Bracia Karamazow/Rozdział trzeci/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PODRZUTEK.

Alosza zastał istotnie ojca za stołem. Obiadowano dnia tego w salonie, mimo, że był w domu osobny jadalny pokój, bardzo przyzwoicie urządzony. Salon umeblowany był po staroświecku i pretensyonalnie. Meble białe, obite czerwonym pół-jedwabnym adamaszkiem, między oknami duże zwierciadła w rzeźbionych ramach, również białych ze złoceniami. Ściany wytapetowane na biało, a w wielu miejscach obdarte, dwa duże portrety z lat trzydziestych, przedstawiające: jeden byłego gubernatora, drugi archiereja, dawno już zmarłych. W kącie kilka obrazów, przed którymi paliła się zwykle lampa, nie tyle z pobożności, co z powodu wstrętu Fedora Pawłowicza do ciemności. Zostawał on nieraz w nocy zupełnie sam, odsyłając służbę do oficyn, a że czuwał długo, do trzeciej i czwartej zrana, i lubił przechadzać się po salonie, wolał więc palić w nim światło.
W chwili wejścia Aloszy obiad miał się już ku końcowi i podawano właśnie czarną kawę z koniakiem i słodyczami. Iwan siedział z ojcem za stołem, a za krzesłami ich stali obaj lokaje: Grigor i Smerdiakow. Panowie i słudzy byli widocznie w doskonałych humorach. Alosza usłyszał jeszcze z przedpokoju piskliwy śmiech ojcowski i poznał po pewnych intonacyach, że ojciec nie jest jeszcze naprawdę pijany, a tylko nieco podchmielony.
— Otóż i on! — zawołał radośnie stary Karamazow, zobaczywszy wchodzącego Aloszę. — Siadaj-że tu z nami, siadaj i napij się czarnej kawy. To przecie postne, a smaczne, a gorące. Koniaczkiem cię nie traktuję, ale likieru napijesz się przecie trochę. Smerdiakow! Idź do kredensu i przynieś likier; stoi tam w szafie, na drugiej półce, na prawo.
Alosza wymawiał się od likieru.
— Wszystko jedno! Przyniosą nie dla ciebie, to dla nas — śmiał się Fedor Pawłowicz. — A powiedz, jadłeś ty obiad?
— Jadłem — odparł Alosza, mimo, że jedynym jego posiłkiem była dziś szklanka kwasu, wypita w kuchni klasztornej — ale kawy napiję się chętnie.
— Kochanież ty moje! Kawy się napijesz? Może ci zagrzać? Chociaż nie, widzę, że kipi. Już to nasz Smerdiakow słynie z kawy, barszczu i kulebiaki. Prawdziwy artysta! Przyjdź-że tu kiedy, chłopcze, na barszczyk, a powiedz wcześnie, to ci każę postny zgotować. Ale, prawda! Toż ja ci kazałem dziś jeszcze wynosić się z klasztoru. Cóż, czy przywiozłeś pościel?
— Nie, nie przywiozłem — uśmiechnął się Alosza.
— Co? Napędziłem ci strachu, gołąbeczku ty mój! Ale tyś wiedział, że cię nie ukrzywdzę, i któżby cię mógł ukrzywdzić? Słuchaj, Iwan, jak patrzę na ten jego uśmiech, to wszystko się we mnie raduje do samego wnętrza. Kocham cię, Aloszku ty mój! Chodź, niech ci dam ojcowskie błogosławieństwo.
Alosza wstał, ale stary zmienił już zamiar.
— Nie, nie, to potem. Siadaj, teraz cię tylko przeżegnam. Będziesz z nas teraz kontent, bo rozmawiamy na ulubiony twój temat. Wystaw sobie, oślica Balaama przemówiła.
Oślicą Balaamową okazał się lokaj Smerdiakow, chłopak milczący i zamknięty w sobie. Był to, jakeśmy już wyżej wspominali, podrzutek, wychowany przez Grigora i Martę. Od dzieciństwa okazywał charakter posępny i okrutne instynkta. Wieszał koty i grzebał je potem z całą ceremonią, nadziawszy na siebie jakąś płachtę, mającą naśladować komżę. Grigor, złapawszy go raz na gorącym uczynku, wysiekł go rózgami, za co dzieciak boczył się na niego przez kilka tygodni. Wogóle nie miał wcale przywiązania do swoich opiekunów, z czego też Grigor zdawał sobie doskonale sprawę. Próbował go uczyć historyi świętej, ale po kilku lekcyach malec tak go wytrącił z równowagi sceptycznemi uwagami, że nauka ta skończyła się znów na karze cielesnej i nigdy do niej nie wrócono. Już przy opowiadaniu o stworzeniu świata chłopak śmiać się zaczął pogardliwie.
— Czego ty? — pytał surowo Grigor.
— A tak sobie. Światło, mówicie, stworzył Bóg na pierwszy dzień, a słońce i gwiazdy na czwarty. Jeżeli tak, to zkądże się na pierwszy dzień wzięło światło?
— Ot zkąd! — huknął Grigor, wymierzając wychowankowi silny policzek.
Oczywiście, że ta metoda nauczania nie poskutkowała i lekcye przerwały się na dobre. W jakiś czas później Smerdiakow dostał poraz pierwszy epileptycznego ataku. Odtąd choroba ta chwyciła się go i została mu na całe życie. Ataki, mniej lub więcej silne, powtarzały się prawie co miesiąc. Stary Karamazow, który dotąd zachowywał się zupełnie obojętnie względem rosnącego w czeladnej podrzutka, tyle tylko, że tolerował jego obecność, zainteresował się nim naraz żywo. Zawezwał do niego najlepszych lekarzy, kazał go leczyć i zabronił surowo Grigorowi stosowania kary cielesnej. Nic to nie pomogło i Smerdiakow został na całe życie epileptykiem.
Zauważywszy raz, że Smerdiakow kręci się koło szafy z książkami, czytając przez szyby tytuły, Fedor Pawłowicz dał mu klucz od biblioteki, pozwalając czytać, co mu się podobało.
— Dobrze, czytaj, zrobię cię bibliotekarzem. Masz tu na początek. — I dał mu „Wieczory na wsi” Gogola.
Malec przeczytał wszystko bez uśmiechu i oddał książkę nachmurzony.
— Cóż, nie podobało się? — spytał Fedor Pawłowicz.
Malec milczał.
— Odpowiadaj, durniu!
— Wszystko to nieprawda — mruknął chłopak.
— To się wynoś do dyabła! Lokajskie ty plemię! A zresztą, chcesz prawdy, masz tu historyę powszechną Smaragdowa. Tu wszystko prawdziwe.
Ale okazało się, że i historya znudziła gruntownie malca. Dano więc pokój dalszemu oświecaniu go. Zato Fedor Pawłowicz wpadł wkrótce na pomysł wykształcenia swego pupila na kucharza. Tym razem wybór okazał się trafny. Smerdiakow, wysłany na naukę do Moskwy, wrócił zupełnie wydoskonalony w swym fachu i gotował wistocie wybornie. Zmienił się wówczas bardzo: postarzał się nagle, wychudł, pożółkł, zato stał się skończonym elegantem, niezmiernie dbałym o czystość i porządek. Całą prawie swoją pensyę zużywał na ubranie, pomady, perfumy i t. p. Kobietami zdawał się pogardzać, jak zresztą całem swem otoczeniem. Ataki epileptyczne powtarzać się zaczęły coraz częściej, co niepokoiło bardzo Fedora Pawłowicza, tembardziej, że w takich razach Smerdiakow nie mógł gotować i zastępowała go w tem Marta.
— Powinienbyś się ożenić, Smerdiakow — mawiał Fedor Pawłowicz. — Chcesz? Wyswatam cię?
Słysząc to, Smerdiakow bladł z gniewu, ale nie odpowiadał ani słowa. Stary Karamazow odchodził, machnąwszy ręką. Zato wierzył bezgranicznie w uczciwość swego kucharza, był zupełnie pewien, że nie byłby on w stanie nic ukraść.
Zdarzyło się raz, że Fedor Pawłowicz, będąc pijany, zgubił 3 sturublowe banknoty, na własnem podwórzu. Gdy opatrzył się na drugi dzień i szukać począł po kieszeniach, dostrzegł nagle zgubione pieniądze na stole. Okazało się, że znalazł je Smerdiakow i odniósł jeszcze wczoraj.
— No, bratku! pierwszy raz widzę takiego, jak ty, człowieka — zawołał zdziwiony Fedor Pawłowicz i darował mu 10 rubli.
Należy dodać, że nietylko wierzył w uczciwość Smerdiakowa, ale go przytem bardzo lubił, mimo, że chłopak patrzył na niego z ukosa, jak na wszystkich, i przeważnie milczał. Patrząc na niego, trudnoby było odgadnąć, o czem myśli. A zdarzało się nieraz, że stawał gdzieś na ulicy, lub w ogrodzie i stał tak jakie dziesięć minut, pogrążony, jak się zdawało, w głębokiej zadumie. Fizyonomista, spojrzawszy na niego w owej chwili, powiedziałby, że w oczach jego i twarzy niema żadnej myśli, ani zadumy, tylko jakieś bezpamiętne zapatrzenie się.
Malarz Kramski wymalował obraz podobny, zatytułowany — Zapatrzony. Krajobraz zimowy, las, a przy drodze stoi sam, samiuteńki chłopina jakiś, w łapciach i oberwanym kaftanie. Zdaje się być pogrążony w głębokiej zadumie, a właściwie nie myśli, a tylko zapatrzył się gdzieś bezświadomie. Gdyby go ktoś trącił, spojrzałby tylko, jak ze snu zbudzony, nie rozumiejąc, o co chodzi. Spytany, o czem myślał, nie umiałby napewno nic odpowiedzieć, a w każdym razie zataiłby głęboko wrażenie, pod jakiem znajdował się w czasie owej zadumy. Wrażenia takie są mu bardzo drogie i gromadzi je wciąż nawpół bezwiednie, aż kiedyś przyjdzie chwila, gdy wrażenia te ujawnią się w niespodzianym jakimś postępku. Człowiek taki może nagle rzucić wszystko i pójść do Jerozolimy, by duszę zbawić, albo też podpali własną wieś, lub zrobi jedno i drugie. Takich lunatyków dużo jest wśród ludu rosyjskiego, i takim był także Smerdiakow. Gromadził on chciwie nieuświadomione jakieś wrażenia, a czynił to prawie bezwiednie.
Okazało się, że w chwili wejścia Aloszy, obecni panowie i słudzy zajęci byli żywo dysputą, wywołaną opowiadaniem starego Grigora o chrześcijańskim żołnierzu, który będąc wzięty do niewoli tureckiej, poniósł śmierć męczeńską, byle nie wyrzec się swej wiary.
— Ciało takiego żołnierza należałoby jaknajprędzej umieścić w jakim klasztorze. Toby się tam dopiero ludzi waliło na odpusty, a pieniędzy nazbieraliby huk.
Ton tej uwagi niepodobał się bardzo staremu Grigorowi, natomiast Smerdiakow uśmiechnął się potakująco.
— Ty się czego śmiejesz? — spytał Fedor Pawłowicz, który lubił pod koniec obiadu poweselić się choćby ze służbą i umiejętnie podsycał dysputę, podszczuwając na siebie przeciwników.
— A bo, mojem zdaniem, w takich okolicznościach, w jakich się znajdował ów żołnierz, nie byłoby wcale grzechem wyrzec się swej wiary, a potem dobrymi uczynkami okupić chwilową małoduszność — rzekł Smerdiakow decydującym tonem.
— Za takie gadanie pójdziesz ty na samo dno do piekła, i smarzyć się tam będziesz jak baranina — podchwycił Fedor Pawłowicz.
— Uważaj, bo to na twój temat — dodał, trącając pod stołem Aloszę.
— Co się tyczy baraniny, to pozwoli pan sobie powiedzieć, że nie byłoby w tem żadnej sprawiedliwości — obstawał przy swojem Smerdiakow.
— Słyszycie, on powiada, że nie byłoby w tem sprawiedliwości — zaśmiał się Fedor Pawłowicz.
— Podły on jest! ot co — mruknął posępnie stary Grigor.
— Co się tyczy podłości, pozwólcie sobie powiedzieć, że nie może tam być podłości, gdzie niema grzechu — odciął się Smerdiakow. — Sami to musicie przyznać, Grzegorzu Wasilewiczu.
— Ot, kucharskie gadanie! — przerwał pogardliwie stary Grigor.
— Co się tyczy kucharskiego gadania, to pozwólcie sobie powiedzieć, że nie macie powodu tak mnie przezywać. Bo taki człowiek, coby się wyrzekł wiary chrześcijańskiej, tem samem już i odtrącony jest od Kościoła i religii, i zrównany z poganami, czy nie tak, Grzegorzu Wasilewiczu?
— Iwan! daj ucho! — zawołał Fedor Pawłowicz.
Iwan spełnił spokojnie żądanie ojca.
— On się tak przed tobą popisuje — szepnął synowi — pochwal-że go przynajmniej.
A potem dodał:
— Słuchaj, Iwan! ty może sobie myślisz, że ja ciebie kocham mniej, niż Aloszę, ale to nieprawda, kocham cię tak samo. Chcesz koniaczku?
— Proszę.
Mówiąc to, Iwan pomyślał, że ojciec już i tak porządnie sobie pozwolił. Przysłuchiwał się też ciekawie gadaninie Smerdiakowa.
— Poganin ty jesteś przeklęty już i teraz — zagrzmiał surowo stary Grigor; — jak śmiesz podłym swoim językiem roztrząsać takie święte sprawy?!
— Pozwólcie sobie powiedzieć, Grzegorzu Wasilewiczu, że moglibyście czekać aż skończę, bo nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Otóż, gdybym się wyrzekł wiary chrześcijańskiej, tejże samej minuty, zanimby to nawet usta wymówiły, już za samą myśl taką zostałbym przeklęty od Boga i zrównany z poganami. Czy nie tak?
— Kończ-no, bracie, a prędzej — upominał Fedor Pawłowicz, popijając z lubością koniaczek.
— Otóż, gdybym był już z poganami zrównany za samą myśl tylko wyrzeczenia się Chrystusa, mógłbym już bez żadnego kłamstwa powiedzieć tym, którzyby mnie męczyli, że chrześcijaninem nie jestem, bobym już nim nie był. A jeślibym nie był chrześcijaninem, za cóżby mnie wszechmocny i sprawiedliwy Bóg miał karać? Przecież nie jest to winą, naprzykład, Tatara, że wiary chrześcijańskiej nie wyznaje i nie może być karany jak chrześcijanin — to samo byłoby i ze mną.
Stary Grigor, oszołomiony wymową swego wychowańca, wpatrywał się w niego szeroko otwartemi oczami, z wyrazem twarzy człowieka, który uderzył łbem o ścianę.
Fedor Pawłowicz dolewał sobie kieliszek za kieliszkiem, zanosząc się od śmiechu.
— Aloszka! Aloszka! Słyszysz, jaki to filozof-kazuista. A gdzieżeś ty się takiej kazuistyki nauczył? Od Jezuitów może, co? Ale ty się nie martw, Grzegorzu, my tego filozofa w mig rozbijem w proch, na miazgę. Kłamiesz ty, kłamiesz ciężko, bo jeśli już raz na ciebie spadła klątwa Boża, to ci tego i w piekle nie zapomną i poczęstują cię, jak się należy.
— A ja zawsze przy swojem obstaję, że choćbym się nawet wyrzekł wiary chrześcijańskiej, nie byłby to wcale grzech śmiertelny, a tylko powszedni.
— Kłamiesz przeklęty — syknął Grigor.
— Sami osądźcie, Grzegorzu Wasilewiczu, czy macie słuszność tak mnie łajać. Wiecie dobrze, że napisane jest w piśmie: „Wiara góry przenosi.” Otóż gdybyście wy, naprzykład, spróbowali powiedzieć do tej oto góry, co jest w naszym ogrodzie, żeby się ruszyła z miejsca i poszła, nie już do morza, bo to bardzo daleko, ale choćby tylko do tej naszej rzeczułki, co za ogrodem płynie, to napewno góra wcaleby się nie ruszyła, choćbyście niewiem jak krzyczeli. A nietylko wy, ale w naszych czasach nikt na całym świecie nie potrafi zepchnąć góry w morze, chyba może gdzieś jakiś jedyny człowiek, żyjący na pustyni, a może najwięcej dwóch się takich znajdzie, którzyby taką rzecz potrafili. To znaczy, że nietylko ja, ale i wszyscy na świecie, nie wierzą naprawdę dobrze. To czyż Bóg, który jest taki miłosierny, zechce karać za to cały świat, prócz może tych dwóch pustelników?
— Stój! — krzyknął Fedor Pawłowicz w najwyższym zachwycie; — to ty jednak wierzysz, że tam gdzieś na świecie jest takich dwóch świętych pustelników, co góry z miejsca poruszą. Ot, masz prawdziwego ruskiego człowieka. Słyszysz, Iwan, zapamiętaj to sobie, bo to charakterystyczna rosyjska cecha.
— Istotnie, słusznie ojciec zauważył. To zupełnie narodowa rosyjska cecha — potwierdził Iwan.
— A ty, Aloszka, co myślisz o tem?
— Wiara Smerdiakowa nie jest wcale taką, jaką ma lud rosyjski — poważnie i twardo zaprzeczył Alosza.
— Ja też nie o wierze mówię, a o tych dwóch pustelnikach, przecież to czysta rosyjska cecha.
— No tak, na to zgoda — uśmiechnął się Alosza.
— A widzisz! — zawołał radośnie Fedor Pawłowicz. — Dukata warte twoje słowo, to o pustelnikach. Ale co się tyczy innych rzeczy, toś, bratku, wszystko skłamał, bo jeżeli my tu nie wierzymy, jak należy, to dlatego tylko, że Bóg mało czasu dał — dwadzieścia cztery godziny w dniu, to prawie niema kiedy się wyspać, a cóż dopiero myśleć o sumieniu i skrusze; ale tam, wobec katów, którzy za wiarę męczyć chcieli, niema już takiej wymówki, bo tam tylko o jednej wierze mowa, a ty się i wtedy tej wiary odrzekać gotów.
Smerdiakow bronił się jeszcze, powtarzając wciąż jedno o górze, której z miejsca przenieść nie zdoła, ale spór ten przestał już bawić starego Karamazowa, który nagle stracił humor i mocno się zasępił.
— Wynoście się ztąd! wy, filozofy, Jezuity — krzyknął na sługi. — Poszedł precz, Smerdiakow! Obiecanego dukata przyślę ci dziś jeszcze, ale ty idź precz. A ty, Grigor, nie smuć się, idź tam do czeladnej, do swojej Marty, ona cię już utuli. Kanalie! — dodał, kiedy już Grigor i Smerdiakow wyszli z jadalni — chwili spokoju nie dadzą. Smerdiakow teraz wciąż do pokoju lezie. To przez ciebie, Iwan, ty go strasznie zaciekawiasz, czemżeś go tak przynęcił?
— Niczem. Niewiem zkąd mu przyszło do głowy otaczać mnie takim szacunkiem. Lokaj i cham, przednia straż postępu, zwłaszcza teraz, kiedy się chwila zbliża.
— Przednia straż, mówisz?
— No, tak! będą i tacy, ale za nimi przyjdą lepsi, gdy nastanie pora.
— A kiedyż ta pora nastanie?
— Zapłonie rakieta, ale może się i nie dopali, lud jeszcze niechętnie słucha takich kuchcików.
— I słusznie. Myśli, to niby taka Balaamowa oślica i myśli, a niewiadomo z czem w końcu wyjedzie.
— Gromadzenie myśli — uśmiechnął się Iwan.
— Słuchaj, co się tyczy Smerdiakowa, to wiem doskonale, że on mnie nie cierpi, jak zresztą wszystkich, ciebie także, choć ci się zdaje, że on cię szacunkiem otacza — Aloszą pogardza. No! ale przynajmniej nie kradnie, plotek nie roznosi, śmiecia, jak to mówią, z domu nie wyniesie, barszcz i kulebiakę świetne gotuje, to się go i trzyma. Czort tam z nim, co prawda i mówić o takim nie warto.
— Pewnie, że nie warto.
— Wogóle jestem tego zdania, że rosyjskiego chłopa należy krótko trzymać. Nasza rosyjska ziemia stoi brzeziną, zniszczysz las, to i ziemi nie stanie. A zresztą chcecie, to wam powiem. Cała ta wasza Rosya, to świństwo, gdybyście wiedzieli, jak ja tej Rosyi nienawidzę, to jest źle mówię, nie Rosyi nienawidzę, a jej obrzydliwości, a zresztą może i Rosyi. Tout cela c’est de la cochonnerie, jak mówią Francuzi.
— Ojciec za wiele pije, możeby już dosyć — przerwał nieśmiało Alosza.
— Poczekaj, jeszcze kieliszek i jeszcze jeden i potem jeszcze jeden, to już będzie koniec. Ale przerwałeś mi, co innego ci chciałem powiedzieć. Słuchaj, Aloszka, nie gniewaj się ty na mnie, że wyłajałem tych twoich mnichów na obiedzie u przełożonego, widzisz, jeżeli Bóg jest na niebie, to zawiniłem i odpowiem za to przed Nim, ale jeżeli niema Boga, to tym twoim mnichom tylko głowy poobcinać, bo tylko postęp hamują. Czy nie tak, Iwan? Ty nie wiesz, jak się szarpię temi wątpliwościami.
Wierzysz ty, Alosza, że twój ojciec nie zawsze tylko o błazeństwach myśli?
— Wierzę, ojcze.
— Ja wiem, że ty wierzysz. Ty zawsze prawdę mówisz i prosto w oczy patrzysz. Iwan nie taki, o nie, on zarozumiały, wysoko o sobie trzyma. A co do tych klasztorów, to warto już raz z nimi skończyć. Za wiele już tego mistycyzmu na całej rosyjskiej ziemi. Wartoby go zupełnie unicestwić. Coby to srebra i złota wpłynęło do mennicy.
— I po co go unicestwić? — zauważył Iwan.
— Jakto, po co? Ażeby prawda zapanowała wreszcie na ziemi.
— Wszak gdy prawda zapanuje na świecie, ludzie tacy, jak ojciec, zostaną przedewszystkiem ograbieni, a następnie unicestwieni.
— Prawda, masz słuszność, jaki też ze mnie osioł, żem tego odrazu nie zauważył. Jeżeli tak, to niech sobie stoją klasztory, byleby tylko porządni ludzie mogli i nadal siedzieć wygodnie przy stole i delektować się koniaczkiem. Wiesz, Iwan, to już widocznie sam Bóg tak rozporządził. Słuchaj, Iwan, a powiedz mi tylko tak poważnie, na seryo. Czy Bóg jest, czy niema? No i czego się śmiejesz?
— Bo to jest to samo, co twierdził Simerdiakow o dwóch pustelnikach. Znowu czysto rosyjska cecha.
— Czyż to podobne?
— Bardzo.
— To tylko dowodzi, że i ja także jestem typowym okazem rosyjskiego człowieka, a i ciebie, filozofie, złapię kiedyś na czemś podobnem, obaczysz; o zakład idę, że złapię. A teraz odpowiedz mi, tylko stanowczo. Czy jest Bóg?
— Nie, niema go.
— A ty, Aloszka, powiedz. Jest Bóg?
— Jest.
— Iwan! A nieśmiertelność, czy jest? jakakolwiek? choćby mała, najmniejsza?
— Niema.
— Jak to, żadnej?
— Żadnej.
— Zatem po śmierci nic, zupełnie nic. A może przecie cokolwiek?
— Najdoskonalsze nic.
— Aloszka, a ty. Czy jest nieśmiertelność?
— Jest.
— I Bóg i nieśmiertelność?
— W Bogu nieśmiertelność.
— Hm, więcej jest prawdopodobne, że Iwan ma słuszność.
— Boże mój! ileż to wiary, ile wysiłków zmarnował człowiek napróżno, dla tego złudnego marzenia, i to już od tylu tysięcy lat. — Iwan! poraz ostatni pytam się, jest Bóg? czy Go niema?
— Ja poraz ostatni mówię. — Niema.
— I któż zatem bawi się tak ludźmi i w szyderstwo ich obraca?...
— Prawdopodobnie szatan — zaśmiał się Iwan Fedorowicz.
— Więc szatan jest?
— Nie i szatana niema.
— Szkoda. — Cóż u dyabła zrobić z tym, który pierwszy Boga wymyślił? — Powiesić by go na suchej wierzbie, a i to za mało.
— Gdyby nie wymyślono Boga, nie byłoby cywilizacyi.
— Jakto! nie byłoby?
— I koniaczku nie byłoby. — Choć, co się tyczy koniaczku, wartoby go wreszcie zabrać ojcu.
— Poczekaj, poczekaj, kochanku, jeszcze kieliszek. — Obraziłem Aloszę. — Ale ty się, Aloszeńka, na mnie nie gniewaj, — drogi ty, miły chłopcze.
— Nie gniewam się, ojcze. — Znam myśli twoje i wiem, że serce twoje daleko lepsze, niż głowa.
— Boże mój, ja mam mieć serce lepsze od głowy? i znalazł się człowiek, który to uznaje! — Słuchaj, Iwan! Kochasz ty Aloszę?
— Kocham.
— Kochaj go. — (Fedor Pawłowicz był już mocno podchmielony). Słuchaj, Alosza. Postąpiłem sobie grubijańsko z twoim starcem, tam, w celi, — ale byłem wtedy rozdrażniony. — A przecież starzec ten ma bystry rozum. — Nieprawdaż, Iwan? że ma rozum.
— Może i ma.
— Ależ ma, ma go napewno il y a du Pizon là-dedans, to taki rosyjski Jezuita. — I pewien jestem, że i on, jak każda szlachetna jednostka, dręczy się wewnętrznie i kipi gniewem na myśl, że musi udawać i robić z siebie świętoszka.
— Przecież on wierzy w Boga.
— Ani za grosz. — A toś się dopiero na nim poznał. — Przecież on sam wszystkim o tem opowiada, a właściwie nie wszystkim, ale ludziom inteligentnym, którzy go odwiedzają — gubernatorowi Szulcowi powiedział wprost, wierzę, ale nie wiem w co.
— Czy to być może?
— A właśnie, że tak było. — Ale ja go, mimo to, szanuję. — Jest w nim coś z Mefistofela, albo może z bohatera naszych czasów, Lermontowa.
...Właściwie ten starzec to człowiek namiętny i to bardzo namiętny; dziś jeszcze nie powierzyłbym mu spokojnie córki swej, ani żony... Jak zacznie opowiadać, no, to jest co posłuchać. — Trzy lata temu zaprosił nas na herbatę, i zabawiał opowiadaniem o swej przeszłości. — Pokładaliśmy się wszyscy od śmiechu, przy likierach (likiery przysyłają mu damy). Zwłaszcza jedno opowiadanie o uleczeniu chorej damy, było kapitalne. — Nabroił on niemało za młodych lat. — „Czekajże — powiada, — gdyby nie to, że chory jestem na nogi, odtańczyłbym wam pewien taniec.” — A kupcowi Dymidowi ukradł sześćdziesiąt tysięcy.
— Jakto ukradł?
— A tak. — Kupiec przywiózł mu pieniądze, jak komu dobremu i mówi, przechowaj to bracie, bo u mnie rewizya. — A ten jak schował, tak nie oddał. Ty, powiada, bracie, ofiarowałeś to na cerkiew, ten powiada — podły jesteś. — Chociaż prawda, to nie ten starzec zrobił, a drugi, pomięszałem. — Kłamałem ja wszystko o tym starcu. — Dlaczegoś ty mnie nie powstrzymał, Iwan! Wiedziałeś przecie, że kłamię.
— Wiedziałem, że ojciec sam przestanie.
— To nieprawda, umyślnie to zrobiłeś przez złość do mnie i pogardę. — Ja wiem, że ty mną pogardzasz. — Przyjechałeś tu do mnie i siedzisz w moim domu, a mimo to, pogardzasz mną.
— Pojadę wkrótce. — A na ojca koniak już podziałał.
— Prosiłem cię, na miłość Boga, żebyś jechał do Czeremuszny, a ty nie chcesz.
— Pojadę jeśli ojciec sobie życzy.
— Nie pojedziesz. — Zachciało ci się szpiegować mnie i dlatego nie jedziesz. Zła dusza w tobie siedzi.
Stary nie uspokajał się. Pijaństwo jego doszło do tego punktu w którym najspokojniejsi nawet ludzie odczuwają potrzebę robienia awantur i okazywania swej przewagi.
— Czego się patrzysz na mnie? Jakie ty oczy robisz? Oczy twoje mówią mi wyraźnie „Ty pijane bydlę!” Podejrzliwe i pogardliwe są te twoje oczy. Już ty nie bez przyczyny tu przyjechałeś, masz z pewnością jakieś swoje zamiary. — Dlaczego Alosza patrzy zupełnie inaczej, oczy ma jasne, pogodne. Słuchaj, Alosza, ty nie kochaj Iwana.
— Niech ojciec nie gniewa się na Iwana i przestanie go obrażać — rzekł Alosza z niespodzianą stanowczością.
— No! niech tam już. Ot, głowa boli. Zabierz, Iwan, koniak, trzeci raz już proszę. — Tu zamyślił się nagle, a potem zaśmiał się chytrze i przeciągle. — Nie gniewaj się, Iwan, na starego mazgaja. Wiem, że nie lubisz mnie, ale i tak nie gniewaj się. Nie ma mnie, co prawda, i za co lubić. Jedź do Czeremaszny, a ja ci tam potem gościńca przywiozę. Zapoznam cię tam z jedną dzieweczką, którą już dawno mam na oku. Boso to jeszcze chodzi, ale ty się takich nie bój, nie lekceważ, mówię ci.
Tu cmoknął w palce.
— Dla mnie... — Ożywił się nagle i jakby oprzytomniał na chwilę, wpadłszy na swój ulubiony temat. — Dla mnie... Ech! dzieci, prosiaki wy moje kochane. Pamiętajcie, że przez całe życie nie zdarzyło mi się spotkać wstrętnej kobiety, takiej niema — to moja zasada.
Wy tego jeszcze rozumieć nie możecie, boście młodzi i mleko płynie wam w żyłach, a nie krew gorąca. — Mojem zdaniem, w każdej kobiecie znaleźć można coś, jej tylko właściwego, czego w żadnej drugiej nie znajdziesz, coś nadzwyczajnego i niezmiernie ciekawego. Trzeba tylko umieć szukać. — W tem sztuka — w tem cały talent.
Tak, tak — dla mnie tylko nie było kobiet brzydkich. Już sam fakt kobiecości stanowi bardzo wiele — prawie połowę. — Nawet w starych pannach odnaleźć nieraz można takie powaby, że wprost nie można wyjść z podziwienia, jakim sposobem inni durnie nie zauważyli tego dotychczas, pozwalając im zestarzeć się. — A taka włóczęga bosonóżna, trzeba wiedzieć, jak się do takiej zabrać. Wpatrywać się w nią trzeba aż do upamiętania, — doprowadzić ją jednocześnie do zachwytu i zawstydzenia, że się w niej, takiej oto czarnuszce, wielki pan zakochał. — Dlatego wielkie szczęście, że na świecie zawsze będą panowie i chamy, że się zawsze znajdzie taka pomywaczka i jej pan, bo to przecie niezbędne do szczęścia. Poczekaj-no, Alosza. Wiesz, ja twoją nieboszczkę matkę umiałem także doprowadzić do zdumienia, ale w inny sposób. — Bywało, zwykle nie mówię z nią, aż dopiero gdy nadejdzie taki szczególny moment, to wprost rozpływam się przed nią, u stóp się jej tarzam, nogi całuję i doprowadzam ją zwykle, jak dziś pamiętam, do jakiegoś dziwnego, nerwowego, drobnego śmieszku, który jej był tylko właściwy.
Później zwykle przychodziły jej ataki nerwowe, wiedziałem, że nazajutrz zacznie bredzić nieprzytomnie, i że ten jej śmiech dzisiejszy nie jest bynajmniej objawem miłosnego zachwytu. — Cóż ztąd, że był oszukańczy, gdy zawsze dawał mi złudzenie rozkoszy. Ot, co to znaczy odczuwać we wszystkiem charakterystyczną cechę.
Był tam wówczas w naszej okolicy niejaki Bielawski, taki ładny pan, a przytem bogacz. — Łazić zaczął za nią i do mnie przyjeżdżał. — Otóż raz spoliczkował mnie we własnym domu. Wtedy ona, ta cichutka owieczka, jak wpadnie na mnie, myślałem, że mnie zabije.
— Ty, powiada, spoliczkowany jesteś, w twarz dostałeś.
Ty mnie, powiada, jemu sprzedawałeś. — Jak on śmiał bić ciebie w mojej obecności. — Nie masz prawa zbliżyć się do mnie. Leć, powiada, zaraz do niego, wyzwać go na pojedynek... Musiałem ją wtedy wozić do klasztoru na pokutę, ojcowie modlitwy nad nią czytali.
Ale Bogiem się klnę, Alosza, żem nigdy mojej Klikuszy nie ukrzywdził.
Raz tylko może jedyny, było to w pierwszym roku naszego pożycia. Już wtedy modliła się dużo i ze szczególniejszem nabożeństwem obchodziła zwłaszcza święta Matki Boskiej. Wtedy, bywało, wypędza mnie od siebie do kancelaryi. Trzeba, myślę, wypłoszyć z niej te mistycyzmy. Widzisz, powiadam, zdejmuję oto ze ściany obraz, ty go uważasz za świętość, a ja niewiele sobie z niego robię i nie boję się. No, myślę, ona mnie teraz zabije. A tu biedactwo skoczyło tylko z krzesła, zadrżała, strzepnęła rękami i, zakrywszy niemi twarz, runęła jak martwa na podłogę.
Alosza! co to? Co tobie.
Stary zerwał się przerażony, z Aloszą bowiem stało się coś nadzwyczajnego. Z chwilą, gdy zaczęto mówić o jego matce, wyraz twarzy jego zmienił się zupełnie, silne rumieńce wystąpiły mu na policzki, oczy pałały, a usta drżeć zaczęły nerwowo. Stary pijak nie zauważył tego i nie dostrzegł nic, aż do chwili, w której syn jego odtworzył jota w jotę scenę, opowiadaną o biednej Klikuszy. Alosza zerwał się z miejsca, strzepnął rękami, zakrył niemi twarz i opadł na krzesło cały drżący, a z piersi jego wyrwały się bolesne, wstrząsające łkania.
Starego uderzyło przedewszystkiem i przeraziło niesłychane podobieństwo chłopca do matki.
— Iwan! Iwan, wody mu daj, pryśnij na niego. — To zupełnie, jak ona, jota w jotę, jak jego matka. To on tak z powodu matki... z powodu swej matki. To była jego matka, Iwanie.
— Zdaje mi się, że i moja także! — krzyknął Iwan z nieopisanym gniewem i pogardą. Stary drgnął na całem ciele, ale jednocześnie jakby utracił świadomość, że matka mogła być także matką Iwana.
— Jakim sposobem twoja matka? — pytał jakby nie rozumiejąc. — O co ci chodzi? O jakiej matce mówisz? Aha, prawda, ona i twoja była. To, bracie, zaćmienie, cha, cha, cha! — Zaśmiał się przeciągłym, nieprzytomnym, pijackim śmiechem. W tejże chwili dały się słyszeć w sieni krzyki i szamotania się, drzwi się rozwarły nagle i Dymitr Fedorowicz wpadł do pokoju. — Stary Karamazow schronił się za Iwana.
— Zabije! zamorduje! Nie daj mnie, nie daj — krzyczał, wpiwszy się palcami w połę surduta Iwana.
W ślad za Dymitrem wpadli do sali jadalnej Grigor i Smerdiakow, którzy już w sieni stoczyli zaciętą walkę z nieproszonym gościem, usiłując nie wpuścić go do wnętrza. Dymitr zatrzymał się w progu, w celu objęcia okiem położenia. Tę krótką chwilę wyzyskał stary Grigor, okrążywszy stół, zatrzasnął drzwi do dalszych pokoi, a sam stanął przed niemi w postawie obronnej, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Obaczywszy to, Dymitr, ryknął nieludzkim głosem.
— Więc to tak?! Więc ona tam jest! Tam ją ukryli! Precz, podły! — wołał na Grigora, chwytając go wpół i usiłując od drzwi odsunąć. Grigor jednak nie poddawał się, owszem, odtrącił go z siłą. Wtedy Dymitr, oszalały z gniewu, rzucił się powtórnie na starca i wymierzył mu tak silne uderzenie pięścią, że ten powalił się na podłogę, jak podcięty. Dymitr zaś, przestąpiwszy przez leżącego, rzucił się do wnętrza mieszkania.
Smerdiakow, blady i drżący, pozostał w drugim końcu sali, tuląc się do Fedora Pawłowicza.
— Ona jest tu napewno! — krzyczał Dymitr — sam widziałem ją idącą w tę stronę, tylko dognać jej nie mogłem.
Słowa te wywarły szalone wrażenie na Fedorze Pawłowiczu, który w jednej chwili wytrzeźwiał. Przestrach opuścił go zupełnie.
— Trzymajcie go, trzymajcie! — krzyknął — biegnąc za Dymitrem.
Tymczasem Grigor podniósł się wprawdzie, ale był jeszcze zupełnie oszołomiony. Iwan i Alosza pobiegli za ojcem. Z trzeciego pokoju dał się słyszeć brzęk rozbijanego szkła: to Dymitr potrącił w biegu jakąś wazę, nie kosztowną, stojącą na marmurowej podstawie.
— Łapcie go! — krzyczał stary. — Baczność!
Iwan z Aloszą dogonili wreszcie ojca i przyprowadzili go z powrotem do sali jadalnej.
— Po co ojciec upędza się za nim? Ten człowiek gotów was istotnie zamordować, — krzyczał gniewnie Iwan Fedorowicz.
— Aloszeńka! Wania! Więc ona tu jest? Gruszeńka tu jest?! Czy słyszycie? On sam powiada, że ją widział, jak tu biegła.
Tchu mu brakło. Nie spodziewał się Gruszy w tej chwili, to też wiadomość, że może się ona znajdować w jego domu, pozbawiła go prawie przytomności. Drżał na całem ciele i robił wrażenie obłąkanego.
— Przecież ojciec sam wie, że jej niema.
— Mogła wejść przez tylne drzwi.
— W żaden sposób. Przecież drzwi te zamknięte są na klucz, a klucze ojciec ma w kieszeni.
Wtem Dymitr ukazał się znów. Oczywiście, znalazł drzwi szczelnie zamknięte, jak również i okna. Grusza więc nie mogła w żaden sposób wejść do mieszkania. Ujrzawszy syna, Fedor Pawłowicz wpadł znowu w wściekłość.
— Trzymajcie go! — wołał. — Był w moim sypialnym pokoju, pewno ukradł pieniądze.
Wołając to, rzucił się na Dymitra, ale ten w tejże chwili objął go oburącz, podniósł do góry i rzucił o ziemię z taką siłą, że stary krwią się zalał. Iwan i Alosza odciągali brata; Fedor Pawłowicz jęczał głucho.
— Co robisz, waryacie! — krzyknął Iwan; — zabijesz go jeszcze.
— To mu się należy! — wrzasnął Dymitr, sapiąc ciężko. — Zrobię to, jeżeli nie dziś, to jutro. Nie obronicie!...
— Dymitrze! Precz ztąd w tej chwili! — krzyknął z siłą Alosza.
— Alosza jedyny, powiedz, tobie tylko uwierzę, była ona tu, czy nie?!
— Przysięgam, że nie była i nikt tu jej nie widział.
— Ależ ja ją sam widziałem... Więc ona... Zaraz się dowiem, gdzie poszła. Bywaj zdrów, Alosza. Naturalnie teraz ani słowa staremu o pieniądzach. A do Katarzyny Iwanówny idź zaraz i pamiętaj, pokłoń się jej odemnie, tylko pamiętaj, pokłoń się. Powiedz jej wszystko, co tu zaszło.
Tymczasem Iwan i Grigor podnieśli starego i posadzili go w fotelu. Twarz miał zakrwawioną, ale był całkiem przytomny i przysłuchiwał się ciekawie krzykom Dymitra w nadziei, że dowie się coś o Gruszy, Dymitr wybiegł, spojrzawszy z nienawiścią na ojca.
— Strzeż się, starcze! — zawołał jeszcze na odchodnem. — Niczego nie żałuję i przeklinam ciebie i wyrzekam się ciebie na zawsze.
— Ona musi tu być! Smerdiakow, Smerdiakow, słyszysz?! — chrypiał stary, przyzywając Smerdiakowa.
— Niema jej tu, niema, szalony starcze! — krzyknął gniewnie Iwan. — Hola, Smerdiakow! Wody! Bandaży! Omdleje jeszcze z upływu krwi. Ruszże się, Smerdiakow!
Zakrzątnięto się koło skaleczonego, a obmywszy i obandażowawszy ranę, rozebrano go i ułożono w sypialni. Stary, osłabiony pijaństwem, zasnął prawie natychmiast. Iwan i Alosza wrócili do sali, zkąd Smerdiakow wynosił szczątki potłuczonej wazy, Grigor zaś stał przy stole, pogrążony w tępej zadumie.
— Chodź i ty położyć się — zwrócił się do niego Alosza. — Trzeba ci także przyłożyć zimne okłady, brat cię przecie mocno uderzył.
— Uderzył mnie, uderzył, — powtórzył posępnie Grigor.
— Nie tylko ciebie, ale i ojca, — zauważył Iwan z lekkiem skrzywieniem.
— Ja go kąpałem w wanience, kiedy był maleńki, a on mnie sponiewierał, — powtarzał Grigor.
— Do dyabła! Gdybym go nie był oderwał od starego, to już niewiele brakowało, a byłby go zamordował, — szepnął Iwan bratu.
— Brońże nas od takiego nieszczęścia! — żachnął się Alosza.
— Dlaczego: broń Boże, — szeptał dalej Iwan. — I owszem, niech się źrą gady, to najlepsze, co mogą uczynić.
Alosza wzdrygnął się.
— Oczywiście, nie dopuszczę do zbrodni, jak dziś nie dopuściłem. Zostań przy ojcu, Alosza, ja wyjdę trochę przejść się, głowa mnie boli.
Alosza przyszedł do sypialni ojca, gdzie spędził przeszło godzinę. Po niejakim czasie Fedor Pawłowicz otworzył oczy i wpatrywał się długo w Aloszę, nie mówiąc ani słowa! Widocznie przypominał sobie coś i zbierał myśli. Nagle niezwykłe wzruszenie odbiło się na jego twarzy.
— Alosza — szepnął niespokojnie — gdzie Iwan?
— Wyszedł na powietrze, bo go głowa boli.
— Słuchaj-no, podaj mi zwierciadło.
Alosza zdjął z komody małe, okrągłe zwierciadło i podał je ojcu. Stary wziął je i przypatrywał się uważnie zmienionej swojej twarzy: nos miał mocno spuchnięty, a pod lewą brwią zakrzepłą krew, przyschniętą do czoła.
— Alosza kochany, co mówił Iwan? Ja się Iwana boję, więcej, niż tamtego. Ciebie jednego nie boję się, ty synu mój jedyny!
— Niech się ojciec Iwana nie boi, on się czasem unosi i gniewa, ale broni ojca.
— Alosza, a tamten gdzie? Czy do Gruszy pobiegł? Aniele drogi, powiedz mi prawdę, była tu Grusza, czy nie była?
— Nikt jej nie widział. To widocznie ktoś zmyślił.
— Słuchaj, jak myślisz, czy się z nią Mitia ożeni?
— Ona za niego nie pójdzie.
— Nie pójdzie! Prawda! Ależ tak, nie pójdzie, z pewnością, że nigdy nie pójdzie! — wołał stary w najwyższym zachwycie. Nie można mu było na razie sprawić większej przyjemności, jak wygłaszając to twierdzenie. — Chwycił rękę Aloszy i przycisnął ją sobie do serca.
— Chłopcze drogi! Ten obraz święty Matki Bożej, wiesz, ten, co należał do matki twojej, daruję ci, weź go sobie. A i do klasztoru wracaj, przeszkadzać ci nie będę. Głowa boli... Powiedz, Alosza, bądź mi Aniołem niebieskim, powiedz prawdę.
— Zawsze to samo, czy była Grusza? — pytał smutnie Alosza.
— Ach, nie to, nie, wierzę ci przecie. Chodzi o co innego. Postaraj się zobaczyć ją, Gruszę, i spytał jej, ale to jaknajprędzej, kogo woli: mnie, czy jego? Albo lepiej nie pytaj, tylko sam staraj się rozpoznać. Pójdź do niej zaraz. Cóż, możesz, czy nie możesz?
— Jeśli ją zobaczę, to spytam, — bąknął Alosza zmieszany.
— Nie, ona tobie nie powie — przerwał stary. — To ziółko. Całować ciebie zacznie i powie, że ciebie tylko chce. To fałszywa, bezwstydna obłudnica. Nie, ty nie powinieneś iść do niej.
— Ja to samo myślałem, ojcze, tobie nie było dobrze, tobie całkiem nie było dobrze.
— A gdzież tamten ciebie posyłał? Krzyczał przecież wychodząc: „idź tam”.
— Do Katarzyny Iwanowny.
— Pieniędzy chciał?
— Nie, to nie o to.
— On teraz niema ani grosza. Słuchaj, Alosza, ja poleżę tutaj i zastanowię się, a ty teraz idź, jutro rano, jak przyjdziesz, powiem ci może coś. Cóż, przyjdziesz?
— Przyjdę.
— A pamiętaj, przyjdź, niby tak sam z siebie, nie mów nikomu, że cię wzywałem, a zwłaszcza Iwanowi — dobrze?
— Dobrze.
— Bywaj zdrów, aniele drogi. Nie zapomnę ci tego nigdy, żeś się dziś za mną ujął.
Jutro powiem ci coś, tylko się wpierw namyślę.
— Jakże się ojciec czuje?
— Jutro wstanę i nic mi nie będzie, czuję się zupełnie dobrze.
Wyszedłszy na podwórze, Alosza zobaczył brata, siedzącego na kamiennej ławce pod murem. Iwan zapisywał coś ołówkiem w swoim notatniku. Alosza powiedział mu, że ojciec czuje się lepiej i że pozwolił mu spędzić noc w klasztorze.
— Alosza drogi, — rzekł Iwan z niezwykłą serdecznością, — takbym chciał jutro z tobą pomówić, przyjdziesz?
— Jutro muszę być u pani Chachłakow i u Katarzyny Iwanowny, o ile jej dziś nie zastanę.
— Ty idziesz teraz do Katarzyny, aby się jej od Dymitra pokłonić.
Alosza zdziwił się.
— Domyśliłem się wszystkiego z jego gadania, — rzekł Iwan — Dymitr widocznie polecił ci pójść do Katarzyny i powiedzieć jej, że... że... chce z nią zerwać.
— Bracie, jak się to wszystko skończy, między ojcem, a Dymitrem?
— Trudno to przewidzieć. Może na niczem. Ta kobieta, to zwierzę. W każdym razie starego należy nie wypuszczać z domu, Dymitra zaś nie wpuszczać.
— Bracie, — rzekł Alosza, — pozwól zadać sobie jeszcze jedno pytanie. Czy wogóle człowiek ma prawo wydawać o drugich sąd, czy warci są oni, czy nie warci żyć?
— Pocóż tu mieszać kwestye wartości, tego rodzaju zagadnienia rozstrzygają się zwykle w sercach ludzkich na zupełnie innych podstawach. Co się zaś tyczy prawa, któż niema prawa pragnąć.
— Jakto! nawet śmierci drugiego człowieka?
— A choćby! Poco kłamać samemu sobie? Mówisz to wszystko z powodu moich słów o pożerających się gadach. Pozwól więc teraz, abym ja z kolei zadał ci jedno pytanie. Czy uważasz mnie za zdolnego, podobnie jak Dymitr, do przelania krwi szalonego starca, który jest naszym ojcem?
— Iwanie, co ty mówisz? Ja i Dymitra o nic podobnego nie posądzam.
— Dziękuję ci i za to, — uśmiechnął się Iwan. — Otóż wiedz, że bronić go będę zawsze, co się zaś tyczy pragnień moich, zostawiam im i nadal zupełną swobodę. Do widzenia więc, do jutra, a proszę cię tylko nie patrz na mnie, jak na złoczyńcę.
Bracia uścisnęli sobie dłonie tak serdecznie, jak jeszcze nigdy dotąd. Alosza uczuł, że Iwan zrobił pierwszy krok do zbliżenia, i że musi mieć do tego jakieś własne powody.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.