać się do winy.
— Rety, panie, łapałem... Wiem, że nie wolno, ale w chałupie bieda, dzieciaków kupa, a tu do gęby nima co włożyć. Panocku dobry, przecie darujcie... nima co jeść, grosa się nikaj nie zarobi... miejcie litość nad dziećmi.
Widać było, że mówi prawdę i nędza bije od jego wychudzonej postaci.
— A gdzie te ryby macie?
— Nie wiela tego, ale tu są w olszynie...
— Zna pan tego człowieka? — spytał komisarz przodownika.
— Nie znam, panie komisarzu, lecz sprawdzę to we wsi.
Nieszczęsny Grzela znów skłonił się do nóg.
— Panowie, hań jest przewoźnik... on mnie zna... Proszę, nie pędźcie mnie przez wieś, nie róbcie wstydu — błagał.
Zawołano przewoźnika, który czekał przy łodzi i po chwili sprawa się wyjaśniła: Grzela nie kłamał. Również w olszynie znaleziono torbę z rybami i poskładaną wcale kunsztowną sieć, pomysłu niefortunnego Grzeli.
Napięte nerwy przedstawicieli policji opadły niby podcięte włókna; zamiast zbrodniarza, chwycono kłusownika.
Jęto poklinać na tę fatalną humoreskę, która im tyle narobiła nadziei i przyniosła w ostatku zgoła śmieszny epilog.
Komisarz jednak nie zrażał się tym wcale, pochłonięty zupełnie swoim ciężkim do spełnienia zadaniem.
— Od jakiej pory te ryby dziś łapiecie? — spytał obecnie chłopa pełnego skruchy i niemej prośby w oczach. — Powiedzcie prawdę, bo inaczej będzie z wami źle!
— Pewno od sumy...
— Od sumy! To znaczy od dziewiątej godziny?
— Ano tak niby. Jeno jak beła suma, tom zastawił sieć i mówiłem se pacierz, aby nie grzeszyć w nabożeństwo.
— A czy tu rzeką nie płynął kto na łódce lub z tamtej strony na tę się nie przeprawiał?
— Nie zaprę, jakiś człek się przeprawiał, tam trochę wyżej.
— Kiedy to było?
— Prawie w samo południe, lub odrobinkę późni.
Skupiano coraz bardziej uwagę.
— Któż to mógł być, nie poznaliście?
— Nie, miarkuję jeno, ze beł to jakiś pan. Przyjechoł se na łódce, potem na brzegu rozebrał ją w kawałki, na plecy wzion i posed se hań prosto ku lasowi...
Komisarz widząc, że ten niespodziewany świadek może ogromnie przyczynić się do śledztwa, począł powoli zadawać mu pytania, nie pomijając najmniejszego szczegółu. W każdym razie już to jedno wiedziano, w jakim kierunku poszedł zbrodniarz, że to on był niechybnie i gdzie należy skierować teraz dalszy pościg.
Jakoż na podstawie dalszych informacyj Grzeli Kołodzieja, ustalono niezbicie, że zbrodniarz posiada ze sobą kajak, że jest wysoki i z wyglądu robi wrażenie inteligenta; że miał przewieszoną na ręce białą zarzutkę lub pelerynę, którą wdziawszy na siebie, wraz z kapturem, mógł rzeczywiście w oczach prostej dziewczyny wyglądać jak straszydło; wreszcie, że po przeprawieniu się przez rzekę udał się ku lasowi.
Danych było wprawdzie nie wiele, lecz w każdym razie i to miało swą wartość. Bądź co bądź już odpadało podejrzenie, by sprawca był miejscowy, tylko przybywa skądś na ten jeden doroczny, krwawy występ. Czy mieszka w dalszej okolicy, czy przyjeżdża pociągiem, jako że poza lasem w odległości półtorej mili znajdowała się kolejowa stacja, pozostawało dalej niewyjaśnioną tajemnicą.
Nie tracąc czasu, komisarz odprawił przewoźnika z powrotem oraz zwolnił lamentującego wciąż rybaka i wraz z pomocnikami skierował się do wsi Przylesie, gdzie zmobilizowano jeszcze dwóch posterunkowych i równocześnie przez telefon powiadomiono o zaszłej zbrodni kilka policyjnych placówek, znajdujących się na tym odcinku kolejowej linii, podając zarazem szczegóły dotyczące wyglądu zagadkowego osobnika. Jeśli więc zbrodniarz nie zdołał jeszcze ulotnić się pociągiem, pułapka była zastawiona, chyba że dla zmylenia tropu udał się całkiem w inną stronę i przepadł kędyś w lasach.
Nie dbając jednak o to, ułożono niezwłocznie plan dalszego pościgu i pojedyńczo, aby przepatrzeć możliwie jak największy szmat przestrzeni, ruszono ku lasowi. Jedynie ajent z psem udał się ścieżką wskazaną mu przez Grzelę, na której w polach zniknął mu z oczu ów tajemniczy człowiek.
Niestety pies już nie odszukał śladów, deszcz bowiem zatarł wszystko i zmienił ścieżkę w grząskie błoto. Pastuchy, spotykani po drodze, nie udzielili ajentowi żadnego spostrzeżenia, jak gdyby zbrodniarz chyłkiem przekradał się przez zboża, lub oczekiwał zmroku w jakiej dobrej kryjówce.
Po godzinnym myszkowaniu po polach, mokry i zabłocony ajent wydostał się do lasu.
Nadybanie zbrodniarza w gąszczach i zagajnikach było niepodobieństwem, chyba gdyby obława liczyła setki ludzi, mimo to jednak oddany sprawie ajent szedł dalej wedle ułożonego planu, puszczał w gęstwiny psa, przez które sam nie przedostałby się, słowem okazał się bardzo skrupulatnym i niestrudzonym wywiadowcą. Po prostu czynił to z pasji, tajemniczy bowiem ów zbrodniarz podniecał jego wyobraźnię do najwyższego stopnia, nie tyle może przez swój dzisiejszy napad, ile przez systematyczność w dokonywaniu zbrodni. Dokonał ich już cztery, wszystkie przeprowadził jednakowo, w jednym czasie i wszystkie w jednej wsi. Zagadkowy kryptonim „B. W. z M“, jaki zawsze pozostawiał za sobą, niemniej mącił mu myśli i zmuszał do najbardziej fantastycznych domysłów. Co te litery oznaczały i dlaczego właściwie kładł je jak pieczęć po dokonaniu zbrodni? Czyżby w ten sposób pragnął zwrócić uwagę, że jedna i ta sama ręka zatapia nóż w ofiary, ręka fatalna, czy też mściwa? Jeżeli mściwa, to z jakich-że powodów? A może to jest jaki zwyrodniały sadysta, jakowyś wampir w ludzkim ciele, którego zadowala jeden śmiertelny cios nożem i łyk ciepłej, wytryskującej z rany krwi? Wszak jak mówią kryminalne zapiski i tacy w świecie zwyrodnialcy istnieją... Tak, to wiadome, dlaczego jednak zbrodniarz upatrzył sobie do tych potwornych czynów tę właśnie wieś? Dlaczego na te straszliwe swoje odwiedziny nie wybiera dni innych, tylko Zielone Świątki?
Istotnie była to niewiarygodna wprost zagadka i bezprzykładne wydarzenie. Rzecz podobna jeszcze się chyba nie zdarzyła, w każdym razie na wskroś przejęty ajent jeszcze o czymś podobnym nie słyszał i nie czytał.
Gdy tak szedł dalej, zdawało mu się, że rój najdziwniejszych przypuszczeń wręcz rozsadzi mu czaszkę. Była ich cała chmara, a wszystkie jakieś nieuchwytne, bezsilne, nierealne. Brakowało im wątku, o który możnaby zaczepić, wysunąć zeń bodaj prawdopodobną teorię, zbudować jaką taką podstawę i choć trochę rozmotać ten niesłychany węzeł. „B. W. z M.“, huczało mu wciąż w głowie, jakby młyńskie kamienie mełły stale owe tajemnicze litery.
Z pośród licznych domysłów jeden najbardziej uczepił mu się myśli, a to — że pierwsze początkowe litery oznaczają imię i nazwisko zbrodniarza, zaś dalsze, skąd pochodzi. To małe „z“ popierało szczególnie owe teoretyczne przypuszczenie. Jakiżby jednak cel miał zbrodniarz, by zostawiać po sobie taki łamigłówkowy adres? Czy po to, by zakpić sobie z policji, zmusić ją do bezcelowych poszukiwań, lub w ten sposób okazać jeszcze swą bezczelność?
— A jednak choćbym miał życie swe poświęcić — syknął przez zaciśnięte zęby zdenerwowany ajent — choćbym przez całe lata miał cię szukać, to muszę cię wyśledzić, piekielny łotrze!
Postanowienia tego nie rzucił na wiatr, ale zaprzysiągł sobie w duchu, że nie opuści rąk, dopóki nie rozwiążę owego węzła gordyjskiego i nie skuje w łańcuchy krwawego piekielnika.
Szukając dalej, układał sobie w myślach wszelkie możliwe plany i już się widział przebranego za chłopa, żebraka czy włóczęgę, słowem jaką mu przyjdzie odgrywać rolę.
Upłynęła może godzina, gdy naraz jakiś głos począł nawoływać po lesie. Nie był to głos chłopięcy dla zwyczajnej swawoli i bawienia się echem, ale głos dorosłego człowieka. Jak się zdawało ajentowi, głos ten zwoływał kogoś niecierpliwie.
— Hop! hop! — odpowiedział mu również i począł szybko zmierzać w owym kierunku.
Głos się odzywał coraz bliżej, wreszcie wśród drzew spostrzegł ajent jakowegoś wieśniaka jadącego na koniu. Po chwili wywiadowca rozpoznał w jeźdźcu Grzelę... Chłop był zdyszany i czymś bardzo przejęty, zaś koń zbryzgany błotem i spieniony.
— Panie! Panie! — zawołał Grzela na ajenta, podjeżdżając ku niemu. — Haw nie sukajcie, tego zbója tu nima... On posed tam — i wskazał ręką ku północy. — Syn mój go widzioł, inne ludzie widzieli... Zbierzcie się prędzy, abo wsiądźcie na konia... Co inom się dowiedzioł i duchem do was pędzę...
Serce ajenta poczęło bić gwałtownie.
— Czy jest tam jeszcze gdzie, czy poszedł dalej? — zapytał szybko.
— Posed, a kiej się ludzie dowiedzieli ode umie co to za jeden, to pół wsi za nim poleciało. Beliście lo mnie dobrzy, to wom i daję znać... Takiego zbója trzeba złapać, chyba ze wasi ludzie już go do tego czasu mają w rękach...
— Czy jednak jest to ten sam nieznajomy, który przeprawiał się przez rzekę?
— Syn pedoł, ze beł wysoki, że mioł na plecach jakieś ćmidło i biały kitel pod pazuchą, a więc pewnikiem on być musi.
Ajent nie tracąc czasu, trzykrotnie zaświstał na policyjnym gwizdku. Kiedy przebrzmiałe echo w lesie, odpowiedziano mu tym samym. Na ów sygnał cała policyjna obława poczęła szybko przybliżać się ku sobie. Po niespełna kwadransie na podstawie zeznania Grzeli ułożono bezzwłocznie nowy plan pościgu za zbrodniarzem.
— A teraz nas prowadźcie, lecz jak najkrótszą drogą! — rzekł komisarz do Grzeli.
— Ano, to trza wam tędy, na przełaj — wskazał chłop ręką i, trzymając konia za uzdę, ruszył pospiesznie z policją.
— Jak daleko ten człowiek może znajdować się obecnie? — zapytał Grzeli zniecierpliwiony wywiadowca.
— Jeśli go ludzie nie chycili, to może być już chyba na „Grodzisku“.
— A jak to stąd daleko?
— Bedzie jakie trzy wiorsty i jeszcze pacierz...
Komisarz uśmiechnął się nieznacznie.
— Krótki, czy długi pacierz? — spytał zaciekawiony taką miarą długości.
— No taki chłopski — odparł Grzela.
— I bądź tu z tego mądry! Jakiż ten chłopski pacierz?
— Ano, jak się chłopu nie spieszy, to se odmawio pomalutku...
— Czyli — przerwał komisarz — może się ciągnąć przez jedną wiorstę?
— Bezmała tak...
— A cóż to jest owo „grodzisko“?
— To góra, panie komisarzu, a na niej stare zamkowe mury. Dziś to wszyćko w ruinie. W dzień to tam nawet bardzo ładnie, jeno kiej przyjdzie noc, to strach człowieka zbiero...
— Straszy?
— O, jesce jak! Jakowoś bioło pani wychodzi z lochów, chodzi po murach, lamentuje... Opowiadają starzy ludzie, że ta pani to jest dawno książnicka, która zabiła swego brata, aby ten zomek lo niej przypod i tak do dzisiaj pokutuje i dotąd pono bedzie, póki ostatnia cegła na proch się rozsypie...
— Więc powiadacie, że tam są lochy?
— Pewnie, pod całą górą, a jeden tunel to się ciągnie jaze do brzegu Wisły...
— A czy tam ludzie wchodzą? — pytał dalej pełen ciekawości komisarz.
— Wchodzą, ale jeno tak z kraja, bo dalej trza się mocno przychylić i światło zaraz gaśnie. No i gadów tam pełno. Jak pedają, są tam piwnice ze skarbami, ale nima takiego, coby się do nich dostoł. Roz jeden śmiałek pono wsed i tyla go widzieli: przepod.
— Porwało go?
— Niewiada, lec jus na świat nie wysed.
— A ową białą panią często ludzie widują?
— Różnie. Najłatwiej mozno ją widzieć o północku, kiedy miesiącek świeci. Wtedy zowse wychodzi.
— A wyście ją widzieli?
— Jo nie, lec mój nieboscyk rodzic to się z nią spotkoł oko w oko. Barzo jest wysoko i bialutko jak truchło... Ale dosyć jest ludzi, co to mogą poświadczyć.
Dorywcze opowiadanie Grzeli nie było wcale czczym wymysłem, lecz opierało się istotnie na starej klechdzie, związanej z ruinami tego rozpadłego zamczyska. Klechda ta o białej pani, skarbach istniejących w podziemiach i strzegących ich duchach przechodziła z pokolenia na pokolenie, że dzisiaj była jeszcze tak żywa, jakby wczoraj powstała. Oczywiście biała pani była kośćcem tej ludowej legendy i wszyscy święcie wierzyli w jej istnienie. Wielu z nocnych koniuchów pono naprawdę ją widziało, a co ważniejsze, nawet starzy poważni gospodarze gotowi byli przysiąc, że ją widzieli najwyraźniej i słyszeli jej lament. Co się tyczy owych skarbów, to przed kilkoma laty taki pono miał zajść wypadek: Oto pewnej niedzieli podczas sumy wioskowi swawolnicy wrzucili do podziemia pewnego służebnika, sierotę. Naraz coś w lochach zahuczało, że wszyscy zbiegli przerażeni, tylko biedny pastuszek się nie uląkł. Zanim się spostrzegł co się dzieje, coś mu u nóg brzęknęło. Patrzy, a oto jego kapelusz pełen złotych dukatów. Po za tym widywano również, jak w wigilię Matki Boskiej Siewnej wydostawał się z lochów dym i siwy płomyczek. Jedni mówili, że to się złoto tak przepala, inni, że biała pani w rocznicę swojej zbrodni oczyszcza się na ogniu, nikt jednak mimo licznych zachodów nie zbadał tego i nie odsłonił tajemnicy. Atoli nie ulegało wątpliwości, że w tych mrocznych podziemiach coś dzieje się i kryje, że nocą słychać tam płacz i ludzkie zawodzenie, że nawet konie pędzone koło murów strzygą uszami i uciekają w strachu, w końcu trudno było zaprzeczyć zeznaniom różnych świadków, składających się z poważnych i wiarygodnych gospodarzy, którzy na własne oczy widzieli owe dziwy. Wreszcie, czy mało wokół otacza nas tajemnic, by nie dać temu wiary? Wszak myśmy tylko w małej cząstce i powierzchownie zdołali poznać świat, podczas gdy jest tu pełno najdziwniejszych zagadek, niedostępnych dla naszych słabych zmysłów. A jednak nie da się zaprzeczyć, że po za naszym światem istnieje świat nieznany, okryty tajemnicą, która czasami przemówi nieco do człowieka, odchyli mu maleńki tylko rąbek swych niezgłębionych tajni, aby, jako słabe, ludzkie stworzenie, z przestrachu nie oszalał.
Po półgodzinnym szybkim marszu policjanci z przewodnikiem wydostali się z lasu.
— Oto „Grodzisko“ — ozwał się Grzela, wskazując dłonią na wyniosły niedaleki pagórek, najeżony wokoło resztkami czarnych murów.
Zauważono przy tym kilku parobków stojących na wierzchołku, jakby na straży, podczas gdy reszta ludzi pilnowała z kijami wejścia do lochów.
— Pewnie tam się zbój ukrył — przebiegło błyskawicznie przez myśl niecierpliwego wywiadowcy. — O, dałby Bóg!
Zda się, że wszyscy pomyśleli podobnie, gdyż przyspieszyli kroku.
Jeden tylko komisarz coś nie bardzo dowierzał takiej naiwności tajemniczego łotra, chociaż gromadka pilnujących parobków mogła za tym przemawiać. Wszakżeż od dokonania zbrodni aż do obecnej chwili upłynął już cały szereg godzin, co dawało złoczyńcy aż nadto wiele czasu do przebycia nie jednej mili, jeśli w ogóle stale nie przebywał w tych stronach. Zeznania Grzeli a względnie jego syna mogły zupełnie dobrze odnosić się do jakiegoś wędrowca, bo czyż poszukiwany zbrodniarz byłby tak nieostrożny, aby w tak bliskiej okolicy od miejsca swego wstrząsającego czynu i do tego w dzień biały aż do tej pory wałęsać się po polach, a po tym dać się chłopom osaczyć w lochu zamkowych ruin? W ostateczności, gdyby nie zdołał uciec, to by się chyba bronił do ostatka, ale nie wpadał dobrowolnie w tak beznadziejną, nieuchronną pułapkę, tym bardziej, że mu groziła pewną śmiercią za owe wszystkie niepomszczone zbrodnie.
Aliści po za tymi realnymi myślami, znowu poczęły go nachodzić zgoła odmienne, fantastyczne. A nuż istotnie zbrodniarz ma jakiś związek z tymi podziemnymi lochami, a nawet ową „białą panią“? Może dla swych piekielnych celów wykorzystał legendę i w tym kierunku pragnie zwrócić domysły, nadając równocześnie zdarzeniu piętno niesamowitej grozy? Może właśnie ma w podziemiach kryjówkę, zna chodnik z wyjściem sobie tylko wiadomym i do tej chwili kto wie gdzie się znajduje?
Przerzucając najrozmaitsze myśli i przypuszczenia, stanął nareszcie z podwładnymi u podnóża „Grodziska“ i rzucił okiem w potężny otwór w murze, wiodący do podziemi.
Jak się jednakże zaraz z krótkiej rozmowy z parobkami okazało, nikt z obecnych, z powodu znacznej odległości pomiędzy uciekającymi a pogonią, nie mógł dostrzec wyraźnie, aby ów człowiek wpadł do otworu, tylko że koło tego miejsca zniknął im nagle z oczu, a więc tam ukrył się niechybnie.
— Czy jest stąd inne wyjście? — spytał komisarz. — Podobno jest nad rzeką.
— Tak — potwierdzono i wskazano kierunek. — Ale i tam pilnują.
— Dobrze — pochwalił. — Innego nie ma absolutnie?
— Nie ma.
Komisarz wydał szybko rozkazy, po czym dwóch posterunkowych ruszyło spiesznie w stronę pobliskiej Wisły.
Odpowiedzi na dalsze zapytania pokrywały się zgodnie z opowiadaniem Grzeli: uciekający nieznajomy był wysokiego wzrostu, na plecach niósł tobołek, ujęty jakby w jakieś kabłąki, a wreszcie biały płaszcz przewieszony przez rękę. To, że uciekał widząc ludzi dopełniało podejrzeń i należało sądzić, że ma się do czynienia z poszukiwanym sprawcą. By jednak, mając pogoń za sobą, osobnik ów szukał tutaj ukrycia, niczem nie dało się tłumaczyć, jak chyba tylko tym, że tajemne piwnice mogły mu dawać gwarantowane bezpieczeństwo. W każdym razie wobec zeznania świadków nie mógł uciekać dalej, ażeby nie być spostrzeżonym, tym bardziej, że wyżyna „Grodziska“ zielskiem i niską trawą zarośnięta, w poprzek zagradzała mu drogę.
Po wysłuchaniu pewnych wyjaśnień, odważny wywiadowca, Michoń, pierwszy okazał swą gotowość wybadania podziemi. Zabobonnych parobków aż dreszcz przeszedł.
Jakoż ajent, uzbrojony w jednej ręce rewolwerem, a w drugiej elektryczną latarką, wstąpił ostrożnie, w czarny otwór. Pies ruszył za nim, po czym przodownik z najeżonym bagnetem.
Wejście z początku dość obszerne, po kilkunastu krokach do tego stopnia się zwężyło, a względnie było zasypane ziemią i rumowiskiem, że tylko jeden człowiek mógł się dalej pochylony zagłębiać. Światło latarki rozjaśniało ten tajemniczy chodnik, jednak na krótki dystans, albowiem droga wciąż wiodła zakosami. Zewsząd wionęło chłodem i jakąś trupią ciszą, wilgocią i stęchlizną, gdzie oczywiście, co Grzela brał za czary, musiało gasnąć światło świecy. Promienie słońca nie zajrzały tu nigdy, chyba przed dawnymi wiekami, kiedy sklepiano te pieczary.
Wywiadowca posuwał się powoli, niemal stopa za stopą, bacząc uważnie na każdy załom muru i badając dokładnie ściany oraz sklepienie, nieprzyjemne w dotyku, jak zimne ciało płaza.
Istotnie trzeba było wyjątkowej odwagi i poświęcenia, by kroczyć dalej w tę przejmującą lękiem czeluść, a gdzie po za każdą krzywizną mogła na śmiałka czekać śmierć z ręki tajemniczego zbója.
Z każdym krokiem naprzód powietrze stawało się coraz cięższe i duszniejsze. Pies strzygł uszami i jeżył sierść na grzbiecie, tuląc się niespokojnie do nóg pełzającego wywiadowcy.
Pojmował widać dobrze, że tu jest chyba jakiś grób, że tu się wszędzie czai śmierć i szczerzy zęby z tych zwilgotniałych, pleśnią okrytych murów. Czując lepiej od ludzi, byłby może zawrócił, gdyby nie smycz, oraz przodownik postępujący za nim, tak go ten martwy zaduch trwożył. Rzeczywiście było tu straszno, głucho, odrażająco.
Nie tylko pies, ale i ludzie byliby chętnie opuścili to upiorne podziemie, jednakże ciężki obowiązek kazał im kroczyć dalej.
Naraz twarzy wywiadowcy dotknęło coś lekko, jakby skrzydłem. Wstrzymał się nieruchomo, dreszcz przeszedł mu po ciele, skóra w jednej chwili zgęsiała. Serce przestało nagle bić i jakby wparło się do krtani.
Poświecił jednak lepiej i od razu ochłonął. Spostrzegł przyczynę tego trwożącego dotknięcia: był to ze snu spłoszony wielki nietoperz...
— Bodaj cię licho! — szepnął i odetchnął swobodniej.
Znów ruszył naprzód. Pies jął się tulić coraz trwożniej.
Po kilku krokach znów chodnik się zakrzywiał. Ajent przystanął, badając nagły zakręt.
Wtem uszu jego doszedł jakowyś szelest.
Wytężył słuch w tę stronę, wstrzymując równocześnie przodownika niemym, ale wymownym ruchem ręki.
Szelest podnosił się od ziemi, dosyć wyraźnie, jakby ktoś lekko stąpał po nierównej powierzchni rumowiska. Pies w pierwszej chwili cofnął się nagle w tył, po czym cokolwiek ośmielony wyciągnął szyję i jął łowić uszami te podejrzane szmery.
Wyczekiwanie to trwało zaledwie kilka sekund. Zawzięty wywiadowca, pragnąc jak najprędzej poznać przyczynę tego szmeru, ujął silniej browning gotowy do wystrzału i oświetliwszy ciemną przestrzeń, wyskoczył nagle z za załomu.
I znów się rozczarował, spostrzegłszy zamiast zbója dwie duże, pośród odłamów cegły przemykające jaszczurki...
— Djabli nadali! — syknął gniewnie pod nosem.
— Gacki i jaszczurki szarpią człowiekowi nerwy, tylko po tym wcielonym diable ani śladu... Chociaż, obym nie wyrzekł tego w złą godzinę! — pomyślał. — W takich lochach nawet prawdziwy diabeł może śmiało przebywać. „Białej pani“ byłoby tu niemiło, chyba że gdzieś tam dalej ma przyzwoite pomieszkanie. Ano, zobaczymy.
Pełen otuchy i wiary w powodzenie ruszył ostrożnie naprzód, spotykając co chwila zmykające jaszczurki. Pomimo wszystko niewinne, czworonożne stworzonka działały na wyobraźnię tej policyjnej trójki odrażająco. W ogóle każdy płaz czy gad, chociażby nawet pożyteczny, budzi w duszy człowieka wrodzone obrzydzenie, a cóż dopiero, gdy się to napotyka w tak ponurym i wilgotnym podziemiu, kędy już sama głucha, niesamowita atmosfera czyni wstrętne wrażenie!
Im wywiadowca dalej zagłębiał się w ów chodnik, tym to wrażenie stawało się bardziej niemiłe i mrożące krew w żyłach. Ściany coraz bardziej ociekały wilgocią, stęchłe powietrze drażniło nozdrza, śmiertelna cisza dzwoniła w uszach i nakłaniała do powrotu. Nikt jednak nie myślał teraz o tym, póki nie będzie przepatrzone dokładnie całe podziemie.
Atoli chodnik zdawał się ciągnąć w nieskończoność, wciąż niski, stale groźny jakimś upiornym zaczajeniem, wstrętny w dotknięciu i oślizgły, złowieszczy. Obecność ludzi raziła tu kontrastem, jakby istotnie było tutaj siedlisko jedynie gadów i potępionych duchów. Nie ulegało wątpliwości, że jak każde starożytne zamczysko, tak i owe ruiny musiały być świadkiem okropnych ongiś mordów, a już podziemia i pieczary potworną kaźnią nieszczęsnych skazańców. W takich lochach więziono dawniej pobuntowanych jeńców, tu w czasie srogich najazdów znajdowano schronienie, w podobnych norach umierali głodową śmiercią zbrodniarze i polityczni przeciwnicy możnych bezwzględnych panów i satrapów. Historie takich zamczyskowych kryjówek, do których światło dzienne nie docierało nigdy, to prawie zawsze pełne tajemnic karty bezprawia, czy surowego sądu, ociekające krwią, brzemienne okrucieństwem, jęczące grozą. Krzyk skazańców głuchł w tych zamroczonych kazamatach, z których wygnano miłosierdzie, a gdzie jedynie panowała straszliwa śmierć i zemsta.
Mało kiedy mógł się dowiedzieć świat, kto zmarł sromotnie w tych nieludzkich więzieniach, kogo mrok śmierci tam przywalał na wiekuiste zapomnienie.
Ginęli w tym wilgotnym zaduchu zwykli zbrodniarze i rycerze bez plamy, ginęli niewygodni książęta, oporni chłopi i niewinne kobiety. Są stare księgi, mówiące o tych straszliwych dziejach i ucisku czartowskiej samowoli, księgi, przerażające grozą opowieści owych minionych wieków.
Zda się musiał ich wiele czytać wywiadowca, bowiem podobne myśli poczęły go opadać, zamieniając mimowoli każdy cień — w widmo, jakieś jaśniejsze punkty — w ślepia upiora, szmery — w ciche, tajemne szepty. Mimo to jednak odwaga jego nie dała zbić się z tropu ani osłabić, owszem, jeszcze go większą poiła zawziętością.
Pragnął za wszelką cenę wywiązać się z zadania, przebyć na wskroś podziemia, przeszukać wszystkie możliwe zakamarki i choćby nawet nie znalazł tu zbrodniarza, to przynajmniej zbadać gruntownie lochy, które tyle przedziwnych legend otaczało.
Jakoż chodnik jął się nagle rozszerzać, przy czym jego sklepienie tak znacznie podniosło się ku górze, że wywiadowca i przodownik mogli nareszcie stanąć swobodnie i wyprostować kości. Chodnik wiódł teraz prosto, zaś jego poziom stale się dotąd podnoszący, począł obecnie zniżać się ku dołowi. Pochyłość była dość łagodna, tylko ziemia bardziej zarzucona gruzami.
Pies nadal okazywał niepokój; trzeba go było nie raz silnie pociągać na smyczy. O tym, ażeby pierwszy prowadził i zwęszył najbliższą część chodnika, nie było mowy. Gdyby nie rzemień, byłby na pewno uciekł z tego zadusznego tunelu, bowiem jego tresura nie przewidziała wcale tak niezwykłych eskapad. Bądź co bądź owa bojaźń, udzielająca się zwierzęciu, nie wróżyła bynajmniej bezpieczeństwa podziemi, lub ten grobowy nastrój działał odpychająco na czułe nozdrza psa.
Po zbadaniu tak ścian, jak i sklepienia, poczęto wolno wkradać się dalej. Chodnik obecnie był obszerny i nie sprawiał trudności w przeciskaniu się naprzód. Posuwano się zatem o wiele szybciej, zachowując jak największą ostrożność. Lampkę trzymano z boku, by na wszelki wypadek zmylić ewentualny strzał zbrodniarza.
Teren opadał coraz bardziej, wreszcie po kilkunastu krokach zwęził się w rodzaj kamiennych odrzwi. Struktura murów przybrała inne kształty, zdradzając zmianę w lejkowatym dotąd chodniku.
Po za otworem drzwi majaczyła w niewielkim oddaleniu szara poprzeczna ściana. Ajent z bijącym sercem zbliżył się do otworu i wyciągnąwszy naprzód rękę, oświetlił wnętrze jakiejś groźnej czeluści, ziejącej chłodem i zatęchłą wilgocią. Nie dbając, że ciarki przechodzą mu po ciele, badawczo zatoczył światłem wokoło i naraz instynktownie, z wyrazem lęku w oczach, cofnął się wstecz.
W wielkim, o kamiennym sklepieniu lochu, leżały na ziemi obok ścian piszczele i ludzkie czaszki.
W silnym świetle latarki owe porozrzucane kościotrupy czyniły niesamowite wprost wrażenie.
— Niech pan tam spojrzy — wyszeptał ajent do przodownika i podał mu latarkę.
— No co? — spytał po chwili ajent.
— Okropny obraz! — drżącym głosem odpowiedział przodownik. — Wszak to jak gdyby grób!
— Tak, to było więzienie i grób zarazem.
— W rogu lewej ściany jest niski otwór... zdaje się, że to wyjście...
— Widziałem. Bezsprzecznie jest to wyjście, względnie dalszy ciąg tego chodnika. Tylko jak dostać się do środka? Jak pan widzi, tu zaraz chodnik usuwa się i spada stromo na kilka metrów. Proszę patrzeć — pokazał ręką — tuż pod nami leżą na ziemi zbutwiałe schody. Jeśli istotnie zbrodniarz umykał tędy, to albo skoczył w dół, co jest poniekąd ryzykowne, lub w jakiś sposób opuścił się po sznurze.
— Co w takim razie uczynimy?
Wywiadowca obejrzał jeszcze oberwisko, przyjrzał się lepiej gładkiej, pionowej ścianie lochu, wreszcie odszepnął:
— Jest za wysoko, aby skoczyć i tego nie możemy uczynić ze względu na całość naszych nóg. Sznura również nie mamy, bo nikt nie mógł przewidzieć takiej przeszkody. Nie pozostaje zatem nic innego, jak wrócić i zabrać ze sobą powróz, bowiem drabinki, z uwagi na zakręty chodnika, nie da się przenieść. Całe owo podziemie musi być jednak najdokładniej zbadane. Wydaje mi się niemal pewnym, że ten piekielnik zna dobrze owe lochy i dlatego zamiast ratować się niepewnie przy pogoni ucieczką, szukał tutaj schronienia. Ujść stąd chyba nie uszedł, gdyż jak mówiono, natychmiast zabezpieczono chodnik wychodzący na Wisłę. Zresztą taka bestia może posiadać wcale dobrą kryjówkę, której tak łatwo nie odnajdzie ktoś obcy. Bóg jeden wie, ile tu jest takich kazamat, no i co się w nich kryje... Mam wrażenie, że owa góra jest pełna takich tajemniczych pieczar i chodników. Szkoda czasu, wracajmy.
Udzielając sobie różnych uwag na temat tego przejmującego grozą lochu, zawrócili. Pies wyrywał się naprzód, uradowany, że ta upiorna droga skończyła się nareszcie. Nie przewidywał biedny, że jeszcze raz przyjdzie mu przebyć tę wstrętną norę i że czekają nań jeszcze groźniejsze niespodzianki.
Kiedy po chwili wyszli na świat, słońce już zachodziło.
Komisarz po wysłuchaniu sprawozdania o tak niespodziewanym odkryciu, ze względu na nadchodzącą noc, oraz zmęczenie po kilkugodzinnych poszukiwaniach, odłożył dalsze przetrząsanie podziemi do wczesnego poranka, przy czym poruczył miejscowej policji ścisłe pilnowanie obu wylotów tego niezwykłego chodnika. Zbrodniarz, o ile faktycznie znajdował się we wnętrzu, był zatem jak w potrzasku, na wszelki zaś wypadek należało jeszcze zasięgnąć wieści w najbliższej okolicy, czy podejrzana jaka postać nie wpadła komu w oczy.
Aczkolwiek dotychczasowy pościg nie dał realnego wyniku, to jednak można było przypuścić, że sprawa zostanie pomyślnym skutkiem uwieńczona i że istotnie poszukiwany zbrodniarz znajduje się w podziemiach.
Ruszono zatem w stronę wsi, aby zmobilizować jeszcze jeden policyjny posterunek na zmianę nocnej straży.
Ludzie również poczęli się rozchodzić, komentując na swój sposób opowiadanie wywiadowcy o lochu pełnym jaszczurek i pobutwiałych ludzkich kości, co w ich prostaczych oczach jęło urastać do wprost fantastycznych rozmiarów.
Tymczasem zapadał wieczór i zbliżała się wolno cicha, pogodna noc, niosąc ze sobą niecierpliwe podniecenie umysłów, oraz oczekiwanie jutrzejszego rozwiązania tej sensacyjnej tajemnicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.