<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Białe widmo
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibjoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1937
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAWEŁ STAŚKO



BIAŁE WIDMO


POWIEŚĆ SENSACYJNA






Dodatek bezpłatny do „Echa Polskiego“
ŁÓDŹ
1937


BIBLJOTEKA ECHA POLSKIEGO


Odbito w części nakładu „Wydawnictwa Współczesnego“
Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ — Warszawa, Moniuszki 11






I

Zbrodni dokonano w dzień Zielonych Świąt, zaraz po sumie. Ofiarą nieznanego złoczyńcy padła Anusia Zaleśnianka, sierota, najpiękniejsza dziewczyna nie tylko w rodzinnym Nadbrzeziu, ale i okolicy, ogólnie poważana dla swej dobroci i przykładnego prowadzenia się we wsi. Tuż po obiedzie, gdy odwiedziła ją sąsiadka, zastała nieszczęśliwą leżącą na podłodze w wielkiej kałuży krwi w pełnym świątecznym stroju, jak właśnie powróciła z kościoła.
Na wszczęty alarm pozbiegali się ludzie i równocześnie dano znać na posterunek policji. Wieść o nieszczęściu lotem błyskawicy obiegła całą wieś, gromadząc przed chatą Zaleśnianki tłumy ciekawych i przerażonych ludzi.
Komendant policji, który przybył bezzwłocznie, stanął odrazu wobec trudnej do rozwiązania tajemnicy. Wedle pierwszego doznanego wrażenia, zbrodni nie dokonano z zemsty, bowiem nieszczęsne dziewczę cieszyło się powszechnie szczerą przyjaźnią i szacunkiem, — ani też dla rabunku, gdyż skrzynie oraz szafy stały nietknięte, nawet cenne korale pozostały na szyi bez znaku życia leżącej ofiary, czerwieniąc się wraz z krwią, niby szkarłatne maki.
Jak wskazywała rana powyżej prawej piersi, zadano ją nie z broni palnej, lecz wąskim nożem lub sztyletem. Postać dziewczyny oraz nienaruszona na niej odzież wskazywały dalej, że zbrodnię wykonano bez gwałtu i szamotań, że cios nieszczęsnej wymierzono znienacka, kiedy weszła do izby i tym od razu powalił ją na ziemię.
Zbrodniarz nie zostawił po sobie ni cienia jakiegokolwiek śladu, jedynie jakaś mała dziewczynka opowiadała zalękniona, że widziała w południe, jak z sieni domu wybiegła biała, wysoka postać, okryta długą płachtą, taka jak „strach“... i że przepadła w zbożach za stodołą. Poszukiwania jednak nie dały najmniejszego wyniku, jakby istotnie sprawca nie był człowiekiem, lecz chyba jakimś widmem.
Aliści owa mała rana na piersi jęła komendantowi nasuwać pewne przypuszczenia, a wreszcie w znacznej mierze i to dzisiejsze święto... Wszak to już była czwarta zbrodnia popełniona w Nadbrzeziu i wszystkie w biały dzień, w południe, w same Zielone Świątki. Ofiarą pierwszej padła przed trzema laty pokojówka we dworze, następnie żona leśniczego, ubiegłej wiosny młoda córka rybaka, aż znowu dziś ta niewinna sierota.
Wszystkie zginęły od sztyletu z niepojętej przyczyny.
Mimo długiego uporczywego śledztwa i poszukiwań zbrodniarza, nie potrafiono znaleźć tropu, nawet wszelkie domysły gubiły się w nieprzebitej pomroce tajemnicy. I tam widziano ponoć jakąś widmową postać uciekającą ku lasowi, lecz nikt jej nie uchwycił, ani nie widział z bliska. Sprawa stała się głośna, podniecająca do żywego tak władze bezpieczeństwa, jak i mieszkańców wsi, wreszcie z biegiem czasu przycichła. I tak co roku. Oczekiwano w niepokoju każdych następnych świąt, miano się na baczności, niestety wszystko bezowocnie; zbrodniarz pojawiał się jak duch, gdzie się go najmniej spodziewano, zostawiał śmierć za sobą i jak duch znikał, pieczętując swoje straszne odejście tajemniczym napisem: „B. W. z M.“ Ów zagadkowy znak pisał kredą na drzwiach; tak było na leśniczówce, oraz w chacie rybaka, zaś pokojówka dworska, napadnięta w ogrodzie miała go wypisany ołówkiem na górnej stronie lewej dłoni. Tenże znak znaleziono obecnie na środkowym stragarzu, co jeszcze bardziej przeraziło obecnych, zaś komendanta doprowadziło do rozpaczliwej bezsilności. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że potwornym zbrodniarzem jest jedna i ta sama osoba, jakowyś wampir głodny kobiecej krwi, czy obłąkaniec. Fakt, że wszystkie ofiary, jedynie z młodych kobiet nie były przed tym zbeszczeszczone, i że rabunek nie miał miejsca, jeszcze bardziej czynił tajemnicę zawiłą.
Podczas gdy policjant rozglądał się bezradnie, pragnąc za wszelką cenę znaleźć jakie takie poszlaki, tłum ludzi się pomnażał, dopominając się stanowczo natychmiastowego wezwania komisarza wraz z policyjnym psem. Postanowiono pod świeżym wrażeniem tego tragicznego wypadku, zdarzającego się w jednym okresie czasu już po raz czwarty z rzędu, użyć wszelkich starań i możliwych sił celem wytropienia straszliwego zbrodniarza, tym bardziej, że ostatnia ofiara, przez wszystkich lubiana i ceniona sierota, wstrząsnęła uczuciami całego sioła, specjalnie upatrzonego przez złoczyńcę.
Jakoż komendant po odpowiednim zabezpieczeniu miejsca zbrodni, ruszył co prędzej w kierunku pocztowego urzędu, aby telefonicznie o wypadku zameldować swej władzy oraz przedstawić jej kategoryczne nalegania ludności, gotowej ponieść wszelkie koszty, byle raz wreszcie móc rozwiązać tę piekącą zagadkę i oddać sprawcę w ręce sprawiedliwości.
Naraz tłum się poruszył, ze wsi biegł właśnie ile sił, blady jak płótno Stach Kobyłecki, syn wójta i narzeczony nieszczęśliwej Anusi. Nie zważając na opór straży wzbraniającej dostępu do izby ukochanej dziewczyny, skoczył do wnętrza jak szaleniec.
— Anusiu! — jęknął straszliwym głosem i rozrywany łkaniem padł na kolana obok krwią zalanej postaci.
Wprost nieprzytomny z bólu uchwycił ją za rękę i począł szlochać rozpaczliwie.
— Anusiu! moja Anusiu!... — tarzał się jęk po nieskrzepniętej jeszcze krwi, jęk przejmujący, ze dna serca wyrywany boleśnie.
Ludzie mimo zakazu jęli się ciżbić za oknami, lecz zaraz ten i ów cofnął się z przerażeniem; martwa postać dziewczyny, jakby się nagle poruszyła i pragnęła podźwignąć z zabroczonej podłogi...
Jeden Stach tylko nie dał się porwać chwilowemu lękowi. Wszakże czuł najwyraźniej, jak w tejże chwili dłoń Anusi drgnęła w jego uścisku i równocześnie prawie jej nieruchoma dotąd głowa podniosła się cośkolwiek. Usta, całe zalane krwią, jakby coś wyszeptały. Ciężkie, długie omdlenie, które wszyscy za śmierć uważali, cudem prawie zadrgało nagle pulsem życia.
— Ludzie, dyć ona żyje! — krzyknął ku oknu Stach, falą radości roztrzęsiony. — Wody, na miłość boską — wody!
Zgiełk się uczynił.
Nim się jednak ktoś zjawił, chłopak skoczył ku szafie, przy której stało wiadro z wodą i, dygocąc jak w febrze, jął cucić ukochaną dziewczynę. Za chwilę kilkoro ludzi weszło wreszcie do izby, i widząc, że nieszczęsna poczyna dawać znaki życia, jak najostrożniej podniesiono ją z ziemi i złożono na łóżku. Krwotok znowu jej zalał twarz i szyję, ale zarazem przyniósł ulgę, bowiem pozornie martwe piersi, ubezwładnione wprost śmiertelnym omdleniem, jęły chwytać powietrze. Oddech jednak z powodu krwią przepełnionej krtani był ciężki i chrapliwy, w każdym jednak razie oznaczał życie, które, jeśli nie było to konanie, mogło dawać nadzieję uratowania tej niewinnej istoty.
Na wskroś przejęty Stach, chyba najbardziej pragnął tego życia, i nie bacząc zupełnie, czego ten ciężki oddech jest objawem, posłał bezzwłocznie swego młodszego brata po lekarza. Tymczasem koleżanki rozebrały Anusię i wygodniej ułożyły ją w łóżku, przy czym zatamowały krew wypływającą cienką strużką z wąskiej, jednak głębokiej rany. Stach usiadł teraz na krawędzi i blady, rozpaczliwie bezradny, patrzał się na leżącą z wyrazem niewysłowionego bólu w oczach. Jakżeby jej chciał ulżyć, wziąć na siebie brzemię tego cierpienia i niechby nawet jego męka zakończyła się śmiercią, byle tylko Anusia pozostała przy życiu, ta droga, najmilejsza sierota!
Nie spuszczając z niej oczu, modlił się w duchu do Boga o ratunek, a każdy oddech ukochanej dziewczyny przejmował go raz grozą, to znów owiewał łaknieniem błogiej nadziei, oraz wiary w bezmierne Boże miłosierdzie.
Lica Anusi, zawsze pogodnie uśmiechnięte i oblane rumieńcem dojrzewającej wiśni, były teraz bledziutkie, o nikłej, jakby wapiennej cerze. Usta, skore do szczebiotu, wyglądały obecnie niby płatki białej lilii, boleśnie rozchylone, zda się bez kropli krwi.
Naraz, jakby wyczuła bliską obecność Stacha, lub jej wróciła iskierka przytomności, bowiem otworzyła powieki. Patrzała chwilę nieruchomo, jak człowiek, który nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje, poczem zamglone jej źrenice spoczęły półprzytomnie na zaciśniętej bólem twarzy Stacha. Lgnęła tak do niej kilka sekund, jakby pragnęła się upewnić, że to on przecież siedzi przy niej, a gdy się przekonała, iż to chyba nie złuda, bledziutkie usta ozwały się cichutko:
— Stasiu...
Biedny chłopak jeszcze się bardziej rozdygotał.
— Co, co? — wyszeptał drżącym głosem i troskliwie pochylił się nad leżącą.
Ręka Anusi chciała się doń wyciągnąć, ale opadła zaraz, jakby jej sił zabrakło. Równocześnie zamknęły się powieki, usta nic już nie zdołały wymówić, i znów się pogrążyła w toni nieprzytomnej cichości.
Stach przestał błagać o upragnione jakieś słowo, zacisnął szczęki, aby nie ryknąć płaczem z bezgranicznego rozrzewnienia i bólu, i sam ledwie przytomny, podobny do posągu z kamienia, wchłaniał dalej oczyma najmniejszy ruch dziewczyny.
Kilka obecnych kobiet poczęło łzy ocierać, a stryjenka Anusi, wsparta o odrzwia od komory, rozpłakała się głośno.
Niedługo przybył ksiądz kanonik przez kogoś zawezwany. Ludzie opuścili świetlicę i poklękali na podwórzu. O spowiedzi jednakże nie było mowy, zatem kapłan udzielił nieprzytomnej tylko Św. Olejów.
Stan niewinnej ofiary był wciąż prawie jednaki: leżała cicha, nieświadoma, co się wokół niej dzieje, ciężko oddychająca. Stach znowu usiadł obok łóżka, szepcząc w duchu żarliwie:
— Matko Najświętsza, ratuj mi tę dziewczynę... Spraw, ażeby doczekała lekarza i natchnij go w pomocy... Ulituj się, boć to przecie sierota, uczciwa, dobra, że i robaczka nie zdeptała na drodze...
Liczył teraz sekundy w oczekiwaniu na ten ratunek upragniony, wciąż spoglądając w okno, zali nie widać bryczki, gdyż do miasteczka nie było tak daleko.
Upłynęła godzina, po tym jak wieczność poczęła wlec się druga, kiedy nareszcie pianą okryte konie zajechały przed chatę. Młody lekarz wyskoczył raźno z bryczki i podążył do izby.
— Panie doktorze — ozwał się Stach błagalnie — wszystko ci oddam, jeno ją ratuj ile mocy!...
Lekarz rzucił kilka wstępnych zapytań i przystąpił do łoża. W izbie zrobiło się cicho. Poczęło się badanie długie, sumienne. Przez cały czas Stach stał na boku, jakby zamarły z niepokoju.
Lekarz po ukończonej konsultacji przepisał jakieś krople stale nieprzytomnej dziewczynie.
— Stan jest naprawdę ciężki — odezwał się nareszcie — prawe płuco poważnie uszkodzone. Mam jednak nadzieję, że ten miody zdrowy organizm, jeśli dotychczas oparł się najgorszemu, to już i resztę winien chyba przetrzymać. Oczywiście, z powodu rany, znacznego upływu krwi i długotrwałego omdlenia osłabienie jest wielkie, jednak nie widzę pogorszenia — jął pocieszać obecnych, dając kolejno różne pouczenia i rady, w jaki sposób należy dawać lekarstwo i obchodzić się z chorą.
Stachowi jakby ciężar spadł z piersi.
Wójt, ojciec Stacha, uiścił już prawie lekarzowi zapłatę, kiedy przed domem ukazał się samochód, przywożący komisarza, ajenta, oraz policyjnego psa.
Pies, niezwykle czujny i ruchliwy, specjalnie tresowany doberman, widząc gromadę ludzi już zda się wiedział, co to wszystko oznacza i niecierpliwie rwał się ze smyczy, jak gdyby pragnął jak najprędzej wywęszyć trop zbrodniarza.
Policja, miast martwych zwłok ofiary zbrodniczego napadu, jakie na podstawie doniesienia spodziewała się zastać, znalazła ją wprawdzie zupełnie nieprzytomną, jednak na szczęście przy życiu. Fakt, że ofiara żyje, a jeśli powróci przytomność, ona jedna będzie w możności udzielić pożądanych wyjaśnień, dotyczących tej tajemnicy oraz wszystkich poprzednich zbrodni, — mógł mieć dla śledztwa decydujące wprost znaczenie. W tej chwili jednak było to niemożliwe, więc nie zwlekając, naprzód przesłuchano dziewczynkę, która rzekomo widziała jakąś postać uciekającą poza chatę, potym zlecono rolę psu.
Inteligentne zwierzę, górujące nad człowiekiem czułym, wysubtelnionym węchem, poczęło niespokojnie szukać śladu złoczyńcy najpierw po izbie wokół krwawej kałuży, dalej w kącie między szafą i drzwiami, gdzie prawdopodobnie czekał zbrodniarz i skąd znienacka rzucił się na ofiarę, wreszcie w sieni.
Pies zda się zaraz chwycił właściwy trop, albowiem bez wahania ruszył dalej wzdłuż chaty za stodołę i miedzą prosto w pole.
Zaciekawieni ludzie poczęli garnąć w ową stronę, ale na rozkaz komisarza musieli zostać w ogrodzie. W chacie przy chorej pozostał teraz tylko Stach, wprawdzie uspokojony nieco przez lekarza, lecz mimo wszystko przejęty grozą tego potwornego napadu i ubolewający całą swoją istotą. Wszak upłynęło zaledwie kilka godzin, gdy powracał z kościoła z ukochaną dziewczyną, gdy się radował jej uśmiechem i słodkimi oczyma, patrzącymi na niego jak dwa modre bławaty — i oto teraz zamiast uśmiechu widzi na jej ustach bladość i niemy ból, zamiast szczebiotu, którym napawał się niby słodką muzyką — słyszy rzężący oddech, a na cudne bławaty, spowite męką niemocy, opadły ciężkie, jakby ołowiane powieki. Mimo żyjącej w piersiach pomsty, tropienie śladów zbója nie obchodziło go zupełnie, bowiem w obecnej chwili jednego tylko łaknął całą duszą i o jedno się modlił — aby Anusia żyła.
Pobekiwanie krów w oborze dopominało się podoju i wygnania na paszę, o czym z powodu zamieszania aż do tej pory zupełnie zapomniano. Za radą Stacha Anusina stryjenka zaraz wypełniła tę czynność, poczem ktoś z sąsiadów wygnał bydło na błonie. Należało z kolei pomyśleć również o kimś, ktoby stale zaopiekował się Anusią i nad tym właśnie, biorąc na siebie inne zajęcia gospodarskie, jął się Stach zastanawiać.
Tymczasem pies, wodząc po lekko udeptanym trawniku i nie zbaczając ani trochę, prowadził dalej policję, poważny i całkowicie pewny siebie, jak gdyby zdawał sobie sprawę, jak wielkie włożono nań zadanie. Ślady wciąż jeszcze wiodły miedzą, ciągnąc się wzdłuż zbóż w stronę wysokiej kępy brzóz i olch widniejących w oddali.
Aż naraz zatrzymał się na moment i skręcił nagle brzegiem fosy, w poprzek przecinającej pola, okazując ajentowi spojrzeniem, aby szedł za nim.
Ruszono zatem spieszniej w kierunku niedalekiej już rzeki, Wisły. Przez kilkadziesiąt kroków ślad prowadził wzdłuż fosy, potem brózdą przez wielki łan pszenicy, należący do dworu, a kiedy ten się skończył, wiódł przez łąkę całkiem wyraźnie po świeżo podeptanej trawie i znowu zboczył w gęstwę wiklin, zarastającą całe pobrzeże rzeki. Teraz prowadził ścieżką aż do samego brzegu.
Gdy się znaleziono nad wodą, pies stanął nagle i pytająco spoglądał po obecnych. Zda się tu ślad urwał się...
Obecnie spuszczono psa ze smyczy, aby mu dać swobodę. Aliści zwierzę już nie odeszło z tego miejsca, tylko węsząc wokoło, w promieniu może dwu, trzech kroków, spojrzało wreszcie niecierpliwie na drugą stronę rzeki, jakby się upewniło, że zbrodniarz tam przeprawić się musiał. Liczne ślady obuwia znalezione na miękkiej ziemi, a drugie z łódki, celowo wiosłem zniekształcone, wskazywały stanowczo, że tajemniczy zbrodniarz tutaj odbił od brzegu i gdzieś na drugiej stronie przepadł. Dokąd jednak się udał, czy też popłynął dalej z brzegiem rzeki — na razie pozostało zagadką, którą należało jak najspieszniej rozwiązać. W każdym razie jedno było już pewne, że pies jest na właściwym tropie, zaczem można było przypuszczać, iż i na drugiej stronie podoła go wywęszyć.
Jednak z powodu braku łodzi nie było mowy o bezzwłocznej przeprawie, wobec czego komendant miejscowego rejonu udał się zaraz w górę rzeki, gdzie w odległości może dwu kilometrów był przewóz zaopatrzony w kilka łodzi.
Komisarz wraz z ajentem postanowili tu zaczekać na łódkę, by właśnie z tego miejsca zacząć dalsze badania.
Tymczasem horyzont nieba na zachodzie, od pewnego już czasu stale zaciągający się chmurami, ciemniał coraz to bardziej i wkrótce nawet ozwało się daleko głuche dudnienie gromu. Spodziewana ulewa była jednakże zgoła niepożądana, jako że deszcz gubi zupełnie i zaciera wszelkie choćby najlepsze ślady.
Szczęściem jeszcze przed nadejściem chmury pojawiła się łódka z przewoźnikiem i natychmiast przeprawiono się razem na drugą stronę Wisły. W czasie jazdy wybadany przewoźnik, choć pełnił służbę już od świtu, nie widział wcale podejrzanej osoby ani czółna na wodzie, zatem należało przypuszczać, że zbrodniarz przypłynął z dołu rzekł i chyłkiem przemykał się wzdłuż brzegu.
Gdy łódź dobiła do wybrzeża, zniecierpliwiony pies jął obwąchiwać piasek, niestety bezskutecznie: zbrodniarz zapewne wylądował gdzieś niżej, jeśli w ogóle nie popłynął daleko. Mógł wreszcie zmienić dawne ubranie i utopić je w wodzie, po czym, przywdziawszy inne, zatrzeć w ten sposób wszelkie ślady po sobie. Oczywiście po tajemniczym zbóju można było spodziewać się jak najbardziej rafinowanej ostrożności, czego zresztą kilkakrotnie wystarczające dał dowody. Mimo to jednak pełna otuchy policja ruszyła brzegiem w dół, bacząc uważnie na każdy szczegół, mogący mieć dla sprawy choćby małe znaczenie. Niestety ślad zaginął zupełnie, a spotykani ludzie i pasterze nie dali żadnego wyjaśnienia.
Deszcz zaczynał już kropić, gdy naraz pies, węszący koło wody, okazał żywe podniecenie i jął szczekaniem przywoływać ajenta. Widać, coś znalazł...
Jakoż istotnie, na mokrym piasku, dotykającym wody, znajdowało się kilka odbitych stóp, oraz całkiem wyraźny ślad wyżłobionej dnem łodzi. Nie ulegało przeto najmniejszej wątpliwości, że łódź w tym miejscu dobiła do wybrzeża i albo zbrodniarz puścił jaz wodą na stracenie, lub był to kajak, z łatwością dający się poskładać i zabrać niby plecak. W każdym razie zwyczajna łódka nastręczała w takim wypadku wiele trudności, tak z przechowaniem a jeszcze bardziej z przenoszeniem, zatem należało przypuszczać, że tajemniczy zbój użył najprędzej do przeprawy składanej łodzi.
Z chwilą, gdy policyjna trójka pochyliła się badawczo nad owymi śladami, odczuto ostry, niemal gryzący nozdrza zapach i równocześnie spostrzeżono na piasku jakiś białawy proszek rozsypany wokoło.
— Zbrodniarz bezwarunkowo tu wylądował — odezwał się komisarz — i rozsypał ten proszek, aby do reszty zatrzeć ślady... Widać po wszystkim, że jest to niezwykle szczwany drab i nie będzie tak łatwo napędzić go do sieci.
W istocie węszący wokół pies jął okazywać coraz większe zdenerwowanie i wracać stale prawie do samej wody, gdzie widniało pierwsze odbicie stopy, jakby przez zapomnienie wcale nie posypane proszkiem, a z którego komisarz brał w w tej chwili pomiary. Tu może chwytał jeszcze ślad, ten sam co i na drugiej stronie rzeki i tu niestety gubił mu się zupełnie. Było widoczne, że pies cudownie orientuje się w zadaniu, lecz że ludzka przebiegłość rzuciła mu na drogę niezwyciężoną już przeszkodę w postaci tego proszku. Rozumiał ją niechybnie, mimo to jeszcze gonił na wszystkie strony zygzakami, wracał ku wodzie, lecz nie znajdując wyjścia z tego błędnego koła, począł nareszcie bezradnie poszczekiwać.
Tymczasem deszcz padał coraz rzęsiściej, wreszcie zamienił się w ulewę. Nie widząc wokół żadnego możliwego schronienia, policjanci wyciągnęli łódź z wody, po czym pochyło dnem do góry oparli ją na rufie i przy dziobie podstemplowali dwoma wiosłami, znajdując w ten sposób jaką taką ochronę przed potokami deszczu.
Aczkolwiek jednak było zupełnie jasną rzeczą, że ulewa zatrze zupełnie wszelkie możliwe gdzieś dalej pozostawione ślady, postanowiono przeczekać burzę i mimo wszystko nie ustawać w działaniu. Wszak to już była czwarta potworna zbrodnia, jaka zdarzyła się w Nadbrzeziu, zbrodnia powtarzająca się co rok, prawie o tej samej godzinie, wykonywana bezczelnie prawie że w środku wsi, tą samą groźną, jakby upiorną ręką.
Komisarzowi wprost w głowie nie mogło się pomieścić, dlaczego ten tajemniczy potwór wziął sobie Nadbrzezie za teren swojej piekielnej działalności, dlaczego wyznaczał sobie na to tylko Zielone Święta, dlaczego swe ofiary wybierał jedynie z młodych oraz przystojnych kobiet, a przede wszystkim jaki cel był tych zabójstw? Gdyby, co się przeważnie zdarza w świecie, zbrodniarz dokonywał był mordów w celach rabunku, lub nasycenia swojej zwierzęcej zmysłowości, gdyby ofiary stawiały mu niepokonany opór — cała ta sprawa miałaby swą podstawę i dałaby się wytłumaczyć. Aliści w żadnym z owych wypadków nie zachodził rabunek, ani gwałt, jak stwierdzili lekarze, wreszcie wszystkie ofiary były osobami cichymi, żyjącymi bez zatargu z kimkolwiek, słowem zupełnie niewinnymi. Był to więc węzeł nie tylko dla władz śledczych, ale i całej wsi niesłychanie zawiły, wprost niepojęty! Nie było wątku, któryby coś wyjaśnił i na myśl jakąś naprowadzał, prócz owych liter pozostawianych przez zbrodniarza, które jeszcze bardziej całą tę sprawę czyniły tajemniczą. Co one bowiem oznaczały i dlaczego ów potwór zostawiał je po sobie, jakby widoczny jakiś znak swojej zagadkowej mściwości?
Pomimo wszystko zostawała nadzieja, że jedynie ta ostatnia ofiara, jeśli zachowa życie po tym śmiertelnym niemal ciosie, będzie mogła podać przynajmniej wygląd zbrodniarza, a i być może jeszcze coś więcej rzucić dla wyświetlenia tej niesłychanej tajemnicy, nadzieja, jak wskazywały na to wszystkie poprzednie zbrodnie, przy których śmierć zabierała owych jedynych i nieszczęśliwych świadków, — chyba ostatnia.
Niespełna pół godziny trwała ulewna burza, po czym chmury potoczyły się dalej, a niebo od zachodu zaczęło się pogodzić.
Naraz czujne oczy ajenta spostrzegły na tejże stronie rzeki w odległości czterystu kroków jakowąś męską postać, przemykającą się cichaczem od nadbrzeżnej wikliny ku kępom olszyn, rosnących już poza rzecznym korytem na pograniczu pól. Ajent wskazał natychmiast tę podejrzaną postać swemu przełożonemu i wszyscy widzieli ją wyraźnie jak wpadała w zarośla. Ruchy tego człowieka wskazywały stanowczo, że ma coś na sumieniu i że szuka ukrycia z jakimś tobołkiem na ramionach.
Bezzwłocznie z bronią w ręku ruszono w tym kierunku, starając się oskrzydlić i od pól odciąć podejrzanego osobnika. Serca policjantów jęły bić niespokojnie, a dłonie ściskać niecierpliwie rękojeści browningów.
Ślizgając się po błocie, poczęli szybko zbliżać się ku olszynie, wpatrzeni w nią tak bacznie, że nawet ptak byłby z niej nie wyleciał, nie zwróciwszy na siebie ich napiętej uwagi. Wszakże obecna chwila mogła być rozwiązaniem tej straszliwej zagadki, dać w ręce policji potwornego zbrodniarza, poszukiwanego bezskutecznie już od lat czterech, zbrodniarza niezwykłego, który przez swoje bestialstwa i nieuchwytność stał się nie tylko w oczach okolicznej ludności, ale i władzy bezpieczeństwa jakimś mściwymi upiorem.
Aliści człowiek ukrywający się w olszynie spostrzegł od razu tę obławę, wahał się tylko w przypuszczeniu i nie bardzo dowierzał, aby przeciwko niemu była skierowana. Nie widząc jednak wyjścia z tej pułapki, jako że policja odcięła go od pól, zaś z drugiej strony zakręt rzeki zagradzał mu ucieczkę, ukrył w krzakach tobołek i najspokojniej, jak człowiek nic nie wiedzący, co ta obława znaczy, wyszedł z olszyny i wolnym krokiem chciał się skierować ku niedalekiej wiosce.
— Stój! — krzyknął naraz komisarz i równocześnie podniósł do oka broń.
— Ręce do góry!
Chłop zatrzymał się w miejscu jak piorunem rażony i wystraszony patrzał na biegnących doń ludzi.
— Ręce do góry! — wrzasnął znowu komisarz, widząc, że człowiek ów nie wykonał rozkazu.
Chłop rozłożył ręce i rozdygotał się z przestrachu. Pierwszy nadbiegł komisarz, po tym przodownik, a wreszcie ajent z psem. W jednej chwili zrewidowano delikwenta, czy nie posiada jakiej broni, ale prócz tabakierki i suchej kromki chleba nie miał w kieszeniach więcej nic.
Pies, miast rzucić się na chłopa, jak ten i ów przypuszczał, obwąchał go spokojnie, nie okazując wcale żadnego podejrzenia.
— Coście za jedni? — surowym głosem spytał chłopa komisarz.
Kmiotek ledwie zdołał otworzyć usta.
— Ano Grzela... Grzela Kołodziej... haw z ty to wsi, z Przylesia... — wyjąkał przestraszony.
Komisarza na pierwszy rzut wejrzenia ogarnęło rozczarowanie: ten prosty chłop wcale nie miał wyglądu chytrego i przebiegłego zbója, jakiego spodziewano się chwycić. Jął jednak dalej wypytywać.
— Dlaczego z tej wikliny przekradaliście się tak chyłkiem i co wy tu robicie?
Grzela wnioskując, że nic tu kłamstwo nie pomoże, pochylił się do kolan panu komisarzowi i labiedząco począł przyznawać się do winy.
— Rety, panie, łapałem... Wiem, że nie wolno, ale w chałupie bieda, dzieciaków kupa, a tu do gęby nima co włożyć. Panocku dobry, przecie darujcie... nima co jeść, grosa się nikaj nie zarobi... miejcie litość nad dziećmi.
Widać było, że mówi prawdę i nędza bije od jego wychudzonej postaci.
— A gdzie te ryby macie?
— Nie wiela tego, ale tu są w olszynie...
— Zna pan tego człowieka? — spytał komisarz przodownika.
— Nie znam, panie komisarzu, lecz sprawdzę to we wsi.
Nieszczęsny Grzela znów skłonił się do nóg.
— Panowie, hań jest przewoźnik... on mnie zna... Proszę, nie pędźcie mnie przez wieś, nie róbcie wstydu — błagał.
Zawołano przewoźnika, który czekał przy łodzi i po chwili sprawa się wyjaśniła: Grzela nie kłamał. Również w olszynie znaleziono torbę z rybami i poskładaną wcale kunsztowną sieć, pomysłu niefortunnego Grzeli.
Napięte nerwy przedstawicieli policji opadły niby podcięte włókna; zamiast zbrodniarza, chwycono kłusownika.
Jęto poklinać na tę fatalną humoreskę, która im tyle narobiła nadziei i przyniosła w ostatku zgoła śmieszny epilog.
Komisarz jednak nie zrażał się tym wcale, pochłonięty zupełnie swoim ciężkim do spełnienia zadaniem.
— Od jakiej pory te ryby dziś łapiecie? — spytał obecnie chłopa pełnego skruchy i niemej prośby w oczach. — Powiedzcie prawdę, bo inaczej będzie z wami źle!
— Pewno od sumy...
— Od sumy! To znaczy od dziewiątej godziny?
— Ano tak niby. Jeno jak beła suma, tom zastawił sieć i mówiłem se pacierz, aby nie grzeszyć w nabożeństwo.
— A czy tu rzeką nie płynął kto na łódce lub z tamtej strony na tę się nie przeprawiał?
— Nie zaprę, jakiś człek się przeprawiał, tam trochę wyżej.
— Kiedy to było?
— Prawie w samo południe, lub odrobinkę późni.
Skupiano coraz bardziej uwagę.
— Któż to mógł być, nie poznaliście?
— Nie, miarkuję jeno, ze beł to jakiś pan. Przyjechoł se na łódce, potem na brzegu rozebrał ją w kawałki, na plecy wzion i posed se hań prosto ku lasowi...
Komisarz widząc, że ten niespodziewany świadek może ogromnie przyczynić się do śledztwa, począł powoli zadawać mu pytania, nie pomijając najmniejszego szczegółu. W każdym razie już to jedno wiedziano, w jakim kierunku poszedł zbrodniarz, że to on był niechybnie i gdzie należy skierować teraz dalszy pościg.
Jakoż na podstawie dalszych informacyj Grzeli Kołodzieja, ustalono niezbicie, że zbrodniarz posiada ze sobą kajak, że jest wysoki i z wyglądu robi wrażenie inteligenta; że miał przewieszoną na ręce białą zarzutkę lub pelerynę, którą wdziawszy na siebie wraz z kapturem, mógł rzeczywiście w oczach prostej dziewczyny wyglądać jak straszydło; wreszcie, że po przeprawieniu się przez rzekę udał się ku lasowi.
Danych było wprawdzie nie wiele, lecz w każdym razie i to miało swą wartość. Bądź co bądź już odpadało podejrzenie, by sprawca był miejscowy, tylko przybywa skądś na ten jeden doroczny, krwawy występ. Czy mieszka w dalszej okolicy, czy przyjeżdża pociągiem, jako że poza lasem w odległości półtorej mili znajdowała się kolejowa stacja, pozostawało dalej niewyjaśnioną tajemnicą.
Nie tracąc czasu, komisarz odprawił przewoźnika z powrotem oraz zwolnił lamentującego wciąż rybaka i wraz z pomocnikami skierował się do wsi Przylesie, gdzie zmobilizowano jeszcze dwóch posterunkowych i równocześnie przez telefon powiadomiono o zaszłej zbrodni kilka policyjnych placówek, znajdujących się na tym odcinku kolejowej linii, podając zarazem szczegóły dotyczące wyglądu zagadkowego osobnika. Jeśli więc zbrodniarz nie zdołał jeszcze ulotnić się pociągiem, pułapka była zastawiona, chyba że dla zmylenia tropu udał się całkiem w inną stronę i przepadł kędyś w lasach.
Nie dbając jednak o to, ułożono niezwłocznie plan dalszego pościgu i pojedyńczo, aby przepatrzeć możliwie jak największy szmat przestrzeni, ruszono ku lasowi. Jedynie ajent z psem udał się ścieżką wskazaną mu przez Grzelę, na której w polach zniknął mu z oczu ów tajemniczy człowiek.
Niestety pies już nie odszukał śladów, deszcz bowiem zatarł wszystko i zmienił ścieżkę w grząskie błoto. Pastuchy, spotykani po drodze, nie udzielili ajentowi żadnego spostrzeżenia, jak gdyby zbrodniarz chyłkiem przekradał się przez zboża, lub oczekiwał zmroku w jakiej dobrej kryjówce.
Po godzinnym myszkowaniu po polach, mokry i zabłocony ajent wydostał się do lasu.
Nadybanie zbrodniarza w gąszczach i zagajnikach było niepodobieństwem, chyba gdyby obława liczyła setki ludzi, mimo to jednak oddany sprawie ajent szedł dalej wedle ułożonego planu, puszczał w gęstwiny psa, przez które sam nie przedostałby się, słowem okazał się bardzo skrupulatnym i niestrudzonym wywiadowcą. Po prostu czynił to z pasji, tajemniczy bowiem ów zbrodniarz podniecał jego wyobraźnię do najwyższego stopnia, nie tyle może przez swój dzisiejszy napad, ile przez systematyczność w dokonywaniu zbrodni. Dokonał ich już cztery, wszystkie przeprowadził jednakowo, w jednym czasie i wszystkie w jednej wsi. Zagadkowy kryptonim „B. W. z M“, jaki zawsze pozostawiał za sobą, niemniej mącił mu myśli i zmuszał do najbardziej fantastycznych domysłów. Co te litery oznaczały i dlaczego właściwie kładł je jak pieczęć po dokonaniu zbrodni? Czyżby w ten sposób pragnął zwrócić uwagę, że jedna i ta sama ręka zatapia nóż w ofiary, ręka fatalna, czy też mściwa? Jeżeli mściwa, to z jakich-że powodów? A może to jest jaki zwyrodniały sadysta, jakowyś wampir w ludzkim ciele, którego zadowala jeden śmiertelny cios nożem i łyk ciepłej, wytryskującej z rany krwi? Wszak jak mówią kryminalne zapiski i tacy w świecie zwyrodnialcy istnieją... Tak, to wiadome, dlaczego jednak zbrodniarz upatrzył sobie do tych potwornych czynów tę właśnie wieś? Dlaczego na te straszliwe swoje odwiedziny nie wybiera dni innych, tylko Zielone Świątki?
Istotnie była to niewiarygodna wprost zagadka i bezprzykładne wydarzenie. Rzecz podobna jeszcze się chyba nie zdarzyła, w każdym razie na wskroś przejęty ajent jeszcze o czymś podobnym nie słyszał i nie czytał.
Gdy tak szedł dalej, zdawało mu się, że rój najdziwniejszych przypuszczeń wręcz rozsadzi mu czaszkę. Była ich cała chmara, a wszystkie jakieś nieuchwytne, bezsilne, nierealne. Brakowało im wątku, o który możnaby zaczepić, wysunąć zeń bodaj prawdopodobną teorię, zbudować jaką taką podstawę i choć trochę rozmotać ten niesłychany węzeł. „B. W. z M.“, huczało mu wciąż w głowie, jakby młyńskie kamienie mełły stale owe tajemnicze litery.
Z pośród licznych domysłów jeden najbardziej uczepił mu się myśli, a to — że pierwsze początkowe litery oznaczają imię i nazwisko zbrodniarza, zaś dalsze, skąd pochodzi. To małe „z“ popierało szczególnie owe teoretyczne przypuszczenie. Jakiżby jednak cel miał zbrodniarz, by zostawiać po sobie taki łamigłówkowy adres? Czy po to, by zakpić sobie z policji, zmusić ją do bezcelowych poszukiwań, lub w ten sposób okazać jeszcze swą bezczelność?
— A jednak choćbym miał życie swe poświęcić — syknął przez zaciśnięte zęby zdenerwowany ajent — choćbym przez całe lata miał cię szukać, to muszę cię wyśledzić, piekielny łotrze!
Postanowienia tego nie rzucił na wiatr, ale zaprzysiągł sobie w duchu, że nie opuści rąk, dopóki nie rozwiążę owego węzła gordyjskiego i nie skuje w łańcuchy krwawego piekielnika.
Szukając dalej, układał sobie w myślach wszelkie możliwe plany i już się widział przebranego za chłopa, żebraka czy włóczęgę, słowem jaką mu przyjdzie odgrywać rolę.
Upłynęła może godzina, gdy naraz jakiś głos począł nawoływać po lesie. Nie był to głos chłopięcy dla zwyczajnej swawoli i bawienia się echem, ale głos dorosłego człowieka. Jak się zdawało ajentowi, głos ten zwoływał kogoś niecierpliwie.
— Hop! hop! — odpowiedział mu również i począł szybko zmierzać w owym kierunku.
Głos się odzywał coraz bliżej, wreszcie wśród drzew spostrzegł ajent jakowegoś wieśniaka jadącego na koniu. Po chwili wywiadowca rozpoznał w jeźdźcu Grzelę... Chłop był zdyszany i czymś bardzo przejęty, zaś koń zbryzgany błotem i spieniony.
— Panie! Panie! — zawołał Grzela na ajenta, podjeżdżając ku niemu. — Haw nie sukajcie, tego zbója tu nima... On posed tam — i wskazał ręką ku północy. — Syn mój go widzioł, inne ludzie widzieli... Zbierzcie się prędzy, abo wsiądźcie na konia... Co inom się dowiedzioł i duchem do was pędzę...
Serce ajenta poczęło bić gwałtownie.
— Czy jest tam jeszcze gdzie, czy poszedł dalej? — zapytał szybko.
— Posed, a kiej się ludzie dowiedzieli ode umie co to za jeden, to pół wsi za nim poleciało. Beliście lo mnie dobrzy, to wom i daję znać... Takiego zbója trzeba złapać, chyba ze wasi ludzie już go do tego czasu mają w rękach...
— Czy jednak jest to ten sam nieznajomy, który przeprawiał się przez rzekę?
— Syn pedoł, ze beł wysoki, że mioł na plecach jakieś ćmidło i biały kitel pod pazuchą, a więc pewnikiem on być musi.
Ajent nie tracąc czasu, trzykrotnie zaświstał na policyjnym gwizdku. Kiedy przebrzmiałe echo w lesie, odpowiedziano mu tym samym. Na ów sygnał cała policyjna obława poczęła szybko przybliżać się ku sobie. Po niespełna kwadransie na podstawie zeznania Grzeli ułożono bezzwłocznie nowy plan pościgu za zbrodniarzem.
— A teraz nas prowadźcie, lecz jak najkrótszą drogą! — rzekł komisarz do Grzeli.
— Ano, to trza wam tędy, na przełaj — wskazał chłop ręką i, trzymając konia za uzdę, ruszył pospiesznie z policją.
— Jak daleko ten człowiek może znajdować się obecnie? — zapytał Grzeli zniecierpliwiony wywiadowca.
— Jeśli go ludzie nie chycili, to może być już chyba na „Grodzisku“.
— A jak to stąd daleko?
— Bedzie jakie trzy wiorsty i jeszcze pacierz...
Komisarz uśmiechnął się nieznacznie.
— Krótki, czy długi pacierz? — spytał zaciekawiony taką miarą długości.
— No taki chłopski — odparł Grzela.
— I bądź tu z tego mądry! Jakiż ten chłopski pacierz?
— Ano, jak się chłopu nie spieszy, to se odmawio pomalutku...
— Czyli — przerwał komisarz — może się ciągnąć przez jedną wiorstę?
— Bezmała tak...
— A cóż to jest owo „grodzisko“?
— To góra, panie komisarzu, a na niej stare zamkowe mury. Dziś to wszyćko w ruinie. W dzień to tam nawet bardzo ładnie, jeno kiej przyjdzie noc, to strach człowieka zbiero...
— Straszy?
— O, jesce jak! Jakowoś bioło pani wychodzi z lochów, chodzi po murach, lamentuje... Opowiadają starzy ludzie, że ta pani to jest dawno książnicka, która zabiła swego brata, aby ten zomek lo niej przypod i tak do dzisiaj pokutuje i dotąd pono bedzie, póki ostatnia cegła na proch się rozsypie...
— Więc powiadacie, że tam są lochy?
— Pewnie, pod całą górą, a jeden tunel to się ciągnie jaze do brzegu Wisły...
— A czy tam ludzie wchodzą? — pytał dalej pełen ciekawości komisarz.
— Wchodzą, ale jeno tak z kraja, bo dalej trza się mocno przychylić i światło zaraz gaśnie. No i gadów tam pełno. Jak pedają, są tam piwnice ze skarbami, ale nima takiego, coby się do nich dostoł. Roz jeden śmiałek pono wsed i tyla go widzieli: przepod.
— Porwało go?
— Niewiada, lec jus na świat nie wysed.
— A ową białą panią często ludzie widują?
— Różnie. Najłatwiej mozno ją widzieć o północku, kiedy miesiącek świeci. Wtedy zowse wychodzi.
— A wyście ją widzieli?
— Jo nie, lec mój nieboscyk rodzic to się z nią spotkoł oko w oko. Barzo jest wysoko i bialutko jak truchło... Ale dosyć jest ludzi, co to mogą poświadczyć.
Dorywcze opowiadanie Grzeli nie było wcale czczym wymysłem, lecz opierało się istotnie na starej klechdzie, związanej z ruinami tego rozpadłego zamczyska. Klechda ta o białej pani, skarbach istniejących w podziemiach i strzegących ich duchach przechodziła z pokolenia na pokolenie, że dzisiaj była jeszcze tak żywa, jakby wczoraj powstała. Oczywiście biała pani była kośćcem tej ludowej legendy i wszyscy święcie wierzyli w jej istnienie. Wielu z nocnych koniuchów pono naprawdę ją widziało, a co ważniejsze, nawet starzy poważni gospodarze gotowi byli przysiąc, że ją widzieli najwyraźniej i słyszeli jej lament. Co się tyczy owych skarbów, to przed kilkoma laty taki pono miał zajść wypadek: Oto pewnej niedzieli podczas sumy wioskowi swawolnicy wrzucili do podziemia pewnego służebnika, sierotę. Naraz coś w lochach zahuczało, że wszyscy zbiegli przerażeni, tylko biedny pastuszek się nie uląkł. Zanim się spostrzegł co się dzieje, coś mu u nóg brzęknęło. Patrzy, a oto jego kapelusz pełen złotych dukatów. Po za tym widywano również, jak w wigilię Matki Boskiej Siewnej wydostawał się z lochów dym i siwy płomyczek. Jedni mówili, że to się złoto tak przepala, inni, że biała pani w rocznicę swojej zbrodni oczyszcza się na ogniu, nikt jednak mimo licznych zachodów nie zbadał tego i nie odsłonił tajemnicy. Atoli nie ulegało wątpliwości, że w tych mrocznych podziemiach coś dzieje się i kryje, że nocą słychać tam płacz i ludzkie zawodzenie, że nawet konie pędzone koło murów strzygą uszami i uciekają w strachu, w końcu trudno było zaprzeczyć zeznaniom różnych świadków, składających się z poważnych i wiarygodnych gospodarzy, którzy na własne oczy widzieli owe dziwy. Wreszcie, czy mało wokół otacza nas tajemnic, by nie dać temu wiary? Wszak myśmy tylko w małej cząstce i powierzchownie zdołali poznać świat, podczas gdy jest tu pełno najdziwniejszych zagadek, niedostępnych dla naszych słabych zmysłów. A jednak nie da się zaprzeczyć, że po za naszym światem istnieje świat nieznany, okryty tajemnicą, która czasami przemówi nieco do człowieka, odchyli mu maleńki tylko rąbek swych niezgłębionych tajni, aby, jako słabe ludzkie stworzenie, z przestrachu nie oszalał.
Po półgodzinnym szybkim marszu policjanci z przewodnikiem wydostali się z lasu.
— Oto „Grodzisko“ — ozwał się Grzela, wskazując dłonią na wyniosły niedaleki pagórek, najeżony wokoło resztkami czarnych murów.
Zauważono przy tym kilku parobków stojących na wierzchołku, jakby na straży, podczas gdy reszta ludzi pilnowała z kijami wejścia do lochów.
— Pewnie tam się zbój ukrył — przebiegło błyskawicznie przez myśl niecierpliwego wywiadowcy. — O, dałby Bóg!
Zda się, że wszyscy pomyśleli podobnie, gdyż przyspieszyli kroku.
Jeden tylko komisarz coś nie bardzo dowierzał takiej naiwności tajemniczego łotra, chociaż gromadka pilnujących parobków mogła za tym przemawiać. Wszakżeż od dokonania zbrodni aż do obecnej chwili upłynął już cały szereg godzin, co dawało złoczyńcy aż nadto wiele czasu do przebycia nie jednej mili, jeśli w ogóle stale nie przebywał w tych stronach. Zeznania Grzeli a względnie jego syna mogły zupełnie dobrze odnosić się do jakiegoś wędrowca, bo czyż poszukiwany zbrodniarz byłby tak nieostrożny, aby w tak bliskiej okolicy od miejsca swego wstrząsającego czynu i do tego w dzień biały aż do tej pory wałęsać się po polach, a po tym dać się chłopom osaczyć w lochu zamkowych ruin? W ostateczności, gdyby nie zdołał uciec, to by się chyba bronił do ostatka, ale nie wpadał dobrowolnie w tak beznadziejną, nieuchronną pułapkę, tym bardziej, że mu groziła pewną śmiercią za owe wszystkie niepomszczone zbrodnie.
Aliści po za tymi realnymi myślami, znowu poczęły go nachodzić zgoła odmienne, fantastyczne. A nuż istotnie zbrodniarz ma jakiś związek z tymi podziemnymi lochami, a nawet ową „białą panią“? Może dla swych piekielnych celów wykorzystał legendę i w tym kierunku pragnie zwrócić domysły, nadając równocześnie zdarzeniu piętno niesamowitej grozy? Może właśnie ma w podziemiach kryjówkę, zna chodnik z wyjściem sobie tylko wiadomym i do tej chwili kto wie gdzie się znajduje?
Przerzucając najrozmaitsze myśli i przypuszczenia, stanął nareszcie z podwładnymi u podnóża „Grodziska“ i rzucił okiem w potężny otwór w murze, wiodący do podziemi.
Jak się jednakże zaraz z krótkiej rozmowy z parobkami okazało, nikt z obecnych, z powodu znacznej odległości pomiędzy uciekającymi a pogonią, nie mógł dostrzec wyraźnie, aby ów człowiek wpadł do otworu, tylko że koło tego miejsca zniknął im nagle z oczu, a więc tam ukrył się niechybnie.
— Czy jest stąd inne wyjście? — spytał komisarz. — Podobno jest nad rzeką.
— Tak — potwierdzono i wskazano kierunek. — Ale i tam pilnują.
— Dobrze — pochwalił. — Innego nie ma absolutnie?
— Nie ma.
Komisarz wydał szybko rozkazy, po czym dwóch posterunkowych ruszyło spiesznie w stronę pobliskiej Wisły.
Odpowiedzi na dalsze zapytania pokrywały się zgodnie z opowiadaniem Grzeli: uciekający nieznajomy był wysokiego wzrostu, na plecach niósł tobołek, ujęty jakby w jakieś kabłąki, a wreszcie biały płaszcz przewieszony przez rękę. To, że uciekał widząc ludzi dopełniało podejrzeń i należało sądzić, że ma się do czynienia z poszukiwanym sprawcą. By jednak, mając pogoń za sobą, osobnik ów szukał tutaj ukrycia, niczem nie dało się tłumaczyć, jak chyba tylko tym, że tajemne piwnice mogły mu dawać gwarantowane bezpieczeństwo. W każdym razie wobec zeznania świadków nie mógł uciekać dalej, ażeby nie być spostrzeżonym, tym bardziej, że wyżyna „Grodziska“ zielskiem i niską trawą zarośnięta, w poprzek zagradzała mu drogę.
Po wysłuchaniu pewnych wyjaśnień, odważny wywiadowca, Michoń, pierwszy okazał swą gotowość wybadania podziemi. Zabobonnych parobków aż dreszcz przeszedł.
Jakoż ajent, uzbrojony w jednej ręce rewolwerem, a w drugiej elektryczną latarką, wstąpił ostrożnie, w czarny otwór. Pies ruszył za nim, po czym przodownik z najeżonym bagnetem.
Wejście z początku dość obszerne, po kilkunastu krokach do tego stopnia się zwężyło, a względnie było zasypane ziemią i rumowiskiem, że tylko jeden człowiek mógł się dalej pochylony zagłębiać. Światło latarki rozjaśniało ten tajemniczy chodnik, jednak na krótki dystans, albowiem droga wciąż wiodła zakosami. Zewsząd wionęło chłodem i jakąś trupią ciszą, wilgocią i stęchlizną, gdzie oczywiście, co Grzela brał za czary, musiało gasnąć światło świecy. Promienie słońca nie zajrzały tu nigdy, chyba przed dawnymi wiekami, kiedy sklepiano te pieczary.
Wywiadowca posuwał się powoli, niemal stopa za stopą, bacząc uważnie na każdy załom muru i badając dokładnie ściany oraz sklepienie, nieprzyjemne w dotyku, jak zimne ciało płaza.
Istotnie trzeba było wyjątkowej odwagi i poświęcenia, by kroczyć dalej w tę przejmującą lękiem czeluść, a gdzie po za każdą krzywizną mogła na śmiałka czekać śmierć z ręki tajemniczego zbója.
Z każdym krokiem naprzód powietrze stawało się coraz cięższe i duszniejsze. Pies strzygł uszami i jeżył sierść na grzbiecie, tuląc się niespokojnie do nóg pełzającego wywiadowcy.
Pojmował widać dobrze, że tu jest chyba jakiś grób, że tu się wszędzie czai śmierć i szczerzy zęby z tych zwilgotniałych, pleśnią okrytych murów. Czując lepiej od ludzi, byłby może zawrócił, gdyby nie smycz, oraz przodownik postępujący za nim, tak go ten martwy zaduch trwożył. Rzeczywiście było tu straszno, głucho, odrażająco.
Nie tylko pies, ale i ludzie byliby chętnie opuścili to upiorne podziemie, jednakże ciężki obowiązek kazał im kroczyć dalej.
Naraz twarzy wywiadowcy dotknęło coś lekko, jakby skrzydłem. Wstrzymał się nieruchomo, dreszcz przeszedł mu po ciele, skóra w jednej chwili zgęsiała. Serce przestało nagle bić i jakby wparło się do krtani.
Poświecił jednak lepiej i od razu ochłonął. Spostrzegł przyczynę tego trwożącego dotknięcia: był to ze snu spłoszony wielki nietoperz...
— Bodaj cię licho! — szepnął i odetchnął swobodniej.
Znów ruszył naprzód. Pies jął się tulić coraz trwożniej.
Po kilku krokach znów chodnik się zakrzywiał. Ajent przystanął, badając nagły zakręt.
Wtem uszu jego doszedł jakowyś szelest.
Wytężył słuch w tę stronę, wstrzymując równocześnie przodownika niemym, ale wymownym ruchem ręki.
Szelest podnosił się od ziemi, dosyć wyraźnie, jakby ktoś lekko stąpał po nierównej powierzchni rumowiska. Pies w pierwszej chwili cofnął się nagle w tył, po czym cokolwiek ośmielony wyciągnął szyję i jął łowić uszami te podejrzane szmery.
Wyczekiwanie to trwało zaledwie kilka sekund. Zawzięty wywiadowca, pragnąc jak najprędzej poznać przyczynę tego szmeru, ujął silniej browning gotowy do wystrzału i oświetliwszy ciemną przestrzeń, wyskoczył nagle z za załomu.
I znów się rozczarował, spostrzegłszy zamiast zbója dwie duże, pośród odłamów cegły przemykające jaszczurki...
— Djabli nadali! — syknął gniewnie pod nosem.
— Gacki i jaszczurki szarpią człowiekowi nerwy, tylko po tym wcielonym diable ani śladu... Chociaż, obym nie wyrzekł tego w złą godzinę! — pomyślał. — W takich lochach nawet prawdziwy diabeł może śmiało przebywać. „Białej pani“ byłoby tu niemiło, chyba że gdzieś tam dalej ma przyzwoite pomieszkanie. Ano, zobaczymy.
Pełen otuchy i wiary w powodzenie ruszył ostrożnie naprzód, spotykając co chwila zmykające jaszczurki. Pomimo wszystko niewinne, czworonożne stworzonka działały na wyobraźnię tej policyjnej trójki odrażająco. W ogóle każdy płaz czy gad, chociażby nawet pożyteczny, budzi w duszy człowieka wrodzone obrzydzenie, a cóż dopiero, gdy się to napotyka w tak ponurym i wilgotnym podziemiu, kędy już sama głucha, niesamowita atmosfera czyni wstrętne wrażenie!
Im wywiadowca dalej zagłębiał się w ów chodnik, tym to wrażenie stawało się bardziej niemiłe i mrożące krew w żyłach. Ściany coraz bardziej ociekały wilgocią, stęchłe powietrze drażniło nozdrza, śmiertelna cisza dzwoniła w uszach i nakłaniała do powrotu. Nikt jednak nie myślał teraz o tym, póki nie będzie przepatrzone dokładnie całe podziemie.
Atoli chodnik zdawał się ciągnąć w nieskończoność, wciąż niski, stale groźny jakimś upiornym zaczajeniem, wstrętny w dotknięciu i oślizgły, złowieszczy. Obecność ludzi raziła tu kontrastem, jakby istotnie było tutaj siedlisko jedynie gadów i potępionych duchów. Nie ulegało wątpliwości, że jak każde starożytne zamczysko, tak i owe ruiny musiały być świadkiem okropnych ongiś mordów, a już podziemia i pieczary potworną kaźnią nieszczęsnych skazańców. W takich lochach więziono dawniej pobuntowanych jeńców, tu w czasie srogich najazdów znajdowano schronienie, w podobnych norach umierali głodową śmiercią zbrodniarze i polityczni przeciwnicy możnych bezwzględnych panów i satrapów. Historie takich zamczyskowych kryjówek, do których światło dzienne nie docierało nigdy, to prawie zawsze pełne tajemnic karty bezprawia, czy surowego sądu, ociekające krwią, brzemienne okrucieństwem, jęczące grozą. Krzyk skazańców głuchł w tych zamroczonych kazamatach, z których wygnano miłosierdzie, a gdzie jedynie panowała straszliwa śmierć i zemsta.
Mało kiedy mógł się dowiedzieć świat, kto zmarł sromotnie w tych nieludzkich więzieniach, kogo mrok śmierci tam przywalał na wiekuiste zapomnienie.
Ginęli w tym wilgotnym zaduchu zwykli zbrodniarze i rycerze bez plamy, ginęli niewygodni książęta, oporni chłopi i niewinne kobiety. Są stare księgi, mówiące o tych straszliwych dziejach i ucisku czartowskiej samowoli, księgi, przerażające grozą opowieści owych minionych wieków.
Zda się musiał ich wiele czytać wywiadowca, bowiem podobne myśli poczęły go opadać, zamieniając mimowoli każdy cień — w widmo, jakieś jaśniejsze punkty — w ślepia upiora, szmery — w ciche, tajemne szepty. Mimo to jednak odwaga jego nie dała zbić się z tropu ani osłabić, owszem, jeszcze go większą poiła zawziętością.
Pragnął za wszelką cenę wywiązać się z zadania, przebyć na wskroś podziemia, przeszukać wszystkie możliwe zakamarki i choćby nawet nie znalazł tu zbrodniarza, to przynajmniej zbadać gruntownie lochy, które tyle przedziwnych legend otaczało.
Jakoż chodnik jął się nagle rozszerzać, przy czym jego sklepienie tak znacznie podniosło się ku górze, że wywiadowca i przodownik mogli nareszcie stanąć swobodnie i wyprostować kości. Chodnik wiódł teraz prosto, zaś jego poziom stale się dotąd podnoszący, począł obecnie zniżać się ku dołowi. Pochyłość była dość łagodna, tylko ziemia bardziej zarzucona gruzami.
Pies nadal okazywał niepokój; trzeba go było nie raz silnie pociągać na smyczy. O tym, ażeby pierwszy prowadził i zwęszył najbliższą część chodnika, nie było mowy. Gdyby nie rzemień, byłby na pewno uciekł z tego zadusznego tunelu, bowiem jego tresura nie przewidziała wcale tak niezwykłych eskapad. Bądź co bądź owa bojaźń, udzielająca się zwierzęciu, nie wróżyła bynajmniej bezpieczeństwa podziemi, lub ten grobowy nastrój działał odpychająco na czułe nozdrza psa.
Po zbadaniu tak ścian, jak i sklepienia, poczęto wolno wkradać się dalej. Chodnik obecnie był obszerny i nie sprawiał trudności w przeciskaniu się naprzód. Posuwano się zatem o wiele szybciej, zachowując jak największą ostrożność. Lampkę trzymano z boku, by na wszelki wypadek zmylić ewentualny strzał zbrodniarza.
Teren opadał coraz bardziej, wreszcie po kilkunastu krokach zwęził się w rodzaj kamiennych odrzwi. Struktura murów przybrała inne kształty, zdradzając zmianę w lejkowatym dotąd chodniku.
Po za otworem drzwi majaczyła w niewielkim oddaleniu szara poprzeczna ściana. Ajent z bijącym sercem zbliżył się do otworu i wyciągnąwszy naprzód rękę, oświetlił wnętrze jakiejś groźnej czeluści, ziejącej chłodem i zatęchłą wilgocią. Nie dbając, że ciarki przechodzą mu po ciele, badawczo zatoczył światłem wokoło i naraz instynktownie, z wyrazem lęku w oczach, cofnął się wstecz.
W wielkim, o kamiennym sklepieniu lochu, leżały na ziemi obok ścian piszczele i ludzkie czaszki.
W silnym świetle latarki owe porozrzucane kościotrupy czyniły niesamowite wprost wrażenie.
— Niech pan tam spojrzy — wyszeptał ajent do przodownika i podał mu latarkę.
— No co? — spytał po chwili ajent.
— Okropny obraz! — drżącym głosem odpowiedział przodownik. — Wszak to jak gdyby grób!
— Tak, to było więzienie i grób zarazem.
— W rogu lewej ściany jest niski otwór... zdaje się, że to wyjście...
— Widziałem. Bezsprzecznie jest to wyjście, względnie dalszy ciąg tego chodnika. Tylko jak dostać się do środka? Jak pan widzi, tu zaraz chodnik usuwa się i spada stromo na kilka metrów. Proszę patrzeć — pokazał ręką — tuż pod nami leżą na ziemi zbutwiałe schody. Jeśli istotnie zbrodniarz umykał tędy, to albo skoczył w dół, co jest poniekąd ryzykowne, lub w jakiś sposób opuścił się po sznurze.
— Co w takim razie uczynimy?
Wywiadowca obejrzał jeszcze oberwisko, przyjrzał się lepiej gładkiej, pionowej ścianie lochu, wreszcie odszepnął:
— Jest za wysoko, aby skoczyć i tego nie możemy uczynić ze względu na całość naszych nóg. Sznura również nie mamy, bo nikt nie mógł przewidzieć takiej przeszkody. Nie pozostaje zatem nic innego, jak wrócić i zabrać ze sobą powróz, bowiem drabinki, z uwagi na zakręty chodnika, nie da się przenieść. Całe owo podziemie musi być jednak najdokładniej zbadane. Wydaje mi się niemal pewnym, że ten piekielnik zna dobrze owe lochy i dlatego zamiast ratować się niepewnie przy pogoni ucieczką, szukał tutaj schronienia. Ujść stąd chyba nie uszedł, gdyż jak mówiono, natychmiast zabezpieczono chodnik wychodzący na Wisłę. Zresztą taka bestia może posiadać wcale dobrą kryjówkę, której tak łatwo nie odnajdzie ktoś obcy. Bóg jeden wie, ile tu jest takich kazamat, no i co się w nich kryje... Mam wrażenie, że owa góra jest pełna takich tajemniczych pieczar i chodników. Szkoda czasu, wracajmy.
Udzielając sobie różnych uwag na temat tego przejmującego grozą lochu, zawrócili. Pies wyrywał się naprzód, uradowany, że ta upiorna droga skończyła się nareszcie. Nie przewidywał biedny, że jeszcze raz przyjdzie mu przebyć tę wstrętną norę i że czekają nań jeszcze groźniejsze niespodzianki.
Kiedy po chwili wyszli na świat, słońce już zachodziło.
Komisarz po wysłuchaniu sprawozdania o tak niespodziewanym odkryciu, ze względu na nadchodzącą noc, oraz zmęczenie po kilkugodzinnych poszukiwaniach, odłożył dalsze przetrząsanie podziemi do wczesnego poranka, przy czym poruczył miejscowej policji ścisłe pilnowanie obu wylotów tego niezwykłego chodnika. Zbrodniarz, o ile faktycznie znajdował się we wnętrzu, był zatem jak w potrzasku, na wszelki zaś wypadek należało jeszcze zasięgnąć wieści w najbliższej okolicy, czy podejrzana jaka postać nie wpadła komu w oczy.
Aczkolwiek dotychczasowy pościg nie dał realnego wyniku, to jednak można było przypuścić, że sprawa zostanie pomyślnym skutkiem uwieńczona i że istotnie poszukiwany zbrodniarz znajduje się w podziemiach.
Ruszono zatem w stronę wsi, aby zmobilizować jeszcze jeden policyjny posterunek na zmianę nocnej straży.
Ludzie również poczęli się rozchodzić, komentując na swój sposób opowiadanie wywiadowcy o lochu pełnym jaszczurek i pobutwiałych ludzkich kości, co w ich prostaczych oczach jęło urastać do wprost fantastycznych rozmiarów.
Tymczasem zapadał wieczór i zbliżała się wolno cicha, pogodna noc, niosąc ze sobą niecierpliwe podniecenie umysłów, oraz oczekiwanie jutrzejszego rozwiązania tej sensacyjnej tajemnicy.



II

Podczas gdy wokół starych zamkowych ruin gotowano się do usidlenia zbója, tam z drugiej strony Wisły, w białej chacie nieszczęśliwej ofiary dzisiejszego napadu prawie nic zmianie nie uległo. Anusia leżała cięgle nieprzytomna, czasem tylko majacząc coś w gorączce i zasłaniając się rękami, jakby przed zjawą potwornego zbrodniarza.
Nie ulegało wątpliwości, że życie jej wisi stale na włosku, że organizm wytęża wszystkie swoje siły, aby zasklepić ranę i dać możność przedziurawionym płucom chwytania ożywczego powietrza. Widoczne było, jak siły młode mocują się ze śmiercią, jak pragną ją pokonać, aby nie dać przedwcześnie na pastwę ziemi tego jeszcze wiośnianego żywota.
Stach siedział obok łoża ukochanej dziewczyny niby posąg z kamienia. Twarz jego była szara jak płótno, oczy, przerażone nieszczęściem, nie wiedziały co począć, kędy szukać ratunku i w jaki sposób ulżyć tej najdroższej istocie. Badał troskliwie każdy jej oddech, mrugnienie powiek, każdy jej ruch. Siostra jego czuwała również obok, gdyż serdecznie miłowała Anusię, nie tylko jako swoją przyszłą bratową, ale dobrą, uczynną i szczerą towarzyszkę. Zresztą, któż nie szanował tej pracowitej i samotnej sieroty? Była ulubienicą wszystkich za swoje dobre serce, a już jej oczy, niby słodkie bławaty, zjednywały jej miłość, jak ją zjednywa u dobrego człowieka rosnący w polu kwiat.
Niedługo noc otuliła świat cały welonem mroku. Dla jednych niosła ona spokojny odpoczynek, dla Stacha jednak poczęła się wlec ciężko jak gdyby wieczność cała.
Koło północy cichy, spokojny sen ukołysał Anusię. Może Bóg się zlitował nad niewinną sierotą i wysłuchał rozpaczliwej modlitwy bolejącego Stacha. Może zesłał ów sen jako zwiastuna Swej ojcowskiej dobroci i dal znak śmierci, by odeszła?
Może...
Prawie poczęło świtać, gdy grupka policjantów z komisarzem na czele już się zbliżała do „Grodziska“. Przyszli jeszcze przed wschodem słońca na ten niezwykły łów, zaopatrzeni w odpowiednie przyrządy, pozornie opanowani, jednak z ogniem podniety w oczach. Nic dziwnego, wszak miano do czynienia nie z lisem czy zającem, lecz z krwiożerczym potworem.
Wedle raportu posterunkowych, obu wylotów lochów nie tylko nikt nie opuścił, ale nawet żadne podejrzane szmery przez cały czas nie dochodziły z wnętrza. Widocznie zbrodniarz, czując się osaczonym, nie myślał wcale o ucieczce i oczekiwał na rozgrywkę w mrocznych lochach podziemi.
Policja po ponownym dokładnym obejrzeniu „Grodziska“ oraz przeszukaniu zarośli, czy przypadkowo nie kryją w sobie jakiego utajonego wyjścia, z miejsca zabrała się do dzieła. Jak wczoraj tak i obecnie poszli na ochotników ajent wraz z przodownikiem, jedynie pies musiał wykonać twardy rozkaz i z widoczną niechęcią dawał się brać na smycz.
Zamieniwszy ostatnie słowo z komisarzem i opatrzywszy dobrze broń, zagłębiono się w otwór. Równocześnie wzmocniono straże u wylotów, aby poszukiwany zbrodniarz już żadną miarą nie wymknął się z pułapki.
Mimo tak wczesnej pory gawiedź z pobliskiej wsi już jęła się gromadzić i pełna podniecenia szeptała między sobą o tajemniczym zbóju, który w jej wyobraźni urastał do rozmiarów legendarnego wprost potwora. Jakoż, aczkolwiek w ludzkim ciele, był tym nienasytnym potworem, na którego wspomnienie strach mroził ciało, podczas gdy myśli gubiły się w czarnych zaułkach tajemnicy. Tak wśród gawiedzi, jak i śledczej władzy rodziły się pytania — kto jest owym wcielonym diabłem, jaki cel mają te niesłychane zbrodnie, dlaczego powtarzają się w jednakowych odstępach, wreszcie co oznaczają owe zagadkowe litery? Niestety nikt nie znajdował na to odpowiedzi, jakby ten tajemniczy węzeł nie miał wcale początku. Nie więc dziwnego, że podniecenie wzrastało teraz do ostatecznych granic, że tłum ciekawych zwiększał się stale, tłum żądny nie tylko sensacji, ale wręcz zemsty na okrutnym złoczyńcy.
Każda chwila obecnie wydawała się wiekiem i jednym niemym zapytaniem — schwycą zbrodniarza żywcem, czy padnie w walce trupem?
Z chwilą wzrastającego wciąż napięcia u podnóży „Grodziska“, ajent wraz z przodownikiem szybko posuwali się naprzód, zachowując jak największą ostrożność. Jak wczoraj, tak i teraz spotykali po drodze zwinne jaszczurki i nietoperze omackiem tłukące się o ściany, ta sama owiewała ich wilgoć i nieprzyjemna atmosfera.
Wreszcie po pewnym czasie zatrzymali się cicho u progu owej tajemniczej piwnicy, która ich wczoraj zmusiła do powrotu. Zeszła im jeszcze krótka chwila na umocowaniu sporządzonej ze sznurów drabiny, po czym ajent, biorąc pod pachę psa, jął się opuszczać w dół. Kiedy już stanął na glinianym klepisku, ruszył za nim przodownik. Z bronią w ręku i świecącymi latarkami, jęli ostrożnie opatrywać pieczarę, a raczej pełen piszczeli grób. Kości ludzkie leżały przeważnie obok ścian, w których tkwiły u haków resztki rdzą przeżartych łańcuchów. Nie ulegało wątpliwości, że kazamata owa służyła ongiś za więzienie, straszne, bez promyka bożego światła, pełne zaduchu i niepojętej męki, świadczyły o tym zbutwiałe kościotrupy nieszczęśliwych skazańców, wreszcie ślady łańcuchów, jakimi w owe czasy przykuwano ofiary nielitosnego sądu. Piwnica ta wionęła zewsząd lodowym chłodem śmierci, zastygła w grobowej ciszy męką i czymś przeraźliwie upiornym. Serca policjantów poczęły bić nierówno, zaś ciałem wstrząsały dreszcze. Pies skulił się z przestrachu i dygotał jak w febrze. Zdawało się, że te wilgotne, stare ściany, pożółkłe kości i łańcuchy, widząc po tylu wiekach żywych ludzi wśród siebie, pragną przemówić i jęczeć straszną skargą. Jakoż przemówiły niemą, lecz tak wymowną i wstrząsającą mową, że twarze ludzkie zdały się truchleć z przerażenia.
Otrząśnięto się jednak z tego upiornego wrażenia i zbadawszy piwnicę, bohaterowie owej ryzykownej wyprawy skierowali się w wykuty w murze otwór, wiodący w dalsze lochy podziemi.
Chodnik obecnie był nieco wyższy, również z cegły sklepiony i lepiej zachowany. Po kilkunastu krokach rozwidlał się na dwa ramiona, jedno, jak kompas wywiadowcy, prowadzące na północ, drugie zaś ku wschodowi.
Zatrzymano się chwilę oglądając ściany oraz sklepienie, wreszcie wybrano wschodni chodnik, prawdopodobnie prowadzący do Wisły i w ten się zagłębiono. Gdyby ten nie dał rezultatu, postanowiono wrócić i przeszukać północny, jeśli w ogóle oba lochy nie miały jeszcze niespodziewanych rozgałęzień.
Otumaniony dotąd pies przyszedł do siebie i począł węszyć coraz śmielej, jakby teraz dopiero uchwycił jakiś trop.
Naraz, jakby coś głucho zadudniło w podziemiu. Policjanci oparli się o mur, który, zdawało się lekko zadrżał.
Zgaszono światło i z zatrzymanym oddechem poczęto nadsłuchiwać.
Zapanowała jednak cisza i nieprzebity mrok. Wyczekiwano pewną chwilę, ale dudnienie już się nie powtórzyło więcej. W każdym razie nie było to złudzeniem, gdyż nawet pies nastawił uszu i zatrzymał się w miejscu. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś w podziemiach się znajduje i że to echo przytłumione nie pochodziło znikąd indziej, jak tylko z wnętrza lochów. Zresztą mur zadrżał najwyraźniej.
— Coby to być mogło? — spytał szeptem przodownik.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł ajent. — Wydaje mi się jednak, że jak gdyby coś ciężkiego spadło na ziemię... Wszystko jedno, trzeba iść dalej!
Znów zapalono światło. Nerwy idących były napięte teraz niby struny. Po jakich dwudziestu metrach głębiej, chodnik począł się nagle zwężać, wreszcie ku wielkiemu zdumieniu wywiadowcy, zamykał go wielki, ciosany głaz. Nie było mowy, by go w jakiś sposób podważyć, tak był potężny.
— Albo piekielnik zatarasował się w ten sposób, albo jest to zwalisko, które chyba sam diabeł potrafiłby usunąć — wyszeptał ajent. — Nie ma wyjścia, jak wrócić i zbadać drugi chodnik. Ten czort jest tu kędyś na pewno... Akurat może znajdziemy jakie okrążenie... Jakkolwiek będzie, naszych rąk zbrodniarz nie ujdzie.
Zawrócili pospiesznie.
Naraz stanęli obaj jakby wryci; wejście, którym przed chwilą przedostali się tutaj, było również zamknięte olbrzymim blokiem ciosanego piaskowca.
W pierwszej chwili myśleli, że chyba pobłądzili. Aliści prawie równocześnie stanęło im w pamięci, że chodnik prawy, w którym się znajdowali i który właśnie tarasowały głazy, tworzył równy i jednolity, najlepiej zachowany korytarz, a co ważniejsze bez śladu jakichś zamaskowanych drzwi. Było zatem rzeczą jasną, że będąc w głębi i obserwując zawalone skałami dolne przejście — zostali w międzyczasie zamknięci tym oto kamiennym blokiem. Teraz dopiero zrozumieli, że owo przytłumione dudnienie, jakie przed kilku minutami wstrzymało ich na miejscu, pochodziło z opuszczenia na ziemię tej czartowskiej zasuwy, tkwiącej przed tym w sklepieniu i tak dokładnie z nim spojonej, że nie budziła żadnego podejrzenia.
Wywiadowca, nim wyrzekł jakieś słowo, oświetlił dobrze potężny blok zagradzający odwrót, zbadał dokładnie jego masyw, wreszcie z rozdygotanych warg wybiegło mu przekleństwo.
— Bodaj to piorun trząsł!
— Odciął nas, co? — spytał głucho przodownik.
— Tak, dokumentnie! Teraz nie zbrodniarz, lecz my jesteśmy w matni co się zowie! Tych drzwi nawet sam diabeł nie jest w stanie poruszyć! Patrz się pan, te drzwi opadły z góry.
— No dobrze — odezwał się przodownik dziwnie zmienionym głosem — lecz jaka siła potrafiła je spuścić?
— Bóg jeden wie! Chyba te drzwi mają tam w górze jakiś mechanizm, że jeden człowiek potrafi nimi władać... Inaczej trzebaby na to co najmniej ze stu chłopów, a tu na pewno znajduje się tylko ta jedna kanalia...
— Zatem co z nami?
— Też się pan pyta! — syknął pełen wściekłości ajent. — Jeśli ten blok podniesie pan do góry, to wyjdziemy na wolność. W przeciwnym razie i to jedno jest pewne, trzeba nam czekać w tej cuchnącej pułapce zmiłowania boskiego... Ostatecznie pomoc chyba nadejdzie, tylko pytanie — kiedy? I naturalnie, jeżeli do nas trafi, usłyszy nasze głosy, i potrafi uporać się z tym blokiem wcześniej zanim nas głód nie powali na ziemię... W każdym razie nie nastąpi to rychło!
— E, co pan mówi! — szepnął przerażony przodownik, któremu dom i dzieci przypomniały się właśnie.
— To, co pan słyszy. Tak, panie, mamy do czynienia z bardziej piekielnym graczem, niż się nam to zdawało. Ten Belzebub nie wlazł w owe podziemia dla jakowejś drobnostki, albo z grzeczności dla nas, lecz musiał mieć w tym cel... I tak piekielnie manewrował, aż nas zwabił do sieci.
Bezradny i wprost osłupiały przodownik wsparł się o mur ramieniem i spoglądał boleśnie na kamienną zaporę. Ajent oparł się również, pozornie jednak czy istotnie zdał się nie tracić animuszu. Pies tylko nie przejmował się wcale tą fatalną przygodą i usiadłszy spokojnie, przyglądał się ciekawie zmienionym minom więźniów, do których, nie wiedząc o tym, sam również się zaliczał.
— Teraz sobie mogę śmiało zapalić — rzekł ajent po chwilowym milczeniu i zapalił łakomie papierosa. — Pan również niech zapali, póki starczą zapasy.
Przodownik, nic nie mówiąc, wziął papierosa i zapalił.
— Jeśli się coś nie stanie — jął mówić dalej ajent — to i tego nam zbraknie. Chleba ani wody nie mamy, po tym się skończą baterie latarek, nawet i te, jakie mamy w zapasie, aż wreszcie trzeba będzie po ciemku ogryzać palce z głodu... Ten zbój na pewno nie przyniesie nam strawy... Pan jest osobą tęgą, to starczy sobie pan na dłużej, lecz ze mną będzie gorzej, bom suchy niby patyk...
— Ee, takie żarty!
— Ot, pokpiwam sobie, bo co mam robić, płakać? Psiakrew! — zaklął ze złością — tchórzem nie jestem i lubię mocną, pełną wysiłku grę, jednak ten dziki wampir wziął nas na kawał jak się patrzy! Widać, że on w tych lochach jest jak u siebie w domu. Proszę, posiada nawet takie kunsztowne drzwi! Prawdopodobnie może on nawet mieszka tutaj z tą tajemniczą „białą panią“?
Przodownik, jakby tego nie słyszał, rzucił realniejszą uwagę:
— Trzeba było jednakże udać się w lewy chodnik...
— Ha! Któż to przewidział? Zresztą i w lewym jest taka sama bramka, jakich chyba używają w piekielnych korytarzach. Słowo daję, na wszystko byłem gotów, przypuszczałem najgorsze niespodzianki, pogoń, czy walkę wręcz, lecz aby nas tak zamknąć, tak wziąć na kawał, to przechodzi pojęcie! Kto mógł pomyśleć, że te nędzne ruiny posiadają dotychczas podobne czarcie wrota? Faktycznie, w głowie mi się nie mieści!
— Trudno, jednak coś radźmy, bo przecież chyba nie damy się zagłodzić — szepnął głucho przodownik.
— Ano to radźmy... Wobec tego powróćmy jeszcze do tamtej barykady, może będzie łatwiejsza do odwalenia.
Wrócili, raz jeszcze oglądając po drodze ściany oraz sklepienie, czy przypadkowo nie czeka na nich jaka nowa niebezpieczna przynęta. Mając aż taki dowód podstępu tajemniczego zbója, należało obecnie mieć się na każdym kroku na baczności. Aliści mury nic zgoła nie zdradzały — słowem, tworzyły jednolitą caliznę, jeden ceglany, pleśnią okryty masyw.
Okazało się wkrótce, że zawalone przejście trwa niewzruszenie, jakby wprost cała góra rumowiska runęła na to miejsce. Nie było mowy, aby poruszyć choćby jednym kamieniem, gdyż tak potężny ciężar je przygniatał.
Wyraz twarzy ajenta spoważniał teraz na ten widok, a nawet pies, jakby zrozumiał wreszcie co się stało, zaskomlił bojaźliwie.
— Żart żartem — wyrzekł po chwili ajent — ale jesteśmy w takiej klatce, z której nie wychodzi się tak łatwo, jeśli w ogóle nie jest to żywy grób... — Widząc jednakże, jak przodownik truchleje coraz bardziej, oraz będąc z natury skłonnym do ironicznych uwag choćby z samego siebie, uśmiechnął się bladawo. — Nie ma innego wyjścia, jak tłuc łbami o mur... Czasu mamy aż nadto, bowiem komisarz, nie wiedząc, co się stało, długo się będzie zastanawiał, zanim wyśle ratunek. Po prostu będzie czekał i czekał.
— Cicho! — szepnął nagle przodownik, kładąc palce na ustach.
Coś, jakby kroki przytłumione dały się słyszeć na powierzchni sklepienia.
Z bijącymi sercami wsłuchano się w te tajemnicze szmery. Po chwilce odczuto dość wyraźnie stąpanie ludzkich nóg. Chód ten słyszano tuż nad sobą, jak gdyby po pułapie, który tworzył grube sklepienie lochu. Absolutnie odgłosy owe nie mogły dochodzić kędyś z powierzchni wysokiego kopca „Grodziska“, lecz tylko wewnątrz musiały mieć przyczynę. Nie ulegało przeto wątpliwości, że ponad tym sklepieniem znajduje się również jakowyś korytarzyk, wiodący do mechanizmu owych kamiennych drzwi, opuszczających się do dolnego chodnika.
Po upływie może dwu minut echa kroków poczęły cichnąć, jakby się oddalały, wreszcie zgłuchły zupełnie.
Ajent wraz z przodownikiem nie dowierzali jednak owej ciszy i stale oświetlali sklepienie ponad sobą, czy przypadkowo zemsta zbója nie gotuje im znowu jakiej czartowskiej niespodzianki. Patrzono z natężeniem, czy się nie poruszy gdzie cegła lub wmurowany w ścianę kamień i czy w otworze nie zachichocze ironiczny głos potwornego draba. Jednak nic nie zakłóciło ciszy, iż się zdawało, że wszystko, oprócz głośnego bicia serc, zamarło i zastygło w niezmąconą głuszę.
— Odszedł — ozwał się wreszcie ajent. — Widocznie upewnił się piekielnik, że oba wyjścia zamknięte są na amen i poszedł na śniadanie do swojej „białej pani“.
— E, pan tylko żartuje, podczas gdy sprawa jest więcej jak poważna — odrzekł nadąsany przodownik.
— Właśnie, że nie żartuję! Kto tak jak ten wcielony diabeł zna te podziemia, kto umie władać taką czarcią zasuwą, jak owe drzwi ważące ze trzy tonny, kto tu się czuje jak pan u siebie w domu, a wreszcie od lat kilku napada i morduje bezkarnie — to chyba przyzna pan, że może być z duchami w jak najlepszej przyjaźni... Powiedz pan sam, czy nie?
Przodownik nic nie odrzekł, gdyż coraz bardziej czuł się bezradnym i przygnębionym położeniem bez wyjścia. Do tego denerwował go stale półżartobliwy głos ajenta, jak gdyby nie rozumiał, że właśnie tego doświadczonego wywiadowcę ogarniała wprost wściekłość, iż dał się złowić w matnię i dlatego szukał upustu w ironii i drwinach.
— Zabrakło panu odpowiedzi? — zapytał znowu nie zrażony milczeniem. — Oczywiście, bo na tym wszystkim chyba czart jeden się wyznaje. Słuchaj pan dalej: te zamkowe ruiny znajdują się w pańskim rejonie, są niemal pod samym nosem posterunku — i nic pan o tym, co się w tych lochach mieści, nie wiedział ani słowa... Jakie to dziwne!
— Bo nikt do tych lochów nie wchodził i całe to „Grodzisko“ nie obchodziło mnie zupełnie, tym bardziej, że nikt i nigdy nie szukał tam kryjówki. Strachy, bajki, legendy, brałem za zwykłą fantazję prostaków, a skarbów również nie pragnąłem poszukiwać w podziemiach. Zresztą pełnię tu służbę dopiero od miesiąca — usprawiedliwiał się przodownik.
— Mniejsza już o to, to tylko mnie uderza, że nikt się nie pokwapił zajrzeć tu głębiej i że obchodzono to wzgórze jak zagazowane i naprawdę pełne upiorów... Widzimy teraz, że nie jest ono tylko zewnętrzną kupą gruzów, sterczących resztkami baszt i murów, lecz że tu zbrodniarz ma zapewne stałą swoją kwaterę w okresie krwawych, zagadkowych napadów i że z tymi lochami coś niechybnie go łączy. W każdym razie nie ukrył się tu przypadkowo, ale uczynił to celowo, ażeby zakpić z policji i wciągnąć ją w zasadzkę. Nie zdaję sobie sprawy, co myśli dalej z nami zrobić, może poczeka jeszcze na pozostałą resztę z komisarzem na czele, ale to wiem na pewno, że mamy do czynienia z niezwykle groźnym przeciwnikiem i że wyswobodzenie nasze będzie niezmiernie trudne, jeśli w ogóle ten piekielnik nie myśli nas zagłodzić, potorturować po swojemu, albo nie zadusić jakimś gazem... Przecież i to możliwe!
Po ciele przodownika przeszedł lodowy dreszcz. Co prawda, nie był człowiekiem aż tak dalece bojaźliwym, jakby się zdawać mogło, tylko stale wspomnienie żony i trojga małych dzieci tak go rozpacznie nastrajało.
— Nie ma co stać bezczynnie, ale trzeba coś radzić — odpowiedział bezdźwięcznie. — Ja myślę, panie wywiadowco, aby wystrzelić i dać w ten sposób znać o sobie. Może usłyszą echo i myśląc, że to walka ze zbójem, nadejdą nam z pomocą.
— Owszem, sam to w tej chwili rozważałem. Na razie nic nam innego nie zostaje, jak alarmować tamtych.
Postąpił naprzód kilka kroków i skierowawszy browning w ziemisty grunt chodnika, pociągnął cyngiel.
Rozległ się rozdzierający uszy huk, tym przeraźliwszy, że pomieszany z echem dławiącym się wśród zamkniętej i niewielkiej przestrzeni.
Pies zaskoczony tak niespodziewanym strzałem, zerwał się z ziemi i bojaźliwie ukrył się za przodownika. Nikt jednak teraz nie zwracał nań uwagi, bowiem słuch ludzi łowił skutek wystrzału.
Jakoż w lochach poza skalnymi drzwiami rozległo się echo wprawdzie słabe i nieco przytłumione, jednak wystarczające może, aby dotrzeć do uszu ludzi stojących u wejścia do podziemi. Góra cała drżała lekko w posadach, jak drży ziemia od dalekiego gromu.
— Sądzę, że usłyszano nas na pewno — odezwał się przodownik, którego wystrzał znacznie podniecił i napełnił otuchą.
— Ano, wkrótce to zobaczymy. Nim jednak podniosą się jakoś owe przeklęte drzwi, czy je rozbija kilofami, upłynie sporo czasu w tym ohydnym zaduchu. Wobec tego siadajmy, a co ważniejsze, oszczędzajmy na świetle. Kto wie, może bardziej się przydać, aby po ciemku nie żegnać się ze światem.
Gasząc latarkę, spoczęli na zwilgotniałej ziemi i poczęli wzajemnie udzielać sobie różnych uwag. Bądź co bądź, sprawa pomimo wszystko przedstawiała się groźnie i nie mogła rokować rychłego uwolnienia. Jeśliby bowiem nie zdołano podźwignąć drzwi ku górze, należało wyszukać odpowiednie kilofy i wykuć w bloku otwór, co razem wziąwszy, wymagało wiele godzin zachodu i utrudnionej pracy.
Można było tak myśleć, gdyby wszystko szło przypuszczalnym torem, lecz nuż rafinowany zbrodniarz przeszkodzi tym zamiarom?
Wszakże zamykając ich tutaj, przewidział chyba wszystko i zabezpieczył należycie złowionych więźniów, jak i własną tajemniczą osobę.
Upłynęło około pół godziny, lecz spodziewana pomoc jakoś nie nadchodziła. Zdecydowano się zatem na drugi wystrzał, tym razem z karabinu, aby wywołać jeszcze głośniejsze echo. Lochy zamamrotały znowu zgmatwanymi głosami i uciszyło się grobowo.
Zniecierpliwienie więźniów wzrastało z każdą chwilą. Pomoc, jeśli zrozumiała te strzały, winna była już nadejść. Każda minuta jęła się teraz przedłużać w nieskończoność i myśli jeńców nastrajać coraz czarniej.
— Licho nadało! — odezwał się przodownik. — Pan komisarz jest widać pewny, że zbój zabity lub raniony i niecierpliwie czeka na nasz zwycięski powrót.
Drugi wystrzał powinien go objaśnić, że sprawa nie przedstawia się łatwo, że zbój się broni lub ucieka, wreszcie, że sam strzela z zasadzki, zatem tym bardziej potrzeba nam pomocy. Będąc na miejscu pana komisarza, rozkazałbym natychmiast ruszyć do wnętrza obu strażom i wziąć w ten sposób draba we dwa ognie. Przecież to jasne, że tu na wiwat nikt nie strzela.
— Może jeszcze wystrzelić? — spytał niecierpliwie przodownik.
— Owszem, strzelaj pan zdrów, jednak trzeba zostawić sobie ze dwa naboje... Nie rozumie pan, po co? Rzecz prosta, że dla siebie, kiedy nie przyjdzie pomoc, lub nie potrafi uporać się z tą skałą. Przecież o wiele lepiej palnąć sobie w łeb, niż przez dni kilka zaglądać śmierci w ślepia...
Przodownik nic nie odrzekł, tylko westchnął głęboko. Myślał nad czymś przez chwilę, wreszcie odwiódł bezpiecznik i palnął w ciemność lochu.
Ajent poświecił po sklepieniu, z którego z powodu wstrząsu posypała się piarga, lecz zaraz zgasił światło.
— W takiej piekielnej celi tylko taki deszcz pada — wyszeptał ironicznie. — Szkoda, że nie mamy armaty, bobyśmy wreszcie zrobili jaki otwór...
Przodownik milczał, po czym i ajent zamilkł. Pies tylko wciąż się o coś dopytywał skomleniem, lecz nikt nie miał ochoty wdawać się z nim w rozmowę.
Słaby dopływ powietrza czynił tę i tak już ciężką atmosferę jeszcze bardziej nieznośną. Można było przypuszczać, że wreszcie nie starczy tlenu dla ludzi oraz psa i że śmierć wcześniej się pojawi, niż się to mogło zdawać.
— Dlaczego pan tak sapie? — przerwał ciężkie milczenie wywiadowca.
— To pan nie czuje, że tu coraz trudniej oddychać? My się tu przecież udusimy!
— Nic nam innego nie zostaje, jak oddychać oszczędnie... jedynie nosem...
Przodownik przygryzł wargi, podczas gdy wywiadowca zapalił papierosa.
Po jakimś czasie spojrzano na zegarek: upłynęła godzina od pierwszego wystrzału. Bezwarunkowo pomoc winna była już nadejść! Czyżby nie usłyszano echa? A może u wylotu nad Wisłą, piekielnik będąc pewny, że ubezwładnił pogoń — wpadł w ręce wartownika? Bo skąd mógł wiedzieć, że obława na niego jest liczniejsza i że oba wyloty lochów są uważnie strzeżone?
Podobne myśli jęły nachodzić wywiadowcę, lecz równocześnie coraz większe zwątpienie przygniatało mu serce.
Naraz, gdy już bezradnie gubiono się w najsprzeczniejszych domysłach, grobowa cisza lochów jakby się ożywiła.
Zaświecono latarkę i przyłożono uszy do zimnych ścian chodnika. Słuchano z natężeniem, wprost całą duszą.
Jakoż istotnie, nie było to złudzenie, lecz oddalony szmer, jakby stąpanie ludzkich nóg.
— Na pewno ktoś się zbliża... tylko pytanie kto? — wyszeptał wywiadowca.
— Ja myślę, że to pomoc... słychać wyraźnie więcej stóp.
Nadsłuchiwali dalej, podczas gdy serca waliły im jak młotem.
— Zda się, że są już tutaj, gdzie się rozwidla chodnik — zauważył uradowany ajent. — Panie, stukaj pan teraz kolbą w tę kamienną zasuwę! Silniej, silniej, bo muszą nas usłyszeć i nie zbaczać na lewo!
Przodownikowi nie trzeba było tego powtarzać kilka razy, gdyż w jednej chwili dorwał się mocno kolbą do tych piekielnych drzwi.
Po chwili ktoś się z drugiej strony zatrzymał.
— Hallo! Czy pan komisarz? — zawołał głośno wywiadowca.
— Niech pan komisarz przyłoży ucho do tej szczeliny pomiędzy murem a tymi drzwiami kamiennymi. Słyszy pan dobrze?
— Słyszę.
— Otóż ten czart wcielony zamknął nas tutaj owym blokiem. Dalsze przejście również odcięte... Wiem jednakowoż, że ponad nami jest jakiś dostęp do mechanizmu owych spuszczanych z góry drzwi... Trzeba się zatem wrócić aż do miejsca, gdzie się rozwidla chodnik, wejść w jego lewe ramię i stamtąd w jakiś sposób odszukać wejście do tej zasuwy. Nie uda się jej podnieść, to trzeba zawołać ludzi i kilofami ten blok rozbić! Pośpiech konieczny, bo my tu ledwie oddychamy! Uważajcie jednakże na każdą piędź sklepienia, bo i tam są może takie ślepe drzwi. My te drzwi oto wzięliśmy również za zwykły blok wmurowany w sklepienie... Ilu tam ludzi jest z panem komisarzem?
— Jeden posterunkowy, zaś drugi z chłopem weszli w chodnik od Wisły. Więc drab tu jest na pewno?
— Pewnie, że jest, jeśli nas tak urządził! Przed godziną słyszałem jego kroki nad nami.
— Zatem czekajcie! — odrzekł komisarz i udano się cicho we wskazanym kierunku.
Podczas gdy wstępowano w lewą odnogę lochu, tam na górze, na powierzchni „Grodziska“ w gęstych krzakach głogu i tarniny poruszyła się trawa i w kilka sekund później zapadła się wraz z ziemią. W otworze o łokciowej średnicy ukazała się głowa, kanciasta, porosła rudym, szczecinowatym włosem... a wreszcie oczy sępie z piętnem dzikości i zwierzęcego blasku — i te poczęły czujnie rozglądać się wokoło.
Po chwili z owej jamy wydostały się nadmiernie duże bary, kościste i przygarbione nieco, wreszcie wypełzła cała postać z kajakiem w potężnej łapie i powalanym ziemią białym płaszczu.
Wielka postać złoczyńcy wyprężyła się teraz niby cielsko jaszczura po opuszczeniu niewygodnej pieczary, podczas gdy dzikie ślepia patrzały nadal na podnóże „Grodziska“. Z policji nikt tam już nie stał, natomiast czuwała liczna gromada chłopów, uzbrojona w kije i widły. Oczy wszystkich spoglądały w otwór wiodący do podziemi, oczy zawzięte i żądne krwawej pomsty. To samo pewnie musiało być u wylotu nad Wisłą, jednak gęste i wysokie zarośla zasłaniały zupełnie czyhających mścicieli.
Koścista twarz zbrodniarza wykrzywiła się śmiechem, ukazując w szerokich ustach rzadkie, sczerniałe zęby. Wyraz tego cynicznego uśmiechu był wprost ohydny, napiętnowany zwyrodnieniem, odrażający. W ogóle z całej owej postaci biło coś zwierzęcego, coś, co mroziło krew w żyłach i odpychało jak od gada. Budowa ciała była raczej podobna do goryla, niżeli do człowieka. Znamionowały to kabłąkowate bary, z których wyrastały niezwykle długie ręce, wreszcie kształt głowy o małym, zwężającym się czole i szczękach wysuniętych do przodu. Nos płaski, krótki, osadzony nad wargą wypukłą i szeroką, dopełniał podobieństwa tego jak gdyby małpoluda. W każdym razie tajemniczy osobnik przedstawiał typ siłacza, a co ważniejsze — notorycznego, o najniższych instynktach przestępcy i zbrodniarza, jaki spotyka się dość rzadko nawet w najosobliwszych kartotekach nowoczesnej kryminologji. Z jakiej sfery mógł ten człowiek pochodzić — trudno było osądzić, przypuszczało się tylko, że wprost chyba z jak najgorszej meliny, gdzie wszelkie zło pławi się w zbrodni i występku.
Gdyby tego potwora zobaczyć w jakiej miejskiej spelunce, albo w bandyckim gnieździe Chicago czy Paryża, byłoby rzeczą poniekąd zrozumiałą, skąd jednak tu się znalazł i co go od lat kilku przywodzi do Nadbrzezia, do owej cichej, od miast odległej wioski i co go wreszcie łączy z tymi starymi ruinami zamczyska — trudno było odgadnąć. Wszak krew niewinną, jeśli tej tylko pragnął, mógł znaleźć wszędzie, dlaczego zatem wydawał wyrok na ofiary z Nadbrzezia i pieczętował swoje zbrodnie tym tajemniczym znakiem?
Po chwili wciąż uśmiechnięta twarz złoczyńcy podźwignęła się wyżej i równocześnie cielsko wsparło się na kolanach. Teraz oglądał się za siebie i badał przestrzeń, czy wolna do ucieczki. Wstrętne oblicze jeszcze się szerzej uśmiechnęło, — przestrzeń była zupełnie wolna, gdyż wszyscy ludzie czuwali u wejścia do podziemi. Odetchnął z ulgą.
Klęcząc, wdział na siebie płaszcz i do jego kieszeni przełożył browning z marynarki.
Jeszcze raz się obejrzał, po czym wyciągnął się na ziemi i jął ostrożnie, niby wąż, wyczołgiwać się z głogu ku przeciwnej od ludzi spadzistości „Grodziska“.
Gdy minął już zarośla, przykucnął znowu i nakrył głowę sfałdowanym kapturem. Rzecz zrozumiała, twarz taką należało ukrywać, bo kto raz ją zobaczył, ten już do śmierci nie wygnał jej z pamięci. A te ślepia... te urzekały chyba swe ofiary, jak urzekają straszliwe oczy indyjskiego pytona, albo olbrzymiego pająka.
Zarzuciwszy z kolei na rozłożyste plecy rzemienie złożonego kajaka, ruszył pochyło ku nizinie, porosłej bujnym łanem pszenicy. Jeszcze raz jeden rozejrzał się wokoło, a nie spostrzegłszy żadnej ludzkiej postaci, wpadł w gęste zboża i sunął przez nie zgarbiony przez jakie trzy stajania, po czym, zdyszany, znacznie wolniejszym krokiem zboczył ku nadrzecznym zaroślom. Tu czuł się już bezpieczny, dziko uradowany, że wystrychnął na dudka policyjną obławę, że zwabił ją w zasadzkę, z której tak łatwo nie wydobędzie się na wolność, jeśli w ogóle śmierć jej tam nie nadybie.
Po jakiej pół godzinie na falach Wisły ukazała się łódka i poczęła się raźno poruszać z biegiem rzeki. To krwawy wampir opuszczał okolice swojej ostatniej zbrodni, gubiąc za sobą wszelkie ślady i zostawiając pośród ludzi swą nieuchwytną i pełną grozy marę.



III

Tymczasem dwóch policjantów, zdążających chodnikiem od strony Wisły, spotkało się w podziemiach z komisarzem i jego pomocnikiem. Na całej drodze nie spotkano nic takiego, coby budziło podejrzenie, a tym bardziej spodziewanego zbója. Wobec tego należało przypuszczać, że zbrodniarz znajduje się powyżej w jakimś korytarzyku, o którym wspominał wywiadowca. Wszak nad sklepieniem słyszał wyraźnie stąpanie nóg i tam widocznie jest jakaś dźwignia do tych kamiennych drzwi. Wszystko więc za tym przemawiało, że tajemniczy łotr, z dwóch stron od razu zaatakowany, tam się w ostateczności ukrył i oczekuje na śmiertelną rozgrywkę.
Rozumowanie było proste, w rzeczywistości jednak sprawa poczęła się zaciemniać, a to z tego powodu, że nie było zupełnie żadnej odnogi od głównego chodnika, w którym się znajdował, a z którego winno prowadzić wejście do owych drzwi. Szukano choćby niewielkiego przesmyku, być może zasuniętego głazem, lecz nadaremnie. Tu i ówdzie widniały w ścianie wcale poważne wyrwy, jednak tak zawalone rumowiskiem, że nie zdradzały zgoła świeżo zrobionej barykady. A przecież tu gdzieś w pobliżu musiało być to przejście, bowiem położenie komory, w której znajdowali się przodownik z wywiadowcą tu właśnie tego kazało się domyślać, tym więcej, że grobowa piwnica, pełna piszczeli i pordzewiałych kajdan, nie posiadała wcale najmniejszego otworu, prócz jedynego przejścia, przez które przedostali się tutaj. A więc co teraz począć, czy brać się do odwalania rumowiska?
Jak długo jednak może potrwać ta praca i czy wyda pożądany rezultat?
Po chwilowej rozwadze komisarz podszedł znowu do uwięzionych ludzi, aby zasięgnąć od nich bliższych informacyj dotyczących zawalonego przejścia. Niestety, tak przodownik, jak i wywiadowca, nie znając wcale lewego korytarza, nie dali w tym kierunku żadnego wyjaśnienia i tylko przypuszczali, że zbój musiał wejście zawalić, barykadując się w ten sposób. Po krótkiej naradzie stanęło wreszcie na tym, aby bezzwłocznie wysłać posterunkowego do wsi po konieczne do rozbicia kilofy, zaś pozostali mieli się zabrać do odwalania rumowiska. Tak też bez straty czasu uczyniono.
Przodownik z wywiadowcą usiedli znowu na wilgotnym klepisku, zdenerwowani już nie tyle więzieniem i gryzącym powietrzem, ile niepowodzeniem w tej przeklętej aferze. Wchodząc w podziemia zdawało się im wszystkim, że sprawcę lada chwila uchwycą, że żadną miarą już im stąd ujść nie może, że wyciągną stąd trupa, jeśli zbrodniarza nie da się żywcem ująć, a tymczasem zbój igrał z nimi dalej, jakby był pewny, że owe lochy zabezpieczają go całkowicie. Wreszcie któż zgadnie, jakie im przyjdzie zwalczać jeszcze przeszkody i czy z jakowego ukrycia nie powita ich śmiertelna siejba kul?
Podczas gdy wywiadowca ironizował na ten temat, co do rozpaczy doprowadzało przodownika, komisarz z pomocnikiem już odrzucili sporą kupę kamieni i pozlepianych cegieł, nie pojmując zupełnie, jakim sposobem ten piekielnik mógł zatarasować otwór. Oczywiście, można to było zrobić tylko z góry, odwalając potężny kawał muru, wymagało to jednak bardzo długiego czasu, a tego zbrodniarz do tej chwili nie zużył. Jedynie chyba dynamitem mógł rozwalić złom muru ponad wejściem, lecz i to było nie do wiary, albowiem nie słyszano najmniejszego wybuchu.
Przerzucając najrozmaitsze przypuszczenia, pracowano zawzięcie, stopa po stopie posuwając się naprzód. Pewność, że za tą barykadą ukrywa się osaczony i zwyrodniały potwór, dodawała im siły i wzbudzała coraz większą zawziętość.
Upłynęła długa i mozolna godzina. Ze wsi z kilofami nie powrócono do tej pory, widocznie musiały być trudności w wyszukaniu odpowiednich narzędzi. Zniecierpliwienie więźniów wzrastało z każdą godziną, jedynie tylko pies zwinął się w kłębek i najspokojniej zasnął. Ludzie zgromadzeni u podnóża „Grodziska“ posiadali na trawie i czekali wytrwale na wynik długich poszukiwań. Wiadomość, co zbój uczynił z ajentem oraz przodownikiem jeszcze ich bardziej podniecała i napawała zemstą. Zbrodniarz urastał w ich bujnej wyobraźni do rozmiarów już nie okrutnego mordercy, lecz wprost nieludzkiego potwora.
Minuta po minucie wlokła się niby żółw, podczas gdy słońce wzbijało się coraz wyżej na błękitny strop niebios, jasne i obojętne na wszystko, co się wokół „Grodziska“ i w jego wnętrzu dzieje.
Naraz na ręce komisarza posypały się drobniejsze gruzy, co nasunęło przypuszczenie, że rumowisko już się kończy.
Jakoż istotnie po odwaleniu jeszcze kilku niewielkich głazów, oczom policjantów ukazał się podłużny otwór, dość stromo prowadzący ku górze. Oświetlono go dobrze, zachowując największą ostrożność.
Wsparci o mur oczekiwali chwilę, aby wypocząć po ciężkiej pracy i skupić myśli do dalszego działania. Tak teraz miała rozpocząć się ostateczna rozgrywka.
Odetchnąwszy cokolwiek, komisarz pierwszy począł się wspinać do pochylni, posiadającej resztki spróchniałych schodów. Przodownik z bronią gotową do wystrzału posuwał się tuż za nim.
Po jakich pięciu metrach otwór kończył się nagle i znowu oczom komisarza ukazała się dość obszerna komora o kamiennym sklepieniu. Zanim wszedł do niej, oświetlił ją uważnie, trzymając równocześnie wyciągnięty rewolwer.
W komorze jednak było pusto.
Jednak nie zrażał się tym wcale, widząc w ścianie komory przedłużenie chodnika. Widocznie zbrodniarz cofał się stale w głąb.
— W tej komorze winna być jakaś dźwignia do tych kamiennych drzwi — zauważył półszeptem. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że znajdujemy się obecnie nad zamkniętym chodnikiem. Pan na wszelki wypadek niech pilnuje tego następnego otworu, a ja zorientuję się w owej zagadkowej komorze.
Przodownik, postępując na palcach, wykonał polecenie. Teraz komisarz mógł spokojniej rozglądać się dokoła. Jakoż niemal od razu dostrzegł w murze rodzaj wykutego okienka, a w nim kończynę zerwanego łańcucha, który opadał w dół jak gdyby rynną. Kończyna ta była przewleczona przez grubą i pordzewiałą sztabę, pod którą znów wiodła w murze druga rynna, lecz już poziomo. Na pozór to jakieś urządzenie wydawało się proste, ale zarazem zgoła niezrozumiałe.
Szukając dalej, już za wnęką dalej wiodącego otworu, znaleziono takie same okienko z podobnymi rynnami, lecz tu łańcucha już nie było. Dalsze badania nie dały najmniejszego wyniku i postawiły komisarza wobec niepojętej zagadki. W głowie nie mogło mu się mieścić, ażeby jeden człowiek mógł władać tymi skalnymi drzwiami, chyba, że przepiłował łańcuch, na którym były zawieszone i raz na zawsze opuścił je na dół. Czy jednak łańcuch w tej wilgoci, jaka tu wszędzie panowała, mógł przetrwać tyle wieków? Skąd zbrodniarz wiedział o tych kamiennych drzwiach? Gdzie znajduje się przestrzeń, w której te drzwi wisiały? Czy w głębi tego grubego muru? A może gdzieś powyżej jest rozwiązanie tego tajemniczego mechanizmu?
Dziesiątki pytań huczały w głowie komisarza, lecz stał dalej bezradny.
— To nic, na uwolnienie tamtych jeszcze czas — odezwał się nareszcie — w tej chwili jest najważniejszą rzeczą schwytać tego czarta. Trzeba nacierać dalej! — szepnął ze złością, gotów do bezwzględnego ataku na chyba już w pobliżu znajdującego się zbrodniarza.
Ruszono wolno dalszym chodnikiem, coraz to węższym i stale prowadzącym ku górze. Co kilka kroków spodziewano się znaleźć jakieś odgałęzienie albo kryjówkę zaczajonego piekielnika, jednakże chodnik nie miał wcale rozwidleń i tylko na jego mokrej ziemi znaczyły się wyraźnie ślady niezwykle dużych ludzkich stóp.
— Ślady zupełnie świeże — zauważył komisarz, w którego głosie czuć było silne podniecenie. — Teraz pójdziemy pojedyńczo, bo loch się zwęża coraz bardziej. Ja pójdę pierwszy, bowiem w takiej ciasnocie lepiej jest władać krótką bronią.
Jakoż po kilku krokach dalej chodnik stał się tak wąski, że nawet jeden człowiek musiał się z trudem przeciskać.
Ślady z powodu miękkiej ziemi pozwalały przypuszczać, że zbrodniarz wyciskał je przed chwilą i że tu już gdzieś blisko powinien się znajdować. Jednak po chwili strop chodnika tak bardzo się obniżył, iż trzeba było poruszać się na kolanach i rękach. Chodnik prowadził stale w górę i skośnie, co komisarza jęło poważnie zastanawiać. Czyżby było możliwe, by tak wysoko mogła jeszcze znajdować się jakaś tajemnicza komora, ostateczne oparcie dla przebiegłego zbója? Widocznie coś być powinno w tym rodzaju, jeżeli wiódł tam chodnik, a co ważniejsze, ten świeży trop.
Ciężka atmosfera podziemi jęła stopniowo stawać się coraz lżejszą, co jeszcze bardziej zastanawiało komisarza. Nie bacząc jednak na to, porał się dalej z zawziętością człowieka, który rzetelnie pojmuje swoje służbowe obowiązki i nie bacząc na życie, pragnie osaczyć potwornego szkodnika.
Naraz światło latarki jakby nieco przybladło. Świeże powietrze wionęło kędyś z góry, oraz dało się odczuć miłe, łagodne ciepło.
— Cóżby to było?
Minięto jeszcze jeden zakręt i równocześnie w oczy komisarza uderzyło słoneczne światło... Zdumiał się niepomiernie, bowiem przygotowany był na wszelkie niespodzianki, tylko nie taką, z jaką się spotkał właśnie.
Milcząc, postąpił jeszcze kilka kroków i wsunął głowę w otwór, zarośnięty wokoło wysoką trawą i głogami. Jeszcze jeden wysiłek i znalazł się od razu na powierzchni „Grodziska“. W pierwszej chwili oślepiło go światło i świat otwarty, opromieniony słońcem.
Stał osłupiały, nie widząc nawet jak przodownik wydostaje się z jamy. Ten również zrobił wielkie oczy, jakby sam sobie nie dowierzał i rzeczywistość brał za złudę.
Przez kilka sekund trwało ogłupiałe milczenie. Zdawało się, że wszystkie cielesne władze nagle przestały działać tak w komisarzu, jak i w jego towarzyszu. Świeżo zerwana ziemia nad otworem aż nadto wyświetlała zagadkę. Tędy umknął złoczyńca, sobie tylko wiadomym wyjściem, które pośród tych gąszczy było nakryte darnią i porośnięte trawą.
Pierwszy komisarz przyszedł nieco do siebie.
— Wprost nie do wiary, jak nas ten diabeł wywiódł w pole! — odezwał się bezdźwięcznie.
— Proszę, tędy pełzł po trawie — wskazał przodownik — i owym stokiem zeszedł na dół. Gdyby był teraz pies, lecz pies zamknięty z wywiadowcą.
— A niech to wszystko piorun trzaśnie! — zaklął rozwścieczony komisarz. — Pierwszy raz w swoim życiu mam do czynienia z takim rafinowanym drabem! Pojęcie wprost przechodzi, jak on zna te podziemia! Nie ma dwóch zdań, że ten piekielnik jest tutejszy!
— Panie komisarzu, czy pójdziemy tym tropem? — spytał przodownik, przyglądając się śladom.
— Bez psa jest to już chyba beznadziejne, lecz niech pan idzie sam. Ja przede wszystkim zajmę się wyswobodzeniem tamtych.
Coś jeszcze zlecił podwładnemu i jął schodzić z pagórka w stronę wyczekujących ludzi.
Gdy minął krzewy, spostrzegła go gromada wartującego chłopstwa.
— Widzicie ludzie — ktoś nagle się odezwał — dyć to komisarz ku nam idzie.
— Przecież on wlazł do lochów! — zdziwił się drugi.
— No wlazł! — stwierdziło kilka głosów.
— A więc jakim sposobem wziął się teraz na wierzchu?
Nikt nie miał na to odpowiedzi, tylko zdziwione oczy wszystkich tkwiły w postaci komisarza, nie mogąc pojąć żadną miarą, skąd wziął się na „Grodzisku“.
Po chwili wyjaśnił im to sam komisarz, czyniąc ostre wyrzuty, że będąc tutejszymi, nie wiedzieli zupełnie jeszcze o jednym wyjściu, zamaskowanym w głogach.
— Panie konwisorzu, — jakiś chłop się odezwał — myśmy wiedzieli, że jest wejście od Wisły, no i to główne, przy którym czatujemy.
— Któż mógł wybadać, że jest jeszcze jedno pod wierzchołkiem? — rzekł drugi.
— A właśnie jest — przerwał gniewnie komisarz — i ten zbój się ulotnił, żeście go nawet nie spostrzegli! Gdyby nie wasze zapewnienia, byłbym obsadził całą górę wokoło i zbój w tej chwili byłby już w naszych rękach!
Chłopi jakby po części uznali własną winę, to też nikt już ku obronie nie chciał zabierać głosu. Wreszcie z za wylotu „Grodziska“ ukazało się kilku parobków z miejscowym posterunkowym, niosących dwa potężne kilofy, siekiery i oskardy. Długo czekano na ich powrót, zaczem komisarz wydał rozkaz do bezzwłocznej ratunkowej akcji. Ochotników do rozbijania drzwi kamiennych było teraz aż nadto, bowiem każdy, czując obecnie bezpieczeństwo i uzbrojoną policję, pragnął naocznie przyglądać się podziemiom, o których tyle nasłuchał się od dziecka.
Po chwili ośmiu silnych chłopaków z policją na czele udało się do lochu. Reszta gromady poczęła się rozchodzić, tak, że pozostali jedynie najciekawsi i ci popuszczali wodze fantazji, której treścią był straszliwy morderca, może mieszkaniec tych strasznych podziemi, a może nawet jaki zły duch, który tylko gdy dokonywał zbrodni, przybierał ludzką postać na siebie.
Upływała godzina za godziną i znacznie było już z południa, kiedy nareszcie wybiegł najsamprzód z lochu pies, a za nim reszta ludzi wydostała się z wnętrza na wytęsknione dzienne światło. Na twarzach wszystkich widać było zmęczenie, zaś stępione kilofy świadczyły najwymowniej, że twarda skała opierała się długo. Wyzwoleni więźniowie aż się zatoczyli od świeżego powietrza i rażących promieni, czego na tyle długich godzin pozbawił ich ten przeklęty piekielnik.
Pomimo jednak ogromnego znużenia, zacięty wywiadowca ruszył zaraz na wierzchołek fatalnego „Grodziska“, nie tyle, aby zobaczyć miejsce ucieczki zbója, lecz aby przy pomocy psa tropić go dalej.
Zapomniał, że mu dokucza głód, że usta wyschły mu z pragnienia, — wściekłość miotała nim jak burza i parła naprzód za złoczyńcą.
Niestety, po godzinie wrócili wszyscy pod „Grodzisko“ bez najmniejszego rezultatu: trop wcielonego diabła wywęszył pies wręcz świetnie, wskazał go przez pszenicę, po tym wiklinę do rzeki i tam nad wodą ślad się urwał. Nie ulegało wątpliwości, że nieuchwytny zbrodniarz stąd odpłynął kajakiem i jak duch przepadł, nikt bowiem nie widział żadnej łodzi na rzece.
Tak więc wszystko spełzło na niczym i zbój z osaczonej pułapki wydostał się na wolność, ażeby władzom bezpieczeństwa nie dać odetchnąć ani na chwilę.
Wieczorem cała policyjna obława wróciła do Nadbrzezia, po czym autem odjechano do miasta. Pozostał tylko wywiadowca, ale bez psa, gdyż w dalszych jego planach pies byłby mu ciężarem.
Aliści mimo różnych podstępów nie jemu było przeznaczone ujęcie tajemniczego zbója, lecz człowiekowi, który dziś cierpiał rozpaczliwie, który siedział przy łożu nieprzytomnej Anusi, nieszczęśliwej ofiary potwornego napadu, a tym człowiekiem czy też narzędziem w ręce sprawiedliwego Boga miał być wybraniec napół żywej istoty — Stach Kobyłecki. On miał ją pomścić, oraz wszystkie ofiary, z których wytoczył krew wraz z życiem ten zwyrodniały potępieniec.



IV

Wiosna pyszniła się całym swoim nieprzebranym bogactwem. Świat tonął w zieloności, rozbrzmiewał śpiewem niezliczonego ptactwa i kąpał się w promieniach przerozkosznego słońca. Zewsząd płynęła radość, przemożna chęć do życia i niepojęte upojenie, jakim dyszy każda kwietna gałązka, każda trawka i wysmukłe źdźbło zboża w pogodny dzień na wiosnę. Pracujące ręce wiejskich ludzi zdały się nie odczuwać znużenia, jakby i je porywał z sobą ten prąd twórczego uniesienia, ta wokół rozpulsowana radość, każąca zapominać, że pot oblewa czoła i że z nadmiernego wysiłku świat czasem w oczach pociemnieje. Wszelki smutek jakby gdzieś przepadł, jakby się rozwiał w błękicie niebios i rozkwieconych łąkach, lub jakby go przygłuszył niestrudzony śpiew skowronka i pasterskie piosenki.
Nawet w tak smutnej dotąd izbie Anusi Zaleśnianki ocknęło się wesele i igrało radośnie z blaskami południowego słońca, przeciskającego się przez gąszcz dorodnych mirtów, ustawionych na oknach.
Ona sama, do wczoraj jeszcze na wpół przytomna i mocująca się ze śmiercią, uśmiechnęła się również. Był to jej pierwszy uśmiech od dnia tego potwornego napadu, zwiastujący zwycięstwo życia nad czyhającą śmiercią, uśmiech szczęśliwy. Tak uśmiecha się jedynie wiosna, kiedy pokona martwą powłokę zimy, kiedy stopi ostatnie spłachcie śniegu i wybucha ciepłym oddechem pierwszy pierwiosnek lub stokrotka.
Oczy Stacha, siedzącego na zydlu obok łóżka, nie posiadały się ze szczęścia. Nareszcie Bóg łaskawie ulitował się nad tą nieszczęsną ofiarą, i przywrócił ją życiu. To ponad wszystko umiłowane dziewczę nie odejdzie od niego w tajemnicze zaświaty, lecz będzie żyło... będzie! Oto już się uśmiechają te chabrowe oczęta, tak słodko i przyjaźnie, jakby się błękitne niebo uśmiechało... Na policzkach, tak jeszcze wczoraj bladych, kwitnie lekki rumieniec... niewinne usta nabrały barw czereśni... rzekłbyś, że to róża rozkwita.
Wielogodzinna rozpacz Stacha rozpierzchła się bez śladu, zapomniał, ile przecierpiał i wylał gorzkich łez, ile strasznych obrazów przeszło mu przed oczyma. To jedno uśmiechnięte i radosne spojrzenie rozwiało teraz wszystkie wątpliwości i bóle i kazało zapomnieć o tych koszmarnych, jak wieczność długich nocach, w czasie których życie ukochanej dziewczyny zdawało się zamierać i gasnąć niby słaby płomyczek.
Patrząc obecnie na nią, czuł się jak gdyby odrodzony, jakby niezmierny ciężar spadł mu z ramion i balsam niewysłownie kojący rozlewał mu się w piersiach.
Od godziny już może rozmawiali ze sobą, więcej radością spojrzeń, więcej uczuciem wezbranym w oddanych sobie sercach, niźli słowami.
Szczęście Anusi było teraz bezbrzeżne, że właśnie, gdy po raz pierwszy spoglądnęła przytomnie — ujrzała obok siebie czuwającego cicho Stacha...
Pamiętała to również, że ile razy po omdleniu wracała jej mała iskierka świadomości, to zawsze oczy spostrzegły tę nachyloną ku niej postać, coś szepczącą żarliwie. Więc czuwał przy niej nieustannie... o jakiż on dobry i oddany, jaki kochający!
— Stasiu — wyszepnęła szczęśliwa i wyciągła doń rękę, podczas gdy druga tuliła do policzka małą wiązankę kwiatów polnych, jakich Stach jej dziś narwał. — Stasiu jedyny!...
Tyle w tym szepcie było miłości i uciechy, że serce siedzącego chłopaka omal nie wyskoczyło z piersi. Ujął podaną sobie dłoń i pieścił ją jak skarb.
— Anusiu moja najmilsza, — ozwał się drżącym ze szczęścia głosem — może cię słowa męczą?
Łzy radości zamgliły mu źrenice.
— Nie, nie — odpowiedziała cicho. — Tak mi jest dobrze i tak szczęśnie, że wnetbym nawet wstała...
— Och, lecz ta rana...
— Boli jeszcze, bo boli, lecz już inaczej... Już tak nie piecze w piersi... już rana prawie zaschła, i czuję, że się goi...
— Bogu niech będą dzięki, że taki miłosierny i uratował mi cię, Anuś...
— Mówiłeś, że tak źle było ze mną? Bo ja naprawdę nic a nic nie pamiętam...
— Miałaś wielką gorączkę i byłaś nieprzytomna. Dopiero wczoraj wieczór nastąpiła poprawa, jakby się cud stał jaki.
Uścisnęła mu rękę i nie spuszczała zeń spojrzenia.
— A tyś był ciągle przy mnie?
— No, jakżeby... jeszcze się pytasz? Jezu, przecież ja bym od ciebie nie mógł ani na chwilę odejść.
— Ja czułam to, ja wiem... Stasiu, do śmierci nie zapomnę ci tego!
— Bo ja do śmierci będę dla ciebie taki. Przecież ty jesteś moje słonko, moje caluśkie życie!
Anusia wiązkę kwiatów odłożyła na pościel i w obie dłonie ujęła krzepką rękę Stacha. Gdyby jej siły nie zabrakło, to byłaby z radością przycisnęła do piersi tę oddaną i tak jej wierną rękę, jednakże rana nie pozwalała jeszcze na to. Jęła ją przeto tylko głaskać i pieścić, patrząc mu w oczy całym ogromem swej dziewiczej miłości. O, bo kochała go bezbrzeżnie — nie tylko za to, że był piękny i młody, szlachetny, pracowity, że jej tę miłość przyniosło przeznaczenie, ale najbardziej za jego wierne serce i że ją właśnie wybrał z pośród tylu bogatych dziewcząt, ją biedną sierotę... że sam mając majątek, nie szukał sobie równej i odrzucał wszelkie ponętne swaty, mówiąc otwarcie: „Jedną Anusię mam i jeno z nią mi do ołtarza“... Jakże go zatem było nie miłować całym gorącym sercem, kiedy ta miłość przyszła sama, kiedy się narodziła tak, jak się rodzi wiosna, jak kwiat rozkwita lub się rozjaśnia ranna zorza...
— Stasiu mój złoty — odszepnęła mu słodko — i tyś jest dla mnie słonkiem i... wszystkim! wszystkim! Przecież ja tylko ciebie mam na świecie...
Stach dumał nad czymś chwilę, po czym rzekł z żalem:
— Boże, dlaczego ja we święto nie odprowadziłem cię do domu? Naprawdę, z głowy mi wyjść nie może, żeś poszła sama... Gdyby tak było, byłabyś unikła nieszczęścia, bo ja bym tego zbója na proch roztarł!
— Stachu, nie masz pojęcia, jaki to potwór... Już mnie coś tknęło, gdym drzwi zastała niezamknięte. Myślę, pewnie złodzieje dostali się do izby, wchodzę co prędzej, rzucam okiem dokoła i co tylko próg przestąpiłam, gdy nagle staje przede mną straszna, zakapturzona postać i zanim miałam czas zakrzyknąć, nóż mi zamigotał w źrenicach, uczułam cios okropny i naraz runęłam na podłogę...
— Matko najświętsza! — wyrwało się z ust Stacha i twarz przybladła mu z przejęcia. — Więc mówisz, — spytał po chwili — że miał na głowie kaptur?
— Tak, twarz miał zakrytą.
— I o nic cię nie pytał, tylko z miejsca ugodził w piersi nożem?
— Tak...
— Wysoki był ten zbój?
— Och, ogromny!
— I nigdyś w polu, albo gdzie indziej nie widziała podobnego człowieka?
— Nigdy, Stasieńku. Ja nie wiem, ale on chyba skądś z daleka i taki, że nie umiem powiedzieć...
Pięść Stacha zacisnęła się gniewnie.
— Żebym miał nogi po kolana uchodzić, tak muszę go odnaleźć! — wyrzekł z zawziętością.
— Stachu, on by cię zabił — lękliwie ozwała się Anusia — to chyba jakiś czart.
— Pewnie, że musi być niesamowitym piekielnikiem, jeśli z podziemi potrafił uciec policji, lecz ja się go nie zlęknę! Biada mu, bo ja czuję, że on wpadnie w me ręce!
W chwili, gdy w izbie powyższa toczyła się rozmowa, pod Anusiną gruszę rosnącą za stodołą przyszedł stary, zgarbiony żebrak i odłożywszy kostur, oraz zrzuciwszy z ramion torbę, siadł strudzony na trawie.
Odsapnąwszy cokolwiek, dobył z zanadrza postrzępioną kraciastą chustkę i jął ocierać spocone czoło, na które opadły siwe kosmyki włosów. Dziad ten, tak z ruchów, jak i całej postaci, przedstawiał się typowo i bardzo sympatycznie. Siwe włosy, podobne do zbielałych konopi, spadały mu spod słomkowego o wielkim rondzie kapelusza na plecy i ramiona, a także płowa broda sięgała niemal pasa.
Staromodna płótnianka, wyświechtana i pełna dużych łat, okrywała mu ciało, zaś lniane portki i szmaciaki na stopach dopełniały reszty tego ubogiego odzienia.
Starzec ów przywlókł się do Nadbrzezia dopiero wczoraj nad wieczorem, dążąc, jak mówił, z Częstochowy do Leżajska.
Wszedłszy do wsi, wstąpił do kilku chat po drodze, wreszcie zahaczył o dom Anusi Zaleśnianki.
Siostra Stacha, czuwająca podówczas przy chorej, opatrzyła z polecenia Anusi przybysza kromką chleba i sera, jednakże dziad, widać bardzo strudzony, poprosił o chwilę odpoczynku i usiadł na nalepie. Dziewczęta nie sprzeciwiały się bynajmniej, owszem, uraczyły żebraka jeszcze garnuszkiem mleka. Uradowany starzec podziękował gorąco, a wypróżniwszy garnek, wydostał z torby dwa medaliki z wizerunkiem Najświętszej Matki Częstochowskiej i podarował je dziewczętom.
— Przyjmijcie — mówił — sam biskup je poświęcał i mają w sobie wielką moc. Wyzdrowiej jak najprędzej, dobra gołąbko, a ty nigdy nie choruj — dodał, zwracając się do każdej.
Dziewczęta przyjęły miłe upominki i jeszcze z większym zaufaniem spoglądały na dziada. Ten, widząc również dobre serca, wsparł się wygodniej na kosturze i począł dobrotliwie wypytywać o chorość leżącej Zaleśnianki. Siostra Stacha wyręczała osłabioną Anusię, odpowiadając z wyrazistym przejęciem o tej niezwykłej i wstrząsającej tragedii. Dziad słuchał w wielkim skupieniu i z współczuciem, ledwie dowierzając swym uszom o tak straszliwych zbrodniach i tym ostatnim bestialskim napadzie. Wysłuchawszy do końca owej potwornej opowieści, bez słowa odpowiedzi zsunął się ciężko na kolana i wznosząc ręce ku obrazom na ścianie, począł modlić się szeptem. Przez dłuższą chwilę panowało uroczyste milczenie, wreszcie pobożny starzec dźwignął się z klęczek i spoczął znowu na nalepie.
— Sieroto miła — ozwał się do leżącej drżącym z przejęcia głosem. — Bóg cię cudownie uratował! Matko Najświętsza, co to za zbój okropny! I powiadacie, że go mieli w podziemiach tego „Grodziska“ i ten zbrodniarz im uciekł?
— Ano, miał wyjście przykryte ziemią i zarośnięte trawą, sobie tylko wiadome.
— To pewnie świadom tego miejsca?
— Bóg jeden wie, co to jest za piekielnik.
— I miał ze sobą łódkę, taką składaną, którą pod pachę można zabrać i na niej na dół Wisły popłynął...
Dziad się przez chwilę zastanawiał, jak gdyby sobie coś przypominał. Nic jednak nie rzekł co uczepiło mu się myśli, tylko spytał ciekawie:
— Widział kto tego zbója? Jak on wyglądał?
— We święto jak wychodził z tej izby, to go potem widziały dzieci, parobcy w polu. Jest podobno ogromny, w jakowymś białym kitlu i w kapturze na głowie. Anusia ino tyle pamięta, że wyglądał jak potwór, zakryty tym kapturem na twarzy. Przy tym ugodził ją znienacka i zaraz pamięć utraciła...
Starzec coś znowu sobie uzmysławiał.
— Mówiłaś, że on nic nie rabuje ino zabija? — spytał po krótkiej przerwie.
— Tak. Opowiadają jednak, że pije pono ciepłą krew każdej swojej ofiary...
— Boże, co to za gad jakowyś! — zdumiał się starzec. — I morduje raz w roku, w same Zielone Święta...
W głowie nie mogło mu się pomieścić, co to za diabeł w ludzkim ciele i czy naprawdę może być taki zwyrodnialec, który jak dzikie zwierzę syciłby się krwią ludzką. Mimo, choć od lat wielu wędrował ze wsi do wsi, choć przeszedł wzdłuż i wszerz bez mała całą Polskę, choć przeżył, widział i słyszał wiele w owym szerokim świecie, ale o takich zbrodniach, jakie już po raz czwarty zdarzyły się w Nadbrzeziu, jeszcze nigdy nie słyszał.
Wciąż nad czymś medytując, otworzył znowu torbę i wyjął z niej ostrożnie w szmatki poobwijaną flaszkę.
— Mam tu cudowną wodę z Częstochowy... Nie ma słabości, która by się oparła tej wodzie ze źródełka Matki Boskiej... Podaj garnuszek — zwrócił się do stojącej dziewczyny — i daj się napić chorej. Ranę także nią obmyj. Zobaczycie niedługo, jaka pomoc święta jest w tej wodzie...
Siostra Stacha pytająco spojrzała na Anusię.
— Zosiu, ja chcę, daj mi tej wody — wyszeptała w odpowiedzi Anusia. Poznać było po oczach i owej gotowości, jak ta dziewczyna szuka ratunku, jak ogromnie pragnie żyć.
Zosia bezzwłocznie wykonała zlecenie, dając się napić przyjaciółce i zwilżając jej ranę.
Chora, wprawdzie od rana czująca się już lepiej, teraz się zdało jeszcze znaczniej pokrzepiona, jak gdyby wiara w częstochowską studzienkę, z której zaczerpnięto tej wody, wpłynęła jej w przebite nożem piersi łagodzącym balsamem.
Dobre i jak bławaty modre oczy jeszcze się bardziej rozjaśniły, kiedy po chwili wszedł do izby smukły, zarumieniony pracą Stach. Znalazłszy się za progiem, spojrzał niechętnie na żebraka, jako zbytecznego natręta w czasie, kiedy stan chorej wymagał bezwzględnego spokoju, ale Anusia nim zdołał coś wyrzeknąć, pogroziła mu dłonią.
— Stasiu — szepnęła cicho — ten dziadek idzie z Częstochowy i dał mi wody z cudownego źródełka... Powiadam ci, dopiero się napiłam i tak mi już ulżyło...
Smutne i pełne troski oczy Stacha rozpogodziły się od razu.
— Naprawdę? — spytał, siadając na krawędzi.
Anusia potaknęła radośnie.
— I dostałyśmy jeszcze po medaliku, które sam ksiądz biskup poświęcał — oznajmiła mu siostra.
Niechęć na obliczu chłopaka rozwiała się do reszty.
— To Bóg wam zapłać, dziadku — odezwał się serdecznie do poczciwego starca. — Jak to dobrze, żeście wstąpili i choć trochę przynieśli nam radości.
Dziad uważniej zaczął przyglądać się Stachowi i musiał widać poznać, że nieszczęsna Anusia jest dla tego dorodnego młodzieńca czymś więcej niźli siostrą, bo pewnie jak mu z oczu patrzyło — wybranką miłującego serca, przeto, by jeszcze bardziej go pocieszyć, odrzekł poważnie:
— Bóg miłosierny zachował ją od śmierci, to i powróci rychło zdrowie. Ta święta woda nie zawodzi, a ja się modlił będę, bo mnie po ludzku przyjęto w owych progach...
Jakoż wielka otucha wstąpiła w zbolałe serce Stacha, bowiem szczególnie wyraz twarzy Anusi znamionował jeszcze większą poprawę.
Ponieważ dzień się skończył i lekki mrok zapadał, przeto miłego starowinę zostawiono na nocleg i w tym celu w stodole Stach mu wymościł ze świeżej słomy legło.
W ciągu nocy czuwała przy łóżku chorej Zosia, to znów na zmianę brat. Wprawdzie wkrótce z wieczora ogarnęła Anusię jeszcze silna gorączka, jednakże po północy chora cicho zasnęła i spała już spokojnie aż do białego rana. Po przebudzeniu w zdrowiu dziewczyny zaszła tak widoczna poprawa, że Stach ze szczęścia nie mógł powstrzymać łez. Przypisując tę zmianę owej cudownej wodzie, pobiegł czym prędzej do stodoły, by podziękować pielgrzymowi za to tak skuteczne lekarstwo, ale niestety już go nie zastał na posłaniu. Poszedł nie wiedzieć kiedy i dokąd...
Aliści dziad nie zniknął tajemniczo, jak się na różny sposób poczęło roić w Stachowej wyobraźni, lecz usłyszawszy sygnaturkę o świcie, powstał z barłogu i powlókł się nabożnie w stronę wioskowego kościoła. Powrócił bardzo późno, z ludźmi przygodnie rozmawiając po drodze o tej niezwykłej zbrodni, aż wreszcie dotarł pod gruszę za stodołą Anusi i siadł na chwilę, aby odetchnąć nieco i jeszcze raz rozważyć, czy zwierzyć się Stachowi ze swoich może trafnych podejrzeń.
Jakoż po pewnym czasie przyszedł do przekonania, że nie powinien nic ukrywać, co dla tej wielce tragicznej sprawy mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Z tą myślą podźwignął się na nogi i wolno skierował się ku Anusinej chacie.
W izbie toczyła się rozmowa na temat dziada, który o brzasku opuścił nocleg zagadkowo, gdy właśnie oczy Stacha spostrzegły go przez okno.
— A dyć on idzie do nas — ozwał się do Anusi uradowany chłopak i poszedł, aby wprowadzić go do izby.
— Pochwalony Jezus Chrystus — wyrzekł u progu nabożny starzec.
— Na wieki wieków, witajcie! Właśnie rozmawialiśmy o was, kochany dziadku... Myśleliśmy markotnie, żeście nas opuścili, a przecież wam od nas należy się wielkie podziękowanie... Bo przecież patrzcie, jak moje słonko w oczach prawie zdrowieje po tej cudownej wodzie — mówił radośnie, wskazując na Anusię.
— Tak, dziadusiu, on prawdę mówi — przemówiła dziewczyna. — Niech wam Pan Bóg sowicie wynagrodzi tę dobroć...
Dziad usiadł na nalepie i widać było, jak jego siwe oczy rozpogodziły się poczciwie.
— Bogu dziękujcie, bo On to sprawił, nie ja nędzarz.
— Ale Opatrzność was nam zesłała, dziadku — dorzuciła Anusia.
— Ano, jeśli mnie wybrał za narzędzie, mnie nędznego robaka, to niech Mu chwała za to będzie. Oj, widać, gołąbeczko, że ci już lica różowią się jak zorza. Niedługo wyjdziesz na słoneczko, na pachnące powietrze, to i okrzepniesz niby kwiatek na rosie. Żem sobie poszedł wczesnym rankiem, kiedy dzwoniła sygnaturka, to nie bądźcie markotni. Byłem w waszym kościółku, ażeby się pomodlić i Boga się poradzić, czyby wam jednej rzeczy nie powiedzieć... Taką już mam naturę, że długo ważę słowa, nim je komuś wyjawię... Tu stała się rzecz straszna, to i nie dziwcie się ludkowie, żem wczoraj o tym nic nie rzeknął... Trzeba było modlitwy i rozwagi, ażeby z lekkim sercem nie rzucić ciężkiego podejrzenia...
W miarę jak padały te zagadkowe słowa, oczy Anusi oraz Stacha ogarnęło zdziwienie.
— O czym, dziadku, mówicie? — rzucił pytanie Stach i równocześnie jego serce zadygotało niespokojnie, jakby coś przeczuwając.
— Ano o tym zbrodniarzu, o tym zbóju okropnym. Jam widział tego piekielnika i teraz już nie wątpię, że to jest on...
Niespodziewane owe słowa aż oniemiły słuchających.
— Jam nawet zajrzał w jego progi, lecz mnie odpędził jakby psa — ciągnął dziad dalej. — Widać nie chciał nikomu zajrzeć w oczy, jakby się lękał, aby mu z twarzy nie wyczytano zbrodni.
— Na miłość boską, mówcie przecież wyraźniej! — zawołał Stach, opanowując myśli. — Gdzieście wy go widzieli?
— Może dwie mile będzie stąd, w Zakręciu...
— Wiem, wiem, gdzie jest Zakręcie — pochwycił chłopak niespokojnie.
— Ot, stamtąd szedłem ku Nadbrzeziu. Jest tam pod lasem taka samotna chata, zapadła w ziemię, licha i od lat pewnie nie bielona. Prawie ścieżyną przybliżałem się do niej, kiedy od Wisły podążał spiesznie ku niej człowiek z białym płaszczem na ręce i z dziwacznym plecakiem na rozłożystych barkach. Człek był ogromny, z rudą szczeciną na obrzydłym obliczu, uderzająco zabłocony, jakby z daleka wracał manowcami... Przystanąłem i patrzę... Nieznajomy spoglądał gniewnie w moją stronę i nic nie rzekłszy, podszedł do chaty i jął odmykać ciężką kłódkę. Myślę sobie, pewnie samotnik jakiś, to trza wstąpić choćby na kubek wody. Skręcam ano ku chacie i zbliżam się do progu, a tu ze sieni słyszę głos: „Precz mi stąd, dziadu, bo nie daję jałmużny! Z miejsca wracajcie!“ Zdziwiłem się niemało owej nieludzkiej złości i zawróciłem, jak nakazał. Różnie się trafia pośród ludzi, ale przecie ten człowiek nielada mnie zadziwił. Medytowałem nad tym długo, po tym ofiarowałem Bogu tę niemiłą odprawę. Kiedym usłyszał wczoraj, co się tu u was stało, tak od razu ten człowiek pojawił mi się w oczach. Przemyśliwałem sobie różnie i wciąż mi coś szeptało, że to jest właśnie ten tajemniczy zbrodniarz... Teraz wszystko pojmuję, jako i to, że człowiek ten nie miał spokojnego sumienia, i dlatego odpędził z przed oczu swych żebraka... Tak, on wtedy wracał po ucieczce z owych zamkowych lochów. Słuchajcie, ludzie, teraz to mówię, bo wszystko świadczy za tym, że on niechybnie jest tym zbójem. Te jakieś płótna i kabłąki na plecach, to pewnie owa jakaś składana łódka... Pamiętam, że płótna owe były mokre, a on od Wisły wracał, którą, jak wskazują poszlaki, na dół popłynął...
Oczy Stacha iskrzyły się jak węgiel, a cała postać drżała z niecierpliwości. Kiedy dziad skończył mówić, jął go zarzucać pytaniami, przy czym się okazało, że tak rysopis, jak i czas zgadzają się zupełnie z podejrzeniem uczciwego żebraka, który się długo zastanawiał, zanim się zwierzył ze swojej przygodnej tajemnicy.
— Ten zbój przeklęty już nam teraz nie ujdzie! — zawołał Stach, ściskając pięści żądne pomsty.
— Uspokój się, uspokój — jął perswadować starzec.
— Gdy już wiadomo, gdzie zbój mieszka, to trza w spokoju obmyśleć mu pułapkę. Jest on przebiegły niczem lis, albo sam chyba czart. Ja myślę, że ino nocą może go ująć policja...
— A nuż go spłoszą? — przerwał Stach.
— Trza go na śnie podejść i w lesie zaczaić się za dnia...
— Eh, kiedy ja jakoś najbardziej wierzę w swoje siły!
— Chłopcze, ty mu nie sprostasz! — ostrzegł dziad. — To jest wielkolud!
— Bóg sprawiedliwy mi pomoże, bo pomsta to jest słuszna! Oh, jak on mnie skrzywdził, a ją, to ukochanie moje, chciał zgładzić z tego świata! Nie, nie może być inaczej, jak tylko moje ręce muszą go oddać sądom!
Anusia, która do tego czasu nie miała kiedy przyjść do słowa, widząc zawziętość Stacha i gotowość do rozprawy z tym nieludzkim potworem, wyciągnęła doń dłonie i prosiła lękliwie:
— Nie, nie, Stasieńku, ja cię nie puszczę! Ten zbrodniarz by cię zabił, on taki straszny!
— Hanuś, czy to ja dziecko? Czy ty myślisz, że ja nie znam sposobów, jak się zabrać należy do takiego gada? Słuchaj, ptaszyno, kiedyś leżała mi bez życia, to ślubowałem Bogu to i owo i sumiennie ślubowanie wypełnię, ale przysiągłem sobie przy tym, że muszę pomścić twoją krzywdę i te wszystkie ofiary, które ten diabeł wymordował... Muszę! Nie trzeba mi pomocy policyjnej ani wsioskiej, bo ja go sam skrępuję powrozami i jako zwierzę przywiodę do Nadbrzezia.
Anusia nie przestawała dalej prosić, chociaż wiedziała, że stanowczości Stacha w tym wypadku nie złamie. Dziad również przychodził jej z pomocą, ale zawzięty chłopak nie dawał się przekonać.
— A to wam powiem, nie może być inaczej, ino dziś jeszcze trzeba mi być w tym Zakręciu. Zośka zostanie przy Anusi, a wy, kochany dziadku, na wóz ze mną wsiądziecie i pokażecie mi tę chatę. Po tym wy z bratem moim powrócicie, a ja zostanę i wiem, że Pan Bóg mi poszczęści...
Dziad się bynajmniej nie sprzeciwiał, chociaż wciąż jeszcze zalecał pomoc policji. Anusia głaskała pieszczotliwie dłonią miłującego ją chłopaka, ulegała powoli jego zapewnieniom i prośbie, wreszcie zupełnie przekonana, słodko szepnęła mu do ucha:
— Jeżeli sobie tak przysiągłeś, to niech cię Bóg prowadzi i ma w swojej opiece.
Ucałował ją w czoło, po czym pełen otuchy i podniety posłał po siostrę przechodzącą dziewczynę, aby móc jak najprędzej przygotować się dobrze do tego naglącego wyjazdu...



V

Nie minęła godzina, gdy Stach zajechał bryczką przed obejście Anusi. Był jak najlepszej wiary w powodzenie tej bądź co bądź ryzykownej wyprawy. Humor tryskał mu z oczu i kwitł rumieńcem na czerstwej pięknej twarzy, jak gdyby jechał na wesele, a nie na walkę z krwiożerczym i niebezpiecznym zbójem. Myśl, że sam jeden ubezwładni potwora, który od kilku lat był grozą dla Nadbrzezia, a ostatnio potrafił, jak nieuchwytny duch, umknąć z zamkniętych sieci policji — napawała go już wręcz dziką radością. Pomsta gorzała w nim tak straszna, że choćby zbrodniarz nie był człowiekiem, ale prawdziwym diabłem, tak bez wahania rzuciłby się na niego i za cenę żywota dochodził swojej krzywdy. Zresztą czuł w sobie tyle młodzieńczej siły, że był całkiem spokojny o całość swoich kości i z owym zapewnieniem wstąpił jeszcze do chaty ukochanej dziewczyny, by ją do reszty uspokoić i spojrzeć na odjezdne w jej czarujące oczy. Czas naglił bardzo, więc pożegnanie trwało zaledwie kilka minut, po czym uradowany Stach, żegnany krzyżem i ciepłem troskliwych słów Anusi, opuścił chatę z wesołym „do widzenia“!
Tymczasem dziad już się w bryczce usadowił i ani się oglądnął, kiedy sprężysty chłopak znalazł się przy nim na słomianym siedzeniu.
— Z Bogiem, jazda! — energicznie odezwał się do brata, podczas gdy sam posyłał jeszcze w stronę okien ostatnie pożegnanie.
Ruszono ostro z miejsca parą rączych kasztanów i skręcono na drogę wiodącą środkiem wsi.
Po kwadransie byli już u przewozu, gdzie przeprawili się promem na drugą stronę Wisły. Wprawdzie w samym Zakręciu, do którego zdążali, był również przewóz, jednakże Stach, aby nie budzić chociażby cienia podejrzenia w oczach czujnego i ostrożnego zbója, postanowił jechać po lewej stronie rzeki. Drogę znał dobrze i chociaż była dłuższa i przeważnie piaszczysta, uważał ją w swych planach za bardziej odpowiednią.
Niedługo omijali „Grodzisko“, którego kopiec oraz mury jeszcze zawzięciej podziałały na Stacha.
— Ot — wskazał ręką, zwracając się do dziada — ten loch, to wejście do podziemi. Tędy, jak mówią, zbój wpadł do lochów, a uciekł w dniu następnym dziurą obok wierzchołka... Dziw, jak ten zbrodniarz zna owe lochy! Jakby tam mieszkał wraz z duchami. Pomyślcie, przeszło dwie mile jest od jego siedliska, a tu w podziemiach gospodarzy wśród ludzkich kości i jadowitych gadów, od których ponoć aż się roi w podziemiach...
Dziad kiwał głową ze zdumienia.
— Nie dziwota, sam na gada wygląda. Przecie ci mówię, mój poczciwy chłopaku, że gdym go spostrzegł, to aż ciarki mną przeszły! Wysoki, pochylony, a bary ma jak wrótnie. Gęba kanciasta, zarośnięta rudą szczeciną, a ręce ma do kolan. Potwór, istny potwór!
— Oby my jeno nie byli w błędzie — ozwał się Stach, wcale nie przerażony opisem zbója.
— Wszystko przemawia za tym, że to on — rzucił poważnie dziad. — Ostrożny jestem w podejrzeniach, a tu mam jakąś pewność. Jadę z tobą, bo jakże nie jechać, ale tak wciąż miarkuję, że trzeba było wybrać się w większej sile...
— A dyć siła już była — przerwał Stach — i nie zdała się na nic. Wywiadowca podobno też plącze się po wsi i chodzi nocą pod „Grodzisko“ przebrany za parobka i będzie szukał dalej jako po inne lata... A tu najlepiej pojedyńczo podsunąć się jak lis... wywąchać, co i jak... nie spieszyć się... upatrzeć chwilę jak najbardziej sposobną i wtedy skoczyć jakby ryś! Dwom może się nie udać, a co jeden to jeden... Przywrze do ziemi niby zając, podejdzie łatwiej, a kto się, dziadku, na to waży, to i siłę ma w pięści. Przyznam się wam, że jadę tak ochotnie, jakbym jechał na odpust... Ja jeden mam słuszne prawo zemsty i chcę wszystkim pokazać, żem nie tylko do wideł...
— Przecie go nie zabijesz?
— Po co, czy to ja kat? Ja jeno chcę go złapać, jak psa wściekłego przywlec na sznurze do Anusi i do jej stóp go zwalić... po tym pokazać wsi, całej gromadzie, którą nękał mordami, a po tym odstawić go do miasta i dać rządowi, aby powiesił piekielnika... O to mi chodzi, a was ozłocę, gdy mi się wszystko uda!
— Nagrody mi nie trzeba, ale niech ci Bóg szczęści, bo diabeł to nie człowiek.
Po chwilowym milczeniu Stach począł mówić dalej:
— Gdy mi ten dom wskażecie, wrócicie z bratem do Nadbrzezia, a ja zostanę. Może przyjdzie mi się zatrzymać kilka dni, a może godzin, nie wiem... Wy tam bądźcie spokojni, dziewuchę moją pocieszajcie, bo w paszczę lazł nie będę, ino szukał sposobu... Jedzenie mam ze sobą i wszystko, co potrzeba... A wreszcie, przeciem nie pastuch, lecz wysłużony żołnierz. Na wojnie pod Kijowem dwóch bolszewików wiodło mnie do niewoli i jak myślicie — co się stało? Oto gdy się sposobność nadarzyła, tak trrrach jednego pięścią w łeb i od lewa drugiego, że się zwalili niby snopki... A ja wtedy ku swoim... Przez dwa dni i dwie noce kluczyłem jak ten lis między wojskami bolszewików, ażem się przedarł przez linię i ledwie żywy z głodu złączyłem się z naszymi. Ho! ho! Tam to była przeprawa, tam było całe piekło, a tubym się miał strachać jednego piekielnika? I to takiego, co niewinnie morduje i który wlazł mi za pazury, że o mało z boleści nie wyzionąłem ducha i nie postradałem zmysłów? Biada mu, biada, bo chciał mi wydrzeć, co mam najdroższego w świecie!
— Tak bardzo ją miłujesz? — zapytał dziad, dobrotliwie spoglądając na Stacha.
Stach w jednej chwali rozjaśnił się jak słonko.
— Dziadku, to nie da się wypowiedzieć słowami — odrzekł z zapałem! — Ona jest dla mnie wszystkim, tak wszystkim, że aż mnie szczęście owo dławi! — I pomyśleć! — ździebko po Świątkach miał odbyć się nasz ślub, a tu takie nieszczęście! Ach! com ja przecierpiał i wyrwał włosów z głowy, to... to dziw, że ja jeszcze zdrów jestem!
— Wielkie szczęście trza nieraz męką odkupić — trafnie dziad odpowiedział. — Nie myślę ci pochlebiać, ale dziewczyna owa — to sama dobroć i uroda. Niech wam Bóg i reszty nie poskąpi, boście oboje siebie godni.
Po chwili urwała się rozmowa, bowiem wjechano w wonny żywicą i rozśpiewany las. Las ten ciągnął się po obu stronach drogi i tak rozkosznym powitał ich powietrzem, tyle miał w sobie utajonego i jakby świątynnego uroku, że usta przyciszyło milczenie, a tylko oczy i wytężone uszy wchłaniały w siebie piękno boru i czar ptasich pogwizdów.
— Szkoda, że nie ma Anusi — pomyślał Stach — ona tak bardzo lubi las...
Gdzie tylko spojrzał i co chwytało mu uwagę, to zaraz marzył o Anusi i wyobrażał sobie, jak się lubuje przelatującą kraską, lub skaczącą wiewiórką. A tak była podobna do jednej i do drugiej...
Gdy się cokolwiek oswoił z gędźbą lasu, myśli jego poczęły sięgać dalej na kraj owego boru, gdzie na odludziu stała ta zapadnięta w ziemię, niska chałupa zbója... Czy go zastanie, spotka, podpatrzy? Może do tego czasu udał się w inne strony szukać nowej ofiary? Stach jednak odpędzał owe myśli i tak układał dalej plany, jakby miał pewność, że spotka się dziś jeszcze z tym najstraszliwszym swoim wrogiem.
Jakoż i miał się spotkać i przyglądnąć się z bliska, jaki straszny potwór przebywa w tej samotnej lepiance.
Po dwóch godzinach raźnej jazdy droga od lasu poczęła łukiem biec ku Wiśle. Ujechano jeszcze kilka stajań i zatrzymano się w cieniu olbrzymiej, pogarbionej topoli, rosnącej na zachwaszczonej skarpie fosy.
— Teraz pójdziemy trochę piechtą — odezwał się dziad. — Miarkuję, że za tą groblą lasu już być powinna owa chata...
— Więc na takim odludziu ten zbój mieszka? Może to nawet lepiej...
— Taki potwór zawsze stroni od ludzi. Nie chce nikomu być na oczach, ani się sprawiać, skąd wraca i z jakiej gleby żyje...
Rozmawiając półgłosem, szli ukośnie ku rzece, bacznie rozglądając się wokół. Łąki, strzępy przylasków, to całe spłachcie rokiciny wypełniały okoliczny krajobraz, zaś chaty ledwie widniały na oddalonym widnokręgu. Aliści to odludzie aż się wprost zanosiło od śpiewu i ćwierkania nieprzeliczonych ptaków. Mogłeś tu słyszeć wszystkie dźwięki rozśpiewanych gardziołków, od cudnych treli, skończywszy na pokrzywkach chruścieli i bekasów, zaszytych w bujnej trawie.
Po pewnym czasie dziad przystanął i pokazał kosturem na zgrzybiałą chatynę, przycupniętą do ziemi tuż obok kończącego się lasu.
— Dobrze cię wiodłem — wyrzekł staruszek, zadowolony z siebie. — Oto ta chata...
Oczy Stadia ożywiły się błyskiem. Odetchnął z ulgą, że tak prędko odszukali owo zbójeckie gniazdo i widać było jak zaciśnięte usta drżą mu z niecierpliwości.
— Obym go tylko zastał w domu — odezwał się po chwilce.
— Jakto, to prosto tam pójść myślisz? — zapytał starzec niespokojnie.
— Ale! — zaprzeczył Stach — ja już na wszystko mam sposoby, jeno to najważniejsze, by nie był gdzie na łowach...
— Może Bóg ci poszczęści i ześle sprawiedliwość za te potworne mordy. Ja bobym ci nieba przychylił za twoją prawość i owo wielkie miłowanie.
Stachowi w jednej chwili stanęła w oczach ukochana Anusia i równocześnie przeszyło jak grotem wspomnienie jej nieszczęścia. Jakaś moc wstąpiła w niego nagle i odezwał się szybko:
— Kochany dziadku, szkoda mi każdej chwili... Już wiem, co robić, a reszta w rękach Boga... Spieszcie do wozu i wracajcie do domu. Ja stąd się udam ku lasowi... To zawiniątko — wskazał lnianą torebkę — wystarczy mi choćby na cały tydzień. Anusię mi pozdrówcie i powiedzcie mojej drogiej sierocie, że Stach na żaden sposób się nie pokpi. Bywajcie zdrowi i nie szczędźcie pociechy, jeśli będzie potrzeba — dodał, ściskając rękę starowinie.
Dziad przeżegnał go krzyżem i zawrócił powoli, patrząc troskliwie za szybko oddalającym się chłopakiem.
— Wierzę, że on pomści te niesłychane krzywdy — szepnął jeszcze do siebie, po czym ujął różaniec i jął się szczerze modlić.
Stach ani razu nie spojrzał po za siebie, ale dążył na przełaj ku lasowi, nie spuszczając swych bystrych oczu z widniejącej chałupki i omijając ją z daleka. Krew w nim kipiała coraz bardziej, lecz równocześnie przemawiał doń rozsądek. Nie, nie może pokpić sprawy, jeśli porwał się na nią... Musi rzecz każdą wziąć pod rozwagę i trzymać nerwy jak źrebaka na wodzy.
Słońce tymczasem schyliło się za bór i krwawą łuną rozlało się na zachodzie. Ptactwo śpiewało jeszcze tu i ówdzie, ale już ciszej, senniej...
Z łąk wracały zapóźnione bociany, jedynie jeszcze czajki uwijały się nad szuwarami mokradeł, zawodząc tak żałośnie, jakby były nieczułe na wonny i słodki czar wieczoru.
Po chwili Stach, nie spotkawszy na drodze ani jednej żywej duszy, przedostał się do lasu. W lesie pod powałą rosochatych sosen panował już pełen nastroju półmrok. Odgłosy dnia cichły coraz to bardziej, natomiast jakieś niepojęte poszmery i gędzenia odczuwało się wokół. To las odmawiał swe wieczorne pacierze.
Stach przystanął na chwilę, rozejrzał się uważnie, po czym chyłkiem jął się kierować w stronę grobli.
Stąpał ostrożnie, by nie łamać gałęzi, a nawet torbę ukrył gdzieś pod pazuchą, aby się płótno nie bieliło.
W połowie drogi zwolnił do tego stopnia, że ledwie krok za krokiem posuwał się do celu.
Gdy już był blisko brzegu lasu, począł się czołgać na dłoniach i kolanach, głowę jedynie wychylając spokojnie. Może pięćdziesiąt kroków dzieliło go od chaty, którą miał w oczach jak na dłoni. Była atoli głucha, jakby zamknięta i opuszczona.
— To nic — szepnął do siebie Stach, — po tom tu przybył, aby czekać do skutku...
I począł czekać tak cierpliwie, jak nigdy.
Nie nudził się bynajmniej, bo każda chwila niosła mu coś nowego: ptaszek jakiś usiadł tuż koło niego, to ukazał się zając i przednimi łapkami począł obmywać rosą wąsaty pyszczek.
Wreszcie, kiedy już zmierzch zapadał, rozległ się nagle w lesie strzał, może o kilometr odległy. Kiedy uciszyło się echo, las zamarł znowu, tylko w umyśle Stacha zaroiło się bardziej od przeróżnych domysłów.
Leżał dalej bez ruchu, nie spuszczając z oczu chaty. Pomimo zmierzchu widział ją doskonale i nikt nie mógł wejść do niej, aby go nie spostrzegły oczy zaczajonego człowieka.
Naraz, po jakiejś pół godzinie po strzale od strony lasu oderwała się wysoka ludzka postać. Po chwilce oczy Stacha rozeznały na barach idącego kłęb martwej sarny.
Serce Stacha poczęło bić gwałtowniej. Postać rosłego kłusownika szła prosto do tej chaty, aż zatrzymała się u progu, aby odeprzeć drzwi.
Po chwili stukot doleciał uszu Stacha i równocześnie prawie znikł w mrocznej sieni potężny drab. Nowe skrzypnięcie drzwi dało poznać ukrytemu Stachowi, że zbój zasunął je zaworą.
— Już mi teraz nie ujdziesz! — wyszeptał chłopak cichym głosem. — Wyglądasz wprawdzie niby smok, ale i ja mam pazury nie od parady. Nareszcie porachujemy się, gadzino!
Krew jęła kipieć w żyłach odważnego chłopaka, jednak hamował się co siły, aby przez zbytni pośpiech nie popsuć całej sprawy.
Drżąc z niepokoju, wychylił wyżej głowę z zarośli, a nawet usiadł na dogodniejszym miejscu.
Tymczasem przez zabrudzone szyby okien błysnęło słabe światło, tak słabe, że wnętrze izby zostało prawie ciemne.
Po jakiejś chwili pełen dzikiej uciechy Stach począł się wolno skradać na raczkach ku tym co ledwie oświetlonym okienkom. Serce waliło mu jak młotem z silnej podniety oraz pomstliwej zawziętości, bo przecież przybliżał się do celu już niechybnej rozgrywki z tajemniczym potworem.
Znalazłszy się o kilka kroków od chałupy, Stach przytroczył do pasa zabrane ze sobą zawiniątko, po czym dobył z kieszeni jakieś sękate żelaziwo.
Teraz na palcach przybliżał się do ściany i z wstrzymanym oddechem zajrzał do wnętrza izby. Najsamprzód wpadł mu w oczy lichy kaganek tlący się na nalepie i zaraz klęcząca postać zbója, pochylona nad sarną. Właśnie patroszył ją pospiesznie...
Upływała minuta za minutą, a Stach stał nieruchomy, jakby się w głaz przemienił.
— Zda się, przyjdzie mi długo czekać — przebiegło mu przez myśl. — Po zdjęciu skóry, zbój się zabierze pewnie do gotowania ścierwa... Trudno, trzeba mi czekać, aż ten piekielnik ułoży się do snu, bo jakże teraz nań uderzyć, kiedy ma w ręku nóż. Byłoby najpomyślniej, gdyby wyszedł na pole i tu znienacka go złapać. Wcześniej, czy później pewnie wyjdzie...
Istotnie, o wtargnięciu do wnętrza izby nie mogło być mowy, choć wtargnąć można było jedynie po przez okno, znagła je kołkiem wywalając.
Myśl ta jęła powoli przekonywać chłopaka, jednak wprowadzenie jej w czyn było możliwe dopiero w takiej chwili, gdy zbója zmorzy sen głęboki.
Nie wiedząc, co może przynieść każda chwila, Stach stał dalej bez ruchu i obserwował każde po ruszenie zbrodniarza.
— Straszna, bo straszna to bestia, ale z pomocą boską jakoś się z nim uporam — wyszeptał w duchu, nie odrywając oczu od tej krwawej roboty. — Nawet okien nie zasłonił, cholernik, choć to jest na rękę, więc poznać z tego, jak się bezpieczny tutaj czuje...
Jakież jednak było zdumienie Stacha, kiedy po chwili zbój wyrwał z piersi sarny krwią oblepione serce, po czym, przysiadłszy w kucki, począł je jeść na surowo...
Po ciele Stacha przeszedł dreszcz, nie tyle może z obrzydzenia, ile z przejmującej go grozy.
Aż się chłopak przeżegnał na ten nieludzki widok kąsania okrwawionego mięsa.
— Jezu, Mario! — z ust mu cicho wybiegło — to chyba dzikie zwierzę, nie człowiek.
Zdumiony do najwyższego stopnia i na pół przerażony tą całkiem wilczą ucztą, wstrzymywał oddech i ściskając swego pomysłu bokser w garści, patrzał na zbója, jakby na upiora...
Widział teraz dokładnie jego potwornie brzydką i okrwawioną ścierwem twarz, twarz raczej małpoluda, niźli z tego kraju człowieka, chociażby ten był najszpetniejszym jego typem. W całej owej postaci wszystko było uderzająco wielkie, krzywe, kościste i kabłąkowate. Ślepia, nakryte jakąś wstrętną szczeciną, iskrzyły mu się jak wilkowi.
Widać było, jak potężne kły zatapiają się w mięso i pożerają je ze zwierzęcą chciwością. Nie dbał, że krwawi go posoka, owszem, ten sposób żarcia zdał się sprawiać mu dziką rozkosz.
Dopiero teraz chłopak mógł poznać swego przeciwnika i śmiertelnego wroga. Wszystko, co widział teraz, przeszło jego oczekiwania i domysły, mimo to jednak nie wzbudziło w nim lęku. Zrozumiał tylko, że do takiego smoka trzeba się zabrać z jak największą rozwagą, że należy zaskoczyć go jak piorun i jednym nagłym ciosem w ten kwadratowy łeb odebrać mu przytomność.
Rozwaga jęła teraz podszeptywać Stachowi, że z tych potężnych kleszczy zbója, gdyby do walki przyszło wręcz, na pewno nie zdołałby się wyrwać, że zgniotłyby go jak łupinę.
Wprawdzie zawzięty junak nie tracił wcale fantazji, przeciwnie, coraz to większa ogarniała go wściekłość, aliści dawał posłuch tym podszeptom rozwagi, by swoje śmiałe przedsięwzięcie uwieńczyć jak najlepszym wynikiem. Każde wspomnienie o Anusi wlewało weń zawziętość i budziło pragnienie zwyciężenia tego krwiożerczego potwora.
— Boże! — szeptał w skrytości ducha — dajże mi pomścić straszliwą krzywdę wyrządzoną mej najdroższej dziewczynie... jej ból i niemoc, graniczącą ze śmiercią... moją bezmierną rozpacz, owe noce z męki obłędne... i te wszystkie niewinne, bestialsko mordowane ofiary... Niechże ustanie wreszcie groza, jaka wieś całą nęka i niech sprawiedliwości stanie się zadość... Panie Jezu, jeśliś już tu mnie przyprowadził, jeśliś mi zesłał tego starca, który odnalazł piekielnika i jeśli tylko ta ściana oddziela mnie od niego — to już mi go daj w ręce i pomóż do ujęcia.
Znów się przyglądał, wsunął silniej na czoło z żytnich kłosów wypleciony kapelusz i czekał końca tej zwierzęcej wieczerzy. A trwała ona dosyć długo, jakby głód zbója nie dawał się nasycić. Wreszcie ostatni kęsek ścierwa zniknął w otchłannej paszczęce draba, po czym skrwawione łapy wytarły się o spodnie i postać znowu schyliła się nad sarną.
Niedługo opadła skóra z upolowanej łani i zbój małą siekierką począł ćwiartować mięso. Uporał się z tym szybko, wnętrzności wraz ze skórą wyniósł do mrocznej sieni, kilka kawałów mięsa zawiesił na zakrzywionych drutach w kominie, jeden natomiast udziec wpakował do plecaka, jakby gotował się do opuszczenia chaty.
Serce Stacha znowu poczęło bić gwałtowniej. Z kolei zbój wziął garść popiołu z pieca i roztrząsnął po ziemi ubroczonej posoką, po czym brzozową miotłą pozmiatał wszystko i powrzucał do pieca. Naraz zagasił również kaganek.
Stach w jednej chwili odsunął się od okna i z drżącym sercem skrył się za węgłem chałupy. Był pewny, że teraz lada chwila drzwi się otworzą i przyjdzie do śmiertelnej rozprawy...
Z wnętrza chaty dobiegał teraz cichy stuk, jakby zbrodniarz gotował się do wyjścia. Świadczyły zresztą o tym zapasy mięsa schowane do plecaka.
— Dlaczego jednak zgasił światło, a nie wychodzi jeszcze? — przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby czynił coś tak tajemniczego, że na wszelki wypadek pragnął unikać przygodnego świadka?
Te i podobne myśli latały mu po głowie, a echo stuku odzywało się nadal raz w izbie, to znów w sieni.
Oddech Stacha stawał się coraz cięższy i duszący.
Niecierpliwość i zawiść zlały się w jego sercu w jedną wichurę pomsty, w jednej chwili gotową do ataku, to znów poskramiającą nerwy i radzącą jak największą ostrożność.
— Dlaczego ten piekielnik nie udał się do łóżka i nie zasnął po tej dzikiej wieczerzy? — zapytywał się z żalem. — Na śnie bym go zaskoczył, zamroczył pięścią między ślepia i związał jak buhaja. A tak, czy ja mu teraz sprostam, czy będzie chwila odpowiednia, by skoczyć nań znienacka? A nuż wsadzi mi między żebra jakie śmiertelne żelaziwo, lub strzeli jak do psa?
Czuwał ostrożnie, łowiąc najmniejsze szmery i bijąc się z myślami. Daleki był od strachu, owszem, był gotów do straszliwych zapasów, lękał się tylko, by przedwczesnym atakiem nie popsuć całej sprawy. Teraz dopiero przyznał, że dziad radził mu dobrze i że pomoc obecnie przydałaby się bardzo.
Nie tracąc jednak ducha i podniecając się myślami o kochanej Anusi, przyczaił się za węgłem i niby wilk zgłodniały wpatrywał się w niskie i czerniejące drzwi.
Naraz drzwi te cicho zaskrzypiały i uchyliły się zupełnie. Z mroku ich wysunęła się najprzód połowa ciała, a głowa bacznie poczęła się rozglądać i czujnie nasłuchiwać. Widać nic nie budziło podejrzenia zbrodniarza, bo wyszedł po za próg, po czym dość długo manipulował nad zamknięciem drzwi. Po ukończeniu tej czynności zarzucił plecak na ramiona i biorąc kostur w łapę, począł iść wolno zarosłą trawą ścieżką do gościńca.
Stach przygryzł usta i wtulił się za węgły, prawie nie oddychając. Przestrzeń pomiędzy nim a drabem nie wynosiła więcej jak piętnaście kroków i było od pierwszej chwili wykluczone, aby pomyślnie zacząć atak. Potężna postać zbója, posuwająca się na tle szarego mroku, zdała się jeszcze potworniej wyolbrzymiać i dygocącym nerwom Stacha dawać hamulce. Aliści był jeden krótki moment, gdy zbój wyhynął z sieni, że Stach już prężył się do skoku, jednakże podszept, że nadarzy się lepsza chwila, powstrzymał go na miejscu. Teraz tego żałował, chociaż właściwie nic jeszcze nie było straconego. Zbój przecież znajdował się tak blisko, że mimo mroku, sylwetka jego rysowała się dobrze.
— Mam cię na oku, piekielniku, i niby cień będę posuwał się za tobą! — wyszeptał w duchu Stach, po czym wyprostował kości i krok za krokiem, z największą ostrożnością ruszał za jego śladem. Był gotów przypaść do ziemi w każdej chwili, lub czołgać się jak wąż. Ta podwojona czujność męczyła go poważnie, lecz równocześnie podniecała niezwykle. Sama myśl, że krok w krok postępuje za swym największym wrogiem, że lada chwila może przyjść moment porachunku, napawała go niemal dziką rozkoszą. Już go z oczu nie straci, a gdyby spostrzegł, że piekielnik, zauważywszy podejrzaną osobę — pragnął ratować się ucieczką, to zastąpi mu drogę i rzuci się na wroga, choćby nawet miał zginąć! To sobie przysiągł w duszy i żadnej innej myśli nie przypuszczał do głowy.
Tymczasem zbrodniarz dostał się na gościniec, a widząc go bezludnym, począł iść naprzód w ową stronę, skąd przybył Stach wieczorem. Wielce to Stacha ucieszyło, bo gdziekolwiek zbój dążył, to przecież nie oddalał się wcale od swoich stron rodzinnych, lecz przybliżał się do nich.
Po krótkiej chwili Stach również znalazł się na gościńcu, żeby jednak nie być widocznym na jego szarej wstędze, skoczył na wałek ciągnący się wzdłuż rowu i w ten sposób zlewając się z ciemną plamą zieleni — sunął ostrożnie tropem krwiożerczego potwora.
Naraz zbój zatrzymał się i obejrzał się za siebie. W oka mgnieniu Stach przywarł do zagona ziemniaków i wzrokiem nieustępliwego żbika wpił się w szarzejącą sylwetę.
Prawie że nie oddychał teraz, tylko tak dziko i zawzięcie patrzał na ciemną postać piekielnika, jakby ją pragnął ubezwładnić swym wzrokiem.
Zbój stał bez ruchu dalej, bacząc uważnie, czy go nie śledzi jakie oko.
Przyczajony do ziemi Stach, najmniejszym ruchem nie zdradził swojej obecności. Tylko serce kołatało mu głośniej, jak gdyby czuł na sobie drapieżne ślepia tego dwunożnego zwierzęcia.
— Zda się, że mnie te ślepia uwidziły — lękliwa myśl szepnęła mu nad uchem. — Teraz pewnie zawróci, by się upewnić, czy to prawda...
— A niech, niech! — syknęły w odpowiedzi zacięte usta Stacha. — Jeśli zawróci, to już nie zdzierżę i skoczę nań jak piorun! Niech się raz stanie, co ma być.
Jednakże zbój nie wrócił, tylko stał jeszcze chwilę i ruszył dalej szybkim krokiem. Noc była już głęboka, więc nie miał obaw, że go tu kto napotka.
Podniecony do najwyższego stopnia Stach przeczekał jeszcze kęsek czasu, po czym ze zdwojoną ostrożnością jął dalej przemykać się w ślad zbója.
Różne myśli poczęły mu się snuć pod czaszką. W jaki to by sposób napaść wampira z tyłu i powalić go na ziemię... to znów — by całkiem śmiało wyjść na gościniec i udać podróżnego... przyczepić się do zbója, a gdy nadarzy się sposobność, ogłuszyć go potężnym uderzeniem między oczy.
Wszystkie podobne myśli dopominały się natychmiastowego wykonania, lecz równocześnie drugie odradzały mu pośpiech, podsuwając nadzieję, że się musi nadarzyć jeszcze lepsza sposobność. Zniecierpliwiony chłopak raz wierzył, to znów wątpił, bo któż przewidzi, jak długo pójdzie ten piekielnik gościńcem? A nuż zboczy na jaką krętą ścieżkę i przepadnie w zaroślach? Taki diabeł nie pójdzie długo prostą drogą, lecz chyba manowcami, tym bardziej, kiedy się brzask uczyni. Taka przeklęta morda musiałaby zwracać ludzką uwagę swoją wprost potworną brzydotą, a tego pewnie zbrodniarz nie życzy sobie wcale.
Jakoż przypuszczenia Stacha nie mijały się z prawdą, tylko że zbója jeszcze noc osłaniała. Dążył dalej gościńcem, od czasu do czasu spoglądał za siebie, jednak ostrożny Stach zawsze się ukrył w samą porę. Sposób tego tropienia męczył go niepomiernie, aliści nic to nie osłabiło jego woli i przysięgłej pomsty. Pragnął tylko, ażeby noc trwała jak najdłużej i żeby zbrodniarz szedł dalej w tym kierunku, w jakim dążył dotychczas. Był to ten sam gościniec, którym przyjechał Stach z wieczora, a zatem prowadzący w jego rodzinne strony.
— Po co ten zbój tam idzie? — znowu przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby, jak opowiadał wywiadowca, chciał przekonać się — czy żyje ta ostatnia ofiara? Być może... Podobno każdy zbrodniarz krąży zazwyczaj w pobliżu miejsca swojej zbrodni, by przygłuszyć sumienie i zwęszyć, co się po krwawym czynie dzieje... Czyżby i ten zatwardziały piekielnik teraz dopiero wybrał się na te zwiady? A może również będzie chciał odwiedzić „Grodzisko“, w którego lochach zamknął podstępnie policję? Może jest ciekaw, czy wydobyła się na wolność, czy w tych dusznych podziemiach dogorywa już z głodu.
Na wspomnienie tej bezwzględności w czynach zbója, w duszy Stacha rozgorzał gniew tak straszny, iż ledwie się powstrzymał, aby nie wypaść na gościniec i z nożem w ręce nie runąć na zbrodniarza. Jakby na uciszenie jego nerwów, droga postać Anusi zamajaczyła mu w źrenicach, postać cudem śmierci wyrwana, a miłowana ponad życie, postać teraz zapewne w cichym śnie pogrążona...
A może właśnie nie śpi, może niepokój płoszy jej sen spod powiek, może się modli, ażeby komuś nie stało się nic złego?...
I ta myśl zda się powstrzymała chłopaka od nagłego ataku, myśl — by przez przedwczesny napad nie popsuć całej sprawy, do której w imieniu dobra całej wsi i dla pomszczenia własnej krzywdy przywiązywał tyle wagi.
Miał więc wyskoczyć na gościniec, skulił się jeszcze bardziej i niby czujny lis przemykał się fosą za sylwetką potwora.
Naraz dobiegło jego uszu naszczekiwanie psów i spostrzegł wkrótce niedaleko zwarte chałupy wioski.
— Gościniec prowadzi przez całą niemal wieś, zatem będzie mi teraz trudniej przemykać się za zbójem — pomyślał z żalem Stach.
Jednakże jakby na pociechę chłopaka, zbój skręcił w lewo i kroczył dalej, pewnie jakąś drożyną wiodącą po za stodołami. Stach przyspieszył cokolwiek kroku, ani na jedną chwilę nie tracąc z oczu ruchomej plamy swego wroga. Jak się wkrótce przekonał, zbój umyślnie wybrał ową ścieżynę, aby ominąć chaty i uniknąć spotkania czy z nocną strażą, czy z jakim innym niepożądanym człekiem.
Skradanie się za zbójem było teraz dla Stacha nieco trudniejsze, jednakże radził sobie jak tylko można było, kryjąc się za wierzbami i przelatując chyłkiem pomiędzy opłotkami.
Po niespełna trzech kilometrach drożyna znowu łączyła się z gościńcem i wkrótce na jego szarej wstędze ukazał się potężny cień mordercy, a w zagłębieniu fosy schylona postać tropiącego go Stacha.
Ów cień pospieszał teraz coraz bardziej, jak gdyby pragnął dobić do celu przed świtem.
Niedługo wstęgę gościńca ogarnął mroczny, milczący las. Wałkiem wśród drzew wiodła wcale wygodna ścieżka, z czego zmęczony chłopak skorzystał z prawdziwą ulgą i radością. Nareszcie mógł wyprostować kości i swobodniej przemykać się za zbójem. Chłód lasu orzeźwił go jak kąpiel i natchnął dziwną mocą, pobudzającą wszystkie zmysły. Zbliżając się coraz bardziej ku swoim stronom, czuł się pewniejszy siebie i ufniejszy w powodzenie swej ryzykownej sprawy. Śpieszący potwór zdawał się maleć w jego oczach, a groza, jaka otaczała tę tajemniczą postać, rozwiała się jak mgła.
— Gadzie przeklęty, już mi teraz nie ujdziesz! — szepnął z dziką radością, ściskając krzepkie pięści. — Pójdę za tobą choćby na koniec świata, choćby do piekła, aż wreszcie wpadniesz w moje kleszcze! A może ty, gadzino, idziesz po nowy żer?
Może ci wcześniej jak zwyczajnie zapachniała świeża, niewinna krew dziewczęca? Może to sarnie ścierwo, któreś na surowo pożerał jak wilk zgłodniały, nową cię połechtało oskomą? Coś ty za potwór, że nawet wiosną, kiedy się cały świat raduje i wedle przykazania Bożego wypełnia miłowanie żywota, — ty łanie strzelasz i las ze zwierzyny ubożysz! Czekaj, zapłacę ja ci za to wszystko rzetelnie, z chłopską nawiązką!
Wargi mu drżały z wściekłości, a krew coraz gorętszym warem pieniła mu się w żyłach. Nie przewidywał jednak, że zanim zemstę swą wykona, przyjdzie mu najpierw potruchleć z przerażenia i stoczyć bój śmiertelny z żywym, upiornym widmem.



VI

Tymczasem w pomroce nocnej spiesznie posuwały się naprzód — tajemniczy piekielnik i jego coraz zawziętszy mściciel.
Zbój nadal kroczył środkiem piaszczystego gościńca, zaś Stach ścieżką leśnego wałka.
W głuchym i mrocznym borze zbrodniarz czuł się widać bezpiecznym, bowiem przystanął śmiało i zabrał się do zapalania fajki. Za chwilę ruszył dalej, pochrząkując jak człowiek zadowolony z siebie wielce.
Jakoż istotnie jego zwierzęce i zwyrodniałe chęci miały podstawę do radości: połknął przecież, czego był pewny, urodziwą ofiarę, upoił się jej krwią i przerażeniem w modrych, niby kwitnący len źrenicach, przerażeniem, które zastygło wraz z uchodzącym życiem... zatarł po sobie wszelkie ślady, rzucił na całą okolicę nowy przestrach i grozę, — ba, nawet tropiącą go policję wciągnął w zasadzkę i takie za nią drzwi zatrzasnął, które chyba sam diabeł zdoła w tych ruinach otworzyć. Dziko naśmiewał się obecnie ze swoich prześladowców, jak i policyjnego psa, że tak łatwo chcieli osaczyć przeciwnika, jak gdyby mieli do czynienia z pierwszym lepszym pastuchem. Swoją drogą, obstawili oba wejścia strażnikami, tylko o kopcu zarosłego „Grodziska“ jakoś nikt nie pomyślał.
— Pewnie, pewnie, — pykając fajkę, potakiwał pomrukiem — ktoby przypuszczał, że kopiec się otworzy i uwolni swojego przyjaciela. Szkoda tylko, że do owego lochu o drzwiach z litego głazu, nie wszedł sam pan komisarz policji. Takiego ptaszka zamknąć w klatce byłoby jeszcze znacznie milej.
Ciekaw jestem bardzo co się też dzieje z moimi więźniami, odciętymi od świata, czy ich wyswobodzono w jakiś sposób, jeśli w ogóle zdołano znaleźć tę utajoną kazamatę, czy też kończą powoli żywot, zaspakajając głód śmiertelny kęsem własnego ciała... Pies już pewnie pożarty i musiał więźniom nadzwyczajnie smakować, bo był policyjnie kształcony... Wprawdzie tacy panowie mają wybredne podniebienia, więc bez przyprawy nie smakowała im psina, ale głód przecież nie ma czasu, by się w kucharskich książkach rozpatrywać.
Spiesząc do sobie tylko wiadomego miejsca, kpił w duchu ze swych niefortunnych wrogów i jak urodzony sadysta odczuwał dziką rozkosz na myśl swego triumfu.
Droga wciąż jeszcze wiodła lasem, głuchym, tajemniczo uśpionym, że tylko rzadko odzywało się echo beku rogacza lub szelest jakiejś przebudzonej zwierzyny.
Po szeregu pogróżek pod adresem zbrodniarza, uwaga Stacha zwróciła się w innym teraz kierunku: oto pragnął gorąco, aby ten las, dający mu tak przyjazną zasłonę, ciągnął się nieprzerwanie tak daleko, póki nie przyjdzie chwila spotkania się oko w oko ze zbójem. Wszak zdawał sobie sprawę, że gdy zaświta i wejdzie w czyste pola, tropienie piekielnika napotka na trudności. Co prawda w runiach zbóż też można znaleźć jaką taką zasłonę, lecz i zbój również może zniknąć mu z oczu i przepaść w gęstwinie łanów. Co wtedy? Miałżeby naraz wszystko stracić i być we wstydzie sam przed sobą! A gdzie jest pomsta za Anusiną mękę, niemal śmierć — i za wszystkie ofiary, nawet za ową biedną sarnę? Wszak jeszcze teraz jest zbrodniarz tak bliziutko, że tylko skoczyć i chwycić go za gardło.
W głowie huczało niecierpliwemu junakowi, niby we młynie.
— Nie brakuje mi siły, ni Boże broń odwagi — rozważał szybko w duszy — lecz nuż nie sprostam tej olbrzymiej pokrace? Wołania nikt tu po nocy nie usłyszy i nie przyjdzie z pomocą... można hańbiąco przegrać! A tam dalej będzie może inaczej, w najgorszym razie, jeśli zajdzie potrzeba, skrzyknę bawiących w polu ludzi i złowimy bestię. Będzie się bronił rewolwerem? Furda! Na wojnie stokroć gorzej bywało, a przecież Bóg ochronił. Czyż milszy będzie Bogu sobaczy żywot piekielnika, czy moje życie, narażające się dla dobra niewinnego narodu. Chyba pewnikiem moje...
Zdanie się na dobroć i sprawiedliwość Bożą niezwykle skrzepiło go na duchu. Gotów był nawet rozpocząć zaraz walkę wręcz, gdy znów myśl nowa szepnęła mu nad uchem: — Po co się spieszysz, kiedy nie ma tak gwałtownej potrzeby? Wszak pędzisz zbója prościuteńko przed sobą, jak szczupaka do kłoni... Sam idzie, gdzie potrzeba, a może nawet do samego Nadbrzezia... Czekaj, kto wie, czy się nie dowiesz czegoś więcej... czy nie rozwiążesz tej fatalnej zagadki, której nikt dotąd ani włókienka nie rozwięźlił... Ten dziad, co cię na ślady zbója naprowadził, nie jest chyba przypadkiem, ale narzędziem w ręku Boga... Uspokój się i czekaj mężnie, co los dalej nadarzy, bo zbój na pewno już się nie ukryje przed twoimi oczyma.
Znów się Stach nieco uspokoił, lecz nie przestawał zaciskać w ręce wydłużonego żelaziwa. Bo i jakże, gdy kroczył przed nim wcielony w człowieka potwór, ten sam, który ugodził nożem w piersi jego najmilejszą dziewczynę, że przez męczeński szereg godzin, długich jak cała wieczność, drogie to życie tliło się ledwie... gdy wszystkie sny młodzieńcze, pragnienia i zamysły w grób się staczały, że jeno tyle zostawało, aby samemu w otchłań śmierci się rzucić... Lecz przecież Bóg się ulitował nad sierotą i jego opromienił nadzieją — Anusia powróciła do życia i oto pewnie nie śpi tam teraz, lecz drży z niepewności i lęku.
— Stachu, Stasieńku drogi — zdało się naraz chłopakowi, że słyszy szept słabiutki — wytrwaj, bo ja się modlę teraz o twoje powodzenie.
Wiedział, że to tylko złudzenie, a przecież odpowiedział serdecznie:
— Bóg-że ci zapłać, niebogo moja przenajdroższa. Wytrwam, wytrwam...
Nie tracąc zbója z oka, szedł dalej jak najbardziej ostrożnie, co jednak nie przychodziło mu tak łatwo. Bał się, by silniej nie potrącać zaroślami, nie naciskać stopami opadłych i wyschniętych gałązek, a przecież te przeszkody były wśród nocy nie do wyczucia i obejścia. Sposób tego śledzenia i skradania się naprzód już tak dotkliwie dawał mu się we znaki, że cały był spocony, wreszcie pragnienie jęło go trapić coraz bardziej. Co chwila zrywał z zarośli rośny listek, by chociaż trochę zwilżyć wargi, do cna wyschnięte i jakby przetrawione gorączką.
Po jakimś czasie las się skończył i równocześnie pierwsze zwiastuny brzasku rozjaśniły nieznacznie ciemną kotarę nocy. Droga cośkolwiek jeszcze wiodła okolem lasu, po czym odchylała się na lewo.
Zbój zdał się coraz bardziej pospieszać, jakby przed pełnym świtem pragnął znaleźć się u celu.
Stach, korzystając z napotkanego rowu, w oka mgnieniu ugasił dokuczliwe pragnienie, po czym, pozwoliwszy zbójowi oddalić się na odpowiednią przestrzeń, chyłkiem wymknął się z lasu i niby cień zgarbiony jął się posuwać jego tropem.
Niedługo w oczach zmęczonego chłopaka zamajaczyła mała, samotna chata, na tle brzezinowego zagajnika. Równocześnie coraz widniejsza postać zbója skierowała się nagle w kierunku tej ubogiej sadyby. Zdziwiony Stach przystanął.
Tymczasem zbrodniarz przedostał się przez wrota i rozglądnąwszy się uważnie, podszedł szybko do okna. Widać było dość dobrze, że cień zbójeckiej ręki uderzył w szybę kilka razy. Po krótkiej chwili drzwi się cicho otworzyły i postać zbója zginęła w mroku sieni. Kto te drzwi otwarł, Stach nie mógł dojrzeć z odległości i nie zważając na to, jął podpełzywać bliżej chaty. Na szczęście o kilkanaście kroków od nędznego obejścia znalazł zarośla gęste i w ową gąszcz wczołgał się cicho niczem lis.
— Co to za chata i po co on tu wstąpił? — przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby ten łotr miał tu jakich wspólników? Niechybnie...
Wyciągnął się na ziemi i postanowił czekać, co los dalej przyniesie. Wreszcie po tak długiej i męczącej wędrówce należał mu się wypoczynek. Wrócił mu znowu pewien spokój, tym bardziej, że był blisko swoich stron i od Nadbrzezia dzieliło go najwięcej jakie pięć kilometrów. Czuł się tu jakby u siebie w domu i przemyśliwał tylko, jakby z owej pułapki już nie wypuścić zbója wolno.
Kiedy układał sobie coraz to śmielsze plany, drzwi chaty otworzyły się ponownie i na podwórku ukazała się rosła, na pół ubrana postać jakiejś kobiety. Dniało już dobrze, zaczem Stach mógł rozeznać, że baba jest jeszcze wcale młoda, nawet nie brzydka, lecz równocześnie czymś niezwykłym i zarazem budzącym jakiś nieokreślony lęk, różniąca się od innych wiejskich kobiet.
Stach z wstrzymanym oddechem począł jej się przyglądać, jak gdyby jakiejś czarownicy.
Jakoż istotnie nazwa owa odpowiadała w zupełności tej niezwykłej postaci. Wygląd olbrzymki kazał domyślać się Stachowi, że pukanie zbrodniarza w okno co tylko ściągnęło ją z legowiska, o czym świadczyły zresztą czarne jak węgiel i rozczochrane włosy i brudna, na rozłożystych piersiach rozpięta koszula.
Wiedźma, postawszy chwilę i przetarłszy pięściami zaspane oczy, poczęła niby od niechcenia rozglądać się wokoło, zajrzała nawet za tylną ścianę chaty, po czym powróciła do sieni i, jak Stach mógł usłyszeć, zamknęła drzwi na rygiel.
— Nic innego — pomyślał chłopak podniecony — tylko ta czarownica jest w jakiejś zmowie z tym zbrodniarzem... Kto wie, czy jako jego kochanica nie jest wspólniczką tych wszystkich wprost bezprzykładnych zbrodni, bo i dlaczegóżby z owym zbójem miała taką podejrzaną znajomość? Dlaczego właśnie spotykają się w nocy i na umówiony znak w szybę czym prędzej drzwi otwiera? A to dobrały się bestie — myślał zdumiony dalej — on niby czart wcielony, a i tej wiedźmie nie brakuje niczego... Dobrana para, ani słowa!
Snując przeróżne myśli, jeszcze wygodniej ułożył się na ziemi i czekał, co będzie dziać się dalej.
Było już całkiem jasno, zatem zbliżenie się do okna było wprost niemożliwe. Coby dał za to teraz, gdyby mógł zajrzeć do środka izby i obserwować tę czarcią parę z taką swobodą, jak to miał możność podpatrywać dziką wieczerzę zbója! Niestety, musiał pogodzić się ze swym losem i leżeć cicho pośród krzaków, nie nadzwyczaj wygodnych. Będąc jednakże ponad siły zmęczonym, uważał teraz swą kryjówkę za tak przytulną, jak świeżo wyścielone loże, na którym po ciężkiej pracy się układał. Teraz mógł przynajmniej wyprostować swe kości, pofolgować uwadze, która dotąd była stale napięta, niby cięciwa łuku. Z kolei i żołądek jął się dopominać o strawę, zatem Stach dobył z woreczka kromkę chleba z serem i począł się pożywiać z tak rączym apetytem, jakby od tygodnia nic nie jadł. W każdym razie trzeba się było spieszyć z zaspokojeniem głodu, bo nużby mu wypadło opuścić prędko zacienioną placówkę i znowu kluczyć dalej za tropem swego chytrego i potężnego wroga?
Po kwadransie, zdrowe jak u młodego wilka zęby Stacha załatwiły się gładko z pajdą razowiaka i serem, a rozjaśnione oczy mówiły zadowolonym blaskiem, że sprawa głodu została rzetelnie załatwiona.
Przez ten czas jednak bacznie obserwowany obiekt chaty nie uległ żadnej zmianie. Zaryglowane drzwi widniały nadal głuche, choć ranne słonko różowiło je blaskiem i przeglądało się niewinnie w małych szybach dwóch okien.
— Mój Boże — przyszło na myśl Stachowi — to słonko jest przedobre, że nawet takim potwornym ludziom świeci...
Po tym od razu stanęła mu w źrenicach schludna, bieluchna chata ukochanej dziewczyny, — i równocześnie ona sama z bławatnymi oczkami, z cudnym rumieńcem na policzkach, taka cała urocza, jedyna... Pewnie słoneczko już ją przywabiło do okna i stoi w jego blaskach, rozczesując ulewę długich, miękkuchnych włosów, podobnych do włókien lnu, najpracowiciej wypieszczonych wytrawną dłonią prządki.
Kiedy tak myślał o tym umiłowanym swoim skarbie, nagle, ocknięta niecierpliwość znów go poczęła napastować.
— Czego, u licha, to gniazdo czarownicy takie spokojne? Nawet głos żaden nie dolatuje... Co te potwory porabiają tam teraz? Gżą się na jakim wyrku, czy co innego Belzebub mu naraił? Naprawdę, że nie wytrzymam chyba dłużej i wpadnę tam jak piorun! Albo, co będzie lepiej — zwołam z widłami chłopów i z tą przeklętą parą załatwimy się wreszcie...
Lecz nie uczynił tego, bo znowu myśl trzeźwiejsza szepnęła mu stanowczo: „Czekaj, bo nie wskórasz nic w ten sposób! Ten łotr zasypie was kulami i tyle go ujrzycie!“
Widać, że przyznał słuszność owej radzie, bo tylko westchnął ciężko i począł kręcić papierosa.
Tak minęła może godzina, może dwie, gdy wtem z komina chaty dym się ukazał. Co prawda nic to nadzwyczajnego nie znaczyło, lecz już sam fakt, że jakieś wreszcie obudziło się życie, ucieszył Stacha bardzo. Niedługo i drzwi się uchyliły i z wiadrem w ręce wyszła olbrzymka po wodę do pobliskiej studni. Teraz, jak się wydawało Stachowi, była przyjemniejsza z wyglądu, przy czym pełne jej policzki pałały nienaturalną czerwonością. Po zaczerpnięciu wody, znowu drzwi zatrzasnęły się na rygiel i tak już pozostały na długo.
— Pewnikiem warzą teraz sarninę, — pomyślał Stach — bo przecież ten piekielnik zabrał jej sporo do plecaka. Teraz po igrach wyprawia sobie sute żarcie, a ja będę się męczył w tej kolczastej tarninie licho wie dokąd. Ale to nic! Da Bóg, odbiję se za wszystko!
Czekał więc długo, bardzo długo, gdy wreszcie rygiel zakołatał, za próg wypuszczając czarownicę, po czym drzwi znowu zasunięto od zewnątrz.
Wiedźma tymczasem postała krótką chwilę i wziąwszy z wystającego węgła sierp oraz zgrzebną płachtę, ruszyła wolno ścieżką prowadzącą ku polom. Mijając wrota, przechodziła tak blisko ukrytego chłopaka, że ten słyszał wyraźnie szmer jej spódnic i chód tak ciężki, jak gdyby słoń przechodził.
Im bardziej oddalała się ta tryskająca siłą baba, tym Stach podnosił głowę wyżej, bacząc dokąd się uda. Po krótkim czasie rosła sylweta zeszła w dolinę ciągnącą się wzdłuż Wisły i przepadła w zaroślach.
— W każdym razie coś się zaczyna dziać — pomyślał Stach i znowu wyciągnął się na ziemi. — Dałbym se jednak głowę uciąć, że ta kobyła nie poszła do roboty, ale na jakieś zwiady... Nafutrowała zbója jak się patrzy, że będzie spał jak niedźwiedź, a sama poszła na prześpiegi...
Teraz tylko to jedno ogarnęło mu myśli: kto to jest ta kobieta, co łączy ją ze zbójem, a wreszcie dokąd się udała?
Życie na świecie wrzało już dawno w całej pełni, tak, że możnaby kogoś o tę babę wypytać, niestety, nikt się nie pokazywał w pobliżu, a Stach ani na jedną chwilkę nie chciał opuszczać swej placówki.
Słońce tymczasem wzbiło się na strop niebios i coraz silniej zaczynało przypiekać. Czas Stachowi dłużył się w nieskończoność, noc nieprzespana dawała znać o sobie i na zmęczone ciało zlewać senne rozleniwienie, a na dobitek tak różne opadały go myśli, tak kołatały w głowie monotonnie, że ani się połapał, kiedy zamknęły mu się oczy i utracił świadomość. Zasnął tak twardo, że nie odczuwał zgoła, iż jakiś żuk pokaźny wydostał mu się na policzek i spacerował po nim naokoło, zaglądając do ucha, to przypatrując się ciekawie czarnym wąsikom i wargom, spieczonym nieco przez nadmierne znużenie.



VII

Słonko już mocno schyliło się ku ziemi, gdy Stach przebudził się nareszcie. Oprzytomniał bezzwłocznie i przerażony skierował oczy w stronę chaty.
— Jezu! — zadrżały szeptem usta — przespałem chyba wszystko... Zbój już na pewno wyszedł... co ja teraz uczynię?!
Nie wiedział teraz, czy ma skoczyć do chaty, czy palce gryźć zębami, czy płakać?
Opatrzność jednak czuwała nad nim jak najtroskliwsza matka: nic się bowiem do owej chwili nie zmieniło, nawet olbrzymka jeszcze nie wróciła, a on tymczasem wypoczął sobie należycie, jakby nowych zasobów sił zbliżający się wieczór wymagał od niego w takiej mierze, jak jeszcze nigdy dotąd.
Naraz w tym rozpaczliwym stanie nerwów dobiegło uszu Stacha szybkie stąpanie nóg.
Instynktownie spoglądnął w ową stronę i spostrzegł powracającą szybko wiedźmę. Równocześnie zauważył z zadowoleniem, iż widocznie teraz dopiero wraca z symulowanej w polu pracy, albowiem zgrzebną płachtę miała pod pachą całkiem próżną. Zabrany z sobą sierp był więc tylko pretekstem, potrzebnym jej widocznie do upozorowania jakichś ukrytych celów.
Oczy Stacha wbiły się w mijającą go postać, niby dwa ostre groty i prowadziły ją uważnie aż do samego okna, w które, rozglądnąwszy się najprzód, zastukała trzykrotnie. Nowa radość oblała serce ukrytego chłopaka.
— Więc zbój tu nadal pozostał — radośnie przebiegło mu przez myśl — bo i komuż ta wiedźma oznajmiałaby swoje przyjście? Dzięki ci, Boże, żem przez ten długi i niezwalczony sen nie stracił piekielnika.
Prawie wyszeptał owo zbożne westchnienie, gdy drzwi uchyliły się cicho i wpuściły do wnętrza uśmiechniętą olbrzymkę.
Nerwy Stacha długim snem uciszone, teraz poczęły szaleć. Ogarnęła go wściekłość, jak wicher ogarnia łan zbożowy, miotając nim i trzęsąc na wszystkie strony. Miał już nadto tego męczącego czekania, tego leżenia w kolczastym głogu i wpatrywania się w chałupę czarownicy. Nie ulegało teraz wątpliwości, że zbój nadal znajduje się w tej norze, — na co więc czekać i kąsać wargi z wściekłości wciąż odkładanej zemsty?
Jakaś rozrywająca piersi siła jęła dławić chłopaka.
— Niedługo nadejdzie znowu noc i czarci wiedzą, co ten piekielnik uczyni z sobą, — szepnęła mu pokusa. — Na co więc czekasz, gdy prawie masz go w rękach? Nie chcesz wpaść tam jako jawny i bohaterski mściciel, to udaj podróżnego, poproś o sprzedaż kromki chleba, a gdy znajdziesz się w izbie, pokaż swoją odwagę i pomścij krzywdę swej najdroższej dziewczyny...
Szept tej pokusy tak mu trafił do serca, że wstał pospiesznie, nie bacząc na poruszone krzewy, zaczerwieniony krwi ukropem, zdecydowany na bezzwłoczną rozgrywkę, ślepy na wszystko, co tylko nie zrastało się z pomstą.
Lecz właśnie w chwili, kiedy zerwał się z ziemi, kiedy ostre żelazo ukrył w zanadrzu i już, już miał wypaść z zarośli, aby podejść ku chacie, postać Anusi, wprost jak żywa, stanęła przed nim w przejściu głogu i całą swoją osobą zastąpiła mu drogę.
— Stachu! — szept go uderzył jak na jawie — czemu nie wierzysz, że ja czuwam? Dyć cię już ostrzegałam, że modlę się o szczęśliwą pomyślność twej wyprawy... że całą duszą jestem z tobą, więc przecie wytrwaj! Jeśli uderzysz teraz — — zginiesz — — jeśli poczekasz jeszcze — Bóg ci poszczęści!
Chłopak cofnął się w tył zaskoczony tym tajemniczym szeptem, czy też jakby cudownym ostrzeżeniem.
Bo postać ukochanej Anusi była tylko złudzeniem, tak wszystkie zmysły przejmującym, że wprost wydawała się jawą.
Pod wpływem tego przejmującego szeptu pochopność Stacha zdała się zwinąć w kłębek, jakby pieszczona dłonią kotka. Opanował się nagle, po tym z powrotem położył się na ziemi i przywarł do niej gorącymi ustami.
— O Jezu! — westchnął ciężko — sam widzisz, ile zdrowia kosztuje mnie to pasowanie się z sobą, ale poczekam jeszcze... wytrwam, bo takie widać Twoje niepojęte zrządzenie...
I znów czuwał jak dotąd, wpatrywał się w zaryglowane drzwi, zaciskając co chwila mocne i niecierpliwe pięści.
Aż wreszcie, kiedy słońce dotknęło już smugi lasu i zanurzyło się w jego ciemnej siności, gdy wieczór począł opróżniać pola, pastwiska i rozłogi, wtedy drzwi chaty się otworzyły i w szarym cieniu sieni zamajaczyły dwie postacie — zbrodniarza i jego zadowolonej przyjaciółki. Jeszcze czas jakiś ta tajemnicza para szeptała coś do siebie, jeszcze urywane pośmiechy igrały między nimi, wreszcie na pożegnanie oplotły się ramiona, jak gdyby macki dwóch potwornych ośmiornic i zbój spokojnie puścił się ścieżką w stronę Wisły. Szedł z jakimś małym zawiniątkiem pod bluzą, pełen odrazy w twarzy oraz w ruchach i równocześnie groźny jak odyniec wypatrujący wroga, który śmiertelną poczęstował go kulą.
Stach zaparł oddech w piersiach, kiedy mijał go potwór, po czym odwracał się powoli, wreszcie dźwignął się z ziemi, cały we wzrok się zamieniając. Po chwili mógł już wprawdzie opuścić swą kryjówkę, jednakże postać wiedźmy, wciąż jeszcze wartująca na progu, nakazywała mu ostrożność.
Nareszcie wiedźma cofnęła się w głąb sieni, lecz w tym samym czasie nad postacią zbója zamknęły się nadwiślańskie zarośla. W jednym momencie Stach wybiegł teraz z legowiska i chyłkiem, ile tylko sił mu starczyło, pognał w upatrzonym kierunku.
Zanim upłynął kwadrans, już był na tropie zbója, a łęg pośród wikliny, dający wolne przejście, był mu na rękę przez swe liczne zakręty, mogące stać się każdej chwili pożądaną zasłoną.
Nowa, podwójna radość wstąpiła w ciało Stacha, boć przecie zbój zmierzał ku jego stronom, prawdopodobnie do „Grodziska“...
Tymczasem poczęło szarzeć coraz bardziej, jednak do zupełnego mroku było jeszcze daleko.
I znów, jak ubiegłej nocy, piekielnik zdążał do jakowegoś celu, a nie daleko za nim jego zawzięty i utajony wróg, jak duch przemykający się wśród wiklin.
Po przeszło półgodzinnym tropieniu oczom Stacha ukazało się wzgórze z ruinami grubych, zamkowych murów.
— „Grodzisko“! — wyszeptał cicho dziwnie uradowany chłopak. — Po drugiej stronie rzeki widać kościelną wieżę z mojej wsi... O, Boże, jużem tak bliziutko od swoich... i od Anusi... na pewno niespokojnej, że tak długo nie wracam... A przecież najbliżej jestem tego zbója.
Ohydny potwór kroczył teraz ostrożniej, oglądając się za siebie i przepatrując najbliższe krzaki i gęstwinę dzikiej trzciny, wreszcie przystanął.
Jak Stach mógł się zorientować w położeniu, było to właśnie miejsce, gdzie się znajdował loch wiodący do podziemi „Grodziska“.
Zbój wciąż stał jeszcze, widać poważnie zastanawiał się nad czymś, wreszcie ponownie rozglądnąwszy się wokół i widząc tylko milczącą pustkę wszędzie, wślizgnął się wolno do czarnego otworu.
Stach, który dotąd dygotał niecierpliwie po za gęstą łoziną, jął bliżej podpełzywać na brzuchu, a przekonawszy się dokładnie, że zbój wszedł do podziemi i wyczekawszy jeszcze chwilę, czy przypadkowo nie jest to jaka gra podstępna, zawrócił znowu bez szelestu i łukiem wydostał się na otwartą równinę. Wokół nie było żywej duszy, jedynie koń pasł się samotnie u podnóża „Grodziska“. Niecierpliwość chłopaka z każdym oddechem zamieniała się w jakowąś burzę.
— Co teraz począć? — zahuczało mu w głowie jakby w jakiejś machinie. — Zbój znowu jest w potrzasku, ale cóż z tego? Wszak już w nim był, strzeżony przez policję oraz gromadę chłopów, a i tak zdołał uciec... Co zatem należy czynić teraz? Zwołać chłopów z widłami i zacząć nowe oblężenie? Teraz lepiej się uda, bo wszystkie wyjścia już wiadome... No tak — coś mu znów podszepnęło — jednak do wsi kawał drogi i zanim skrzykniesz ludzi i powiadomisz policję, zbój ulotni się może...
Chyba nocować w owych lochach nie będzie, tylko coś spenetruje i pójdzie sobie dalej.
Stał tak do szaleństwa bezradny i dygocący cały jak w febrze.
— Jak na złość ani jednego chłopa nie ma nigdzie w pobliżu, nawet koń się sam pasie — wyszeptał rozpaczliwie.
Nie wiedział jednak Stach o tym, że ten szczypiący trawę koń ma swojego pastucha, w tej chwili właśnie węszącego po drugiej stronie góry.
Że ów pastuch w jednym dniu jest żebrakiem, w innym znowu dziewuchą, nawet wcale do rzeczy, kryjącą za gorsetem nie zwyczajną przynętę w postaci rewolweru... a wreszcie, że ten jakowyś kameleon w istocie rzeczy jest policyjnym wywiadowcą, który poprzysiągł sobie złowić straszliwego zbrodniarza, choćby mu przyszło poświęcić na to całe życie.
— Jezusie miłosierny — jęknął znowu do najwyższego stopnia zniecierpliwiony chłopak — mroczy się coraz bardziej, a ja tu stoję jakby głupi. Przecie trzeba coś radzić, trzeba koniecznie! Chyba wrócę nad rzekę i tam przy lochu będę czekał na powrót piekielnika... Ale nuż znów innym wyjściem na świat się wydostanie?
Ta myśl o mało z nóg go nie zwaliła. Widział obecnie, że popsuł całą sprawę, że trzeba było jeszcze u wiedźmy rozprawić się z potworem. Teraz się przecie nie rozerwie, by móc pilnować wszystkich wyjść równocześnie, przy tym zapadająca noc będzie sprzyjać zbójowi.
Z tego rozpaczliwego stanu coś go nagle wyrwało i nakazało ruszyć dalej. Począł się chyłkiem wspinać na stok „Grodziska“, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie oparł się plecami o zrąb starego muru.
Było na tyle jeszcze widno, że mógł dość dobrze widzieć najbliższe otoczenie „Grodziska“, jednakże tylko z jednej strony. Mimo, że miejsce to na czaty nie dawało zupełnego widoku, przecież Stach tu już został, znów jakąś silą tajemniczą w tym właśnie miejscu zatrzymany.
Nie bacząc na to, że trzeźwe myśli dają mu zgoła inne rady, przykucnął w złomie ruin, czując wyraźnie jakąś tajemniczą władzę nad swą wolą.
Nie niepokoił się bynajmniej, owszem, serce kołatało mu w piersiach, jak gdyby lada chwila oczekiwał spotkania z niesamowitym łotrem. Czoło zrosiło mu się potem, nie tyle z powodu dość parnego wieczoru, ile wprost z żywiołowego podniecenia. Stojąc cichutko, bacznie rozglądał się po upłazie „Grodziska“, to zwracał oczy w stronę Wisły, gdzie w szkarpie znajdowało się wejście do tych groźnych podziemi.
Choć zmierzch już zapadał coraz gęstszy, koń pasł się dalej na górze, jakby właściciel nie miał wcale zamiaru zabrać go na noc do stajni.
Była chwila, że Stach miał już chętkę drapnąć do wsi na wierzchowcu, by chociaż sam posterunek zaalarmować o tych śmiałych odwiedzinach zbrodniarza, lecz znów zaniechał tego, zatrzymywany jakąś nieodgadnioną siłą.
Czas mu się dłużył coraz bardziej i prześladował go całą zgrają bałamutnych podszeptów. Aby im się jako tako opędzić, szeptał urywkowo modlitwy, układał szybko coraz to lepszy plan rozgrywki, ściskał żelaziwo w swej garści, to znów poklinał w niepokoju. A zbój, jak przepadł w mrocznej czeluści lochu, tak nawet szmerem nie zdradzał swego pobytu w tych upiornych podziemiach, jakby jak duch połączył się z ich mrokiem.
Tymczasem do tego stopnia się ściemniło, że bystre oczy Stacha mogły jedynie objąć kilkumetrową przestrzeń. Strach zdjął teraz chłopaka, bo wyjścia z podziemia już nie widział i zbój swobodnie niespostrzeżony przez nikogo, mógł się ulotnić z lochów. Sprawa dla niecierpliwych nerwów Stacha była nie byle jaka, bo wprost dławiąca go za gardło — że zbója już postradał i popsuł wszystko, co tak szczęśliwie składało się dotychczas. Tak rozpaczliwy ból ścisnął mu teraz piersi, że ledwie utrzymał się na nogach.
Dyszał bezradnie, do krwi zagryzał wargi, a łzy jak groch leciały mu po policzkach. Nigdy jeszcze taka straszliwa rozpacz nie targała mu wnętrza, jak w tej pełnej męczarni chwili.
Aliści nie ruszał się z kryjówki, choć był już niemal pewny, że nic tu nie wystoi.
Na szczęście, po jakimś czasie niebo rozpogodziło się cokolwiek, chmury rzedniały dalej coraz bardziej, wreszcie dość już wysoko nad Nadbrzeziem przejrzał przez chmury księżyc, po czym niedługo posrebrzył się na niebie, jak bochen chleba, z którego tylko niewielki skrawek odkrojono. Poświata rozlała się nad światem i nad upojną ciszą nocy.
Stach odetchnął swobodniej, chociaż męczył go nadal dokuczliwy niepokój — — czy zbój tymczasem nie opuścił podziemi.
— O Boże miłosierny — szeptał, dygocąc cały — może nie. Bo przecież może dłużej winien zabawić w owych lochach, chociaż... któż to odgadnie?
Znów upłynęła długa, ciężka godzina, a Stach, tracąc resztę nadziei zobaczenia zbrodniarza, wytrwał dalej w złomie muru, coraz bardziej politowania godzien i nieludzko zmęczony.
Aż naraz w pewnej chwili, kiedy ciężar zmęczenia przygniatał go jak zmora, kiedy podstępny sen już mu się począł wkradać zdradziecko pod powieki — — — dostrzegł na zwaliskowym murze o kilkadziesiąt kroków od swej załomowej placówki jakowąś białą postać...
W pewnej chwili zdawało mu się, że to pastuch w płótniance, lecz gdy przyjrzał się lepiej, — dreszcz przeszedł mu po kościach...
Postać miała wprost nadludzkie wymiary, z których spływała biała szata aż do stóp i nawet zdała się jeszcze włóczyć za nią po ziemi...
Widmo to posuwało się wolno ruinami w kierunku Stacha, poczynając wydawać z siebie głuche jęki...
Pełne przestrachu oczy Stacha dostrzegły teraz, że upiorne zjawisko ma zamiast głowy — trupią czaszkę.
Stach zmartwiał. Nie wiedział w pierwszej chwili, czy to złudzenie, czy rzeczywiście jakieś upiorne widmo wyczołgało się z ruin.
Wszystkie niesamowite opowieści o duchach i strachach zamieszkujących mroczne lochy „Grodziska“ stanęły mu w pamięci rojem przeraźliwych obrazów, z których każdy przedstawiał jakąś okropną larwę, siejącą wokół grozę potępieńczego lęku.
Przymknął nagle źrenice, ażeby się przekonać, czy to nie koszmar blaskiem księżyca wywołany, lecz kiedy otworzył je po chwili, znów go strach przejął jeszcze większy. Nie było to złudzenie, lecz rzeczywisty upiór, o obnażonych z ciała szczękach, zapadłym nosie i ciemnych oczodołach.
Jęk, to jakieś żałośliwe skomlenie wydzierało się z tych rozdziawionych szczęk, które bieliły się wyraźnie, a nawet zdały się fosforyzować jakimś zielonkawym odblaskiem.
— Matko Najświętsza, ratuj! — wybełkotał drżącymi usty biedny chłopak i przeżegnał się nabożnie.
Przerażające widmo przystanęło na chwilę i zawodząc rozpacznie, chyliło się ku ziemi. Zdawało się, że piszczelami rąk wodzi po czarnym rumowisku, jak gdyby je pieściło i błagało o jakieś zmiłowanie. Zdrętwiały i na pół żywy Stach zapomniał całkowicie o postaci zbrodniarza, będącej gdzieś w podziemiach, bowiem ten upiór tak niespodzianie się pojawił i tak w jednym momencie przytłoczył jego myśli, że nie był zdolny kroku do ucieczki uczynić i wyjść z orbity przerażenia, której wszelką istotą był ten ścinający krew w żyłach upiór. Na tyle tylko posiadał jeszcze władzy w sobie, że instynktownie przywarł do muru zgęsiałą skórą pleców, jakby się pragnął wcisnąć weń całym ciałem.
Widmo znowu wyprostowało teraz swoją ogromną postać i jęcząc zawodząco, poczęło wolno stąpać w kierunku Stacha.
Zimny, śmiertelny pot wystąpił teraz na czoło struchlałego chłopaka, a pobielałe wargi szeptały urywanie słowa najżarliwszej modlitwy.
Naraz, po tej okrutnej próbie, jakby Bóg natchnął ledwie żywego Stacha, albowiem lęk, napięty w nim jak struna do najwyższego stopnia, nagle rozluźnił swoje kleszcze i wrócił myślom władzę. Równocześnie bystre oczy chłopaka dostrzegły z pod białej płachty widma — nie piszczele i kości wielkich stóp, ale zwyczajne na nich buty...
Ochłonął niemal w jednej chwili, a myśl zrodziła prawie już pewne podejrzenie, — że to jest zbrodniarz przebrany za upiora!
W tym przypuszczeniu może wahał się jeszcze, jednak co najważniejsze — pozbył się lęku i był gotów do walki choćby z prawdziwym nawet widmem.
Jakoż to widmo zbliżało się do niego, wyjąc nieludzko i szczerząc zęby z potwornie odrażających szczęk.
Kto widział zdala tę przeraźliwą zjawę, nie dziw, że w panicznym przestrachu uciekał z pola do domostwa, że wyolbrzymiał po tym w opowieściach tego zawodzącego ducha, że nadawał mu niesamowite kształty i że później wśród gminu rosła legenda o upiorze z ruin przedwiecznego „Grodziska“. Każdy widywał go inaczej, ubierał własną wyobraźnią, że nie było człowieka, któryby weń nie wierzył.
Jednakże do tej chwili nikt nie przypuszczał o możliwości takiej czartowskiej gry tajemniczego zbója, a nawet Stach miał jeszcze pewne wątpliwości. Miał i nie miał, bo jakkolwiek przedstawiała się sprawa, wygląd widma oblanego księżycową poświatą takie siał wokół przerażenie, że człowiek, choćby do szaleństwa odważny, musiał potruchleć na ten widok i umknąć pełen trwogi.
Te buty jednak coraz bardziej widoczne i wcale nie widmowe stąpanie po gruzach murów, wzbudziły w Stachu pewność siebie i zdwojoną odwagę.
Upiór był obecnie tak blisko, że zaczajony chłopak nie miał już żadnej wątpliwości — z jakim potworem ma teraz do czynienia.
— Jezu dopomóż, dodaj siły i tak mi go podprowadź, bym go z krawędzi dosięgnął ręką... — modlił się w duchu i tak napinał zwoje mięśni, by się mogły rozprężyć niby cięciwa łuku.
Tymczasem widmo, nie przeczuwając jakiejkolwiek zasadzki, weszło na mur, pod którym stał zaczajony mściciel i labiedziło w niebogłosy. Szło brzegiem muru, jak sobie właśnie życzył Stach, że tylko sięgnąć ręką i zedrzeć piekielnika na rozsypane obok rumowisko.
Jeszcze Stacha od widma dzieliło kilka kroków, po chwilce trzy... dwa...
Teraz już tylko szmer czuł chłopak nad głową.
Rzucił w górę oczyma niby żbik, wyprężył się i co siły miał w pięściach, ułapił żelaznymi palcami nogę upiora wyżej kostki i błyskawicznie, oparłszy się o mur mocnymi kolanami — szarpnął gwałtownie ciężkim cielskiem... Tak zaskoczone widmo w jednej sekundzie straciło równowagę, przy czym gruz się obsunął i cała postać, okutana w długą fałdzistą płachtę, jak kloc zwaliła się z krawędzi na ostre głazy rumowiska.
Upadek był tak nagły i z taką siłą wykonany, że widmo padło niby martwe. A może właśnie ów nieprzewidziany atak i równocześnie przestrach ubezwładnił je z miejsca, lub wreszcie ciężki upadek na te głazy?
Jakkolwiek było, Stach nie miał czasu zastanawiać się nad tym, tym bardziej, że czuł dokładnie walące się z krawędzi ludzkie ciało, tylko jak tygrys runął nań całym sobą i w czaszkę, pomiędzy oczodoły, grzmotnął żelazną pięścią jak obuchem siekiery.
Widmo, które przygłuchło na chwilę, jęknęło teraz i znów się uciszyło.
W okamgnieniu Stach wydobył z zanadrza mocny konopny sznur, rozerwał płachtę na ogromnych, wypukłych piersiach rzekomego upiora i jął krępować prawie bezwładne ręce. Zbój widać omdlał, bo nie próbował wcale walki.
Po krótkiej chwili potężne łapy i nogi zbója były już skrępowane po chłopsku, że nawet diabeł byłby tych wężów nie rozerwał. Teraz kolejno triumfujący chłopak zdarł ze łba łotra trupią maskę i poznając tę obrzydliwą, ryżą twarz i ślepia przewracające białkami, wyrżnął w nią znowu pięścią.
— Gadzie przeklęty — wysyczał mu nad pyskiem — to za moją Anusię!... a to za pokojówkę dworską!... a to za żonę leśniczego!... to za córkę młynarza!... a to, wcielony diable, jeszcze raz za Anusię!...
Widać, że silne ciosy oprzytomniły skrępowanego zbója, bo się wyprężył i stęknął jak z otchłani...
Stach kolanami zwalił mu się na piersi, choć wierzył dobrze w swe postronki. Nieokiełzana dzika radość pałała mu w źrenicach, a to, że tajemniczy zbrodniarz przyszedł do siebie, jeszcze go bardziej podnieciło.
Miał chętkę wygarnąć jeszcze zbója w kufę, uznał jednakże, że nie przystoi znęcać się nad bezbronnym, choćby ten był jak najgorszym potworem. Żałował nawet, że go już pięścią poczęstował, ale kiedy zobaczył tę ryżą odstraszającą twarz, na żaden sposób nie mógł się pohamować i bodaj tyle ulżył nerwom, że powetował sobie ten wprost śmiertelny strach, jakiego najadł się do syta na widok jęczącego upiora.
Teraz nad wszystkim innym górował w jego duszy triumf wręcz żywiołowy — że złowił tajemniczego zbója, nieuchwytnego i strasznego zarazem, a który tyle ofiar miał na swoim zwyrodniałym sumieniu. Że go pochwycił właśnie on, sam jeden, bez niczyjej pomocy i że swej kochanej Anusi do stóp go rzuci bohatersko...
W tej chwili musnęła księżyc mała chmurka, a kiedy dalej niebieską niwą popłynęła, światło miesiąca padło wyraźniej na twarz skrępowanego jeńca i jego dzikie, całkiem przytomne oczy.
— Mamy się wreszcie, co? — z zawziętą ironią rzucił pytanie Stach. — Myślałem, żem upolował białe widmo, zawodzącego stracha, ale... nie pomyliłem się bynajmniej... Już wiem, kim jesteś, a ja, byś się przekonał, kto ci powrozy te nałożył, to powiem ci kto jestem: narzeczony tej niewinnej dziewczyny, tej najdroższej sieroty, którąś w Zielone Świątki chciał zamordować... Ale Bóg dał, że ona żyje... chociaż poprzednich ofiar nikt już z grobu nie zbudzi... i jam ci za to przysiągł zemstę! Wszystkim dotychczas uchodziłeś bezkarnie, uciekłeś z lochów tych podziemi i jeszcześ trupy policji chciał zostawić za sobą... lecz wpadłeś w końcu w moje ręce... Znalazłem twą kryjówkę i byłem świadkiem jak żarłeś na surowo upolowaną sarnę... po tym jak cień szedłem za tobą skrycie aż do chałupy owej wiedźmy, twojej wspólniczki i wstrętnej kochanicy. Aż przecie tu wróciłeś, aby nacieszyć ślepia widokiem policjantów umierających z głodu i by świat straszyć tą przeraźliwą trupią maską... Włosy mi stoją z osłupienia, co za wcielony diabeł z ciebie! Przecie przemów, czemu tak milczysz?
Jeniec atoli milczał jak głaz i tylko patrzał tępym, jakby obłędnym wzrokiem na swego wroga, pełnego ledwie powstrzymywanej zemsty. Ten straszny, jakąś nieodgadnioną tajemnicą napiętnowany człowiek czuł się teraz bezsilny, widział, że popadł w takie sidła, z których wyzwala jedynie szubienica... że nadzieja ratunku nie ma już miejsca nawet w najśmielszych myślach, i że przyjdzie obecnie po torturach ciężkiego i przewlekłego śledztwa oddać się w ręce kata.
— Straciłeś mowę, co? — znowu się Stach odezwał. — Ano, ty tu przemówisz... — Podźwignął się na nogi i począł wołać ile tylko tchu w piersiach. — Hej! jest tu poblisko kto?! Hej, hej, nie bójcie się ludziska, bo to nie strach chadzał po murach, jeno ten straszny zbrodniarz!! Mam skrępowanego jak barana, mam!!
Wołał na chybił trafił, boć przecie wiedział, że pustka jest wokoło.
A przecież był tu ktoś, przebrany za pastucha, lecz ten na widok jęczącego upiora zaszył się w gąszcze i z rewolwerem w ręku czekał na rozwiązanie przeraźliwego widowiska.
Teraz ten pastuch, słysząc ludzkie wołanie, wyskoczył z krzaków i ruszył pędem w stronę wołającego.
Stach już go spostrzegł i na wszelki wypadek chwycił za trzonek żelaziwa.
— Coś ty za jeden? Ty pasiesz tego konia?
— Tak, ja — odpowiedział przybyły i w jednej chwili zorientował się we wszystkim. — A, to pan, syn wójta z Nadbrzezia — wyrzekł zdenerwowanym głosem — poznaję... Znamy się przecież, ja jestem policyjnym wywiadowcą...
— Mam go nareszcie! — krzyknął z radością Stach i w kilku słowach opowiedział mu wszystko, a z oczu skry mu tryskały z triumfującej dumy.
Gdy wywiadowca przyszedł nieco do siebie, wyrzekł do Stacha prawie rozkazująco:
— Pobiegnie pan do wsi, by zawiadomić policję... Łódź jest przy brzegu.
Stach popatrzył nań ostro.
— Przepraszam, ale pan sam to zrobi! Ja wyśledziłem i pochwyciłem zbrodniarza, a pan niech mi tylko pomoże odstawić go do władzy.
— Jam też jest władza — przerwał ajent.
— Panie! — obruszył się Stach — szkoda gadania! Leć pan, gdzie trzeba, a ja, kiedy sam potrafiłem skrępować tego ptaszka, to go już dopilnuję.
Taka stanowczość biła z tych słów chłopaka, że ajent widział bezcelowość jakichkolwiek rozkazów. Oceniając jednak konieczność liczniejszej siły, ażeby bez wypadku przewieźć zbrodniarza do Nadbrzezia, ruszył ku Wiśle jak niepyszny, klnąc w duszy z wściekłości, że za tyle poświęcenia i trudu nie on weźmie zasługę za tak niezwykłą, długo tropioną zdobycz.
Stach został przy swym jeńcu i znowu począł różnie doń przegadywać. Ale ten milczał jakby mowę postradał. Spróbował tylko niewidocznie, czy nie potrafi zerwać więzów, a kiedy się przekonał, że wysiłek daremny, zamknął oczy bezradnie i tylko dyszał głucho.
Dniało już dobrze, kiedy na drugim brzegu rzeki zjawiła się spora gromadka ludzi i cały posterunek z Nadbrzezia. Dziw, skąd się już ludzie dowiedzieli o schwytaniu zbrodniarza i zlatywali się na brzegu, ażeby się przypatrzeć potwornemu zbójowi.
Policja, po przeprawieniu się przez rzekę, ruszyła spiesznie w stronę wyniosłego „Grodziska“. Na przedzie kroczył ajent, gestykulując wciąż rękami i rozprawiając nad czymś głośno.
A fama, jakby tajemny telegraf ją rozpuścił, obleciała już całe niemal Nadbrzezie, wywołując ciekawych w stronę wiślanego przejazdu. Wszak stała się rzecz wielka, poruszając wszystkich do najwyższego stopnia: okropny zbrodniarz, uosobienie jakiejś upiornej wprost legendy — wpadł wreszcie w sidła! Stach Anusi go schwycił!...
Miano ujrzeć niedługo niesamowitą zmorę, która od kilku lat nękała grozą tę nieszczęśliwą wieś i rok rocznie uśmiercała coraz nową ofiarę...
— Kto jest ten straszny człowiek, może to jaki potwór, może gad, może czarownik z piekła rodem? — rzucano wokół zapytania, lecz nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
A więc czekano niecierpliwie, kiedy przywiodą go do łodzi i równocześnie tłum się coraz bardziej powiększał, tłum coraz bardziej wściekły i zawistny, gotowy wyrwać policji zbrodniarza i sam straszliwie go osądzić.
Słońce już wyszło w całej pełni, kiedy nareszcie ludzkie tłumy spostrzegły konwój z drugiej strony.
— Idą! Prowadzą go! — wołano zewsząd. — Patrzcie, wójtów Stach wiedzie go na postronku!
Anusia, która tu również stała niby bledziutki kwiatek, aż się roztrzęsła ze wzruszenia. A więc to prawda... Stach go chwycił... Bóg mu poszczęścił i wraca go zdrowego...
W tej chwili zapomniała o zbóju i o wszystkim — droga postać chłopaka powiała na nią niby słodki czar wiosny i łzy bezgranicznej radości zasłoniły jej oczy.
Tymczasem konwój zbliżył się do przejazdu i poczęto wstępować do łodzi rybackiej. Teraz dopiero komendant posterunku wziął od Stacha zbrodniarza i mocno ująwszy go za sznury, posadził między wywiadowcą a sobą. Stach bez szemrania oddał zbója, jak gdyby triumf, jakiego świadkiem było całe niemal Nadbrzezie zgromadzone na brzegu, wystarczał mu zupełnie. Spoglądał teraz tylko, czy w tłumie nie spostrzeże Anusi, bo jakże bardzo po owych ciężkich przejściach łaknął jej słodkiego widoku! Wszakżeż wypełnił wszystko, na co się zawziął i co przyrzekł swojej ukochanej dziewczynie i wieś na zawsze uwolnił od potwora. Spisał się gracko, wszystkich prześcignął w sprycie i oto wraca teraz jak prawdziwy bohater.
Bez straty czasu łódź odbiła od brzegu i popychana drągiem poczęła się wślizgiwać na pełną słońca wstęgę wody.
Tłum, widząc już coraz lepiej koszmarne rysy zbója, jął szemrać gniewnie i przybierać niebezpieczną postawę. Wójt, ojciec Stacha, począł uspakajać co śmielszych, jednakże jego napomnienia były za słabe wobec rozjuszonej gromady.
Prawie łódź się znalazła na samym środku rzeki, gdy skrępowany zbrodniarz, zachowujący się dotychczas jak gdyby w głaz się przeistoczył — dźwignął się z deski błyskawicznie i z taką dziką siłą runął rzemieniem w bok komendanta posterunku, że go jak piorun wysadził po za burtę i wraz z nim zwalił się w głębię wody. Stało się to tak nagle, że wprost nie było mowy, aby temu przeszkodzić i ten szaleńczy czyn był z taką mocą wykonany, że tylko chyba cudem łódź utrzymała równowagę i z resztą ludzi nie przewróciła się do wody.
Głośny dotychczas tłum zamarł nagle na ten niespodziewany widok, lecz znów krzyk się podniósł. Dwa ciała szamotały się w wodzie, raz wypływając na powierzchnię, to znów ginąc w głębinie.
Po pierwszym momencie przerażenia przewoźnik zawrócił łodzią na ratunek tonącym. Z przeciwległego brzegu również ktoś skoczył w czółno do pomocy.
Wtem ręce komendanta wychyliły się z wody i biły po niej rozpaczliwie. Szczęściem łódź już była tak blisko, że Stach mógł chwycić tonącego i razem z wywiadowcą z niemałym trudem wyciągnął go do łodzi. Niestety, w czasie gwałtownego runięcia w wodę komendant puścił sznury zbrodniczego dzikusa, który, mając ręce związane, od razu prawie, niby kamień, poszedł na dno...
Stach, ochłonąwszy nieco, w okamgnieniu zrzucił z siebie bluzę i niby szczupak skoczył za zbójem w wodę. Tyle przeszedł z tym straszliwym potworem i teraz, na progu swojej wsi i na oczach rozwścieczonych mieszkańców miałżeby go utracić?
Pochłonęła go głębia...
Tłum wrzał i gonił bezradnie po wybrzeżu. Ktoś tylko struchlał i w wielkiej trwodze bielutkimi rękami uchwycił się za piersi.
Po chwilce Stach się ukazał na powierzchni i zaczerpnąwszy tchu, znów schował się w topieli. Czółno i łódź płynęły w tym kierunku.
Coś już za długo Stach przebywał pod wodą, że tłum jął krzyczeć z niepokoju.
Wreszcie wychynął z wody o kilkanaście kroków dalej i widać bardzo słaby, szukający ratunku. Zachłystywał się nieborak i stracił panowanie nad sobą.
Pospieszono z pomocą i napół przytomnego wyciągnięto na piasek. Przerażona Anusia upadła z płaczem na ociekającą wodą pierś chłopaka, lecz ojciec jego łagodnie odsunął ją na bok i wraz z innymi zabrał się umiejętnie do ratowania syna.
Łodzie dalej szukały zbrodniarza, lecz tajemnicza toń wiślana zatarła po nim wszelkie ślady.
W trwodze przed śledztwem i słupem szubienicy sam sobie śmierć wymierzył.
Przez szereg lat pojawiał się jak upiór, siał śmierć i strach — i niby upiór przepadł teraz w topieli.
Po jakiejś chwili Stach otwarł zmętniałe oczy. W rękach trzymała go Anusia, płacząc i darząc go naprzemian najczulszymi słowami. Zda się, zapomniał teraz o tajemniczym zbóju i o wszystkim, bowiem w modrych oczętach swej najdroższej dziewczyny świat mu się inny rozsłonecznił — świat szczęścia i miłości...
Dopiero nad wieczorem wyłowiono zbrodniczego topielca. Był to już jednak tylko trup, siny, odrażający, zamykający w sobie całą tak tajemniczą przeszłość i niepojęte zbrodnie. Ażeby je chociaż w części wyświetlić, jeszcze tego samego dnia udano się do nieznajomej wiedźmy. Stach poprowadził policję pod jej samotną chatę. Niestety, nie zastano jej w domu. Czatowano do rana, jednakże bezskutecznie. Aż dopiero w południe rozeszła się pogłoska, że na konarze sosny w pobliskim lasku znaleziono wisielca. Ruszono na zbadanie. Stach w trupie poznał wiedźmę...
Tak więc jedyny świadek, który mógł rzucić jakieś światło na zagadkową postać zbója, usunął się ze świata. Rewizja, przeprowadzona w chałupie piekielnika, również nie przyniosła pożądanych wyników. Ludzie wiedzieli tylko tyle, że mieszkaniec tej chaty nazywał się Szerszeniec, że był odludkiem i z „diabłem trzymał jedno“ i że wszyscy to gniazdo omijali z daleka. Co go łączyło z ruinami zamczyska, co było przyczyną tych niesłychanych zbrodni, co oznaczały tajemnicze litery „B. W. z M.“, którymi znaczył wszystkie swoje ofiary, dlaczego zbrodni dokonywał w Nadbrzeziu i zawsze w dzień Zielonych światek, dlaczego zgładzał z tego świata tylko same kobiety — to wszystko okrył na zawsze mrok przejmującej, nieodgadnionej tajemnicy.
Tylko do dzisiaj krążą w Nadbrzeziu i okolicznych wioskach wieści, że o północy, w miejscu, gdzie wyłowiono z Wisły trupa, słychać niesamowite jakieś wycia i jakby piekielny tan po wodzie. Są świadkowie, którzy widzieli ową czartowską sarabandę i poznali dokładnie, że to piekielnik wyprawia niesamowite harce ze swoją wisieluchą.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.