Cnotliwi/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cnotliwi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1871 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W sercu Augusta po ostatniej rozmowie jego z Wandą nad brzegiem rzeki, wzmogła się boleść, i zwiększyły walki. Czuł on wprawdzie niewysłowioną rozkosz jaką daje człowiekowi myśl, że istota do której przywiązał najgorętsze uczucia swego serca, spojrzała na niego tkliwszem niż na innych ludzi okiem; ale do myśli tej wiązała się gorycz niezmierna, płynąca z widoku przepaści która dzieliła ich istnienia. Dotąd ukrywał przed sobą własne poczucia, i starał się usilnie nierozumieć tego co się w nim zrodziło, i potęgowało z dniem każdym. Teraz rozdarła się zasłona — spojrzał we własne serce; przez mgłę łez ćmiących przezroczyste źrenice Wandy, dojrzał jej uczucia, i zadrżał.
Nie o siebie zadrżał, lecz o nią. Sam zahartowany w długiem cierpieniu, czuł w sobie siłę do wytrzymania nowego ciosu, ale ona?.. Jakiem prawem stanął na drodze jej życia? jakiem prawem zmącił jej czyste i pogodne myśli, wlał gorycz i boleść w pierś jej tak spokojnie oddychającą wprzódy? Jak śmiał wejrzeniem swem spotkać się z głębią jej dziewiczych oczu, i przez nie wrzucić do jej serca iskrę gorącego uczucia — kiedy nie miał prawa podać jej dłoni na wędrówkę ziemską, ani nawet otworzyć przy niej usta dla wypowiedzenia słowa miłości?
Ona cierpiała! — myśl ta krzyczała mu w duszy przeraźliwym głosem wyrzutu sumienia; załzawione jej oczy ścigały go wszędzie gdzie się obrócił, twarz jej pobladła nie dawała mu pokoju we śnie i na jawie.
Kilka dni minęło podczas których August ani razu nie widział Wandy; zdawało mu się niepodobnem pójść teraz do niej, mówić z nią, być przy niej, i nie powiedzieć jej tego co zapełniało całą jego istotę. Lękał się sam siebie i walczył strasznie. Niezmożone uczucie codziennie przywodziło go do bramy jej mieszkania, a sumienie wołało przeraźliwie: nie wchodź!
Odchodził z pobladłem czołem i boleścią tryskającą przez oczy. Rozłączenie i tęsknota rozniecały bardziej jeszcze płomień niepohamowanych uczuć, a piękna postać Wandy, wynosła, smutna, opłynięta bogatą draperją białej szaty, stała wciąż przed nim, nęciła go ku sobie, płakała brylantowemi łzami... Łzy te gorącemi kroplami spadały mu na głowę... onto je z jej oczów wycisnął!.. Na tę myśl wszystkie szatany rozpaczy, żmije zgryzot sumienia kąsały go i targały, a straszne myśli rodziły się w głowie.
A więc przełamać wszystkie zapory, zwyciężyć przeciwności, zdeptać honor i uczciwość chociażby, a połączyć się z nią! miłością zwiać z jej czoła chmurę boleści co na niem osiadła, pocałunkami zniszczyć ślady łez wylanych dla niego, nazwać ją żoną swoją!..
Gdy po raz pierwszy myśl ta jak błyskawica nagła i ostra mózg mu przeszyła, wydało mu się że rozdarły się przed nim ciemności nocne; zobaczył świtanie szczęścia, rajskie głosy zaśpiewały mu w uszach, miljony gwiazd świetnych zamigotały przed oczami. W istocie, mógł rozłączyć się z Anastazją, z tą kobietą nawpół umarłą, która oddawna już była mu żoną tylko z imienia. Sam kościół z łatwością może uwolniłby go od ślubów; byłby wolnym — miałby prawo wprowadzić do domu swego istotę ukochaną, dzielić z nią rozkosze i troski życia, osłaniać ją, strzedz, kochać, czerpać od niej natchnienia dla myśli, moc dla umysłu.
Olśniony tą myślą długo nie wiedział co się z nim działo; wpatrzył się w cudowną krainę szczęścia, którą wyobraźnia przynosiła mu na rozpiętych swych skrzydłach; dziwne jakieś nadzieje poczęły kołysać zmęczonem jego sercem.
Ale po chwili zaczął się w nim odzywać głos niewyraźny zrazu, coraz silniejszy i groźniejszy potem; przenikał mu piersi ostrzem bolesnym, budził go z marzeń a rozkazywał myśleć...
Więc opuścić kobietę nieszczęśliwą, niedołężną; zostawić ją na łup chorobie i samotności, rozedrzeć doreszty jej zmęczone tylu burzami i cierpieniami serce, a w zamian tego rzucić jej może jak jałmużnę kawał powszedniego chleba, aby nie umarła z głodu?... Byćże to mogło? Postępek taki zgadzałżeby się z męzkim honorem i uczciwością? miałżeby usprawiedliwienie swe choćby w najgorętszem uczuciu?
Nie, nie, krzyczało sumienie; August zakrywał oczy z rozpaczą i mówił sobie także: nie! — bo czuł, że nie zdolny był do popełnienia nizkiego czynu. A jednak wracały pokusy, wracały marzenia; do głowy cisnęło się tysiące sofizmatów, które chore serce poddawało głowie; a pragnienie szczęścia z poczuciem obowiązku, marzenie z myślą rozumną, sumienie z wyobraźnią straszną toczyły walkę.
Zaprawdę! trzeba było głęboko w sercu mieć wyryte pojęcia honoru i prawości, trzeba było być w całem znaczeniu tego wyrazu cnotliwym człowiekiem, aby z walki tej wyjść zwycięzko.
A tam codziennie zrana, gdy tylko oczy otwierał, błyskało przed nim wysoko okno jej zaróżowione promieniem wschodzącego słońca, i za szybami firanka drżała przypominając mu jej szatę białą; a wieczorem gdy cisza zaległa mieszkanie jego i miasto całe, okno to migotało znowu bladem lampy światłem, jak gwiazdka rozpłakana, drżąca z poza mgły jesiennej...
Czasem gdy śród ciszy nocnej słuch wytężał, dochodziły go oderwane dźwięki jej muzyki... Raz otworzył swe okno i posłyszał, że grała pełną łez pieśń Szuberta: Skargi dziewicy!
Do kogóż słała ona skargę swego czystego, boleścią zmąconego serca? do niego może! O rozpaczy! a on nie miał prawa pójść tam do niej, utulić na swej piersi jej głowę śliczną, i powiedzieć: bądź moją i szczęśliwą! Wstyd go ogarniał. Był mężczyzną, a czuł się bezsilnym w obec losu. Losu! — mógłże na los narzekać? czyż sam własnemi rękami nie zbudował sobie gmachu nieszczęścia?
Złorzeczył swej przeszłości, szaleństwu, nierozwadze, która go wiecznemi okuła kajdanami. Jedna jeszcze zgryzota przybywała... znowu powstawały szalone a nieuczciwe myśli... walczył i szalał z cierpienia.
Przez te kilka dni walk i targań wewnętrznych, mało zwracał uwagę na Anastazję — bo i nie widział nic co się koło niego działo, i instynktownie może lękał się zbliżyć do kobiety, której losy ważyły się w jego sercu na szali pokus i sumienia, aby przykry jej widok i przykrzejsze jeszcze odeń jej burze, nie pchnęły go nieprzeparcie ku postanowieniu, które raz powzięte, byłoby nieodwołalnem, a które, czuł to, doprowadziłoby go do czynu sprzecznego z jego pojęciami o uczciwości i powinnościach tak społecznych jak człowieczych.
Gdy wracał do domu, Anastazja nie przemawiała do niego nigdy. Nie dziwiło go to, ani zwracało jego uwagę, bo zdawna przywykł do nagłych zmian tej burzliwej i fantastycznej istoty, u której po najgwałtowniejszych wybuchach gniewu, namiętności i rozpaczy, następowały całe dnie i tygodnie ponurego milczenia.
I cały zatopiony w sobie, nie spostrzegał jak Anastazja wiodła za nim spojrzeniem swych zapadłych oczów, w których stopniowo przygasał ogień głuchych wrzeń wewnętrznych, a obok niezmiernej boleści rodziła się rezygnacja, i przeglądało silne lubo zawsze gorączkowe postanowienie.
Pewnego dnia po całodziennej nieobecności wrócił do domu, bardziej zmęczony walką i bardziej cierpiący niż zwykle. Blady i smutny wszedł do pokoju, gdzie zwykle palił się na kominku ogień, a przy nim siadywała chora jego żona. Ale tym razem ognisko było wygasłe, i Anastazji przy niem nie było.
August rzucił się na krzesło jak człowiek bardzo zmęczony, i czoło na dłoń pochylił.
Otworzyły się drzwi, a do pokoju na palcach i z tajemniczą miną weszła Tekla. Stanęła przed Augustem, i tłumionym szeptem wyrzekła:
— Panie!
August podniósł głowę.
— Czego chcesz? zapytał.
— Panie, szeptała sługa, źle jest u nas, pani bardzo chora.
August powiódł dłonią po czole.
— Dla czegóż nie oznajmiłaś lekarzowi, który zwykle odwiedza panią, że stan się jej pogorszył?
Sługa kiwała głową.
— Lekarz wcaleby nie pomógł, proszę pana, odrzekła; bo pani postanowiła chyba zamorzyć się głodem — od dwóch dni nic w ustach nie miała...
Ciężkie chmury zaległy twarz Augusta.
— Nowy wybuch! rzekł do siebie, nowe targania się tej nieszczęśliwej kobiety! Co za męczarnie i jej i moje! Zwrócił się do sługi.
— Gdzież jest pani?
— Od dwóch dni nie wstaje z łóżka, odpowiedziała Tekla.
August powstał z chmurą na czole, a zniecierpliwieniem w oczach, i wszedł do przyległego pokoju.
W nawpół zaciemnionej zieloną firanką sypialni leżała Anastazja nieruchoma, z rękami bezwładnie zaplecionemi na piersi. Twarz jej śmiertelnie blada wyraźnym i ostrym zarysem odznaczała się na tle białych poduszek pomiędzy rozplecionemi w nieładzie włosami, które gęste, długie i czarne otaczały jej głowę, i spływały po poręczach łóżka, aż na posadzkę. Oczy miała zamknięte, oddychała z ciężkością. August stanął przy niej.
— Czy śpisz Anastazjo? przemówił głosem, który wielkim wysiłkiem jego woli brzmiał spokojnie i łagodnie.
Na dźwięk jego głosu Anastazja otworzyła oczy, i patrzyła na niego przez chwilę.
— Przyszedłeś do mnie, Auguście, dziękuję ci! wyrzekła z cicha, a zarazem drżącą ręką sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do ust swoich.
August zdawał się zdziwionym. Myślał zapewne że odpowie mu jak zwykle, gorzkim wyrzutem, albo ponurem milczeniem; natomiast dosłyszał w jej głosie niezwykłą łagodność, a w całej twarzy z poza cierpień fizycznych dojrzał dziwną jakąś pokorę i rezygnację.
Usiadł przy niej i trzymając jej rękę, rzekł łagodnie:
— Anastazjo! Tekla mówiła mi, że od dwóch dni nic jeść nie chcesz, dla czego to czynisz? — czemu nie posłałaś po lekarza, jeśli czujesz się bardziej chorą?
Anastazja dziwnie się uśmiechnęła.
— Nie potrzeba mi pokarmu ni lekarza, odrzekła zwolna, chcę umrzeć, Auguście.
Brwi Augusta ściągnęły się, powiódł ręką po czole, szepnął do siebie.
— Znowu!
Dosłyszała wyraz ten Anastazja. Podniosła się z ciężkością, i wspierając się na poduszkach, na drżącą dłoń opuściła głowę. Chwilę milczała, znać było że toczyła wewnątrz walkę, bo oczy jej błysnęły zwykłym jej burz ogniem, ale usta zaciskały się niechcąc przepuścić na zewnątrz gwałtownego słowa.
— Nie gniewaj się na mnie, Auguście, wyrzekła po chwili głosem drżącym, nie miej mi za złe tego co czynię; jeszcze dzień jeden, albo dni dwa najwięcej, a umrę, ustąpię ci z drogi, i będziesz mógł połączyć się z kobietą, którą kochasz!
Ostatnie słowa wymówiła głosem, w którym drgały znowu rozpacz i wyrzut.
August porwał się z miejsca.
— Kobieto! zawołał, zkąd ty wiesz że ja kocham inną? kto ci to powiedział i dla czego mówisz mi o tem?
Znowu była chwila milczenia, podczas której pierś Anastazji podnosiła się gwałtownie, znowu znać było w niej ciężką walkę. Powieki jej zapadły jakby znużone i zakryły oczy; słabe palce poczęły miąć i szarpać bieliznę, którą była okryta.
Ale po chwili podniosła wzrok na Augusta, i znowu sięgnęła po jego rękę.
— Auguście, zaczęła mówić, nie gniewaj się na mnie, ja ci nie czynię wyrzutu... jam teraz już lepsza, daleko lepsza i spokojniejsza jak wprzódy byłam... Posłuchaj mię!
Mówiła te słowa takim błagalnym, pokornym jakimś głosem, że na twarz Augusta wstąpiła znowu litość niezmierna. Usiadł przy niej nic nie mówiąc.
— Posłuchaj mię! ciągnęła Anastazja; pytasz zkąd wiem o tem że kochasz ją? Jam ją widziała! Mieszka naprzeciw nas na pierwszem piętrze... patrzyłam na nią przez kilka dni, po godzin kilka, wtedy gdy siedziała w oknie... Zrazu, nienawidziłam ją, ale krótko... bo pojęłam, że ona niewinna temu iż ją pokochałeś... niewinność tkwi na jej czole... To dziewica która dotąd żadnej grzesznej myśli nie miała jeszcze... I tyś niewinien żeś ją pokochał... jesteście jakby stworzeni dla siebie... Prześliczna jest... patrzyłam na nią jak na anioła zawieszonego pod obłokami i myślałam, że w porównaniu z nią muszę wyglądać jak istny szatan... Ach!...
Westchnęła strasznie, i umilkła na chwilę, pierś jej znowu pracowała gwałtownie. August był bardzo blady; chciał coś przemówić, ale Anastazja położyła dłoń na jego ręku, i wyrzekła z prośbą:
— Nie przerywaj mi, Auguście.
Potem mówiła dalej.
— Im więcej na nią patrzyłam, i im częściej w myśli stawiałam ciebie obok niej, tem głośniej przemawiało do mnie sumienie... coraz jaśniej i wyraźniej rysowały się przedemną błędy mojej młodości, a największy i najcięższy błąd i grzech względem ciebie... Przypomniałam sobie jak byłeś młody i szczęśliwy, gdy cię poznałam... jaka świetna droga otwierała się przed tobą... jak szczęśliwa przyszłość cię czekała... i jak cię pociągnęłam do siebie siłą zalotności, choć wiedziałam, że mię nie kochałeś prawdziwie... Związałam cię z sobą na zawsze, a potem nie dałam ci ani chwili szczęścia; ciągłemi burzami zmęczyłam twoje serce... zabiłam w tobie natchnienie... zawiodłam cię na niewłaściwe dla ciebie drogi... skrzywiłam ci życie, a teraz... teraz jeszcze, jak widmo z piekieł stanęłam między tobą a istotą, którą pokochałeś... która podobna tobie, piękna, czysta, zacna, daćby ci mogła szczęścia domowe, pociechę życia, rodzinę...
Umilkła na chwilę zmożona wzruszeniem, ale uczyniła wysiłek i mówiła dalej. August wzruszony niezmiernie i pełen niepokoju, nie przerywał jej i czekał dalszego ciągu jej mowy.
— Gdy tak spowiadałam się przed sobą z win moich, ciągnęła nieszczęśliwa, natchnienie jakieś wstąpiło we mnie... Zaczęłam płakać tak jak nie płakałam dawno, bo cicho i z pokorą... Stało się we mnie przesilenie, chwila stanowcza przyszła... Zawsze z trwogą i głuchym gniewem myślałam o tem, że możesz pokochać inną; teraz ujrzałam, że tak się już stało — trwoga zamieniła się w pewność, gniew ustąpił przed boleścią. Ale pierwszy raz poczułam, że boleść moja szlachetną była, bo nie za siebie bolałam, ale za ciebie... I przyszło mi na myśl, że złe które wyrządziłam poprawić mogę, że własną ręką mogę zbudować ci szczęście... Do tego trzeba, abym się usunęła z drogi twojej... abym umarła... Postanowiłam umrzeć — a że nie miałam zabójczego narzędzia, chciałam aby głód dokonał dzieła, które rozpoczęła choroba... Dziś jestem już nawpół umarła, zaledwie mam siłę mówić i poruszać się. Jeszcze dzień jeden a pożegnam cię Auguście... Nie powinnam była mówić ci tego, ale nie mogłam odjąć sobie tej pociechy najwyższej, abyś przed skonem moim wiedział co uczyniłam przez miłość dla ciebie... Może w ostatniej chwili mego życia oko twoje spocznie na mnie z przywiązaniem i wdzięcznością; może gdy mnie już nie będzie, wspomnisz o mnie bez niechęci i urazy...
Pochyliła się, ustami przylgnęła do ręki Augusta i głębokie łkania wstrząsnęły jej ciałem.
Była długa chwila milczenia podczas której po twarzy Augusta przemykały roje uczuć i myśli. Nagle oblókł ją spokój wielki, męztwo i szlachetność zajaśniały na czole, oczy z wyrazem litości i poszanowania spoczęły na pochylonej przed nim kobiecie.
Skończyły się walki wszelkie, wiedział już co ma uczynić.
Powstał spokojny choć smutny, łagodnie podniósł schyloną głowę Anastazji a trzymając jej rękę w uścisku swych dłoni, wyrzekł:
— Anastazjo! nikt umierać nie powinien pierwej nim godzina śmierci jego wybije na zegarze samego Boga. I ty nie umrzesz pierwej nim ci przeznaczone było. Jeżeli ty zbłądziłaś dążąc do połączenia się ze mną, bez uwagi na różnicę lat i skłonności naszych, ja także nie jestem bez winy. Jako mężczyzna, a zatem nauczony od dzieciństwa kierować samodzielnie swojemi losy, powinienem był znać drogi swoje i na niewłaściwe nie wstępować. A ponieważ wspólnie popełniliśmy winę, wspólnie znośmy jej skutki... Gdybyś była młodą, piękną jak dawniej i zdrową, mógłbym rozstać się z tobą i powiedzieć: szukajmy sobie szczęścia z osobna! ale dotkniętej nieszczęściem, zbolałej, niedołężnej — ja cię nie opuszczę. Za tydzień najdalej wyjedziemy ztąd Anastazjo. Aby oszczędzić bólów tobie, sobie, i komuś może trzeciemu, opuścimy to miasto. A teraz pójdę do lekarza, przyzwę go tu, i mam nadzieję, że za dni parę osłabienie w jakie się wprawiłaś sztucznie, przeminie i wrócisz do najlepszego stanu zdrowia w jakim być możesz...
To rzekłszy pocałował rękę Anastazji, i opuścił pokój.
Anastazja wydała okrzyk, w którym były razem zdziwienie, radość i żal.
— Więc on ją dla mnie opuści! zawołała; więc wyjedziemy razem, i będę mogła jeszcze być z nim, widzieć go, słyszeć głos jego! O dobry, zacny mój August!
Egoizm i instynkt zachowawczy zwyciężyły postanowienie słabej kobiety o burzliwej duszy; opadła na poduszki zmęczona i słaba, ale znać było że radośne wzruszenie wlewało nowe życie w jej schorzałe ciało.
August wszedł do pierwszego pokoju swego mieszkania, blady i smutny ale spokojny, i skierował się ku drzwiom do wyjścia na miasto — gdy nagle zatrzymał się bo zobaczył gościa, który siedząc na kanapie, i przeglądając niedbale książkę, wyraźnie oczekiwał na niego.
Gościem tym był pan Edward Gaczycki. Odwiedział on niekiedy lubo rzadko Augusta, a kiedykolwiek się spotykali, byli z sobą w uprzejmych, niemal przyjaznych stosunkach.
Powitali się więc serdecznie. Przy powitaniu tem uwagi Augusta ujść nie mogło, że tak obojętna zwykle twarz bogatego pana, powleczona była chmurą, a w oczach jego zimnych i bladych malował się odcień niepokoju.
— Przyszedłem dziś do pana, rzekł Gaczycki, po kilku chwilach potocznej rozmowy, z interesem a raczej z propozycją...
— Słucham pana, rzekł August, i wiem z góry, że co tylko zaproponujesz mi, dobrem będzie.
— Wiesz pan o tem, mówił Gaczycki, że większą część dóbr moich posiadam w gubernji W., około miasta N. o sześćdziesiąt mil ztąd odległego; tam także mam braci, krewnych, i najwięcej stosunków tak przyjaźni jak prostej z ludźmi znajomości. Otóż przed kilku dniami pisano do mnie z N., że jest tam wakujące rządowe miejsce, które oczekuje na zdolnego człowieka mogącego kompetentnie spełnić przywiązane do niego obowiązki, i że można je z łatwością otrzymać przez wpływy moich znajomych i przyjaciół. Ponieważ miejsce to przedstawia dogodne materjalne warunki, a przytem perspektywę posuwania się wyżej na drodze urzędowych powodzeń, sądziłem że pan zechcesz je przyjąć, i przyszedłem zapytać pana o to.
Mówiąc to, Gaczycki utkwił w Augusta badawcze i niespokojne nieco spojrzenie.
— Uważaj pan, dodał po chwili, że nie nalegam, a nawet żadnej w tej mierze nie podaję panu rady. Człowiek rozumny i dojrzały jakim pan jesteś, sam najlepiej wie jak w każdym razie ma postąpić. Przychodząc do pana z tą propozycją, chciałem tylko ułatwić ci wyjazd z X. jeślibyś o tym wyjeździe już myślał...
Umilkł, i oba milczeli przez chwilę. August pierwszy odezwał się z serdeczną w głosie otwartością:
— Przyznaj pan iż wiedziałeś o tem, że wyjazd mój z X. w skutek pewnych okoliczności stanie się prędzej lub później koniecznym...
— Nie waham się szczerze odpowiedzieć panu, że tak było w istocie, odparł Gaczycki.
August wyciągnął do niego rękę.
— Dziękuję, rzekł; przyjmuję twoją propozycję, i najdalej za tydzień opuszczę X.
Gdy to mówił większa jeszcze bladość twarz mu pokryła, cierpienie malowało się w oczach.
Gaczycki ścisnął mu rękę.
— Pozwól sobie powiedzieć, wyrzekł, że postępujesz jak człowiek sumienny i szlachetny; szanuję cię Auguście!
August zamyślił się długo, boleśnie. Oczy jego mimowoli wybiegły spojrzeniem za szyby okien, i w zamyśleniu spoczęły na oknach pierwszego piętra przeciwległej kamienicy. Gaczycki wiódł okiem za kierunkiem jego wejrzenia; smutny był i wzruszony.
— Wyjadę, mówił dalej August, i jak dawniej pracować będę wedle sił i zdolności. Czuję, że uczucie głębokie a nieszczęśliwe przebudziło mego ducha, wzmogło go — wyrwało z apatji w którą był zapadł. Myśl o niej będzie mi natchnieniem... Pociechy w tęsknocie i siły w cierpieniach szukać będę w sztuce ukochanej, do której teraz czuję popęd taki jaki był ozdobą i rozkoszą najpierwszej mej młodości... Nie każdemu dano być szczęśliwym na tej biednej ziemi... Ja szczęście moje smutne ale spokojne odnajdę w myśli, że spełniłem com był powinien..
Cóś jakby łza drobna ukazała się w bladych źrenicach Gaczyckiego, i wnet zniknęła. Ręką wskazał na przeciwległe okna, i zwolna zapytał:
— A ona?
— Ona? odpowiedział August, ona zapomni!.. I niech będzie szczęśliwą — dodał, i przeciągnął rękę po czole zaszłem chmurą ciężkiej boleści.
Zrozumieli się, i w milczeniu uścisnęli sobie dłonie.
W godzinę potem, lekarze zebrani przy łożu Anastazji na naradę oświadczyli, że z chwilowego osłabienia w jakie wtrąciła się sama, wróci ona wkrótce do zwykłego sobie stanu; że zdrowie jej, lubo podkopane mnóstwem chorób, i zachwiane nazawsze, nie przedstawia żadnego natychmiastowego niebezpieczeństwa, i że pomimo wielu swych dolegliwości, chora żyć może bardzo długo.
A wieczorem dnia tego August stojąc u okna swego pokoju, oczami pełnemi smutku żegnał bladem światełkiem błyszczące okno Wandy.
I długo w noc dwa ich okna same jedne oświetlone, i czuwające śród ciemnych i uśpionych otaczających domostw, zdawały się, jak dwie gwiazdy mgłą jesienną przyćmione, drżeć, skarżyć się, i żegnać. Pośrodku ulica mroczna i cicha rozpadała się między niemi niby przepaść.