Colas Breugnon (Rolland, 1923)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Colas Breugnon |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Druk. i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Colas Breugnon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy tylko drogi opustoszały po nieproszonych gościach, postanowiłem udać się, nie zwlekając, do mego drogiego proboszcza Chamaille.
Niebardzo się o niego niepokoiłem. Wiedziałem że ten poczciwiec potrafi się obronić. Ale zawsze jakoś człowiek czuje się spokojniejszym, gdy na własne oczy ujrzy przyjaciela. Zresztą chciałem sobie rozprostować nogi.
Ruszyłem tedy, nic nikomu nie mówiąc, i wędrowałem pogwizdując wzdłuż brzegu rzeki, wijącej się u stoku lesistego pagórka. Na młodych, bladziutkich listeczkach błyszczały drobne kropelki deszczu, onej błogosławionej rosy wiosennej, która spada z nieba, zatrzymuje na chwilę, a potem rozpoczyna sączyć się znowu. Zakochana wiewiórka krzyczała w gęstwie, po łąkach kiwały się niezdarne gęsi, kozy darły się na całe gardło, a mysikrólik trzepał swe nieustanne titipit!
W drodze przyszedł mi pomysł odwiedzenia drugiego przyjaciela, mieszkającego w Dornecy, notarjusza Paillarda. Podobnie jak Gracje, nawykliśmy biwakować w trójkę. Znalazłem go, jak zwykle, przy biurku. Korzystając z każdej wolnej od zajęcia chwili, zapisywał pilnie swe sny, oraz spostrzeżenia polityczne. Na stole, obok kodeksów widniały otwarte „Proroctwa Nostradamusa“, zwane także „Centuriami“. Bywa tak, że gdy człek dusi się ciągle w czterech ścianach mieszkania, natenczas umysł mści się i wybiega na rozłogi marzeń i w dale wspomnień i tam, nie mogąc poruszyć ociężałego ciała, czyta w przyszłości, co się będzie działo...
Wszystko... stoi napisane naprzód... tak mówią. Ale ja nie mogłem nigdy wyczytać w Centurjach nic naprzód, ale dopiero wówczas, gdy się stało.
Poczciwy Paillard, ujrzawszy mnie, rozpogodził oblicze i zaraz cały dom od góry do dołu zatętniał naszym wesołym śmiechem. Z przyjemnością wpatrywałem się w tego małego, krągłego człowieka, o pomarszczonej twarzy, dużych szczękach, ubarwionym świetnie. nosie; oczkach ukrytych w fałdy skóry, ale żywych i chytrych. Paillard miał minę kąśliwą, narzekał ciągle na czasy i ludzi, ale w gruncie rzeczy przepadał za żarcikami i facecjami jeszcze bardziej ode mnie. Miał zwyczaj rzucać ucieszne kalembury z miną grobową i cieszył się z nich, a gdy zasiadł u stołu przy flaszce i, wielbiąc świętych Komusa i Momusa, zaintonował ulubioną piosenkę, miło było nań spojrzyć.
Długo ściskał me ręce w swych wielkich, namulonych dłoniach. Cóż to były za ręce! Zwinne, zręczne, potrafiły wszystko, wodzić piórem, gestykulować, grać na rozlicznych instrumentach, piłować, szyć, oprawiać książki, rzeźbić, kleić... Zrobił sam wszystko, co było w domu. Nie było to wprawdzie piękne, ale nosiło niezaprzeczenie swoistą cechę, miało charakter twórcy, było jego wizerunkiem.
By nie stracić wprawy, użalał się na to czy tamto, ja zaś naprzekór chwaliłem wszystko. On był pan: Temgorzej, a ja pan: Temlepiej. Takeśmy się zawsze zabawiali. Nadewszystko skarżył się na swych klijentów i tutaj miał zupełną rację. Niebardzo się spieszyli z regulowaniem rachunków, tak że miał należytości z przed trzydziestu pięciu lat. Ale nie czynił kroków sądowych, by je odzyskać. Wolał narzekać. Wogóle płacono mu tylko przypadkiem, gdy komuś przyszło na myśl i to zawsze w naturze. Otrzymywał czasem koszyk jaj, lub parę kurcząt. Taki był już zwyczaj, i obrażano się, gdy się czasem upomniał. Wyrzekał, ale zostawiał sprawę naturalnemu biegowi rzeczy, a myślę, że będąc na miejscu owych klijentów, postępowałby tak samo.
Na szczęście, to, co posiadał, wystarczało mu w zupełności. Miał ładny mająteczek, przynoszący dochody, a potrzeb niewiele. Stary kawaler nie biegał za spódniczkami, co się zaś tyczy jadła, to Bogu dzięki wszystko dają nasze pola, winnice, sady, lasy i rzeki w ilości aż nadto dostatecznej. Najwięcej wydawał na książki. Pokazywał je tylko zdaleka (szelma nigdy nie pożyczył nikomu). Miał też drugą manję. Sprowadził sobie z Holandji jakąś nowo wynalezioną lunetę i obserwował księżyc. Sporządził sobie na szczycie dachu pomiędzy kominami dziwaczną ruchomą platformę i stamtąd starał się wyczytać w gwiazdach zasady, na których opiera się los rodzaju ludzkiego.
W gruncie rzeczy nie miał pojęcia o astronomji, czy astrologji, ale lubił to zajęcie. Rozumiem go doskonale. Miło spoglądać z okna na spacerujące po niebie, niby panienki po ulicy, ciała niebieskie. Można z niemi flirtować, intrygować je, nawiązywać stosunki, a choćby to wszystko było głupstwem, bawi jednak człowieka.
Rozprawialiśmy naturalnie długo o cudzie, o ognistym mieczu, który się w zeszły czwartek pojawił na niebie, a każdy tłumaczył ten znak po swojemu i upierał się przy swem zdaniu. Wkońcu jednak przekonaliśmy się, że żaden z nas nie widział komety, gdyż właśnie tego wieczora zdrzemnął się astronom przy swym teleskopie. Z chwilą gdy się człek dowie, że nie sam jeden jest głupcem, doznaje ulgi i przyznaje rację drugiemu głupcowi. Przeto dyskusja zakończyła się wesoło.
Wyszliśmy razem, postanowiwszy nic o tem nie mówić proboszczowi. Wędrując przez pole, patrzyliśmy na świeże pędy zieleni, czerwone witki krzewów, ptaki, krzątające się koło budowy gniazd i zawieszonego na jasnem niebie jastrzębia.
Wspominaliśmy też ze śmiechem dobry figiel, któryśmy niedawno spłatali proboszczowi Chamaille. Przez ciąg całych miesięcy wysilaliśmy się, by wyuczyć szpaka w klatce hugenockich hymnów. Gdy już umiał co trzeba, puściliśmy go w ogrodzie proboszcza na wolność. Czuł się tam bardzo dobrze i śpiewał po całych dniach, a w dodatku stał się nauczycielem innych szpaków całej miejscowości. Chamaille, słysząc ten chorał, nie mógł odmawiać brewiarza, żegnał się, klął, miotał egzorcyzmy, wściekał się, aż nareszcie zakradł się cichaczem i palnął w łeb Złemu Duchowi, poczem spożył go w kruchem cieście ze słoninką. Taki to był spryciarz z naszego proboszcza.
∗
∗ ∗ |
Ro zmawiając bez przerwy, przybyliśmy na miejsce. Całe Breves było jakby wymarłe. Drzwi domów stały otworem, słońce wpadało snopami do środka. Nigdzie ludzkiej twarzy, tylko w jednem miejscu nad rowem sterczały w górę pośladki jakiegoś smarkacza, oddającego się z zapałem znanym funkcjom fizjologicznym.
Ale w miarę, jakeśmy się wraz z Paillardem posuwali do środka wioski, ku placowi kościelnemu, idąc drogą zasłaną gnojem i słomą, wpadał nam w uszy coraz to wyraźniejszy szum, jakby pobrzęk rozgniewanych pszczół.
Na placu pełno było ludzi, a wszyscy krzyczeli, wymachiwali rękami, piszczeli, gwizdali, słowem, zachowywali się, jak szaleńcy.
Pośrodku tłumu, stojąc w furtce ogrodu plebanji, proboszcz Chamaille, purpurowy ze złości, potrząsał obu rękami, pokazując pięści swym drogim parafjanom. Chcieliśmy się dowiedzieć, o co idzie, ale nie mogliśmy pochwycić nic prócz chaosu zmieszanych głosów, z pośród którego wyrywały się słowa: — Poczwarki!... Chrabąszcze!... Myszy polne!... Cum spiritu tuo! — Chamaille krzyczał:
— Nie, nie, nie pójdę!
A tłum odpowiadał:
— U djabła! Jesteś ksiądz proboszczem, czy nie? Gadaj raz... co... tak, czy nie? Jeśli jesteś, to musisz nam służyć!
— Bogu służę, nie wam, obwiesie!
Wrzasku było, co niemiara. Na zakończenie proboszcz zatrzasnął drzwi przed nosem swych pupilów i przeszedł do plebanji. Tam przez zakratowane okno przedsionka wystawił jeszcze ręce. Prawa z przyzwyczajenia, z namaszczeniem kreśliła znaki błogosławieństwa, lewa zaś miotała na całą wieś i cały świat pioruny zagłady. Potem mignął jeszcze w oknie domu jego brzuch i kwadratowa twarz. Nie mogąc mówić skutkiem wrzasku, pokazał swym owieczkom figę, potem kiwał rozczapierzonemu palcami przyłożonemi do nosa na znak lekceważenia. Nakoniec zatrzasnął okiennice wewnętrzne i znikł z przed oczu zebranych.
Ludzie widocznie dość mieli krzyków, bo niebawem plac się opróżnił, a my poza plecami gapiów, łażących tu i tam, prześliznęliśmy się i zapukaliśmy do drzwi plebanji.
Długo musieliśmy kołatać. Uparciuch nie myślał otwierać.
— Księże proboszczu!
Umyślnie zmienialiśmy głos, by mieć większą uciechę.
— Księże Chamaille, czy jegomość jest w domu?
— Niema mnie do kroćset djabłów! — odkrzyknął wreszcie.
A gdyśmy nastawali, zawołał:
— Idźcie sobie do kroćset... inaczej spuszczę z łańcucha psy!... Dadzą wam one bobu, łajdaki!
O mały włos, a byłby nam wylał nocnik prosto na głowy.
— Chamaille! — zawołałem — Lej przynajmniej wino!
Na te słowa burza przycichła, jakby cudem. Przez uchylone okno wyjrzała czerwona, uradowana już twarz zacnego Chamailla.
— Do kroćset! To ty, Breugnon! To ty, Paillard! A tom was ładnie przyjął! Dzięki Bogu, żem nie spuścił psów... Niedobrzy figlarze, czemużeście nie powiedzieli nazwisk?
Pędem zbiegł ku drzwiom.
— Chodźcież! Chodźcie! Niech was Bóg błogosławi! Dajcież pyska! Nie uwierzycie, jak mi miło widzieć ludzkie twarze i móc zapomnieć o tych małpich mordach. Widzieliście tę hecę.
Ładne przedstawienie... prawda? Niech się powściekają, nie ruszę się z miejsca! Chodźcież na górę! Musimy popić. Pewnieście zmęczeni. Chcieli, bym wyszedł z Przen. Sakramentem, a tu deszcz wisi w powietrzu, zmoklibyśmy do nitki ja i Pan.Jezus. Czyż mamy im służyć obaj... co? Czyż jestem lokajem? Jak te kanał je traktują osobę duchowną? To łotry... niedowiarki, heretyki. Jestem pasterzem ich dusz; a nie stróżem pól..
— Cóż ty gadasz? — pytaliśmy na przemian — Czy cię djabeł opętał?
— Chodźmy na górę, tam pomówimy obszerniej! — nalegał proboszcz — Ale przedewszystkiem musimy się napić. Już mi sił nie staje, duszę się! Jakże wam smakuje to wino? Prawda... bywa gorsze? To coś niesłychanego! Te idjoty chcieliby mnie zmusić, bym codziennie włóczył się po polach i urządzał modły błagalne, albo egzorcyzmy, od samych Trzech Króli do Wszystkich Świętych... ha? I to z powodu tych głupich chrabąszczy?
— Chrabąszczy? — zawołaliśmy zdumieni — Niezawodnie musiał ci jeden wleźć do mózgu! Tyś zwarjował, Chamaille.
— Nie zwarjowałem! — ryknął oburzony — Ha... to coś niesłychanego! Ja, który jestem ofiarą ich szaleństw, mam być warjatem?
— Tedy wytłumacz nam jak przystało człowiekowi rozsądnemu.
— Nazwaliście mnie warjatem! — zawołał, ocierając zroszone potem czoło — Więc jakże, miałem zachować spokój, gdy oni insultują przez cafy dzień mnie i Pana Jezusa, żądając, byśmy się przychylili do ich warjackich żądań. Słuchajcież! (szlag mnie trafi... szlag mnie trafi!) Ci poganie, niedowiarki, którzy nie myją swych dusz ani nóg i nie mają wyobrażenia o życiu wiekuistem, żądają od swego proboszcza, by sprowadzał deszcz i pogodę stosownie do ich woli. Muszę wydawać polecenia słońcu i księżycowi.
— Troszkę ciepła... Troszkę wody... dosyć już... ojoj, za dużo... teraz promyk słońca... ale łagodny... słodki... poprzez mgłę... teraz trochę wiaterku... nie chcemy słyszeć o mrozie... jeszcze trochę polej, Panie Jezusie... tu... tu na moją winniczkę... dosyć... dosyć tego sikania! A teraz znowu ciepła... To niesłychane! Czyż Pan Bóg jest... daruj mi Chryste porównanie... czy Pan Bóg jest czemś w rodzaju osła rozwożącego wodę po polu? Czyż nie ma nic innego do roboty, jak znosić to wieczne batożenie za pomocą modłów i żebrań. A w dodatku (i to jest najlepsze) nie wszyscy godzą się na jedno! Ten chce deszczu, a tamten słońca! Każdy rzuca się na innego świętego. Jest tam w niebie trzydziestu siedmiu specjalistów od spraw atmosferycznych. Na czele kroczy wielki sikacz św. Medard. Przeciwdziała mu św. Rajmund, rozpraszacz chmur. Spieszą mu z pomocą św. Błażej, tłumiwiatr, Św. Krzysztof mrozopęd, Walerjan burzołyk, Aureljan grzmotobójca i św. Klarencjusz autor pogody. W samem niebie niema zgody. Kłócą się dostojne osoby i wymyślają sobie, a Święte: Zuzanna, Helena i Scholastyka, również specjalistki od klimatu, wydzierają sobie włosy wzajemnie. Sam Bóg nie wie, do którego świętego się zwracać, a cóż dopiero ja, mizerny proboszcz. Zresztą to nie moja sprawa. Mam tylko przedkładać prośby, wykonanie zawisło od samego patrona. Dlatego też nichym nie miał przeciw temu, (chociaż bałwochwalstwo tych kretynów napawa mnie wstrętem... Panie Jezu, szkoda, żeś za nich cierpiał mękę krzyża)... tylko poco oni mieszają moją osobę do owych sporów niebieskich? Chcą używać mnie i krzyża za talizman przeciw rozmaitemu robactwu, które niszczy ich pola. Jednego dnia mam egzorcyzmować szczury, wyjadające ziarno ze spichrza... Procesja, wyklinania, modły do świętego Nikodema... dobrze, ale że to był grudzień, mróz i śnieg po pas... więc nabawiłem się kataru oskrzeli. Potem to samo z poczwarkami... modły do Św. Gertrudy i procesja. Był to marzec, roztopy, chlapa,...
oczywiście przeziębiłem się i kaszlę do teraz. A dziś ta sama historja z chrząszczami! Chcieli znowu procesji. Musiałbym łazić po wszystkich winnicach, śpiewając werset: „Ibi ceciderunt...
posiepaki niesprawiedliwości... atque expulsi sunt i nie mógłbym stare.“ To ja pewnie zostałbym oporządzony jak się patrzy!... „Ibi cecidit“, proboszcz Baptysta Chamaille o przydomku Dulcis (wszakże słońce praży, przelatują czarne, gęste chmury, burza wisi w powietrzu... wróciłbym z udarem mózgu). Nie... nie, dziękuję, nie spieszy mi się na drugi świat, każdy żart musi się nareszcie skończyć. Czyż ja mam odpoczwarczać ich pola, lub odchrabąszczać ich winnice? Niech się sami wezmą do roboty, a Pan Jezus im pomoże. Bardzo łatwo założyć ręce i rozkazać proboszczowi.
— Proboszczu, zrób to, czy tamto! Niema głupich. Teraz ja zakładam ręce i piję. Zróbcie to sami! Przysięgam na wszystkie świętości, że wściekną się, a ja nie ruszę palcem, nie wstanę z tego fotelu, choćby podpalili plebanję! Pijmy!
∗
∗ ∗ |
Ja rozkoszowałem się jednocześnie napitkiem i pijącymi i zadowolenie me zdwajało się. Widzieć i pić, to uczta lukulusowa, uczta królewska. Ale nie zaniedbywałem szklanki. Wszyscyśmy szli zgodnem tempem, nie było pośród nas opieszalców. I wiecie, państwo... któżby pomyślał? Gdyśmy stanęli u mety i zrobili rachunek, okazało się, że właśnie powolny Paillard wziął nas o kilka długości konia.
Gdy rosa piwnicy zwilżyła zlekka nasze gardła i skrzepiła siły animalne, dusze nasze rozwinęły korony, a twarze przybrały wyraz błogi.
Oparci o uszak otwartego okna, spoglądaliśmy rozrzewnieni na pola, owiane podmuchem wiosny, na czuby topoli ozłocone słońcem, rozbłyskujące jasnem listowiem, na roztocz doliny Jonny, od której dochodził łoskot kijanek praczek zajętych bielizną, a Chamaille, rozpogodzony zupełnie, mówił:
— O, jakże słodko żyć w tym kraju! Składam dzięki Bogu, iż pozwolił nam trzem tu się urodzić. Czyż jest na świecie coś rozkoszniejszego, weselszego, ponętniejszego, coś bardziej wzruszającego? Patrząc, czuje się łzy w oczach! Radbyś to zjeść...
połknąć!
Przytakiwaliśmy jego słowom, kiwając głowami. Nagle zaczął znów głosem twardszym:
— Ale po jakiegoż djabła ten sam Pan Bóg wpadł na nieszczęsny pomysł zapaskudzenia tego raju chłopami? Niewątpliwie miał rację... niewątpliwie wiedział co czyni. Ale jabym wolał myśleć, że się omylił, że palnął głupstwo, bo wówczas możnaby mych parafjan przepędzić stąd na cztery wiatry, gdzieś do kraju Inkasów, czy Turcji, wogóle na koniec świata, byle tu po nich ślad nie został.
Odparliśmy:
— Chamaille!
Tak zwany lud jest wszędzie jeden i ten sam, na całym świecie niema innego. Nie warto zamieniać jednych na drugich.
— Tak... tak... widzę — odrzekł proboszcz, % że nie na to ich Bóg stworzył, by przy mojej pomocy osiągnęli zbawienie, ale na to, abym przy ich pomocy odbył pokutę za grzechy na tej ziemi. Przyznajcie, drodzy przyjaciele, że niema podlejszego zawodu, niż urząd proboszcza na wsi, który w pocie czoła stara się, by w te łby baranie wpakować coś nie coś z prawd świętych. Daremnie ich poję słodkością ewangeliczną, daremnie ssają katechizm. Mleko, ledwo się znalazło w ustach, wychodzi zaraz nosem, te mordy ordynarne domagają się podlejszej, a bardziej chwytliwej strawy.
Mielą czas jakiś w gębie zdrowaśki, potem litanję, a wreszcie radzi, że mogą pobeczeć, śpiewają nieszpory i nowennę. I tyle!... ani jedno święte słowo nie wlazło im do czerepu. Są w dalszym ciągu pogańskim pomiotem i tyle! Ani w sercu, ani w brzuchu nie pozostało nic z całego nabożeństwa. Od całych już wieków, z lasów, pól i rzek wypędzamy duchy i boginki, daremnie tchem własnych piersi gasimy te szatańskie ogniska guseł, aby wśród ciemności świata tem jaśniej zabłysła i sama jedna się ukazała światłość prawdziwego Boga. Nie udało się dotąd wygubić tych utworów grzechu, tych plugawych przesądów, tego materjalizmu ducha. W każdej suchej wierzbie, w każdym czarnym kamieniu, ciągle siedzi nasienie szatana.
Ileżeśmy się namozolili, natłukli, nagromili, napalili, nakarczowali. Trzebaby przekopać chyba każdą piędź ziemi gallickiej, przewalić każdy kamień, stratować całą kochaną ojczyznę naszą, aby wypędzić djabła, który się jej usadowił w trzewiach. I to kto wie! Ta przeklęta natura wymyka nam się ciągle z rąk. Obcinasz jej łapy, wyrastają skrzydła. W miejsce jednego, zakatrupionego bożka, jawi się dziesięciu innych. Każdy bóg jest jednocześnie demonem dla tej hołoty. Wierzą w wilkołaki, w białe konie bez głowy, w czarnego koguta, w węże-ludzi, w krasnoludki i koszałki, w czarodziejskiego gęsiora... Powiedzcież mi... co ma u licha do roboty pośród tych wszystkich potworów, które się wymknęły z arki Noego, nadziemski, słodki mistrz, syn Marji i pobożnego cieśli?
Paillard odparł:
— Przyjacielu! Widzisz źdźbło w oku brata, a tramu we włamem nie baczysz! Nie ulega wątpliwości, że parafjanie twoi są głupcami. Ale proboszczu drogi, nie masz prawa ich krytykować, gdyż czynisz zupełnie to samo. Twoi święci warci tyle co ich krasnoludki i boginki. Nie dosyć ci było Boga w Trójcy, jednego w trzech osobach, nie dosyć Matki Bożej, napakowaleś do swego panteonu całą masę bożków mniejszych w spodniach i spódnicach, zastępując niemi bożki, powyrzucane z dawnych pogańskich kapliczek. I w dodatku, przysięgam na Boga, te nowe bożki nie sięgają do pasa dawnym.
Niewiadomo skąd się wzięły. Powyłaziły z ziemi, niby ślimaki, w dodatku wyglądają brzydko, czasem wprost okropnie. Brudne są, pokraczne, pokryte ranami i robactwem. Jeden trzyma pod pachą baranka zranionego, drugi ma dziurę w nodze, trzeci ma siekierę wbitą ostrzem w czaszkę, czwarty trzyma w rękach własną głowę, inny znów powiewa własną’ skórą, ściągniętą z grzbietu, niby brudną koszulę, którą chce dać do wyprania... By niedużo gadać, cóż powiesz, proboszczu, o twym własnym świętym, królującym w twym własnym kościele, o Szymonie Słupniku, który przez lat czterdzieści stal na jednej nodze na szczycie kolumny, niby czapla...
Chamaille zerwał się na równe nogi i wrzasnął:
— Dość tego! Mniejsza o innych świętych, nie mogę brać odpowiedzialności za cały kalendarz, ale, poganinie, nie tykaj mi Szymona! To mój święty, a ja jestem na swych własnych śmieciach. Przyjacielu, bądź uprzejmy!
— Więc dajmy mu pokój! Jestem twym gościem, to prawda, ale co powiesz naprzykład o księdzu Corbignym, który twierdzi, że posiada flaszkę mleka św. Teresy, albo o księdzu Cermizelles, który, cierpiąc razu pewnego na zatwardzenie, wziął lewatywę ze sproszkowanych relikwij i wody święconej.
— Co powiem? — zawołał proboszcz — Oto, że ty sam, który pokpiwasz sobie, uczyniłbyś niewątpliwie to samo, gdyby ci choroba do żywego dogryzła. Co do księdza Corbigny, muszę zresztą zauważyć, że jest to zakonnik, a te bestje konkurują z nami, świeckimi księżmi tak zaciekle, tak bardzo radziby nam odebrać wszelką klientelę, iż nie wahają się nieraz wprost handlować mlekiem archaniołów, śmietanką aniołów, lub masłem serafinów. Nie mów przy mnie o tych ludziach. Wiesz przecież, że proboszcz, a mnich, to jak pies i kot.
— Więc, przyjacielu drogi, nie wierzysz w relikwje?
— Nie wierzę w ich relikwje, a wierzę w swoję. Mam kość biodrową świętej Dionizji, która czyści urynę i naskórek ludzi pokrytych liszajem, mam kawałek obojczyka Św. Eutypjusza, który wypędza demony z brzucha owiec... Co? Śmiejesz się, niedowiarku? Więc nie wierzysz w nic? Zaślepiony człowieku! Posiadam dowody, dokumenty, pergaminy opatrzone pieczęciami! Wszystko to są rzeczy autentyczne... czekaj, pokażę ci zaraz!
— Nie wstawaj, nie wstawaj, przyjacielu! „Nie potrzebuję twych dokumentów... ty sam w nie nie wierzysz... Chamaille, poznaję to po twym nosie! Jakakolwiekby to była kość, zawsze jest kością, a człowiek, który ją ubóstwia, jest bałwochwalcą. Wszystko ma swe miejsce, a zmarli powinni leżeć spokojnie na cmentarzu. Ja wierzę w życie, wierzę, że jest jasny dzień, że piję, że logicznie rozumuję, że dwa razy dwa jest cztery, że ziemia to ciało niebieskie, wirujące w przestrzeni, wierzę w naszego Guy Coquilla i mogę recytować godzinami jego opowieści o obyczajach krajów naszych, dalej wierzę w książki, zawierające dorobek ducha ludzkiego w zakresie wiedzy, a nadewszystko wierzę w swą własną świadomość. Naturalnie wierzę również w to, co mówi i do wierzenia podaje Pismo święte i Kościół, albowiem wierzy w to każdy porządny i rozumny człowiek. Czyś zadowolony, drogi proboszczu?
— Nie, nie jestem zadowolony! — wrzasnął gromko proboszcz, teraz dopiero na serjo rozgniewany — Jesteś kalwinem, heretykiem, hugenotem, recytującym na pamięć Biblję, wyłamującym się z pod władzy Kościoła! Zaliczasz się do onego rodu żmij, które twierdzą, że obejdą się bez proboszczów!
Teraz Paillard wpadł w gniew nie na żarty. Zaprotestował gorąco i wyprosił sobie, by go nazywano protestantem. Oświadczył, że jest dobrym Francuzem i katolikiem w każdym calu, ale posiada zarazem wszystkie klepki w porządku i nie czuje się kaleką, ani na ciele, ani — umyśle. Widzi dobrze, w samo południe nie potrzebując brać okularów, a ma przytem odwagę nazywać durnia durniem. Co więcej, pozwoli sobie nazwać Chamailla głupcem potrójnym w jednej osobie, a mimo to oddaje cześć Bogu, którego odblaskiem jest jego własny rozum.
∗
∗ ∗ |
Zapadła cisza. Chamaille nic nie odpowiedział. Pili obaj pomrukując, oparci o stół, odwróceni do siebie plecami. Nie mogłem wytrzymać i wybuchnąłem głośnym śmiechem. Wówczas dopiero zauważyli, że przez cały czas nie wyrzekłem jednego słowa. Obserwowałem ich, słuchałem, chwytałem argumenty, naśladowałem ich miny, gesty, powtarzałem po cichu ich słowa, poruszając ustami jak królik gryzący kapustę. Tak, dopiero teraz sam spostrzegłem, żem milczał dotąd.
Obaj rzucili się ku mnie, pytając komu przyznaję rację. Odparłem:
— Przyznaję wam obu rację i jeszcze kilku innym, którzyby twierdzili coś wprost przeciwnego. Niema o czem gadać. Moi drodzy, chcąc się przekonać co się posiada, trzeba spisać na papierze wszystkie pozycje i dodać do siebie. Niech każdy zgłosi swe poglądy, a razem dadzą może prawdę. Prawda pokazuje wam figę, ile razy chcecie ją pochwycić, drwi sobie z was. Świat, moje dzieci, można wytłumaczyć na różne sposoby, bo każdy sposób oświetla go tylko z jednej strony. Wierzę we wszystkie wasze bożki, pogańskie i chrześcijańskie, oraz w dodatku w boga rozumu ludzkiego.
Na te słowa, zapomniawszy o sporze, rzucili się razem na mnie, twierdząc, że jestem cynikiem i ateuszem.
— Ateuszem, ja? Co wam się śni? — odparłem — Zapraszam do siebie wszystkich waszych bogów, waszego jedynego Boga, oraz wszystkie, tak zwane prawa natury! Zapraszam ochotnie! Niech przyjdą... przyjmę wszystkich gościnnie, mam dosyć miejsca... Pan Bóg podoba mi się ogromnie, a jego święci tak samo. Kocham ich, oddaję należne honory, uśmiecham się do nich... zapraszam na pogadankę. Prawdę powiedziawszy, jeden nie wystarcza mi, jestem łakomy, jedno bóstwo wydaje mi się czemś w rodzaju postu. Mam swoich świętych i święte, boginki, duchy powietrza, ziemi, drzew i wody, wierzę w rozum, wierzę również w szaleńców widzących prawdę, a ponadto w czarowników i czarownice. Z przyjemnością rozmyślam, jak to ziemia kręci się w przestrzeni, otoczona mgłami, i radbym ją wziąć w rękę, obejrzyć, przypatrzyć się cudnemu mechanizmowi zegara świata. A obok tego z zachwytem słucham owych świerszczy niebiańskich, owych krągłookich gwiazd i szukam po księżycu owego człowieka z naręczem chrustu, który tam jest podobno.
Wzruszacie ramionami? Wzywacie mnie do porządku? O tak, porządek to wielka rzecz, ale drogo kosztuje. Porządek, to nie znaczy, czynić to, co się chce, ale to, co czynić potrzeba. To znaczy wydłubać sobie jedno oko, by lepiej widzieć drugiem, to wyrąbać las, by przezeń przeprowadzić gościniec. Jakież to wygodne, ale jakie brzydkie jednocześnie! Jestem Gallijczyk starej daty, przeto wyznaję zasadę: mnóstwo władz, mnóstwo praw jako gwiazd na niebie, każdy brat, każdy swat, a każdy dla siebie! Wierz sobie, lub nie, a daj mi wierzyć, w co chcę! Czcijmy rozum, przyjaciele, nie tykając bogów. Kocham wszystkie i proszę was, jeśli macie więcej jeszcze, przynieście mi je w podarku. Nie dam sobie zabrać żadnego, chyba, żebym sam stracił doń serce skutkiem nadużycia mej łatwowierności.
Paillard i proboszcz patrzyli na mnie z politowaniem i spytali w jaki sposób odnajdę drogę przez ten cały chaos.
— Drogę? Nic łatwiejszego. Każda ścieżka jest dobra, znam wszystkie i przechadzam się wedle upodobania. Nie szukam zresztą gościńców, starczy mi droga polna przez las Chamoux do Vezelay. Pójdę ścieżyną kłusownika z zamkniętemi oczyma, a chociaż może ostatni stanę u celu, to przyniosę w torbie myśliwskiej sporo zwierzyny.
Tak... tak... wszystko jest na swojem miejscu poustawiane, skatalogowane... Pan Bóg w kościele, święci w kapliczkach, boginki w lasach, rozum we łbie. Wszystko się godzi wyśmienicie. Niema tam króla, despoty, ale republikańska forma rządu, zupełnie jak w Szwajcarji, wszystko to są sprzymierzone kantony. Są słabsze, są mocniejsze... ha, trudno. Czasem trzeba użyć słabego przeciw silnemu. Pan Bóg zaprawdę mocniejszy jest od boginek. Ale właśnie dlatego nie powinien ich uciskać. Myślę zresztą, że i Pan Bóg nie jest najmocniejszy z wszystkich, bo mocny zawsze znajdzie takiego, który go zdusi. Chwycił kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma... tak... tak! Nikt mnie nie odwiedzie od tego co myślę, mianowicie, iż ten największy Pan Bóg nie ukazał się nam jeszcze. Jest gdzieś bardzo daleko, bardzo wysoko, czy też nisko. To tak jak z naszym najmilościwszym Królem Jegomością. Widzimy jego ludzi, intendentów, poruczników (nawet za dużo), ale on sam siedzi gdzieś w Luwrze. Ten nasz Pan Bóg, do którego się modlimy, to coś jak pan Concini... Nie przerywaj mi, Chamaille!... Czekaj!... Powiem coś, co cię ułagodzi... Otóż... to coś niby nasz dobry książę de Nevers! (niech go Bóg błogosławi). Kocham go i czczę. Ale wszakże on siedzi cicho, gdy zaczyna gadać ów pan z Luwru! I dobrze robi... Tak sprawa się przedstawia!
— Tak się przedstawia, ale tak nie jest! — odparł Paillard — Niestety: wesoło myszy tańcują, gdy kota w domu nie czują! Od kiedy zmarł nasz Henryk i zaczęła rządzić dłoń, której przystoi kądziel, kądziołkują tam na dworze i bawią się bez przerwy, a tymczasem zgraje drabów dobrały się do śpichrzów i skarbca i trwonią złoto przeznaczone na rzecz państwa, dewastują arsenał będący pod strażą pana Sully’ego. Kiedyż przyjdzie mściciel i wypruje im z brzuchów to pożarte złoto?
Teraz rozmowa potoczyła się zgodnie i dotykała tematów, których lepiej nie notować tutaj. Ta piosenka nastroiła nas wszystkich na jeden ton. Zaintonowaliśmy też kilka warjantów o książętach w spódnicy, o obłudnikach w sutannie i fioletowych pantoflach, opasłych prałatach, śmierdzących, plugawych mnichach itp.
Muszę zaznaczyć, że Chamaille improwizował przecudnie na ten ostatni zwłaszcza temat. Tercet rozbrzmiewał wedle wszelkich zasad taktu i harmonji muzycznej, a do wyżyn prawdziwej sztuki wzniósł się, gdy weszła na program pieśń o fanatykach wszelkiego rodzaju, hugenotach, purytanach, bibljojadach, trutniach, którzy chcą miłość Boga wkuwać ludziom do głowy młotem, lub kijem w serce, tak jakby Bóg był poganiaczem osłów i nie znał innych sposobów prócz bata.
Kto chce gorzeć w piekle, niech się oddaje djabłu! Czyż trzeba jeszcze za życia dręczyć go i palić na stosie? Będzie miał u szatana dosyć gorąca! Dajcież nam święty spokój. Niech sobie każdy żyje we Francji, jak mu się żywnie podoba! Niema chyba tak złych ludzi jak chrześcijanie, chociaż Chrystus poświęcił się za wszystkich. A najgorsze to już dwie rzeczy: pycha i okrucieństwo! Podobne są do siebie, jak dwie krople wody.
Znużeni rozmową, zaintonowaliśmy na trzy głosy pieśń ku czci Bachusa, jedynego z bogów, który nie wywoływał nigdy sporów pomiędzy mną, Paillardem i proboszczem. Chamaille oświadczył nawet głośno, że woli tego bożka od przeklętych mnichów w rodzaju Lutra i Kalwina.
Jest to Bóg godny uznania i szacunku, bóg z dobrej rodziny, prawdziwy bóg francuski...
— Co mówię, drodzy moi! — zawołał — Nie tylko jest to bóg francuski, ale wprost chrześcijański. — Czyż bowiem pan nasz Jezus Chrystus nie bywa przedstawiany na niektórych obrazach w winnicy, gdzie tłoczy wino własnemi stopami? Pijmy tedy, drodzy przyjaciele, ku czci naszego Zbawiciela, Jezusa pogodnego, uśmiechniętego! Czyż nie z jego to łaski winorośl rodzi nam grona dające słodki sok ożywczy, który krzepi siły fizyczne i podnosi ducha?
∗
∗ ∗ |
Rozmowa doszła do wesołego momentu. Trącaliśmy się szklankami, pijąc za zdrowie Francji, wesołości, rozsądku itd. Nagle rumor się uczynił straszny na dole, potem zatętniły ciężkie kroki na schodach, następnie pomruki: Jezus! Józef... Najświętsza Panienko!... nakoniec ciężkie westchnienia, a wszystko to zwiastowało inwazję pani „Heloizy od proboszcza“, jak mianowano gospodynię Chamailla. Zwano ją też w skróceniu „proboszczycha“.
Długo dyszała, ocierała sobie czoło fartuchem, wreszcie wykrzyknęła:
— Księże proboszczu... na rany boskie!
— Cóż się stało? Gadaj!
— Idą... idą!...
— Gdzie idą? Na pole w procesji?...Niech sobie idą robić porządek z chrabąszczami. Nie chcę słyszeć o tem bydle!.
— Ale odgrażają się!
— Kpię sobie z tego! Cóż mi mogą zrobić? Czy doniosą biskupowi? Dobrze, nawet mi to na rękę!
— Ach, księże proboszczu! — westchnęła — Gdybyż to tylko o biskupa chodziło!
— Więc cóż takiego? Mów! — Idą w procesji po polach, czynią kabalistyczne ruchy, egzorcyzmy, jak to się mówi, i śpiewają: wyłaźcie szczury, wyłaźcie myszy, wyłaźcie chrabąszcze i idźcie do winnicy proboszcza, do piwnicy jego i do spichrza jego!
Słysząc to, Chamaille zerwał się na równe nogi.
— A to draby! Chrabąszcze i myszy do mojej winnicy,... szczury do mego spichrza... O... draby, draby! To mi dogodzili! Święty Szymonie Słupniku, weź w obronę wiernego proboszcza twego!
Próbowaliśmy go uspokoić, śmialiśmy się.
— Śmiejcie się! Śmiejcie! Na mojem miejscu nie śmialibyście się, niedowiarki! Oczywiście bardzo to łatwo śmiać się. Wam nie zagrażają myszy i chrabąszcze tych łajdaków... Ach, co za nieszczęście... Pomyśleć tylko: szczury w piwnicy... myszy i chrabąszcze w winnicy... Nie... nie... nie... to straszne!
— Od czegóż jesteś proboszczem? — powiedziałem — Czegóż się boisz? Urządź egzorcyzm przeciwny, odegzorcyzuj je od swego domu i ogrodu. Wszak umiesz to sto razy lepiej niż oni!...
— He... he... — bąknął — To niełatwa sprawa... djabeł nie śpi, a wiadomo cieszy się, mogąc dokuczyć osobie duchownej... O, drodzy moi przyjaciele... A to bandyci! Byłem tak dobry, tak im ufałem! Cóż pewnego na świecie? Sam Bóg tylko... Cóż mam czynić? Wpadłem w pułapkę, mają mnie w garści! Heloizo, biegnij i powiedz, by zaczekali... Przyjdę zaraz... przyjdę... nie mogę inaczej uczynić! Ale czekajcie: przyjdzie kryska na Matyska, a wówczas... pokażę ja wam... Tymczasem jednak... (fiat voluntas tua)... I oto muszę być ofiarą tych trzydziestu siedmiu specjalistów od spraw atmosferycznych. Ha... trudno, trzeba wypić ten puhar goryczy... wypiję go tedy!... Nie pierwszy i nie ostatni!
Wstał z fotelu, a myśmy spytali:
— Dokądże to idziesz?
— Na wyprawę krzyżową przeciw chrabąszczom!