<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Bydlę
Pochodzenie Menażerya ludzka
Wydawca Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Przeglądu Tygodniowego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Bydlę.

Zaturkotało i na drodze od miasta wiodącej podniósł się tuman kurzu.
Niewielki koczyk zielony, ciągniony przez czwórkę w poręcz sprzężonych koni, stuknął silnie o belkę, położoną na poprzek, tuż przed chatą Hieronima i ku bramie dworskiej podążał.
Na koźle, w szaraczkowy surdut ubrany stangret i lokaj w długim czarnym anglezie, zetknęli się gwałtownie ramionami, zaklęli i do równowagi wrócili.
Z koczyka tymczasem, na obie strony, jak drogowskazy, sterczały dwa olbrzymie cybuchy, ciemne, z fajkami wypchanemi silnie tytoniem.
Pan hrabia i pani hrabina palili w milczeniu, rzucając w jasność liliową wołyńskiej przestrzeni całe kłęby białego dymu.
Pudełko z tytoniem stało na przedniem siedzeniu.
Pani hrabina miała żółty płaszczyk i twarz lśniącą od nadużycia gliceryny.
Pan hrabia miał prześliczne turkusowe oczy, wprawione w pożółkłą maskę zgryzionego wątrobiarza.
Koczyk stanął przed bramą.
Lokaj zlazł powoli i za wrota pociągnął, pasące się obok stado gęsi uciekło z przerażającym wrzaskiem.
Koczyk próg bramy przestąpił, wstrząsając woźnicą, pudłem, panią hrabiną, panem hrabią i obydwoma cybuchami.
Gęsi, ciągle drąc się, leciały wśród masy traw, łopocząc skrzydłami, i hen aż pod tajemnicze gąszcze ożyn się dostawszy, przypadły do ziemi, zdyszane i srodze zmęczone. Lecz już na ganku dworu powstał ruch i w kredensie Janek czytający „Resurecturi“ w „Tygodniku ilustrowanym“, otarł nos w znaczący sposób.
— Czort dyabła niesie! — wyrzekł półgłosem.
Z nad tapczana surdut zdjął, poślinił welwetowy kołnierz, na którym łupież silnie przylgnął, surdut nadział i powłócząc nogami na ganek podążył.
Już pani sędzina pędziła od strony garderoby, pokrzykując cienko:
— Z Hati! hrabstwo z Hati!
I szybko odwróciła się do Janka, który melancholijnie z pod spadającej hyry na swą panią spoglądał.
— A ty mi się nie upij, bo jak Boga kocham, tak już z tobą koniec zrobię! Słyszysz?
Janek brwi zmarszczył i za poły surduta obydwoma rękami się schwycił.
— Słyszę, jaśnie pani! — odparł.
Koczyk z głuchym szumem już przed ganek zajechał.
Sędzina wpadła we drzwi prowadzące do głębi dworku, a Janek ze specyalnym giestem ze stopni ganku schodząc, drzwi wchodowe hrabstwu ukazywał.
— Państwo w domu? — zapytał hrabia.
— Jaśnie państwo są! — odpowiedział lokaj.
Cybuchy i tytoń na rękach lokaja wędrowały już w głąb domu.
— A uważaj, kanalio, abyś cybucha nie przetrącił! — dodał w formie uwagi hrabia.

∗             ∗

Nie, to było nad jego siły!
Musi pójść do karczmy.
Chodzi, chodzi naokoło stołu, pociąga obrus, karbuje sól w solniczkach, ustawia garnuszeczki ze śmietanką. Na środku piramida z poziomek krwawi się plamą purpury wśród zielonych liści. Po obu stronach na złoconych, porcelanowych koszyczkach rudym tonem znaczą się świeże obwarzanki, cukier miałki piętrzy się piramidką prawie skrzącą w promieniach zachodzącego słońca.
Po przez okno na wpół otwarte płynie cała taka struga ognista, przecięta smukłością topoli, sterczących dokoła dworu.
Jeszcze bydło z pola nie wraca.
Nie słychać kołatek, ani hukania pastuchów po za wodą, hen po za stawem.
Janek ręce po napoleońsku na piersiach założył i stanął koło okna.
Włożył liliowy atłasowy krawat i włosy jasno blond, w których srebrne nici się bielą, olejkiem zlał i z czoła odgarnął.
Czeka, aż kucharz kurczęta z przypadłej opodal dworu kuchenki do kredensu przyniesie.
Wtedy samowar syczący w kredensie do jadalni wniesie, na stoliku obok ustawi — otworzy drzwi do salonu i zaanonsuje niskim głosem:
— Podano do stołu!
Tymczasem przecież coś go we wnętrzu ssie jak wąż a ślin w ustach pełno.
Janek wie dobrze, co to znaczy...
Czczo mu; do karczmy go ciągnie.
A jest ona tam po drugiej stronie stawu, ta karczma cała czarna, mimo czerwonej jasności słońca.
Janek drogę tę od lat trzydziestu zna.
Zmienił ją tylko od chwili ożenienia. Trzeba bowiem było ze dworu do karczmy właśnie koło chaty iść, chaty, którą mu jaśnie pani dała, kiedy Warkę z garderoby wziął i z „werczem“ do dworu przyszedł.
Pani chatę i Warkę dała, ale Warka darła się o wódkę z Jankiem i zaraz na próg chaty wypadała, za poły surduta chwytała i zawodziła het jak suka, gdy jej szczenię odbierają.
Wiedziała Warka, że jaśnie pani ma tego pijaństwa Jankowego dosyć i lada chwila go z kredensu wygna precz.
Tembardziej, że Janek nie pił całe miesiące i tylko gdy gość się zjawił, wnet do karczmy pędził i za siwuchę chwytał.
A przecież trzydzieści lat już w Horodyszczu przetrwał, służąc wiernie, nieposzlakowanie uczciwy, pełen arystokratycznych przesądów, właściwych wołyńskiemu chłopu, cerując dywany i szlafroki pana sędziego — obijając sofy w buduarze panny sędzianki — obszywając gościnne kołdry na trawie dziedzińca — kolekcyonując „Tygodnik ilustrowany“, bijąc Warkę i najstarszą córkę Paraskę, tyranizując chłopaków kredensowych i leżąc bez pamięci, od czasu do czasu w krzakach berberysu, które bukietem blaszanych liści i delikatnych jagód wznosiły się na środku dziedzińca.
Pani sędzina nazywała go wtedy „bydlę“. Była to nazwa mniej wykwintna niż dosadna.
Pani sędzina jednak była córką ekonoma. Ztąd miała dużo poczuć arystokratycznych wrodzonych...
Lokaj — a zwłaszcza pijany lokaj, był dla niej bydlęciem!
Hrabia mówił na swoją służbę: „kanalia“.
Pani sędzina mówiła: „bydlę“.
Pani sędzina nie lubiła chłopów i nie wdawała się z nimi w bliższe stosunki. Tolerowała tylko chłopki, gdy jej przynosiły kury, albo jaja, związane w szmaty.
Pan sędzia ciągnął namiętnie starkę rano i wieczorem a czasem i w nocy.
Pani sędzina znajdowała to naturalnem.
Co innego było z pijaństwem Janka!...
Co wolno panu — niewolno bydlęciu...
Pani sędzina mówiąc o pijaństwie męża, mówiła „słabość mego męża“.
Pijaństwo Janka było zbrodnią, nie chorobą.
Lokaj nie mógł być chory!
Organizm jego nie mógł żądać alkoholu.
Janek pijany — był bydlęciem.
Pan sędzia pijany — był... słabym!
Przekonanie to wpoiła pani sędzina w Warkę.
Dlatego teraz Janek miał schowane w oczerecie czółno i drąg i po przez staw się do karczmy Szmula dobijał.
Kiedy bowiem szedł przez wieś — a Warka broń Boże „cupała“ w ogrodzie, za chruściakiem przy burakach, albo tytoniu, to porywała się z wrzaskiem aż jej medaliki po piersiach dzwoniły.
— A doloć moja, dolo zatracona!... Krzyczała przez płot przełażąc, rozdzierając spódnicę, zapaskę, z „dolami“ najeżonemi dokoła twarzy jak faworyty pana sędziego.
I był to lament tak wielki, że wszystkie baby, jakie były w chacie, wypadały na drogę z koszulami zawiniętemi po kolana, z zapaskami ubielonemi mąką, ta od łatania świty, ta od przewijania dziecka. Wszystkie otaczały Janka i Warkę — łamały ręce, kiwały głowami — a dokoła podskakiwały dzieci w zgrzebnych koszulach, czasem zupełnie nagie z masą jasnych włosów na szpiczastych głowach, i kwiczały prosięta zbiegłe ze źle domkniętych chlewików...
Teraz — Janek potrafił już unikać tej gorącej łaźni. Wprost do stawu szedł, w czółno wskakiwał i wodę pruł aż szumiało. Potem do drugiego brzegu, gdy się dobił to już do Szmula było tylko kilkadziesiąt kroków — i łatwo było się dobrać. Wracał jednak wolniej, nawpół przytomny — potrzebując mało do zupełnego upojenia, roztrojony zupełnie nerwowo — mając dziwną naturę wtłoczoną w smutne ciało dworskiego służalca, z fantazyą przepełnioną wizyami powieści i artykułów, których nie rozumiał setnej części, z tęsknotą straszną, wrodzoną wołyniakom, z tą tęsknotą, co serce z piersi wyrywa za czemś, czego określić na razie niepodobna, co szum sosen, zapach poziomek, krzyk spłoszonej gęsi, skrzyp wrot nagle budzi i potem jak druga dusza w ciele pokutuje, rwie, szarpie, nęka o zachodzie słońca i życia...
Bydlę miało to wszystko w sobie, to wycie rozpaczliwe w pustkę, która się powiększa z dniem każdym. Jak duch pokutujący, jak trup, któremu nie dano mogiły i domowinki uskąpiono — tak błąkał się Janek od karczmy do dworu z „Tygodnikiem“ sterczącym brudną bielą druku z obciągniętej kieszeni surduta. Włosy mu posiwiały, twarz o delikatnych rysach nerwowego blondyna nabrzękła, oczy zmalały i z jasno błękitnych zrobiły się żółte. Plecy wygięły się w kabłąk, ręce jedne pozostały nerwowe, silne, suche, jakby cała siła woli lokaja skoncentrowała się w tych rękach, w których była potęga jego pracy. Gdy z krzaków berberysu podnosił się po peryodzie pijaństwa — zaciskał silnie pięści, jakby probując, czy cała wola pozostała w nim jeszcze, czy nie spływa razem z umysłem w ten cień niepochwytny, który go otoczył i do karczmy iść kazał.
I — z pięściami jeszcze zaciśniętemi szedł prosto do kredensu, do swego tapczana, na którym wylegiwał się w czasie jego nieobecności Józiek.
— Won bydlę! — mówił, chwytając chłopca za kołnierz, — „won! pan wrócił!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kucharz nie dawał znaku życia i tylko z kuchenki dobywał się wązki pasek dymu, który się aż nad drzewa owocowe wznosił.
Janek na lipę przed oknami patrzał, i przypominał sobie, którego to było roku, gdy piorun w nią uderzył.
Pan sędzia wtedy do Żytomierza na wybory pojechał.
Ale który to był rok, za nic przypomnieć sobie nie może.
Nagle zakołatało na drodze.
Ha! ha! a! a!...
Bydło wraca do obór, pastuchy do chat.
Nie widać ich z okna, tylko duża smuga po za stawem się ściele, biała, jak wielki kłęb nagle powstającej pary.
I razem z tym jękiem chłopców goniących bydło, jakaś nieokreślona tęsknota spada na całą wieś.
Słońce nie świeci jaskrawo.
Żółte i jakby gasnące, zapada coraz niżej.
Coś się nad ziemią snuje, coś, jakby widma z grobów wstające, szepczące tajemnicę mogił, trupich czaszek rozhowory.
Janek określić tego nie umie, rwie się w nim tylko coś i w przepaść dąży.
Obejrzał się jeszcze raz ku kuchni.
Niewidzi nikogo.
Zanim kurczęta podadzą, on przez staw przepłynie i powróci.
Wypije tylko jeden kieliszek, jeden tylko, aby lepiej służyć do stołu...
Czuje bowiem, że jest cały z waty i na nogach się nie utrzyma.
Wyskoczył przez okno, wpadł w grządkę nasturcyj, zaklął i jak zając po przez trawniki pomykać zaczął.
Do stawu dopadł, do oczeretu, w którym drzemało płaskie, z trochą lśniącej wody na dnie — czółno.
W czółno wskoczył, za drąg porwał, splunął w garść i od brzegu się odepchnął.
W tej chwili ciemny pas, jakby od żałobnego całunu na wodę padł.
Janek w pas ten wpłynął i nawet białe smugi, które zwykle czółno po sobie zostawia, krepy tej rozjaśnić nie mogły.
Od strony wsi kołatały wciąż drewniane dzwonki i wlokło się jękliwe zawodzenie.
Ha!... a! a!...
Janek w głosy te wsłuchiwał się i czuł, że pod dworskim surdutem, z którego numer „Tygodnika“ wystawał, w piersi rwały mu się całe przepaście ech na dźwięk tych chłopskich nut.
Ha!... a! a!...
W tej samej chwili, z kuchenki Józik z półmiskiem kurcząt wypadł i ku dworowi dążył.
Idąc, mimowoli dziecinnym głosikiem powtarzał:
Ha!... a! a!...
Bose zastępy ku sobie się rwały, ręce łączyły w tęsknocie nieokreślonej, co ku nim z pod ziemi płynęła.

∗             ∗

Gdy Janek wreszcie z krzaków berberysu powstał i do kredensu się powlókł, zastał tam, oprócz Józika, jakiegoś młokosa ubranego w szary surdut, bez wąsów — i z miną wyćwiczonego złodzieja, nastawiającego samowar.
Janek do intruza podszedł i ręce wyciągnął.
— Czego to pan się do samowara miesza? — zapytał zaspanym i powolnym głosem.
Lecz nowy lokaj zmierzył go od stóp do głów.
— Jaśnie pani kazała nastawić samowar! — wyrzekł i znów za stary but z cholewą schwyciwszy, koło samowara się krzątać zaczął.
Janek odsunął się w kąt i na swym tapczanie przysiadł. Powoli jednak ręce jego namacały inną derkę, nie jego własną. Pochylił się i w ukośnym promieniu, idącym z okna, które lipy zaciemniały zupełnie — dostrzegł całą obcą pościel na swem łóżku. Poduszka była z irchy, druga gumowa, wypchana powietrzem, widocznie skradziona, lub otrzymana w prezencie. Tylko nad tapczanem rozkładał się jeszcze szmat gobelinu, na którym widać było zczerniałe, jak nogi topielca, nogi jakiegoś mitologicznego bohatera i plamę kobiecej, purpurowej sukni.
Za obrębem gobelinu zatknięty obrazek wycięty z „Tygodnika“, kilka palm, fotografia pana sędziego, stara strzelba, profitka z różowych paciorek, służąca za pantofelek do zegarka — wszystko jeszcze było na swojem miejscu, nieruszone i jakby uszanowane.
Janek podniósł się i do okna podszedł.
Tam był zawsze szuwaks i szczotki do butów, ustawione we framudze razem z kałamarzem i gęsiemi piórami, które Janek dla pana sędziego temperował.
Pióra znikły, kałamarz także, pomimo tego, że lat dwadzieścia stały na tem miejscu.
Janka ogarnęło złe przeczucie. Powoli z podełba spojrzał na młokosa, który samowar już z ziemi podniósł i do pokoju podać się gotował.
Janek kilka kroków postąpił.
— Ja zaniosę!
— Nie trza — wyrzekł ten drugi, nogą drzwi otwierając.
Janek pozostał na środku kredensu, w którym zaczynał zapadać powoli zmrok, przez abażur lipowych gałęzi koło okien rozpostartych.
Nagle, w bocznych drzwiach ukazała się pani sędzina.
Miała usta silnie zaciśnięte i oczy zmrużone.
— Niech Janek zabiera swoje rzeczy i idzie precz, zaraz... od dzisiaj!... Jaśnie pan za dwa dni wróci, to się z Jankiem obliczy! Trzeba się mi dzisiaj wynosić, mam już dosyć pijaków w kredensie!
Ręką tłustą i żółtą drzwi ukazywała.
Ręka ta w ciemności kredensu majaczyła przed Jankiem, jak plama jasna, obwiedziona dokoła błękitną obwódką.
— Jaśnie pani!... — wybełkotał wreszcie — ja... ostatni raz!...
— Ta, ta, ta!... przerwała sędzina — już mam dosyć trzydzieści lat takich skandali!... Janek niech się wynosi, bo wyrzucić każę!
Janek się wyprostował.
— Jaśnie pani wyrzucać niema potrzeby. Ja sam pójdę, choć trzydzieści lat wierniem przy służbie warował!
Sędzina parsknęła śmiechem.
— Bo to psi wasz obowiązek! Za pensyę i ordynaryę jeszcze, każdy wierny będzie.
Janek drżał cały, włosy mu na czoło spadły. Cofnął się w cień kredensu i milczał chwilę, wreszcie, jakby chcąc upokorzyć sędzinę:
— W konduktory pójdę!... — wyrzekł zdławionym głosem.
Sędzina ku drzwiom zmierzała.
— Z Panem Bogiem! Właśnie tam na pijaków czekają! A wynosić mi się dziś jeszcze!... won!... won!...
Wyszła.
Janek pozostał sam.
Obejrzał się dokoła i nagle uczuł w sercu ból straszny.
Trzydzieści lat przeżył w tych ciemnych ścianach kredensu, w którym zapach razowego chleba miesza się z wonią stygnących na półmiskach tłuszczów. W ciemnicy tej przeszedł życie całe, waląc się w nocy na tapczan, jak kłoda, smutny, wiecznie znękany, zniechęcony do życia, a mimo to bałwochwalczo do tych miejsc przywiązany.
Chata, w której mieszkała jego żona, nie była mu domem, chodził tam w gościnę, w chwilach wolnych, nie pamiętając i nie wiedząc nawet, jakie imiona miały jego dzieci.
Od grzebania się w ziemi i mieszkania w izbie z uklepaną z gliny podłogą odwykł i tylko w kredensie żyć już mógł, w tym kredensie, pomiędzy szafą z ubraniami pana sędziego i kantorkiem, w którym chował roczniki „Tygodnika ilustrowanego“. Dziś mu każą iść precz, nie pamiętając, że on, Janek, ma religię ścian, wspomnień i sprzętów, że on się tu przekołatał całe lata, całe noce, całe jesienne wieczory obrębiając ścierki, wsłuchany w tony fortepianu, na którym uczyła się panna sędzianka i który dzwonił jak szklanna kołatka z po za stawu w smudze białej płynąca...
Kazano mu iść „won“ a przecież tam, przez ścianę, jest szafa, w której jest jego porcelana, jego srebro, jego szkło.
Trzydzieści lat myje, ociera, czyści tę całą zastawę... to więc wszystko mu poprostu w duszę wrosło i on tego z siebie wyrwać nie może! nie może!...
A piece? Te wielkie piece wszystkie schodzące się w jednej wielkiej izbie, w którą szedł wczesnym zimowym rankiem, za Józikiem, niosącym całe naręcze polan grubych, jak ludzkie nogi. On, Janek, niósł świecę. Stearyna kapała mu po rękach, a on przez trzydzieści lat nie oprawił nigdy świecy w lichtarz. Miał takich przyzwyczajeń mnóstwo, teraz wszystkie jak mary otoczyły go i za gardło chwytały.
Nawet ta pani sędzina, która wygnała go tak bezlitośnie, nawet ten pan sędzia, który nieraz uderzył go w kark i „wysobaczył“ po swojemu, nawet ta panna sędzianka, zatykająca nos, gdy przechodziła przez kredens, wszyscy oni byli mu teraz drodzy w chwili utraty.
Kochał ich przywiązaniem psa, który niedość, że dobytku pana strzeże, jeszcze pana tego kocha i po rękach liże.
Powiedział pani — „pójdę w konduktory“, ale teraz, w tej chwili, myśleć o tem nie mógł. Dławił się własną żałością.
Nerwy tego chłopa zalkoholizowanego tańczyły piekielną sarabandę bezsilnej rozpaczy.
Gdyby mógł się rozpłakać, byłoby mu lżej. Lecz nie, łzy go piekły, były w nim całym, rwały mu serce, paliły powieki, płynąć jednak nie chciały.
Bydlę... cierpiało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili przecież Janek ocknął się, zbliżył się do tapczanu i szalonym ruchem zdarł ze ściany gobelin. Profitka, fotografie upadły na ziemię. On schylił się, podniósł je, wetknął za pazuchę, potem — podszedł do kantorka, wyjął całą masę gazet i w gobelin zawinął. Czynił to machinalnie, gryząc wargi. Zwrócił się po ubranie, które wisiało na gwoździach wbitych w ścianę, lecz machnął ręką i tylko tłomok z gazetami pod pachę wziął, czapkę na głowę nasadził.
Wreszcie z kredensu wyszedł.
Przeszedł pod lipami i wydostał się na trawniki. Słońce znów zachodziło całe krwawe, na wiatr się znacząc. Staw w ciszy i obramowaniu oczeretu drzemał a nad jego brzegiem, na pagórku, brzoza, dziwaczna i pokręcona, długie gałęzie w wodzie rozpaczliwie moczyła.
Janek machinalnie do stawu się skierował i, czółno odszukawszy, gobelin z książkami na dno czółna cisnął. Poczem sam w łódź wlazł i drąg schwycił. Zdawało mu się, że idzie gdzieś w daleką drogę a ten drugi brzeg nigdy nie trąci o drzewo czółna. Drżącemi rękami drąg pchnął i na staw wypłynął...
Cisza była dokoła prawie kościelna.
Janek szmer wody tylko słyszał, która się skarżyła cicho na ciężar, jaki jej nieść kazano.
I nagle, z daleka, delikatny, jakby krepą przysłonięty, dał się słyszeć głos kołatek i przeciągły jęk pastuchów.
Serce Janka, które było w tej chwili jedną raną, targnęło się jeszcze silniej i codzienna melancholia, tłocząca go ku ziemi, wżarła się w boleść rozstania z tem, co już za swoje przywykł uważać, co się z nim zrosło, z czem umrzeć miał...
Przed nim bielił się dwór, nieduży, silny, dobrze rozłożony na tle masy drzew. Z boku widać było ganeczek i wejście do kredensu. Do kredensu!...
I nagle porwał Janka szał.
Schwycił gobelin i cisnął go w wodę.
— Szczeźnij! — zasyczał przez zęby.
Gobelin zakołysał się na wodzie i pozostał tak rozciągnięty, prezentując w świetle krwawego słońca wypłowiałą barwę delikatnych linij.
Janek drągiem gobelin w wodę zanurzać zaczął.
— Szczeźnij!... — syczał.
Był cały teraz czerwony, z sinemi pręgami żył po obu stronach skroni. Z serca krew mu płynęła na mózg zatruty siwuchą. Pijany był w tej chwili, pijany rozpaczą.
Za nim wciąż kołatki grały.
Teraz, pochylił się, porwał cały stos „Tygodnika“ i w wodę wrzucił. Woda prysnęła białą masą, łódka zachybotała, Janek nogą w ścianę czółna kopnął.
— Na pohybel ci! — zaklął.
Nie dokończył, bo czółno się gwałtownie przechyliło a on z dziką radością, po raz pierwszy w życiu roześmiany serdecznym, gorącym śmiechem, w wodę skoczył, waląc się głową naprzód, tak jak zwyczajnie na swój tapczan w kredensie się walił.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teraz kołatki tryumfalnie wypłynęły nad brzeg stawu i dzwoniły ciągle mistyczną litanię w obłoku białym, z ziemi się wznoszącym.
Na stawie była cisza zupełna i kołysało się tylko próżne czółno, które powoli wróciło do swej równowagi...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.