Bratobójca/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Pochodzenie | Romans i Powieść |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór -magnetyzer O’Brien złożył we wtorek wizytę swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi, ażeby go zapoznać z raportem agenta Schultza, który w ciągu trzech dni czuwał nad wejściem do fabryki w Saint-Ouen, gdy jego kolega również rozpostarł podobny dozór w pobliżu ministeryum wojny.
Przedstawiciel Niemiec przyjmował o godzinie dziesiątej zrana wywiadowców, pozostających na żołdzie pruskim.
Dostojnik niemiecki wstawał bardzo wcześnie i przedewszystkiem przeglądał dzienniki poranne, podkreślając ołówkiem niebieskim każdy fakt, mogący zainteresować jego rząd, zawsze baczny na wszystko, co dotyczy armii i marynarki francuskiej.
Właśnie rozłożył dziennik Petit Journal.
Na pierwszej stronie zwrócił jego uwagę nagłówek, dużemi literami opiewający:
Nazwa Saint-Ouen, gdzie właśnie nakazany był przez niego dozór, zachęciła go do przeczytania dalszych wierszy:
„W ostatniej chwili dowiadujemy się, że wielka fabryka inżyniera Ryszarda Verniere stoi w ogniu. Podobno przemysłowiec ten został zamordowany. Przyczyną zbrodni ma być kradzież. Jutro podamy bliższe szczegóły.“
Dostojnik zmarszczył brwi i wyrzucił gardłowe:
— Godferdum!
Wziął jeszcze inne gazety, ale nie mógł bardziej zaspokoić ciekawości.
Szczególne wszakże podejrzenie powstało w jego umyśle.
Zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekł.
Lokaj oznajmił po niemiecku:
— Pan doktór O’Brien... Zapytuje, czy pan baron może go przyjąć w ważnym interesie.
— Proś... Czekam.
Lokaj wprowadził niezwłocznie 0’Briena i drzwi zamknął.
Magnetyzer wydawał się uradowanym.
Dostojnik poprosił gościa, aby usiadł, poczem go zapytał:
— Czy co nowego?
— Tak.
— Co takiego?
— Agent Schultz znalazł ślad Roberta Verniere.
— A! więc to o niego chodzi? — zapytał dostojnik z drżeniem.
— Tak... Ale wiemy bardzo mało.
— Tem gorzej... Ale co wiecie?
— Wczoraj wieczorem około godziny szóstej, nasz agent zobaczył Roberta Verniere, wychodzącego z restauracyi w pobliżu dworca kolei Północnej.
— Więc Schultz nie pilnował fabryki w Saint-Ouen, jak otrzymał rozkaz?
— Fabryka była zamknięta i inżyniera Ryszarda Verniere nie było, więc Schuitz uznał za stosowne powrócić do Paryża, gdyż doglądanie fabryki w Saint-Ouen w tych warunkach nie mogło być użytecznem.
— Potem?
— Człowiek nasz poznał Roberta Verniere odrazu i zaczął go śledzić.
— I dokąd to go zaprowadziło?
— Na stacyę kolei północnej...
— Zkąd zapewne pojechał pociągiem do Saint-Ouen, gdzie Schultz powinien był pozostać.
O’Brien uśmiechnął się zlekka.
— Pan baron pozwoli sobie powiedzieć, że się myli — odparł. — Robert Verniere, niosąc torbę podróżną i walizkę, nie pojechał wcale do Saint-Ouen...
— A dokąd? Czy pan wiedział?
— Gdybym nie wiedział, to Schultz, który go nie tracił z oczu, zasługiwałby na wydalenie ze służby za nieudolność... Ale nasz człowiek doprowadził go do kasy i usłyszał, jak Verniere zażądał biletu pierwszej klasy do Berlina...
— Do Berlina! — powtórzył dostojnik — Robert Verniere wczoraj wieczorem wziął bilet do Berlina?..
— Jak miałem zaszczyt to powiedzieć panu.
— Czy agent Schultz nie oszukał pana?
— W jakim celu?
— I pewien jest Schultz, że Robert Verniere, wziąwszy bilet, wsiadł do pociągu, odchodzącego do Niemiec?
— Tak, Robert, zaopatrzony w bilet, udał się do ekspedycyi bagaży, gdzie oddał za biletem walizkę, poczem poszedł do poczekalni, zkąd drzwi wychodzą na odjazd.
— A potem?
— Potem agent Schultz, jak to było jego obowiązkiem, przyszedł do mnie dla zdania raportu z tego, co się stało?
Dostojnik ambasady niemieckiej wziął ze stołu numer Petit Journal i, wskazując O’Brienowi wiadomość o katastrofie, rzekł:
— Przeczytaj to pan.
Doktor wziął gazetę.
— Co za katastrofa! — wykrzyknął.
— To pana uderza, nieprawdaż?
— Bardzo, ale nie wiem, jaki może istnieć związek między tą wiadomością i odjazdem Roberta Verniere?
Dostojnik rozśmiał się złowrogo.
— A! pan tego nie widzisz, ty, panie doktorze, który uchodzisz za pierwszorzędnego lisa...
— Panie baronie! — zawołał O’Brien urażony — tego trochę za wiele!
— Nie! agent Schultz jest poprostu idyota! Gdyby miał choć trochę sprytu, byłby wszedł do poczekalni wraz z Robertem Verniere i, zamiast przyjść do pana z raportem, byłby go śledził dalej i nie opuściłby go aż do czasu odejścia pociągu.
O’Brien nie pojmował jeszcze myśli swego zwierzchnika.
Ten znowu wskazał na artykuł:
— Wszak czytałeś pan?
— Tak.
— Wielki przemysłowiec, Ryszard Verniere, został zamordowany, a jego fabryka podpalona. Pobudką zbrodni podwójnej ma być kradzież.
— A zatem?
— Przeczytałeś pan i jeszcze nie rozumiesz?
— A dla mnie to jasne, jak dzień! Robert Venuere udał wyjazd i wcale nie odjechał... On jest sprawca główny, kradzieży i morderstwa w Saint-Ouen.
— To tylko domysły, na niczem nie oparte...
— Dowodów!.. Jest ich wiele!.. A najpierw podróż jego do Paryża, pod fałszywem nazwiskiem. Po co przyjechał?.. on, zupełnie zrujnowany, nie pobierający od nas nic i nie mogący nic otrzymać od swej żony?.. Przyjechał, aby prosić brata o pieniądze, których mu brakowało w Berlinie... Sprzedać mu sekrety naszej artyleryi, jakie poznał... Ryszard Verniere, człowiek honoru i niezłomnego sumienia, odmówił traktowania z nim i potraktował go, jak na to zasługiwał. Zawód, gniew, chciwość, popchnęły Roberta do bratobójstwa. Zabił, ażeby ukraść, podpalił, ażeby zniszczyć ślady swej bytności, i trzy te zbrodnie zespalają się z sobą logicznie. Znamy tego człowieka. on jest do wszystkiego zdolny.
— Ja tak samo myślę, jak i pan. A jednak waham się z przyjęciem pańskich warunków aż do końca... Robert, jakkolwiek łotrem jest, niema potrzebnego temperamentu, nie dość ma w sobie stanowczości, ażeby popełnić takie zbrodnie.
— U niego gorączka złota zastąpiła temperament!
— W przystępie nerwowego rozdrażnienia, sprawionego wściekłością, znalazł siłę do działania. Dałby Bóg, ażeby moje przypuszczenia były trafne.
— Jakąż korzyść chcesz pan z tego wyciągnąć — zapytał magnetyzer.
Baron Schultz rzucił nań lodowate spojrzenie i odpowiedział:
— Nie lubię, ażeby mnie wypytywano.
O’Brien zwiesił głowę.
Dostojnik podchwycił:
— Trzeba nam wiedzieć z najmniejszemi szczegółami, co się stało w Saint-Ouen, w jaki sposób popełnione zostało morderstwo... Od dziś wyślij pan swych agentów najczynniejszych i najsprytniejszych i pamiętaj o tem, mój kochany doktorze, że ja się nie zadowolę wiadomościami, zebranemi i ogłoszonemi przez dzienniki.
O’Brien skłonił się aż do ziemi i opuścił swego zwierzchnika.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do Saint-Ouen.
Klaudyusz Grivot, wezwany przez sędziego śledczego, udał się do niego natychmiast.
Śmierć pana Verniere, pożar fabryki, były wypadkami, których majster nie przewidział, gdy obmyślał z Robertem plan wyprawy nocnej, mającej ich obu wzbogacić.
Te wypadki, te zawikłania, zajmowały go naturalnie i niepokoiły wielce.
Przybycie kasyera i badanie, jakiemu miał podledz, zatrwożyły go w sposób szczególny.
Stare przysłowie powiada: „Ostrzeżony człowiek wart jest dwóch.“
On zaś był ostrzeżony, przygotowany na wszystko, i z największym spokojem pozornym stawił się po raz drugi przed sędzią śledczym.
Daniel Savanne, nie starając się ukryć swej myśli przed nieużytecznemi ostrożnościami krasomówczemi, wprost przystąpił do nowego badania.
— To pan — wyrzekł — jak nam powiedział pan Prieur, zbudowałeś, podług wskazówek pana Verniere, w warsztatach, któremi zarządzasz, kasę ogniotrwałą, która się znajdowała w gabinecie pańskiego pryncypała?
Pytanie było niebezpieczne.
Klaudyusz zrozumiał, że podejrzenie zaciężyłoby nad nim, gdy nie odpowiedział dość zręcznie, przeszkadzając wszelkiemu podejrzeniu.
— Tak, panie — odparł — ale się pan myli pod pewnym względem.
— Pod jakim?
— To ja, a nie pan Verniere dałem wskazówki, dla wykonania tej kasy ogniotrwałej.
— Pan?
— Tak, ja, panie. Mówiłem z panem Ryszardem Verniere pewnego dnia o mechanice, powiedziałem mu, że mógłby dodać jeszcze gałąź do swego przemysłu i współzawodniczyć z wielkimi domami, które pod pewnym względem mają monopol, fabrykują kasy ogniotrwałe z sekretami; ja sam byłem w jednej z takich fabryk w Ameryce przez dwa miesiące i wynalazłem też ulepszenia dla tamecznych pomysłów.
— Więc to pan podałeś projekt pryncypałowi?
— Tak, panie, i pochwalił. Wykonaj pan kasę, podług tych danych — rzekł do mnie — a zobaczymy, czy będzie praktycznie eksploatować pański wynalazek... Zabrałem się do pracy, a gdym skończył kasę, pan Verniere był bardzo zadowolony, ponieważ jednak mieliśmy znaczne innego rodzaju obstalunki, uznał chwilę za nieodpowiednią do rzucenia się w nowe przedsiębiorstwo... Odłożył projekt na później i zastąpił moją kasą ogniotrwałą kasę, której używał dotychczas.
— Pańska kasa niezawodnie miała sekret. Czy sekret ten polegał na kombinacyi liter czy cyfr?
— Nie, panie.
— Czy łatwo było odkryć ten sekret?
Pytanie było znów niebezpieczne.
Niewinny mógłby się był złapać.
Klaudyusz odpowiedział bez wahania:
— Nie, panie... Najsprytniejszy nie umiałby sobie poradzić. Ażeby otworzyć kasę, trzeba ją było zupełnie dobrze znać.
— Któż znał ten sekret?
— Pan Verniere i ja tylko.
— Ale czy nie mogli poznać tego sekretu ci robotnicy, którzy pod pańskiemi rozkazy pracowali nad budową tej kasy?
— Nie, panie. Nikogo nie chciałem wtajemniczyć w mój pomysł i sam pracowałem nad systemem zamknięcia, który zabezpieczał kasę w zupełności.
— Sam? — Tak, panie.
Tu na zapytanie sędziego, Klaudyusz szczegółowo opisał ten system.
— Ile pan wykonałeś kluczy dla tej kasy?
— Jeden.
— Zatem twierdzisz pan, że w razie nieposiadania tego klucza i nieznajomości sekretu, daremnie usiłowanoby otworzyć kasę?
— Twierdzę to stanowczo.
— Więc nikt nie mógł okraść pana Verniere.
— Można było, gdyby kto użył sposobu, jaki bardzo zręczni złodzieje amerykańscy praktykowali z powodzeniem w New-Yorku w owym czasie, kiedy tam przebywałem.
— Co to za sposób?
— Piłeczka stalowa cienka, giętka i ostra, włożona w szparę, która pomimo najstaranniejszej roboty, istnieje zawsze między drzwiczkami i ramą, może szybko przepiłować rygle bezpieczeństwa i zamek.
— A mógłbyś pan poznać, czy kto użył tego sposobu?
— Bezwątpienia, byle tylko gwałtowne działanie ognia nie strawiło tych części; które należałoby zbadać.
— Jeżeli kasa nie została naruszona, czy winniśmy ją znaleźć zamkniętą, gdy się ją wydobędzie z pod zgliszczy?
— Nie mogę twierdzić... Pod strasznem działaniem ognia sprężyny mogą ustąpić i wprawić w ruch rygle...
— Czy kasa jest rzeczywiście oporna przeciw płomieniom?
— Niema takich kas, które mogłyby się oprzeć tak gwałtownej pogorzeli.
— Jeżeli jej nie okradziono, to w każdym razie znajdziemy stopione złoto i srebro. Czy pan wiesz, jakiej wysokości suma mieściła się w kasie ogniotrwałej?
— Nie wiem, panie, czy fundusze pryncypała zamknięte były w kasie, ale znam mniej więcej cyfrę wpływów z końcem roku, stanowiących zwykle większą część całego obrotu i majątku pana Verniere.
Urzędnicy drgnęli.
Prieur wmieszał się sam.
— Panie Grivot — odezwał się — mylisz się... ja tylko i pryncypał znaliśmy tę cyfrę...
— Wybacz, panie Prieur — odparł majster — ale i ja wiedziałem...
— W jaki sposób?
— Sam mi pan powiedziałeś.
— Ja?!
— O! tak, pan!.. W sobotę wieczorem, kiedy mi pan wręczyłeś fundusz na listę płacy dla podwładnych mi robotników, bardzo byłeś pan uradowany... Ja zapytałem wtedy pana o powód. Pan zaś odpowiedziałeś mi mniej więcej w ten sposób: Bo, cieszę się bardzo! I jest z czego! Mamy z końcem roku wpływów przeszło na pięćset tysięcy franków.
— To prawda! — wyszeptał Prieur. — Teraz przypominam to sobie.
Odpowiedzi Klaudyusza dla sędziego śledczego były tak jasne, tak stanowcze i tak napozór uczciwe, że go ocaliły.
Rozwiały się mętne podejrzenia, jakie względem niego powstały w umyśle Daniela Savanne i naczelnika policyi.
— Gdyby ten człowiek był winowajcą lub wspólnikiem — pomyśleli obaj urzędnicy — powikłałby się w odpowiedziach i szukałby wybiegów, nie wypowiadałby się tak jasno, tak zrozumiale, a zwłaszcza nie byłby oświadczył, że wie, jak ogromna suma znajdowała się w kasie jego pryncypała.
Odtąd już nie miano co do niego wątpliwości.
— To dobrze — rzekł doń Daniel Savanne — gdy usuną gruzy, zbadamy razem z panem tę kasę.
Klaudyusz Grivot oddalił się.
We drzwiach ukazał się mańkut z małą Martą.
— Chodź, panie Magloire — odezwał się sędzia śledczy — chodź także, moje dziecko — dodał, zwracając się do córki biednej Germany.
Kataryniarz zbliżył się, popychając zlekka przed sobą onieśmieloną Martę.
Daniel ujął rękę dziecka.
Marta podniosła nań oczy, pełne zdziwienia i, patrząc nań, uczuła nagłe wzruszenie.
Pan Savanne poczuł, że jej drobna rączka drży w jego dłoniach.
— Nie trzeba się lękać, moja pieszczotko — rzekł, przyciągając ją do siebie.
— Ja się pana nie boję — odpowiedziała Marta.
— Więc dlaczego tak drżysz?
— Nie wiem, czy drżę, ale wiem dobrze, że się nie boję...
— Oczy twoje zaprzeczają twoim słowom.
— Ależ nie, ja na pana patrzę.
— A dlaczego we mnie się wpatrujesz?
— Ponieważ pan mi bardzo kogoś przypomina... O! bardzo, bardzo.
— Kogo?
— Pana, którego widziałam w sobotę wieczorem u pana Verniere.
Marta mysiała o swym ojcu, do którego Daniel Savanne podobny był rzeczywiście zadziwiająco.
— Pana? — zapytał sędzia śledczy.
— Tak.
— I on był podobny do mnie?
— Zupełnie.
— Jak się nazywał?
— Gabryel.
— Gabryel? — powtórzył pan Savanne ze zdziwieniem.
— Tak, panie.
— Ale jak się ten Gabryel nazywał?
— Nie wiem, panie.