<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Papuzia
Pochodzenie Menażerya ludzka
Wydawca Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Przeglądu Tygodniowego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Papuzia.

— Zagwizdaj, Papuziu!...
Minuśka porwała się z jego kolan i nagle w półcieniu, już z okien płynącem, zabieliła się jak zjawisko w swej masie białych zwiędniętych koronek i pomiętego batystu.
— Nie!... nie!... nie chcę!
Ale on, nieubłagany — wyciągnął rękę i ujął nagie ramię dziewczyny w swe suche palce nerwowego blondyna.
— Zagwizdaj, Papuziu!...
— Ty wiesz, to dla mnie cholera to gwizdanie!
— Zagwizdaj, Papuziu!...
Ton jego mowy był rozkazujący, powolny, mięki a przecież siekący jak uderzenie szpicruty.
Dziewczyna próbowała się jeszcze opierać.
— Nie!... wolę z tobą rozmawiać!
On nieznacznie ramionami ruszył.
— Zagwizdaj, Papuziu! — powtórzył po raz czwarty.
Stalowo niebieskiemi oczami spojrzał w drobną twarz Minuśki, która ledwie przeświecała przez całe kłęby pokręconych czarnych włosów.
Oczy te, jakby wieczną łzawą mgłą pociągnięte, zużyte były i dziwnie rozwiązłe.
Jakaś nabożna, dystyngowana rozpusta gnieździła się w tych źrenicach koloru dziewczęcej sukienki.
Były to oczy westalki, powracającej ze schadzki do swej świątyni.
Teraz już Minuśka, pod wpływem tego spojrzenia układała się powoli na kolanach mężczyzny, pochylając w tył głowę, tak że cała kaskada czarnych włosów spłynęła ku ziemi i kwiatów dywanu dosięgła.
I tylko biust jej biały, foremny, jakkolwiek trochę w górze spłaszczony, rozciągał silnie cienki batyst szlafroka, związanego lekko białą w pasie wstążką.
Reszta ciała zaznaczała się silnie wyraźnemi konturami i dobrze wygiętą linią od bioder odcinała się jasno od ciemnego obicia nizkiej tureckiej sofy.
Z bosych stóp dziewczyny spadły małe pantofle z różowego atłasu, trochę brudne i zgniecione.
Nogi te wyciągnięte z nieruchomością trupią, żółte były, wygięte silnie jak nogi tancerki, przecięte błękitnemi żyłami i cieniem czarnych włosów rosnących na zgięciu palców.
W niewyraźnym mroku szarej godziny — objawiały się jak nogi kobiety zmęczonej, głupiej, nerwowej, kobiety bez silnego punktu oparcia a mimo to dobrej, miękiej, uległej — idącej ślepo za podmuchem losu.
Cała wreszcie postać Minuśki, wyciągniętej na strzyżonej tkaninie oryentalnego mebla, miała w sobie to bierne poddanie się fatalizmowi, to opuszczenie rąk w walce z życiem, to zagaśnięcie poczucia rozkoszy, temperamentu i kaprysów kobiecych.
W nieruchomości swojej, w tej ulubionej pozie wyciągniętego w trumnie trupa — znać było dążenie bezwiedne ciała do spoczynku, a z pod długich rzęs przymkniętych migały tylko białka oczu. Wszystko w niej dążyło i rwało się ku ziemi razem z kaskadą czarnych włosów, razem z fałdami białego trenu, który ją obwijał zimną draperyą grobowego całunu.
Siedzący w kącie sofy mężczyzna, smukły, correct, silnie wyczesany — z brodą okrągłą zmysłowego samca opartą na sztywnych rogach lśniącego kołnierzyka, w kańciastych liniach ciała, w kolanach silnie złożonych, przypominał pozę Ozirysa wciśniętego w szeroki stalowo-granatowy garnitur angielskiego kroju. Nawet kurtka szczelnie na dwa rzędy zapięta, opinała silnie pierś zapadłą jak mogiłę wszystkich pragnień i porywów...
Całe ciało, długie, złożone, jakby na zawiasach, przylegało doskonale do linij i zagięć sofy prostej, twardej, równej — pomimo banalnego kształtu naśladującego wschodnie stosy poduszek.
Tylko kolana ostrym kantem wystawały brutalnie, podnosząc silnie szewiot spodni, które opinały długie, ledwo zaznaczone łydki, niekształtne, gubiące się bez silniejszego spadku, łydki kamiennego bożka cisnącego się do twardej swego tronu podstawy. Całe ciało — zakończone wydłużonemi a płaskiemi stopami, obutemi zimno w angielskie matowe obuwie równe było — ostro skrajane, kańciaste, podobne do wybornie spreparowanego szkieletu, osadzonego na doskonałych zawiasach.
Tylko głowa okrągła i twarz pokryta mięsem, kłóciły doskonałą harmonię dalszego rusztowania.
Był to kadłub angielskiego charta ze łbem obwisłego buldoga.
Dolna warga trochę wilgotna i jakby niepewna, zwieszała się ku dołowi, odsłaniając dolny rząd zębów żółtych i od tytoniu sczerniałych. Była to warga „viveura“, który lata całe musiał powoli nasycać namiętność swych podrażnionych zmysłów, zamykając oczy i otwierając usta. Maska jego nieruchomej twarzy urobiła się już w takie rozprzężenie bezwiedne muskułów, że choć młodość walczyła jeszcze z nałogiem, ściągając skórę ze skroni, to już cały dół twarzy a nawet skóra pod oczami fałdowała się w bezsilne bruzdy, zmysłowe, zwierzęco-apatyczne.
Leżąca na jego kolanach kobieta miała w swej twarzy przyschnięty znów wyraz namiętności, nagle spieczonej i w ogniu strawionej. I u niej, tak jak i u niego ciało nie harmonizowało z głową. Tors jej miał pełne i doskonałe rozwinięcie kobiety doszłej do szczytu siły, biodra rozłożyste i podatne miały w sobie mięsistość hiszpanek, lecz już od silnych jeszcze ud począwszy, linia nóg zwężała się nagle, schła, drobniała brutalnie. Kończyny były słabe, anemiczne, wyschłe, obciągnięte trupią skórą.
Tę samą anomalię przedstawiały i ręce.
Przedramię wspaniałe, doskonale piękne, już od łokcia miało wązkość dziwną, niepewną, nieusprawiedliwioną a same dłonie i palce, długie i kościste, z pofałdowaną na zgięciach palców skórą; zwieszały się ku ziemi jak ręce rozpaczliwie smutnego szkieletu.
Z karnacyą skóry przeświecającej przez oczka koronek i pajęczą tkaninę batystu, było to samo. Twarz blada, żółta — jakby pocentkowana sinemi podkowami, podkreślającemi przymknięte oczy i rozciągającemi się aż na silnie wyciągniętą skórę nosa, nie miała ani śladu purpury warg, które białe, wązkie, postrzępione, niknęły prawie w bladej masce.
Lecz już szyja, tracąc zżółkłe tony, rozpływała się w różowawo lśniącej barwie piersi lekkiej, wiosennej, młodej — mającej w sobie doskonałą miękość pastelu.
Pod bielą batystu, różowa ta barwa ciemniała coraz dalej, zagłębiała się, to znów tryumfalnie przechodziła w atłasową białość na wypukłościach bioder.
To przeświecanie jutrzenkowej barwy przez delikatny deseń koronki, miało w sobie czar dziwnie ponętny, niepewny, pełen tajemniczej siły doskonałej piękności kobiecego ciała.
Jakby pod cienką warstwą śniegu, rozsypane liście blado różowej kamelii, tak migotały szmaty ciała Minuśki w obramowaniu delikatnego desenia cienkich walansyenek.
Lecz już — coraz dalej się posuwając — różowy ton bladł, siniał, zieleniał, żółkł na kolanach dwoma plamami i do stóp się zsuwając, w trupią barwę przechodził.
Jedynie jeszcze podeszwy jakąś dziwną anomalią różowiły się lekko, trochę starte zbyt ciasnem obuwiem, zaznaczając się w przestrzeni barwniej lekką kroplą krwi, roztartą zdaje się na ich powierzchni.
Cisza była dokoła.
Cisza wielkiego miasta, które huczy w oddali a przecież do mieszkań ludzkich hukiem tym nie wpada, pozostawiając niemal grobowy spokój tym — którzy spokoju tego pragną.
Przez białe zasłony okien słaniała się blado-błękitna, równa — nieprzecięta niczem barwa zachodzącego nad dachami domów wiosennego słońca.
Barwa ta — wsuwając się do pokoju — jak elektryczny blask wykrawała kontury banalnych mebli, porozstawianych po kątach mieszkania. Oryentalna tkanina mebli mieniła się jaskrawemi plamami i żółtą pstrocizną frendzli. Duże, weneckie lustro — pochylone nad sofą — prezentowało się matowo szarym kwadratem, na tle trywialnego ciemnego obicia kryjącego ściany. Po kątach, na etażerkach wykrzywiały się japońskie lalki pod parasolami, które roztaczały ciemno szafirowe lub czarne koła, prawie pod samemi rogami trochę przybrudzonego sufitu.
Po środku, jak ptak nagle nieruchomy, krwawiła się czerwonością szyb i stalowemi pokręconemi liniami obwodów wenecka latarnia, okapana stearyną, bielącą się na matowej płaszczyźnie podstawy.
W jednym z kątów żółcił się duży makartowski bukiet, smutny, przypruszony pyłem, z lasem aksamitnych szyszek, sterczących wśród pęku traw połamanych.
Niefroterowana, trochę brudna podłoga, pokryta zniszczonym dywanem, wystawała jasnemi plamami koło progów i okien, które krzywo zagłębiając znaczyły się wystającemi z po za białych zasłon blaszanemi rynienkami do zbierania rosy.
I w tej banalności zimnej, bazarowej, pretensyonalnej, wciśniętej nagle w mieszczańską klatkę ciasnych, taniem obiciem oblepionych ścian starej, żydowskiej kamienicy — nie było nic z duszy kobiety zamieszkującej te ściany.
Minuśka była ptakiem wędrownym i o klatkę nie dbała.
Przez uchylone drzwi dostrzedz można było nieposłane łóżko — rozkopane, rozrzucone, w nieładzie jeszcze nocnym, ciemniejące pod stosem zrzuconych sukien i kołder.
Okno, przysłonięte szczelnie szafirową zasłoną, nadawało całemu pokojowi pozór grobowej kaplicy.
Reszta tonęła w cieniu.
Tymczasem w saloniku błękitne światło okien zaczęło stopniowo szarzeć i bielić, jakby przez matowe a brudne szkło przepuszczone.
Dwie białe takie smugi — jak charty potworne przypadły do podłogi, słały się po dywanie i ginęły w oddali, tuż pod stopami nieruchomie siedzącego mężczyzny.
Końce palców u ręki Minuśki zwieszającej się z sofy, maczały się w tej martwej jasności i zżółkłe paznogcie, pocentkowane białemi plamkami, zdawały się być płatami tajemniczych nenufarów z tafli stygnącej wody wyzierających.
Dziewczyna przymykała powieki i z przechyloną w tył głową zdawała się tężyć w jakiemś odtrętwieniu.
Lecz młody mężczyzna szarpnął ją znów za ramię.
— Zagwizdaj, Papuziu!
Dziewczyna westchnęła i cicho — powoli, jakby płynąc z oddali, rozległ się drżący menuet, gwizdany jakby dziobem papugi, niepewnie w dal rzucającej nuty.
To Minuśka gwizdała, leżąc ciągle przechylona, nieruchoma w obramowaniu swych czarnych włosów, które się z przepychem po dywanie walały.
Mężczyzna, zmrużywszy oczy, w gwizd ten się wsłuchiwał z dziwnym wyrazem koło ust obwisłych. Nareszcie rękę wyciągnął i zimnemi palcami po oczach Minuśki przesunął.
— Nie płaczesz? — zapytał.
Ona gwizdać przestała, brwi marszcząc.
— Cóż u dyabła, codzień nie mogę!
— Postaraj się!...

∗             ∗

Poznał ją w Łodzi, w sali Selina, gdy złym akcentem francuzkim śpiewała jakąś piosnkę.
W podrabianej tej francuzce odczuł odrazu łatwą i tanią zabawę i gdy otulona płaszczykiem zeszła z estrady do pustej i białej od gazu sali, zbliżył się, wiecznie nienasycony w tej pogoni za kobietą, jakkolwiek oddawna już niedoświadczał nic w dotknięciu nagich ramion, lub rozwianych włosów.
Przez nałóg, przez przyzwyczajenie szedł już teraz, zaczepiał, wyciągał rękę, ciągle spragniony gorętszego wrażenia, czegoś, coby nim targnęło, coby zamieranie w nim rozkoszy wstrzymało choćby na krótką chwilę.
Minuśka nie zajęła go więcej od innych.
Była zepsutą, wesołą, pustą i trywialną.
Mówiła „psia krew“, biła się po biodrach, pokazywała żydom na ulicach język i kłóciła się w restauracyi z kelnerami.
Nie różniła się niczem od innych kobiet i drażniła w nim zamierającego trupa, lecz drażniła niemile, w bolesny, dokuczliwy sposób.
Przez kilka dni, które bawił w Łodzi, widywał ją codziennie, coraz więcej zniechęcony i pół senny.
Dziewczyna, sądząc że śmiechem i żartami zdoła rozchmurzyć to znużone czoło, roztrząsała przed nim całą torbę swych dowcipów, pozbieranych w chwilowych miłostkach, które prowadziła w swem życiu.
Lecz on — ciągle milczący, zimny, kanciasty, siedział przed nią, wpatrzony w przestrzeń szklannemi oczyma trupa.
Chwilami ramionami wzruszał i mówił jedno tylko słowo:
— Cicho!
Dziewczyna milkła, zdjęta nagłą jakąś trwogą przed tą ciszą nakazaną jej w ciasnej przestrzeni zasłoniętej lożki, po za której czerwonemi firankami widać było jasną przestrzeń sali i ciemny otwór sceny.
Raz jeden ośmieliła się powiedzieć:
— To głupie takie postępowanie!
I uzbrajając się w odwagę, dodała:
— Funta kłaków niewarte!
On tymczasem patrzał na nią, skąpaną w jasnej powodzi gazu, płonącego w stłuczonej bani, zawieszonej u sufitu lożki.
Klęczała przed nim na małej sofce obitej ciemną brokatelą, i podniosłszy obnażone ręce, wiązała swe czarne włosy długą białą wstążką.
Była dnia tego ubrana już do pantominy, mającej kończyć przedstawienie, a w której grać miała rolę panny młodej.
Długa, biała muślinowa suknia natykana kwieciem pomarańczowem dawała jej pozór umarłej dziewicy, którą lada chwila złożą na śmiertelnej pościeli. Twarz jeszcze nieubielona, żółta była i martwa w tej białej koronek powodzi.
Opierała się biodrem o stół nakryty białym obrusem, na którym walały się resztki kanapek i kieliszki koniaku.
Związała włosy i powoli, z pewnym leniwym wdziękiem na poduszki sofy upadła.
— Funta kłaków niewarte! — powtórzyła przez zaciśnięte zęby.
Z po za uchylającej się firanki dolatywał przenikliwy głos dziewczyny, śpiewającej na scenie drżącym sopranem:

„Demande aux lys, s’ils aiment la rosée“.

On ciągle patrzył na nią, dziwiąc się i zazdroszcząc tej żywotnej sile, która kazała jej poruszać się, śmiać, denerwować i wyrzucać z siebie całą kaskadę słów i chęci.
Wiecznie i ciągle od pewnego czasu obserwował tak wszystkich, sam ciągle bezsilny, pełen przewidzeń, halucynacyj, widząc koniec wszystkiego, nie mogąc zbudzić się z odrętwienia zmysłów, w jakie popadał z dniem każdym.
Ogarniał go smutek bezdenny, z którego sobie sprawy zdać nie umiał, szukając w złem trawieniu przyczyny głównej tej zmiany, podniecając się fizycznie i moralnie, pragnąc rozpaczliwie wyjścia z tej nicości, w którą powoli zapadał.
Spełniał automatycznie funkcye swego urzędowania w jednem z towarzystw kredytowych, lecz nocami, wybladły i z gałką swej laski przy ustach, zjawiał się jak mara blada i milcząca, z niemą skargą na swój zgon duchowy, w zadymionych lokalach restauracyjnych, w ochrypłych salach koncertowych, w zaułkach nocnej rozpusty — goniąc coś ciągle w milczeniu szukając, trawiąc się, stygnąc od wnętrza.
Bezwiednie lgnął do kobiet, jakby w nich szukając odrodzenia, lecz — te, do których miał przystęp łatwy i z góry zapewniony — wstrząsały nim swym śmiechem, banalną pieszczotą i coraz ciemniejsze koło tworzyły dokoła jego osoby.
Od czasu do czasu, opowiadały mu historyę swego życia, zaczynającą się niezmiennie od tych słów:
„Nie miałam jeszcze piętnastu lat i byłam zupełnie głupia, a tu..
Słuchał chwilę, sądząc że coś się tam przewinie, co mu rysę w jego lodowej powłoce uczyni — lecz prędko myśl w inną stronę odwracał.
Zawsze to samo!
Jedna historya w milionowem wydaniu!
Minuśka przecież nie opowiedziała mu swej „historyi“.
Była banalną, trywialną jak inne — mówiła mu „mój kiziu“ — i jadła rybę nożem, ale „historyi“ swej nie opowiedziała do tej chwili.
Nie opowiedziała i nie opowie — bo, oto on wyjeżdża jutro i ma jej właśnie to powiedzieć za chwilę, skoro tylko tamta z po za zasłony śpiewać przestanie.
Doszedł już do tego stopnia osłabienia i rozdrażnienia, że nie lubi i nie umie mówić, gdy kto śpiewa.
Tymczasem Minuśka nalewa sobie kieliszek koniaku.
— Wiecznie pan jesteś smutny jak sum — mówi, pijąc fałszowaną ohydę powoli, jakby z rozkoszą — dobrze że masz na smucenie się, to jeszcze pół szczęścia!
Odstawia kieliszek i znów wciska się w poduszki sofki.
— Może to i taka moda być na smutno — ciągnie dalej, rurkując falbanki sukni na palcach — znałam jednego pana od wyścigów, także się tak wiecznie gryzł i dręczył. Podobno coś kiedyś tam komuś ukradł, to go jadło!..
Roześmiała się głośno i zastanowiła chwilkę.
— No, to już było przez sumienie. Prawda? Ale pan? Co ci to brak!... Mój Boże! Żeby to mnie panem być! czybym ja kiedy się zasępiła, co?
Po za zasłoną śpiewaczka umilkła i z sali dolatywał szmer pomieszanych głosów, odsuwanie krzeseł i szczęk kufli rozstawionych na stołach.
— Masz pan co jeść, gdzie mieszkać, masz pewnie rodzinę, ojca, matkę a może i żonę — a takiś pan skwaszony ciągle. Nie powiem, żeby to ja, co to jak ten psiak bez gniazda po świecie się tyram i już z rozpaczy do francuzów przystałam i oto się Falfandierowej wysługuję. Psia krew! dobrze że mnie trochę po francuzku nauczyli, to i co zarobię na to marne życie... oj! marne!
Znów po kieliszek sięgnęła, z butelki nalała, wypiła.
W pół drogi ręka jej w fałdy sukni opadła.
Była już na wpół pijaną.
— Psia krew! — powtórzyła raz jeszcze i głowę w tył przechyliła.
Ktoś drzwi w sali otworzył.
Gaz w kuli zaczął migotać, chyląc się na obie strony.
Rozpaczliwy jakiś smutek wypełnił małą przestrzeń lożki, jakaś grobowa pustka, pomimo tłumu poruszającego się po za firanką.
Mężczyzna w swej automatycznej sztywności zastygły, siedział nieporuszony w kącie sofy, zdając się wydzielać z siebie ten chłód trupi i mrozić nim ożywioną jeszcze niedawno dziewczynę.
Teraz było już ich dwoje smutnych, niemających dachu po nad duszą.
I Minuśka czerniała, żółkła, pozbywając się swej maski sztucznego uśmiechu, odsłaniając nagle swój szkielet już pruchniejący nieszczęśliwej, walczącej z życiem istoty.
Leżała nieruchoma, z rękami obwisłemi, z ustami opuszczonemi w kącikach bolesnem skrzywieniem. Nagle wargi ściągnęła nerwowym skurczem i lekko, cicho gwizdać zaczęła.
Był to gawot popularny, łatwy do pochwycenia i ciągnący się cicho jak srebrna nitka pajęcza.
W rozkołysaniu się gazu, gwizd ten leciuchny motał się z przejrzystością dokładną, wznosił się, opadał i znów rozpoczynał.
Nagle umilkł, rozpływając się w urywanej nutce. Chwileczkę trwało milczenie.
Przerwał je ochrypły nieco głos Minuśki:
— Pan wiesz, ja miałam dziecko!
Mężczyzna nie drgnął nawet, nie odpowiedział ani słowa.
Przygasłe oczy skierował jednak na leżącą kobietę, bo czuł że ma w niej trochę odbicia swego smutku, swego zniechęcenia.
Widział, że się nie krzywi uśmiechem.
Oddychał.
— Miałam dziecko! a jakże! jak anioła taką dziewczynkę! Żebyś ją pan był widział no — co to opowiadać! Królewna! Włosy czarne, oczy szafirowe — buzia maluchna. A mądra, a ucieszna. W dziesięcioro się krajałam, aby jej nic nie brakło! Pan nie ma dzieci?
Nie było odpowiedzi.
— Nie ma pan? Dobrze pan robi. Dzieci to wielka radość, ale co też to za smutek! Serce ledwo nie trzaśnie jak to ginie! Psia krew... co to za urządzenie na świecie!... Miała na imię Maryśka! Ja ją nazywałam Marychna. To ładnie, prawda? Mówiła już, chodziła, łydki miała grube, tak że ją tylko w skarpetki ubierać można było! I co pan powie! W trzy dni — ani się obejrzałam, już było po niej! słyszy pan!... po niej!...
Oboje siedzieli ciągle nieruchomo w obu kątach sofy, ona przechylona, z twarzą ginącą w tem skróceniu. Tylko podbródek drgał jej nerwowo, jak u kobiet blizkich płaczu.
— Nazywała mnie... Papuzią. A to ztąd widzi pan poszło: Posłyszała kiedyś pod balkonem na ulicy gwiżdżącą papugę. Odejść nie chciała. Wzięłam ją na ręce i gwizdałam jej w uszko przez całą drogę. Później... ciągle prosiła — gwizdaj, Papuziu! ja gwizdałam! Ach Boże!... ja gwizdałam!
Porwała się nagle, jakby ocucona.
— Ja pana nudzę, co? Pan i tak smutny!
Lecz on rękę wyciągnął.
Jakiś cień uśmiechu przewinął się nawet koło jego warg pobladłych.
Od tej nagle otwierającej się przed nim rany macierzyństwa, w rozpustnem otoczeniu zamkniętej lożki tingel-tanglu, płynęło ku niemu powolne uspokojenie i łagodne uczucie ledwo dostrzegalnego ciepła.
— Bo to widzi pan, mężczyźni nie lubią skoro się im o takich rzeczach mówi. Tylko pan jakiś inny od wszystkich. Może to pana i bawi.
Westchnęła, znów głowę przechyliła na poręcz sofki i oczy zmrużyła.
— Widzi pan, to było dziecko takie... no, pan wie! ot takie, bez ojca. Więc to się chowało nie u mnie, ale ja zawsze co dnia przybiegałam, na ręce schwyciłam, wycałowałam gdzie mogłam. Jak już nic jej przynieść nie miałam, to choć pogwizdać przyszłam, a mała się już od progu rwała i piszczała: „gwizdaj, Papuziu! gwizdaj!...“ Było to uciechy! Cholera muzykalna była! W dziadka się wdała!...
Urwała, jakby przerażona zdradzeniem cienia tajemnic swego pochodzenia.
— No, i kiedy przyszła ta ciężka godzina, że ją śmiertelna choroba schwyciła — ja po doktorów z gołą głową latałam po nocy, w aptekach dzwonki urywałam. Raz mnie stójkowy mało do cyrkułu nie zwlókł... Co pan chce! Dla dziecka to się w ogień skoczy! Nie pomogło! Chudła, sztywniała — i już tylko na rękach nosić ją trzeba było dniem i nocą. Ja też nosiłam i jeszcze tylko to gwizdanie mogło ją uspokoić na trochę, na krótko! I ja też gwizdałam! Łzy mi jak groch leciały!... ale nosiłam i gwizdałam!
Umilkła, i z pod przysłoniętych rzęs zamigotały nagle dwie lśniące krople łez, poczem z pochylonej w tył głowy spływały po skroniach, mocząc silnie pęki fryzowanej grzywy.
— I wiesz pan co? Umarła mi na rękach wtedy, kiedy chodziłam z nią po pokoju i gwizdałam jej cichutko, cichuteńko — prawie w samo uszko. Późno było, świeca się dopalała, w kącie chrapała kobieta, u której się ona chowała. Ja chodziłam boso, żeby nie wstrząsać rękami, gwiżdżę — ona oddycha, raz drugi oczki otworzyła — sina obrączka naokoło ust się rysuje. Jezus Marya! myślę sobie, dziecko!... gwiżdżę wciąż — ona już nie oddycha, ja głowę tracę... i ludzie mnie znaleźli z dzieckiem na ręku ciągle po pokoju chodzącą. Podobno nawet jeszcze gwizdałam!... Co pan chcesz!... Dostałam bzika. Niemiałam nic mego... ją jedną!... Oprzytomniałam później i czasem, kiedy sama jestem, mówię sobie: zagwizdaj, Papuziu!... gwiżdżę!... i płaczę!
Rozpuszczoną masą włosów otarła strumień łez płynący jej z oczów.
— Przepraszam pana — wykrztusiła wśród łkań — ja zaraz przestanę beczyć, to już... taki cholerny narów... ja zaraz będę... wesoła!...
Lecz on — zbliżył się ku niej teraz i wyciągając ręce przyciągnął ją ku sobie.
W gieście tym nie było śladu współczucia dla jej cierpienia, był tylko jakiś sybarytyzm dziwny, rozsmakowanie się w gorącości łez i w spazmatycznym skurczu wstrząsającym piersi kobiety.
Melancholiczne zwierzę zbudziło się w nim i brutalnie, bezczelnie domagało się praw swoich.
Sentymentalny samiec wyciągnął trupią rękę i na ranie serca kobiety-matki położył.
Obwisła warga zadrgała mu rozkosznie.
Oczy pokryła biała, wilgotna mgła.

∗             ∗

I od tej chwili żyli razem, we dwoje — schowani w kącie oddalonej ulicy, w mieszkaniu, które on urządził z banalnym komfortem biurowego parweniusza. Wszystko naokoło nich było martwe, trupie, wystygłe.
Dziewczyna z początku rwała się jeszcze do życia, walcząc z resztkami temperamentu.
Wprędce jednak ciało zniszczone latami przymusowej rozpusty — zapragnęło grobowego spoczynku.
Za ciałem poszedł duch.
Minuśka zamierała wśród strzyżonej tkaniny mebli i zakurzonych parasoli, włócząc po otomanie swe bezsilne członki anemicznej kobiety.
On — tryumfował, kąpiąc się teraz w tej cmentarnej atmosferze, którą włóczył w fałdach swej kurtki, ciągle milczący, ponury, ziejący niczem nieusprawiedliwioną rozpaczą, zwłaszcza w chwilach wiosennego rozkwitu.
Czasem tylko dziewczyna wyrzuciła jeszcze z siebie „psia krew“ — zebrane z ust towarzyszek łatwej zabawy i ciężkiej pracy, i słowo to jak uderzenie szpicruty przecinało powietrze.
Lecz on, nie ruszając się z miejsca, przez zaciśnięte usta szeptał:
— Cicho!...
Kobieta milkła i siedzieli tak oboje w milczeniu, w rozpaczliwej melancholii dwojga zamierających organizmów, skutych ze sobą — ona, rozpamiętywając swą przeszłość, on — pławiąc się w lubieżności smutku i o trumny potrącającego wspomnienia.
I gdy jasno błękitne światło od okien płynące z szarego tonu zmieniało się w złoto-rudy blask wycinający kontury mebli a coraz dalej ku głębi pokoju rozpływało się w czarniawo-szafirowym cieniu — on pochylał się nad martwiejącą w trupiej pozie dziewczyną.
— Zagwizdaj, Papuziu!...
Ona gwizdała, z początku niechętnie, potem coraz więcej zatapiając się w cichej nutce melodyi.
Trup dziecka wyschły, zżółkły, biedny — zjawiał się przed nią w przepotędze swego nieprawego pochodzenia, wspaniały bezimiennością swoją, doskonały w zrodzeniu z miłosnego tchnienia. Trup ten zimniał, sztywniał — tuż przy jej piersi — przy jej łonie, które go stworzyło i gniótł jej ciało strasznym ciężarem nieżyjącego potwora.
I wtedy cała fala łez lała się z czarnych oczów kobiety i po przechylonej w tył głowie ku masie pokręconej grzywy spływała.
Tymczasem mężczyzna trupie swe palce w kaskadzie tych łez maczał i leniwym głosem sentymentalnie powtarzał:
— Zagwizdaj, Papuziu!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.