<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogdan Wojdowski
Tytuł Chleb rzucony umarłym
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1971
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Czy to wesz go ugryzła?
Zimne, białe, odrętwiające światło i jego wstrzymany oddech. Pochłonięty tym widokiem patrzył na obnażone lewe ramię, gdzie parę punkcików rosło i nabiegało krwią. Przypomniał sobie, że tutaj gdzieś pozostał mu ślad szczepienia ospy, promienista plamka, która zawsze przejmowała go jednakowym zdumieniem. Musiał dobrze przechylić głowę, a wtedy ujrzał, jak małe, ciemne krostki szybko rosną w górę i już sterczą na skórze wysokie brodawki koloru zakrzepłej krwi. Usiłował je policzyć i wiedział, że się budzi. Rosły w skupieniu, takim małym, urwanym kręgiem. Nie mógł oczu oderwać od swego ramienia i ze zgrozą, wstrętem ujrzał pięć wypustek na własnej skórze, rozwijających z wolna i płynnie kapelusze. Teraz już dobrze je widział, oddalały się z szumem ulatującego snu, wrośnięte w płat żywej skóry. To były grzyby, psie grzyby!
Tak się zaczęła choroba, w gorączce i we śnie. Ledwo otworzył oczy, wstrząsnął nim kaszel. Jakby wypluć musiał żelazną, ostrą miotłę, która drapie i piecze. Na skórze już szerzyły się plamy i wkrótce okryły całe ciało. Wiedział, co to znaczy. Potem plamy pociemniały, sinoczerwonawe i wysypka przybrała kolor krwisty. Ile to czasu minęło? Oślepiony gorączką próbował się powoli ubrać. Przed oczami ciemne koła wirowały, migały, zatapiając go całego w rosnących kręgach fal. Z drewniakiem w ręku siedział martwo czując, jak kołyszą nim wyczuwalne podmuchy, a to tylko gorączka wypełniła mu donośnym sykiem uszy i słowami przyplątanej skądś piosenki. „Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień...” Jak przez dym widział żółtą twarz ojca, ziemiste jamy na skroniach matki. Z oddali, chwiejnie, kołysane podmuchem sunęły ku niemu ich wydłużone postacie. Pochyleni nad nim brali jego ręce w swoje zimne ręce i oglądali; coś tam mówili. Niebo za oknem wdzierało się do środka jak zielony gaz. Szary świt wlókł się bez końca w ciemnym mieszkaniu i wstawał dzień pod zdechłym psem. Sznurował buty i płakał ze złości, że jest taki słaby. Plama ze ściany rzuciła się na niego jak zwierzę. Niepewnie schodził po schodach trzymając się mocno poręczy. Zdawało mu się, że nadal śni, a dawno już szedł podwórzem. Ciemność ogarnęła go zupełna i na końcu bramy majaczyło przed nim słabe światełko. Szedł w jakimś ważnym celu, był tego zupełnie pewny, ale zapomniał, po co. Na ulicy Chaskiel-stróż okrywał zwłoki papierem. Okrywał papierem zesztywniałe zwłoki z podkurczonymi nogami, zwinięte w kłębek, a stare gazety ostro szeleściły w jego rękach. Był wiatr, więc przykładał je bryłkami połamanych cegieł, chwytał, przytrzymywał sunące chodnikiem płachty. „Komu jest lepiej?” Martwy leżał z kawałkiem chleba w ustach. A Chaskiel przyglądał się swemu dziełu, sapał. „Człowiek spala się jak świeczka, nawet nie wiadomo, kiedy.” Dawid nie miał sił iść dalej, zresztą zapomniał już dokąd. Sztywno stawiając nogi wrócił na górę, ubrany położył się na łóżku i myśląc o tym, że pragnie się okryć, już nie zdążył się okryć i zasnął. Ostatnim spojrzeniem z bliska zmierzył brudną rękę, która spoczęła na jego czole. Świat zmalał do snu.
Był seder. Siedzieli przy stole połykając suche rodzynki, pijąc z maleńkich kieliszków wino, trawiąc słowa Hagady, a Dawid cicho i cierpliwie czekał na proroka Eliasza u końca stołu. Aż zasnął ułożywszy głowę na łokciu. Kiedy otworzył oczy, plamy czerniały na krzywo zsuniętym obrusie i dopalone świece spływały ciepłymi soplami ze świecznika rozpraszając duszącą woń kopciu. Noc, noc świąteczna dopełniała się we śnie obżartych i opitych. Księżyc błądził po srebrnym talerzu i cichym światłem mżyły wszystkie znaki zodiaku. Sennie wodził palcem rozpoznając zatarte figury, wyryte na starej, pogniecionej od użycia blasze. Ciężki łeb z ostrym rogiem, to Byk. Szóstka i dziewiątka, to Rak. Wysoki grzbiet z pętlą długiego ogona, to Lew. Fale, to Wodnik. Trzy kreski i okrąglutki brzuszek, to Panna. Widok z boku. Wielkie rogi zakręcone ku dołowi, to Baran. Widok z przodu. Skorpion, ledwo widoczny, zarośnięty smugą zielonej śniedzi. Waga, zatarta i brudna, okryta starymi plamami. A Ryby pokłute widelcem. Obrócił lekką obręcz, szybko. Migot, ruch. Tańczą kołem, wirują na pociemniałym niebie wszystkie znaki zodiaku. Ale kielich obok talerza był pusty. Przyglądał się temu nieufnie, z nadzieją spłoszoną potężnym chrapaniem, które burzyło nocną ciszę. Kto wypił wino proroka? Samo się wylało? Ah, to pewno... Matka nazajutrz szarpała ojca za ramię, bo spał do południa chrapiąc i gwiżdżąc. A to był już czas iść do bóżnicy. „Ty zapijaczona mordo, co ty sobie właściwie myślisz?”
Nad Bimą wznosiła się wielka Arka. Dwa złote lwy w skoku. Wspierały z dwóch stron prawo i strzegły, położywszy kosmate łapy na tarczach i przykazaniach. Winorośl wyciągała swe gałęzie i oplatała nieznużonymi ramionami lwy, tablice i przykazania. Tylko ptaki mogą opaść na ramiona winorośli tak wysoko. Ich otwarte dzioby ponad wiszącymi gronami, ich skrzydła trzepoczące w krótkim locie, pazury szukające miejsca na gałęzi, by usadowić się tam wśród słodkich jagód. Ptaki krążyły górą, lwy spoczywały na tarczy, a dołem lśniły ogniki oliwne leciutko kołyszące się, ruchliwie kołyszące się wśród żywych oddechów. Wyniosła Arka górowała nad tłumem, nad złotymi lwami, drzewkiem winorośli rozpostartym na tkaninie, płomykami oliwnych lampek wzdłuż ołtarza. Na ścianach pyszniły się butwiejące makaty, sczerniałe skarbony, ciężkie lichtarze, blachy połyskujące jak przyćmione stare lustra. Światło świec lało się zewsząd i rodały tonęły w białym blasku niekończącymi się zwojami. Już zamknięto szafę ołtarzową, wzniósł się śpiew, jasność spłynęła na modlących się Żydów. Na rozkołysanych ramionach skrzyły się świąteczne tałesy, a z tyłu dobiegało dzwonienie łańcucha. To w przedsionku pokutnik z obrożą na ręce i obrożą na karku powinien modlić się w odosobnieniu, żebrak tego świątecznego dnia powinien kołysać kajdanami, przykuty do kuny. Skruchę okazywać za grzech, czy poniżeniem płacić za jałmużnę? Nie wiadomo; w każdym razie tam już nie sięgało światło świec, tam nie strzegły lwy przykazań. Tak daleko nie sięgały gałęzie winorośli rozpiętej szeroko nad modlącym się tłumem. Nagle twarz śmiertelnie blada ukazała się w okienku wysoko i znikła, a po chwili buchnął stamtąd śpiew kobiet.
Alle Juden raus!” Gdzie jest? Czy to znów oni? Słychać trzask podkutych butów, trach-tarach, jedno ramię, jedna noga, trach-tarach, patrol jak na paradzie macha kończynami. I krzyk. „Ruhe!” Idą. A tam już kubeł piasku przygotowany stoi sobie na ulicy. Cicho i posłusznie skazani idą pod murek. Następny, następny. Ręce na kark. Plecy o ścianę. A tymczasem patrol przygląda się im ciekawie, tym, co stanowią cel. Unoszą karabiny; będą tak składać się do strzału, znów opuszczać broń do nogi całą wieczność. Ktoś komuś wydaje rozkazy, ktoś inny tłumaczy na rozkaz. Tłumacz ma zeza ze strachu, długie brudne paznokcie, mówi głośno i powoli jak nieobecny, a patrzy w zupełnie inną stronę. Ci, którzy stoją pod murkiem, rozumieją wszystko i bez niego. Jak ich sprzątną, on położy głowę ostatni. Jakiś żandarm denerwuje się, wścieka, każe parchom być cicho. „Du, komm hier, Knabe. Du hast Glück. Du bleibst leben. Weg!” Macha ręką. Jak się który poruszy, to... Dobra, następna grupa. Ale szybko, nie będzie przecież nocował tutaj z powodu paru wszawych łebków, które się same pchają pod lufę. Dobrze liczyć, trzydziestu i ani jednego mniej.
Trupów pod murem przybywało. „Zabrać mi tych Żydków na bok i posypać ulicę piaskiem, szybko!” Ktoś wlókł kułebek po ziemi, bez zapału, inny wołał: „Paa posterunkowy, zaraz lunie. Po co ludzi męczyć?” Żandarmi odwracają się niezadowoleni; kto przerwał ciszę tym krzykiem? Nikt nie odpowiada. Ten, co krzyknął, niech zaraz leci po drugi kubełek. Bosy Jasio z ulicy Wroniej stanął przed wachą, wydaje komendy Niemcom, a Niemcy się zaśmiewają. Jest z czego! Czerwony, rozzłoszczony macha długim podartym rękawem przed nosem żandarmów i wrzeszczy: „Zabrać mi to zaraz stąd i posypać ulicę piaskiem!” Żandarmi pobłażliwie odwracają się od wariata.
Już ich nie ma. Ziemię gryzą. Biegnie ulicą Wronią bosy Jasio, obszarpany, na głowie czapka z urwanym daszkiem, zabija ręce z zimna, chichocze cienkim, żałosnym głosem. On to każdego jednego Żyda pozna od razu, po nosie. Jego nie oszukają. „Hitler was jeszcze nie wykończył? To ja was wykończę!” Biedny, nieszczęsny Jasio z ulicy Wroniej. Tutaj wszyscy go znają, od placu Kazimierza po Kercelak i Bagno. A żandarm wracający z posterunku przeszedł nagle na drugą stronę ulicy, spluwając, kiedy drogę przebiegł mu czarny kot. „Ale ich nakładli od samego rana. Róg Żelaznej, przejść tamtędy wcale nie można!” Ten motorniczy na przednim pomoście tramwaju miał zawsze bochenek widoczny za szybą, przy korbie, a kiedy przejeżdżał przez getto, wtedy zwalniał, dzwonił na żebraków i wyrzucał im na ulicę chleb. Wyciągnęli go kiedyś z wozu, rozstrzelali pod wachą i to przez niego zginęło tych trzydziestu Żydów.
Trzeba uważnie stawiać kroki. Raz, dwa... Od stołu do krzesła taka daleka droga. Z wysiłkiem unosił nogi. Te nogi nie należały jeszcze do niego. Wyciągał przed siebie ręce. Te ręce nie należały do niego.
Między nimi wielka przestrzeń, po raz pierwszy widziana. A w tej przestrzeni twarde krzesło, które tyle bólu mu sprawiło. Za nim, z daleka czarny bucik. To był bucik matki, z paseczkiem i guziczkiem. Cofała się, wołała. Szedł ku niej, ale była coraz dalej i już nie należała do niego. Jak się patrzy nisko, wtedy można się przewrócić. Kiedy to pomyślał, natychmiast się przewrócił. Wcale nie bolało. Pochyliła się nad nim, a włosy w bezładnych kosmykach opadły. Twarz wydłużyła się, zmroczniała w cieniu, nos zaostrzył, a ręce w obawie wyciągnęły się dziko ku niemu. Oczy, wpółprzymknięte, białe, wywrócone do wewnątrz, okryły się powiekami. Wtedy zapłakał. „Patataj, patataj, pojedziemy w piękny kraj!” Nic nie bolało. Dlaczego?
Nikt tutaj nie wejdzie i nikt stąd nie wyjdzie. Bosy Jasio z ulicy Wroniej rysował koło na ziemi, w kole złamany krzyż, swastykę. Tyle umiał. Przyglądał się wszystkiemu z uwagą. Żydzi z afisza mieli na ramionach szczury, wszy zamiast oczu. „Juden, Läuse, Typhus.” Chodź, chodź, bliżej, nie bój się, tutaj wszyscy równi. Wariat rysował swastyki na afiszu i kładł swój podpis. Na ten widok śmiał się nawet Krwaworączka i rzucał nieszczęsnemu pod nogi twardy wojskowy suchar. „I ty chcesz zostać wspólnikiem międzynarodowego żydostwa? Strzeż się, Żydzi rządzą światem!” To się samo przez się rozumie, Herr Zugführer. Wszy ogromną kolumną, czwórkami, niosąc rozwinięte sztandary, spełzły z afisza na ulicę. Orkiestra wojskowa grała marsza. Jak cię swędzi, podrap się. Kurwy wyszły na miasto, witać zwycięzców, prosto od fryzjera. Brudna krew ciekła na kamienie, to podeptane w marszu wszy. Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień... Kto się tam drze? Ernest gra na grzebieniu, a Zyga drze się wniebogłosy pokazując wszystkie zęby. Księżyc oświetla zimnym światłem gruzy na Walicowie, jak ocalona przypadkiem samotna latarnia. Łachmany na ciałach żywych, łachmany na ciałach martwych. „Już was tu nie ma, szczeniaki!” Żółty i zielony zadek Małki unosi się w tym trupim świetle znad ruin. Potem — długo potem mówiono, że Baruch Oks chodził tam w ruiny. Nie wiadomo, czy to prawda, ale wszystko możliwe. Żeby mieć pewność, trzeba się samemu przekonać. Kto to powiedział pierwszy? Z Baruchem nie ma żartów. Tak czy tak, podupadł ostatniego roku, a w bandzie pozostało z nim niewielu. Połamaniec oberwał w czapę, kiedy szedł z towarem. Chaim Sierotko sam poszedł pod lufę. Nie ma Długiego Icchoka, położył się na ulicy. Wszyscy, żywi i martwi, ciągnęli na Madagaskar.
Kiedy Jakub przystawił drabinę do chmur, wspinali się po niej tragarze z ulicy Krochmalnej. Pierwszy szczebel, drugi szczebel, trzeci, czwarty, piąty szczebel, na każdym szczeblu tragarz z workiem. Co tam jest? Jeden żebrak mówił, że złoto. Drugi żebrak mówił, że brylanty. Trzeci mówił, że to skarb starego kupca Lewina ukryty do tej pory po tamtej stronie. Sny zawiązane w workach podawano przez mur. A tragarze stali na drabinie, kiedy Jakub cały czas odpychał Archanioła. Ale co było w tych snach? „Siedem worków krupczatki i dwa worki soli. Jeden rozsypał się po drodze.” Niech Mordarski ma zmartwienie. Odbije to sobie na tragarzach, a nadwagi nie ma, rozumiesz mnie? Jakub mocował się z Archaniołem, a tymczasem tragarze podawali sobie ciężary z rąk do rąk. Archaniołem nazywali tragarze ciecia, który był kapusiem. To ten cieć ich wtedy zasypał. Drabina to drabina. Mąka to mąka. Tragarze to tragarze na całym świecie wszerz i wzdłuż! Ale kto był tym Jakubem, który przystawił drabinę do muru?
Naprawdę — Archanioł nie miał twarzy tamtego ciecia. Skrzydła łopotały mu u ramion, gdy zawisł nad Jakubem. Kiedy to było? W zaciętej bójce na śmierć i życie człowiek odpychał go od siebie, a anielskie pióra wydarte z pysznych skrzydeł leciały na ziemię, jak pierze darte z kuraka... Ale gdzie jest ten kurak, gdzie rosół?
Tak wysoko ten strop i on bał się unieść oczy ku górze, skąd spływało światło rozjarzonych świec. Wielki pająk zawisł nad nimi, czyhając, nim spadnie na głowę. Słychać było szelest tałesów zaciskanych na piersiach, rozrzucanych na boki z impetem. Gięły się twarde karki, z powiewających chust modlitewnych unosiła się woń naftaliny i mydła, ubóstwa, schludnego niedostatku. Głos kantora leciał wysoką nutą w powietrze i drobny brzęk kryształowych balasków żyrandola rozdzwonił się we wnętrzu. Potem rozpadł się wśród spazmatycznych westchnień, przydechów, nisko cichł w przypływie szlochu. I rozległo się wreszcie rozciągnięte słowo, kiedy zamarła nuta. Czysty głos, bolesna tęsknota, słodka nuta. Słuchali w pokorze, w oczekiwaniu... Ciepło zalewało twarz. I byli wszyscy razem. Tacy cisi, mali, łagodni, tacy zasłuchani. Na co czekali? Co jeszcze mogło się stać? Było święto Pesach i kantor śpiewał. „Le szana habaa be Jeruszalaim!” Dawid widział ojca, jego przetarty tałes i wielką cerę, która wypadła w widocznym miejscu na łopatce. Wuj Gedali przymknął oczy, a brwi miał uniesione wysoko i uśmiech niedowierzania, łagodnego smutku na twarzy. Widział wysuniętą do przodu głowę wuja Jehudy o zaciśniętych boleśnie ustach. Sztywno wyprostowany — nie uginając się pod narzuconym tałesem, który spływał z jego ramion jednym końcem na ziemię. Nogą przestąpił tałes i Dawidowi naraz wydało się, że wuj Jehuda poruszy się, potknie i runie. Od pełgających świec powietrze drżało i oczy przymykały się same, oślepione tym blaskiem. Tutaj byli, ściśnięci w tłoku, czy tam, rozproszeni na drogach ucieczki i wygnania, dokąd prowadził ich głos kapłana? I czy głos ten rozlegał się tu, czy przychodził do nich z daleka, jak skarga z dna pamięci? Gdzieś piskliwie zapłakało dziecko i ucichło skarcone psyknięciem.
Kantor urwał. Skwiercząc topił się wosk. Tłuściutki rabin zbierał fałdy sutego tałesu i przyciskał łokciami do boków, a ze ścian wytykały go złożone palce kapłańskie, zastygłe w nieme znaki posłuszeństwa i nakazu. Rozległo się siąkanie, kaszelek, szmer przed modlitwą, szuranie butów, kroki na podwyższeniu, szelest rozwijanego zwoju. Deski Bimy trzeszczały pod zstępującym kantorem. Duszny zapach świec, kopciu, wosku mieszał się z wonią korzeni i ludzkiego potu. Bóżnica nabita była po brzegi. Znów załkało gdzieś w kącie dziecko, rozległy się zniecierpliwione psykania, ciche szepty nakazujące ciszę. U wejścia uczynił się ruch, ktoś wyprowadzał zsiniałe od płaczu maleństwo na powietrze, a głowy obracały się w tamtą stronę powolnymi, ostrożnymi ruchami. Do modlitwy zostało już niewiele czasu. „Zaraz spadnie deszcz i kamienie zmyje.”
Tędy przejścia nie ma. „Eintritt verboten!” Ale wystarczy wsiąść do tramwaju na ulicy Chłodnej i można przejechać środkiem dzielnicy aż do placu Teatralnego. Rozstrzelanych trzeba było jeszcze powiesić. Na przekór przysłowiu, kołysali się prowizorycznie — głowy odrzucone, opaski na rękawach — z zaciśniętymi pięściami. Wisieli wysoko ku przestrodze innych. Powinni tak wisieć całą wieczność, lecz przepisy sanitarne na to nie pozwalały; cóż, wkrótce ich stamtąd zdjęto. Ludzie z tamtej strony przytykali białe twarze do szyb tramwaju i patrzyli, znękani bezsilnością i strachem, żegnając się ukradkiem. Motorniczego, który został rozstrzelany, przeżył okrzyk: „Niech żyje Polska!” I tramwaje parę dni jechały wolno, jak kondukt za konduktem. U Św. Karola biły dzwony, bez przyczyny. Cały dzień, bezładnie i jawnie. Wieczorem zajechał wóz, wysiadło dwóch facetów w czarnych gumowych płaszczach i wyprowadzili księdza. Z okien żydowskiej dzielnicy kościół był widoczny jak na dłoni, i samochód, i ci dwaj w czarnych płaszczach. Mówiono, że to gestapo chodzi w takich płaszczach. Ale co tamci faceci chcieli od księdza?
Wiadomo, wszystko musi być przygotowane na ten dzień. Wzór, łatwe równanie pierwszego stopnia, układ trzech osi. Kiedy prof Baum wskaże mu jeszcze czwartą wielkość, czas, to przeniosą ruch na drugi układ współrzędnych i hopla, potykając się na wybojach równań Lorentza, przeskoczą w inny wymiar. Tak czekał na nadejście tego dnia... Wystarczy ołówek i kartka papieru, a ziemia i niebo, cały wszechświat, wszystko rozwiązuje się tak lekko. Rysował w zeszycie układ liniowy trzech współrzędnych, a nad nim stał prof Baum i się natrząsał. To ma być prosta? To krzywy rogal. I gdzie punkt zerowy osi, gdzie iks, gdzie igrek, gdzie zet? Nic nie widać. A czy w takim bałaganie znajdzie się miejsce na czwartą współrzędną? Gdzie tutaj pomieścić czas? Ta prosta ucieka gdzieś krzywo, to bardzo nieładnie z jej strony. Czy można na takim koślawym wykresie pojąć naturę wielowymiarowej przestrzeni i względność ruchu? Nie, to niemożliwe. Prof Baum natrząsał się z niego, a on coraz niżej pochylał twarz nad zeszytem, żeby nie okazać, jak mu wstyd. Ale co tam się dzieje? Ołówek pośliznął się, na jednej prostej on sam jedzie wstecz. A tam, na drugiej, prof Baum oddala się coraz mniejszy i mniejszy, a bosa i brudna pięta wyłazi mu zawadiacko z podartego buta. Zziębnięty, otulony zawszonym kocem robi jeszcze ostatni wysiłek, aby się ku niemu zbliżyć i już z odległości, w dalekiej głuchej przestrzeni rozlega się jego karcący głos. „Zabrakło czwartej współrzędnej i wali się świat!” Głos ten kołuje i huczy jak echo. Z rozpaczą patrzy za siebie wstecz i pod nogami czuje próżnię. „Zapomniałeś o czasie! O czasie!” Gwiazdy świecą mu prosto w oczy. Drży. Boi się spojrzeć w dół w tej niewygodnej pozycji, szybkość odbiera mu dech. To pewno minęły już miliony lat świetlnych. Kiedy? Gdzie? Jakiś szatański chichot słyszy przed sobą i zgiełk otacza go ze wszystkich stron, jakby sto fabryk włączyło nagle prąd i obrotem kół zamachowych wypełniło noc. To mija go w swym locie gwiazda, hucząc i dysząc jak huta.
Wieczność jest pusta, rodzi tylko ogień. Z krzykiem rzuca się przed siebie w przestrzeń, wyciągając ręce tam, skąd nie dochodzi jeszcze żaden głos. Świat może będzie, życie może było, teraz nie ma nic. Czeka, czeka. Ale czy to można nazwać czekaniem? I na co czeka? Na nadejście żywych, których wypatruje teraz w tej ciemności ciągnącej się bez końca. Ludzi, których nie ma. „Gdzie jesteście, ludzie przyszłości?” Wołanie wraca ku niemu. W czarnej, nieskończonej pustce jest sam. Ach, przepadło, przepadło, zapomniał o czwartej współrzędnej; prof Baum mówił przecież wyraźnie, że bez niej metryka zdarzenia musi być niepełna, a samo zdarzenie rozpływa się w nieskończoności, nie daje się zatrzymać, ucieka jak dźwięk i światło. Biedny, mały, skazany na unicestwienie euklidesowy świat! To się samo przez się rozumie, Herr Zugführer. „Żydzi rządzą światem, strzeż się, strzeż, strzeż.” Cicho mają być te tam parchy. Trzeba z nimi nareszcie zrobić porządek. Czy ten piękny świat ma deptać noga plugawego Żyda? Pod mur, wszystkich pod mur. „Nimm doch der Dreck und schmeiss an die Seite!” Szybko, zakasać rękawy i do roboty: wygnieść te wszy.
Juden, Läuse, Fleckfieber.” Czy to szara, sucha twarz matki patrzy na niego z wysoka? Z afisza na murze? Już, już, dziecinko, to długo nie potrwa; luli-luli, mój maleńki, luli-luli; kiedy gorączka minie, wtedy osłabniesz i po wszystkim. Nie będzie tak źle. Kto to powiedział? Kto pochylił się nad nim? I jak to długo wszystko trwało? Aż usłyszał głos, nie wiedząc czyj to głos: „Ten mały już marny, długo nie pociągnie...” Tego nie mogła powiedzieć matka. Ale kto to wie? Ukradł zgniłe jabłko, więc spotyka go zasłużona kara. O, właśnie Mordchaj Sukiennik biegnie, trzyma pod pachą Lejbusia w gorączce, przyciska łokciem do boku jak pustą teczkę, luli-luli, mój maleńki, luli-luli, głowa odwrócona, zwieszona, usta rozchylone, nadżarte pęcherzami, poruszają się lekko. To on, Dawid, ukradł zgniłe jabłko z szopy. Ha, co za wstyd! Twarzyczka ginie. Luli-luli, mój maleńki, luli-luli. Twarzyczka Lejbusia czernieje, ginie w głębi ciemnej sieni, kiedy Mordchaj wlecze go na trzecie piętro, a z dołu, oknem suteryny wylatuje Jankiel Zajączek w smudze iskier, dymu i kaszle. „Mordchaj, skąd u ciebie taki mały biały źrebaczek?”
I ze stajni w gruzach, cicho stąpając, wysuwa się lekkie źrebię na białych, cienkich nogach i zlizuje iskry z powietrza, połyka ogień, dym, gasi różowym języczkiem płonącą brodę krawczyka, gasi różowym i mokrym języczkiem płonące ubranie krawczyka, gasi szopę, kamienicę całą, a kiedy pożar już zgasł w pysku źrebaka, na popiołach, na pogorzelisku siedzi Jankiel Zajączek. Nie dopalona broda, węgle we włosach, dymi łokieć sterczący z tlącego się rękawa, trzyma duży jak latawiec list w szarej kopercie. „Regina, dolej wody!” Zielone światło płonie z sykiem, gaz płonie z sykiem. Zaraz każe mu w tym świetle czytać list, ucieka, ucieka przed rozwianą i nie dopaloną brodą, ucieka przed tym listem w szarej kopercie, ucieka przed siebie, wspinając się po rumowisku zburzonej oficyny, na rękach i kolanach, z kamienia na kamień, z piętra na piętro, z komina na komin, a tam, na gzymsie Długi Icchok czeka, bosy, czarny, chudy. „Mam cię!” Wyciąga straszną trupią rękę, pakuje go gwałtem do śmietnika i zatrzaskuje ciężką klapę. Ciemno, topi się i dogorywa świeca, robactwo pełza wokół ognia, a ojciec chwyta Dawida i ukrywa pod swym tałesem, bo modlitwa się właśnie zaczęła. Byli w bóżnicy, kantor urwał psalm i dwóch starców rozwijało powoli wielkie rodały, żółty niekończący się zwój. I kapłan rozpoczął rzecz o ucieczce Żydów z domu niewoli do Ziemi Obiecanej. „Szema Isroel... Nad obozem twoim stanie słup ognia nocą, a we dnie słup dymu...”
Na Madagaskar frunęły zaułki małego getta. Tramwaje, domy, drzewa, ulice i place. Ruiny wypalonych kamienic, las szczerbatych kikutów, nagich kominów i ścian, dachy ciśnięte w powietrze podmuchem wrześniowych bomb. Sunęły Arki chroniące stare zwoje, ołtarze i srebrnoramienne menory jarzące się nieugaszonym światłem świec. Sunęły kamienie, kamienie cmentarne, porzuciwszy szczątki pogrzebanych pokoleń. Sunęły wszystkie piątki, wszystkie soboty w stroju słusznych i godnych słów wiary i dziękczynienia, a za nimi w ślad stare księgi i z pożółkłych kart sypały się na wietrze psalmy, modlitwy strzeliste, zaklęcia, westchnienia prostych serc. Sunęły kozy, kozły i koźlęta. Sunęły owce, tryki i jagnięta. Trwożnie pobekując, sztywno rozstawiając kopytka grzęznące w obłoku. Pastuch liczył rozproszone sztuki błądząc wśród gwiazd. Pasterze, kapłani ciągnęli sznurem, sypiąc na ziemię z szerokich rękawów rodzynki, orzechy, cuda sprawione pod okiem świętych cadyków. A biedny bakałarz z małej mieściny, gdzie całe swe życie obuczał osły, gonił teraz pogubione znaki, które złośliwe bydlątka sypnęły na wiatr. Alef, bejt, gimel, dalet, he, waw, zajn, wszystkie uciekały sprzed jego starych oczu, układając się gdzieś daleko w przestrzeni w nie znane mu, nie widziane nigdy wersety. Sunęły grzechy, głody nie wyjawione do końca przez biedaków, sny ich pełne ryb, placków, owoców, szczodre sny biedaków. Serafiny osłaniały skrzydłami w locie nagie sczerniałe ciała. Sunęły źródła, czyste źródła, odwróciwszy bieg wód. Sunęły namioty weselne, baldachimy, a w ich cieniu dziewczyny senne, rozmarzone, wleczone gwałtem przez swatki do nieba. Wszyscy, wszyscy ciągnęli tłumem na Madagaskar. Nieopamiętani kochankowie w gorączce fruwali pod obłokami, w gąszczu jaśminów, a słońce piło z ich obnażonych ciał rosę, pot, łzy tęsknoty. O zachodzie dzień rozstawał się z ziemią brocząc czerwienią w ucieczce. Sunęli górą szewcy ważąc jeszcze w dłoni złoty bucik. Pod skrzydłem pajęczyny sunęły kąty niskich chałupek, spojone potem pokoleń, bezszelestną pracą, cichym oddechem pająków. Sunęły ptaki, ryby i kwiaty jednym zgodnym i niepowstrzymanym strumieniem. Sunął mur, Jerycho, Jerycho, a dźwięki trąb pierzchły nie skruszywszy kamieni. Sunęły milczące instrumenty, szukając żywych rąk, które trącą ich struny. A na ostatku sunął pochód patriarchów o twarzach surowych, o kamiennych profilach zatartych przez czas, i poczęte z ich lędźwi szeregi spalonych na brąz synów, i synowie ich synów, pokolenie za pokoleniem, Kenan, Mahalaleel, Jared, Enoch, Matuzalem, Lamech, Noe. I synowie Noego, Sem, Cham, Jafet, i synowie Sema, Chama, Jafeta. „Czy to aby pewne?” Jankiel Zajączek potrząsał nikłą, chudą bródką, kichając, sypiąc popiołem, a z nie dopalonego rękawa ulatywał dym. Sunęły na pociemniałym niebie wszystkie znaki zodiaku, Baran, Byk, Bliźnięta, Rak, Lew, Panna, Waga, Skorpion, Strzelec, Koziorożec, Wodnik, Ryby. „Na Madagaskar? Czy to aby pewne?” W pustej suterynie rozlega się jeszcze głos.
Unosiły się z ulic leżące w letargu szkielety i podtrzymując wzajemnie posuwały na oślep, szare, wyschnięte, okryte łuską zrogowaciałej skóry. Piszczele suchych nóg unosiły klateczki wątłych żeber, przez które widać było bicie serc, ich słabiutki trzepot. To ptaki, ptaki ulatywały z kościanych klateczek i wzbijały się w niebo pełne chmur i dymu! „Alles Scheisse... Nimm den Dreck weg und schmeiss an die Seite!
Zamiast oczu mieli rany. Na świat patrzyli ze zdumieniem przez rany swych oczu. Z zatroskaniem zbierali łachmany, które z nich opadały. Z zatroskaniem zwijali porzucony dobytek, z zatroskaniem wiązali ten dobytek sznurkiem, przygotowując do drogi pakunki niedołężnymi, powolnymi ruchami. Ciężko było iść puchnącym. Ociężale posuwali się za innymi, ledwo dźwigając zniekształcone członki. Brunatna, krucha skóra pękała pod naporem rozdętych, rozmiękczonych mięśni. Poruszali się niemrawo, sennie, a trepy opadały z ich obrzmiałych nóg. Zniekształcone twarze, puchnące, bez rysów, jak martwe maski, ogromne i monstrualne, płynęły ponad tym tłumem. Wszyscy ciągnęli na Madagaskar wielkim pochodem za wozem Eliasza. Z ciemnych zaułków, z sieni kamienic, z piwnic i strychów wypełzały zmory na światło dzienne — dzieci porzuciwszy zwłoki ojców, kobiety porzuciwszy w ruinach wystygłe kościotrupki niemowląt. Mrużyli oczy w oślepiającym świetle dnia i słaniając się w podmuchach wiosennego wiatru, zarośnięci, z rozwianymi kudłami dziko opadającymi na oczy, łączyli się w jeden pochód szkieletów. Wysuwając się ze swych legowisk okrywali szmatami goliznę. Czarnymi rękami ściskali jakieś skorupy, puszki, łyżki cynowe, noże, miski, resztki przechowywanego na ten dzień prowiantu. Kim byli? Dokąd ciągnęli takim tłumem? Wszyscy, wszyscy ciągnęli na Madagaskar. Okryci prochem, pyłem, kurzem, zgorzelami, które przeżarły skórę do krwi, udręczeni świądem, pokąsani przez insekty łączyli się w tym ogromnym pochodzie zdążającym donikąd.
Szli, szli na oślep przed siebie. „Le szana habaa be Jeruszalaim!” Mary chudziutkich istot, niepodobnych do żywych istot, wypełzały z bram, z ruin wymarłych kamienic, jak ćmy, ostatkiem gasnących sił. Który dzisiaj jest? Co to za miesiąc, rok? Trzeba posuwać się tak naprzód, w pełnym świetle dnia, w blasku wrogiego słońca. Jeszcze jeden krok, kamień na drodze, wysiłek. Naprzód, już wkrótce połączą się razem, naprzód. Kto to powiedział, że wkrótce połączą się wszyscy razem? Żebrak — żebrak, który był niegdyś świątobliwym kapłanem, zdycha z głodu wraz z innymi i wznosi okrzyk w tym przeogromnym tłumie, pieje świszczącym, cienkim głosem. „Hallelujah! Le szana habaa be Jeruszalaim!” Stary pasterz, nędzarz, śmiertelny, zamorzony głodem cień. Krew odpłynęła; głód popędza struchlałe serce. Kto go usłyszał? Kto zobaczy go jeszcze? Mija żebraka w tej ostatniej drodze żołnierski krzyk. „Alle, alle Menschen weg nach Madagaskar!
Z nory w gruzach wychodzi cicho zjawa, nogi owinięte gałganem, trupek w ramionach. Luli-luli, moje serce, luli-luli. Kołysze martwy ciężar, idzie przez miasto z podniesioną głową, obojętnie, czarne oczy — głębokie jak studnia — wlepione w jeden punkt. Co tam ujrzała wysoko przed sobą? Skąd wyszła i dokąd idzie? Na Madagaskar. Posuwa się cicho w gałganach owiniętych wokół bosych stóp. Luli-luli, moje serce, luli-luli. Ustępują jej skwapliwie z drogi, usuwają się na boki z lękiem, z zabobonnym lękiem, jak przed obłąkaną. Ona śmieje się. A czego się bać? A kogo właściwie mają się bać? Ona śmieje się. Kołysze w ramionach martwe ciałko, przyciska do piersi martwy ciężar. Nikt nie wydrze jej skarbu: suka nie da ruszyć zdechłego szczenięcia. Luli-luli. Będzie tak błądzić, aż trafi na litościwego strażnika, który jednym strzałem położy jej obłąkaną, roztrzaskaną głowę na kamieniach. Był-żył raz litościwy żandarm, ten litościwy żandarm miał litościwy karabin i z niego oddał litościwy strzał. Luli-luli, moje serce, luli-luli. Leży sobie zimny trup Żydówki i zimny trupek Żydziątka pod murem.
Słońce bije w szczątki potłuczonego lustra w ruinach zburzonej oficyny i sieje jasne błyski. Furman przepędza spod stajni trupioszary szkielet Długiego Icchoka, który skarży się szeptem i słowa ledwo słychać. „Aj, czy święto szałasów dla mnie jednego ma trwać cały rok?” Lato, przed świętem Sukkot. A tam Rywa wynosi na podwórze stół, wiadro wody, ścierkę. Parska koń w szopie. Jankiel ziewa na schodku grzejąc twarz w słońcu u wejścia do suteryny. Długi Icchok uderzony mokrą ścierką prostuje się, ogląda na stróżkę nieprzytomnym spojrzeniem i ucieka, kuśtyk-kuśtyk, trzymając się za ramię. Dawid w oknie kładzie policzek na ciepłej książce, rozgląda się sennie zmrużonymi oczami. Ogarnia go leciutkie odrętwienie, kocia drzemka; jakby słabe pchnięcie poczuł — i widzi siebie w oknie, kiedy stoi w tej chwili na podwórzu. W pamięci zostało mu już to nagłe przesunięcie z miejsca na miejsce. Ale gdzie był? Tu czy tam? Pamiętał siebie, jak siedzi w oknie, i siebie, jak patrzy na siebie, jak siedzi w oknie. Obok Rywa, żona stróża, szorowała stół przed świętem. Ocknął się i popatrzył na nią z góry. Rozbite lustro w ruinie rzucało naokoło szybkie, drobne błyski. „Co szmuglujesz, Żydku?” Przed nim stał Krwaworączka ze skórzanym rajtpejczem i pistoletem, a on nie miał odwagi głowy podnieść wyżej. Wywrócił worek i wysypał przed siebie nędzną zawartość. „Życie!” Miał gorące uszy. Ale mu się udało tamtym razem. Krwaworączka sapnął i przeszedł do następnego, który klęczał obok z zaciśniętymi powiekami, skulony, głowę wcisnął w ramiona: czekał na strzał.
Ale strzał nie padł tym razem. „Jedz, jedz, worek marchwi, kropla krwi.” Tak mu matka mówiła dawno, dawno temu... Szedł lasem, mocno zaciskając zęby z chłodu i strachu. Wrony, kawki krakały gdzieś wysoko. Serce ściskało mu się na ten przykry, żałobny zgiełk. Las, czarny las.
A kwietniowy ten las pachniał mchem, zbutwiałym listowiem, hubą, pierwszymi fiołkami. Ujrzał wśród drzew bladą dziewczynę z cichym uśmiechem na twarzy, jak zamyślona trzymała w palcach zamkniętą muszlę, z której wysuwało się szare ciało ślimaka, wywabionego ciepłem jej dłoni. Wysuwało się, pełzło po jej skórze. Zaklinała: „Ślimak, ślimak, pokaż rogi!” Ożywiony ślimak pełzł po dłoni dziewczyny niemrawo i ostrożnie, sącząc śluz, a dziewczyna powoli dłoń obracała, niosła przed sobą w bladym promieniu słonecznym. Z radości, zdumienia na ten widok podskoczył parę razy w miejscu i wybiegł z lasu. Ptaszyska czarne za jego plecami krakały, krakały. To było wspomnienie. A dziewczyna przyszła potem do Hrybków z koszem pełnym warzyw czy czegoś. Boso szła, później biegła, bo deszcz, letni deszcz naraz lunął, a ona chustkę tylko strząsnęła z jasnych włosów i ująwszy za koniuszek wodziła nad sobą wysoko rozpostartą na wietrze, gibkim ruchem, lekkim i zmyślnym. Jak się nazywała ta wieś? Gdzie mogła leżeć ta wieś?
Pod lasem, pod lasem. Tam dół. A esesman w czarnym gumowym płaszczu czeka na nich z automatem. Osypuje się piach, łopata tkwi wetknięta w grudę ziemi. Słychać każdy oddech, w ciszy, ze wszystkich stron ujadają psy w konwoju. „Miej serce z kamienia. Jak zobaczysz swoich prowadzonych do dołu, odwróć się stamtąd i idź.” Oskubana broda dziadka sterczała sztywno na suchej szyi, kiedy podnosili go wszyscy razem z ziemi.
Był seder i wszyscy żywi siedzieli razem przy stole. Tacy cisi, bladzi. Trzaskały w palcach białe, cienkie placki. Żydzi w modlitwie uciekali daleko przez pustynię nocą. Na czystym obrusie stał stary srebrny talerz, a na talerzu duży kieliszek wina. Cicha pieśń brzmiała tak czysto, a serce biło radośnie i mocno. Już tak nigdy nie będzie. Mów razem z nami! Le szana habaa be Jeruszalaim. Całe, długie życie było jeszcze przed nim. Czy to grzech? Dotknął nieuważnie kieliszka na srebrnym talerzu. Fe, co on robi? Wszyscy w śmiech. Wino jest dla proroka Eliasza, który przyjdzie nocą. Jeśli jutro kielich będzie pusty, to znak, że prorok wypił wino. Kiedy Eliasz nareszcie przybędzie, wtedy wszystkich żywych zabierze, żywych i martwych. „Patataj, patataj, pojedziemy w piękny kraj!” Tak mu matka szeptała dawno temu do ucha. Słodki głos usłyszeć można tylko raz w życiu, mijają lata, głos staje się schrypnięty, gruby. Już czas, już czas. O, widać! Eliasz zajechał po nich wozem. Sadowi się dziadek z oczami zatopionymi w niebo, unosząc brzegi długiej kapoty, a ciotka Chawa dźwiga za nim oprawny w skórę modlitewnik, i wuj Gedali ze smutnym uśmiechem niedowierzania na twarzy, i wuj Jehuda surowo zaciskając usta, i... Kochani, dokąd? Jeszcze tylko jedna mała osoba została. Oto biegnie, zaczekajcie! Odjechali. Stał z głową zadartą ku górze, śledząc ich ucieczkę. A tam, wszyscy ciągnęli bezładnym tłumem. Czy to już koniec świata i dokąd oni lecą takim wielkim tłumem? „Ej tam, trzymajcie się chmur! Trzymajcie się wiatru!” To zakołysał się Waliców i ruszył do lotu jak wielki latawiec, żebracy w popłochu biegają, a ziemia usuwa im się spod nóg, żebrzą o słońce, wyrzucają w górę ramiona i porwani tym gestem ulatują w dal. Rodały o zamarzniętych zwojach, zamknięte pieczęcią lodu, które od drzwi do drzwi noszą stary Szafran z synami — frunęły z ich rąk ponad kopuły Hal. Przodem prorok Eliasz na ognistym wozie, w płaszczu z chmur i dymu. „Jeszcze jedna przeprowadzka, co za czasy!” Ciężkie westchnienie matki i mrowie gwiazd.
A żebrak chwycił płaszcz proroka i drze, ciągnie do siebie.

Ale to nie był jeszcze kryzys. Przytomniał, z ulgą opierał stopy na gorącej cegle, którą matka stale zmieniała pod przepoconym kocem, a potem zamykał oczy i wyprężony, ze sztywnym karkiem, czując jak wstrząsa nim dreszcz, zapadał w sen. Z daleka, z daleka docierały głosy.
Dr Obuchowski kłócił się z matką o tę cegłę, która leżała w łóżku. Dawid rzucał się, strącał na ziemię okrycie. Otwierał oczy, raptem wynurzony oglądał ukosem przechylony, walący się świat. I to minęło. Nadszedł kryzys: wleciał cały do wielkiego czarnego lochu i przepadł tam, pocąc się jak mysz. A kiedy wstał, bo wstał, wówczas dopiero poczuł, że jest okropnie słaby. Włosy wypadały garściami i jeszcze po miesiącu nie miał siły przewlec przez mur takiego małego worka, w którym mieściło się ledwo pięć kilo kartofli. Chora krew wyssana przez wszy trafiła już do innych żył, by innych zatruć jadem, a on osiągnął stan przewlekłego wycieńczenia, apatii, która chroniła przed wysiłkiem. Leżał, bezmyślnie patrzył na wielką plamę pleśni porastającą ścianę u drzwi i nie mógł jej poznać. Wydobyta z ukrycia torba pełna sucharów ugniatała mu bok. Przez dwa lata matka wrzucała do niej okrawki chleba i przylepki, a teraz podtykała mu suchą kromkę — ukradkiem, jakby sama przed sobą chciała swój czyn ukryć. Wyciągnęła skądś butelkę tranu przezornie zakupioną kiedyś w aptece po dawnej, umiarkowanej cenie. Tran był zielonawy, klarowny, pod światło lśnił złotem. Dawid chciwie wdychał woń ryby, która dawniej przyprawiała go o mdłości, maczał w oleju suche kęsy chleba. Skurczony żołądek pracował jak syfon.
— Masz, jedz, to na czarną godzinę schowałam.
Kładła mu rękę na głowie, z której sypały się włosy.
Jadł i spał. Budził się ogarnięty wilczym głodem, a kiedy kończył jeść natychmiast zapadał w sen. Uśmiech zniekształcał szarą twarz ojca, a nos przy tym wydłużał się i zasłaniał zapadłe, bezkrwiste usta.
Ze wszystkich głodów, jakie pamiętał do tej pory, ten był najgorszy. Nie zbliżał się podstępnie i powoli, dając znać o sobie ćmiącym ssaniem, znużeniem, irytacją, bólem głowy, jak głód chronicznych zdechlaków, którego zaznał pierwszego roku w getcie. Ogarniał go ten głód nagle, przyprawiał o bicie serca i oślepiał. Marzył o... kawałku cebuli, ale matka groziła skrętem kiszek; zresztą w domu niczego takiego nie było. Wuj Gedali przyniósł cebulę, a on patrzył na nią z zaciśniętymi boleśnie szczękami. Ukradnie ją. Dr Obuchowski przyszedł pewnego dnia i powiedział, że natura broni się sama. Cebulę pozwolił jeść, ale cegłę kazał z łóżka wyrzucić. Ciągle tam leżała. Pukał w chude plecy, sapał, dmuchał zimnym oddechem w kark, obiecywał miejsce w szpitalu. Po wyjściu lekarza matka rozzłościła się i z rozpędu wrzuciła pod blachę resztki węgla. Niedoczekanie! Wezmą do szpitala zdrowego, a zwrócą umrzyka. Ogrzewała cegłę pod blachą, zawijała w gałgan i przykładała do policzka, czy nie parzy.
Ulica uciekała bokiem na mur, a domy stały krzywo, kiedy wyszedł po raz pierwszy na miasto. Szedł ostrożnie po pochyłości, mijany przez tłum, wszyscy go wyprzedzali i nie mógł się nadziwić, że tak szybko przebierają nogami, a jego niewidocznie spychało, zwiewało bokiem na ściany. Zatrzymał się, przy Ceglanej na postoju ujrzał rikszę. Ojciec siedział na siodełku ze zwieszonymi luźno nogami, ciężko oddychał. Uchylone miał usta i zęby na wierzchu. Wuj Gedali mówił coś do niego, z kieszeni sterczał mu złożony worek, a rękę trzymał na kierownicy i nie puszczał.
— Stracisz dzień jazdy? O, wa! Dłużej nie można czekać. Trzeba go zabrać na złom... Dawid, idziesz z nami?
Ojciec prowadził rikszę idąc obok nich przy samym chodniku; na nogawce miał blaszany uchwyt i przerdzewiałe w tym miejscu spodnie. Drugą zawiniętą do połowy łydki.
W kamienicy na Stawkach nieduża karteczka pokryta ręcznym pismem i przyklejona do gołego muru u bramy, a później jeszcze inne dostrzeżone przez nich u wejść do oficyn ostrzegały włóczęgów i przechodniów, że na teren objęty kwarantanną wstęp jest policyjnie zabroniony. Weszli z bramy na czwarte piętro, aż pod sam strych. W powietrzu unosił się dokuczliwy odór lizolu, ekskrementów i długo nie mogli oswoić się z półmrokiem, potykając się na zasłanej tynkiem, odartej z desek podłodze, aż na koniec, kiedy napływać zaczęły do ich oczu smugi trupiego światła, które z trudem przepuszczały do nory małe okna skryte za grubą zasłoną pajęczyn i kurzu, ujrzeli przed sobą spasionego, siwego szczura. Zamarł na ich widok pośrodku stołu, obok pustej, pogryzionej puszki po kawie, z ogonem w fałdach podartego obrusa, i wykonał ociężały, niezgrabny ruch, jak gdyby miał się na nich rzucić, a potem zsunął się ściągając obrus na ziemię i z krótkim piskiem poszorował wzdłuż ściany. Wtedy dopiero usłyszeli szelest i piski w półmroku, wyraźny ruch, skoki, szmer śmieci, gałganów i drobnych sprzętów, które na swej drodze szczury potrącały.
W kącie zamajaczył niewyraźny kształt, głowa uniosła się z legowiska, ramię poderwało w górę i bezsilnie opadło z powrotem. W pobliżu tego miejsca, na ścianie ćmiła się blada plama światła. Stamtąd rozległ się słaby głos:
— Eli, Eli szebaszamaim!
Głowa opadła na posłanie w ataku kaszlu.
— Ilu was?
W tej wymarłej norze zaczęły się raptem odzywać westchnienia, wzburzone oddechy, głosy.
— Abram, to ty? Abram... odpędź szczury!
I nagle rozległ się straszny szloch mężczyzny, a dziecko cichutko oderwało się od zwłok kobiety na podłodze i raczkując posuwało ku żywym.
— Abram?
Nalegał ten sam głos. A inny:
— Kto ukradł moją aluminiową miskę z monogramem? Niczego nie można schować. Złodzieje, wstyd!
Ktoś podnosił materac, na którym leżał, wzniecał kurz narzekając, ktoś inny cisnął miskę z rozmachem przed siebie; stuknęła o ścianę i potoczyła się z brzękiem po podłodze. Ciotka Chawa rzuciła się ku nim z wołaniem:
— Żyjecie? Wy jeszcze żyjecie? Boże, jak to dobrze... że was widzę. Jakow, Dawid, to ja!
Nieskładnie, szybko mówiła o jakiejś rewizji, o żandarmach, o zastrzelonej w bramie rodzinie, o wyprowadzeniu zakładników na Gęsią, o chorym wyrzuconym przez okno z piętra, o sąsiadach zabarykadowanych we dnie i w nocy. Nie można było jej poznać: peruczka krzywo zsunięta na ucho odsłaniała spocone czoło. Dotykała ich z rozpaczliwym lękiem, że za chwilę rozpłyną się w mroku i znikną. Zaglądała im w oczy z bladym uśmiechem, niziutka, unosząc się na palcach. Szybkimi ruchami poprawiała grubą pończochę, która luźno opadła na ciepły bambosz odsłoniwszy suchy, owrzodzony piszczel.
— Jak ja wyglądam? Z tego wszystkiego już zupełnie niepodobna jestem do człowieka, co?
Minąwszy rozłożone bezładnie barłogi odnaleźli dziadka na końcu rudery, w maleńkim pokoiku zawalonym stosem modlitewników, gdzie okno zakryte było zakurzonym tałesem. Ciśnięte filakterie rozwinęły się na podłodze i zwoje rzemieni czepiały się nóg. Wyschnięty trup z jarmułką na głowie siedział sztywno przy stole nad otwartym Pismem. Żółć ustami puszczona wyciekła mu na brodę i przegryzła karty rozłożonej księgi. Obok, po prawicy leżała na stole siekiera.
Wuj Gedali rozwinął worek, a ciotka Chawa rzuciła się z wyciągniętymi rękami; nie można jej było uspokoić, zanim dziadek spoczął w tym worku. Ojciec wetknął jej siłą kostkę cukru do ust i z jękiem zaczęła ssać ten cukier, ale łzy nadal ciekły z oczu, wzdłuż bruzd, zmarszczek, które wypełniał kurz. Kiedy wuj Gedali zarzucił sobie worek na plecy, wyciągnęła z komody szarawy lniany gałgan.
— A śmiertelna koszula?
Wuj Gedali machnął ręką i wyszedł zgarbiony pod ciężarem.
Czekali, aż ciotka Chawa spakuje rzeczy. Bobrowała, szeleściła po kątach długo i zaciekle, w końcu wydobyła spod stosu rupieci małą tekturową walizeczkę bez wieka, umieściła w niej arkusz równo złożonego papieru, to wszystko owinęła papierem i związała sznurkiem. Pakuneczek wyglądał coraz schludniej, tylko że nic w nim nie było. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, rozwinęła wstydliwie jakoś i z lękiem, sprawdziła, obejrzała dno walizki, jeszcze raz zawinęła dokładnie. Przywlokła jeszcze jeden arkusz papieru i kłębek sznurka nawiniętego na ołówek. Potem położyła na krześle całkiem porządne paletko. Podreptała na korytarz i wróciła z zakurzonym szalikiem, który długo trzepała o kolano, a leżący po kątach przyglądali jej się surowo i uważnie. Stała w paletku z paczuszką w dłoni, patrząc w okno z jakimś szczególnym napięciem, obawą, i osłaniała ramieniem paczuszkę, jakby chciała coś przed nimi bezradnie ukryć. Ojciec bez mrugnięcia ujął chudziutki łokieć, sprowadził ciotkę, zniósł prawie ze schodów i rozpoczęła się droga przez miasto.
Wieczorem wuj Gedali bez worka wrócił z Okopów. Matka przed niskim taboretem mówiła:
— Chawa, Chawcia, zjedz odrobinkę zupy!
A na to ona:
— W żadnym wypadku, nie mogę. Ty sobie od ust odbierasz, kochanie.
Jadła szybko. Piła rzadką zupę prosto z miski, a potem rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, chyłkiem wycierała puste naczynie i ssała zwilżony palec przymknąwszy oczy. Skurczona siedziała na tym taborecie koło kuchni, z niepewnym uśmiechem na twarzy.
Przez parę dni zachowywała spokój; markotnie snuła się po mieszkaniu, z namysłem stawała w oknie, cicha, obojętna. A potem zaczęła uciekać i dwa razy przyprowadził ją ojciec z odległej dzielnicy. Kiedy po raz pierwszy zaczęła się przygotowywać do ucieczki, nie rozumieli jeszcze, co to oznacza, i nie protestowali. Długo pakowała swoją paczuszkę, zawijała w papier walizkę bez wieka, rozwijała. Wieczorem odnalazł ją ojciec na Stawkach. Po raz drugi uciekła, kiedy nikogo w domu akurat nie było, i zanim ją odnaleźli, minęły dwa dni. Zabiedzoną, zszarzałą, drzemiącą ze znużenia we wnęce bramy ujrzał wuj Gedali na Miłej. Kręciła głową, że nie chce wrócić, ale oporu nie stawiała. Razem z ojcem posadzili ją w rikszy, przywieźli na Krochmalną, położyli pod kocem na sienniku, a matka parzyła rumianek i poiła ją tym rumiankiem, ze smutkiem zaglądając w jej mętne granatowe oczy. Kiedy nabrała sił, uciekła jeszcze raz, widocznie w pośpiechu, bo węzełka swego nie zabrała.
Dwa tygodnie później Uri poznał paletko na Solnej. Mówił, że w pobliżu walała się ruda peruka. Ale kiedy poszli na Solną, już nie znaleźli nikogo — ulica była pusta, a Eliasz napotkany przy wozie zaklinał się długo, że ani rudej peruki, ani czarnego palta nie widział tego tygodnia na oczy.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.