Czandu/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czandu |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Tłocznia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa – Kraków – Lublin – Łódź – Poznań – Wilno – Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielka wojna 1914—1918 r., przywracając Polsce niepodległość, zapewniła Warszawie rozwój ogromny.
Już podczas tej wojny prasa europejska, omawiając przyszłość stolicy wskrzeszonego państwa zwracała uwagę, że jeżeli zakreślimy na karcie Europy koło promieniem, którego podstawą będzie Warszawa, a szczytem Nordkap, wówczas koło to obejmie całą Europę, sięgając na zachodzie Madrytu, na wschodzie niemal Permu, i zagarnie poza tem na południo-wschodzie Azję Mniejszą, na południu zaś część wybrzeży Afryki północnej.
Warszawa więc jest, pod względem geograficznym, ośrodkiem Europy i jako taka musi odegrać ważną rolę w przyszłości.
Tak przepowiadała prasa europejska i przepowiednia ta spełniła się w zupełności.
W Warszawie zbiegły się nici wszystkich interesów, łączących Europę z olbrzymim Wschodem. Warszawa jednak, jako znająca najlepiej — wskutek półtorawiekowej prawie niewoli, zmuszającej polskie siły żywotne do wyładowywania energji na polu handlu i przemysłu rosyjskiego i azjatyckiego — rynki wschodnie, stała się nietylko olbrzymią stacją tranzytową dla towarów i siedliskiem biur handlowych i przemysłowych całej Europy zachodniej, ale niejako zwierciadłem wklęsłem, w którem ześrodkowały się wszelkie zamysły polityczne, płynące ze wschodu na zachód lub odwrotnie.
Znaczenie to Warszawy zarysowało się zwłaszcza od chwili, gdy doszło do skutku dzieło, będące wynikiem logicznym idei, wyrosłej na gruncie traktatu wersalskiego przez utworzenie Ligi narodów, mianowicie od chwili, gdy stanęła Federacja ludów Europy.
Wprawdzie nie Polsce, lecz słonecznej Francji przypadł — zresztą zupełnie słusznie — zaszczyt posiadania w swych granicach stolicy Europy sfederowanej. W cichym Wersalu zasiadł areopag przedstawicieli ludów sprzymierzonych, niemniej Warszawa, stolica państwa, o które uderzały od wieków fale kultury innego świata, stała się całkiem naturalnie eksponentem tej kultury, tłumaczem jej wobec reszty narodów europejskich.
Dziś miasto-olbrzym, nowa Warszawa wchłonęła w siebie starą, z początku dwudziestego wieku, tak, że tylko dawne mapy i plany dawały o niej pojęcie. I nie dziw, bo stare dzielnice stanowiły już zaledwie cząstkę tego ogromnego ciała, które rozrosło się z nich na wszystkie strony w promieniu dziesiątków kilometrów, a przytem ulice i place podległy takim zmianom regulacyjnym, zastosowanym do potrzeb nowoczesnych, że wobec nich głośne burzenie starego Paryża przez Haussmana za Napoleona III możnaby nazwać igraszką. Ocalał jedynie sędziwy rynek Starego Miasta, były Zamek Królewski i gdzie niegdzie budowla historyczna, nie przeszkadzająca w przeprowadzeniu planu regulacyjnego. Były to jedyne nieme świadki wieków romantyzmu politycznego, w których przy wszelakich poczynaniach przeważało rozrzewnienie nad przeszłością, czułość dla dzieła ojców i praojców. Dziś nad wszystkiem górowały względy praktyczności, nad wszystko wybijał się cel ułatwienia, uprzyjemnienia życia.
Nowa, ogromna Warszawa, rozciągająca się częściowo i na gruzach starej, zbudowana zaś na podstawie astronomicznej, propagowanej już na początku dwudziestego wieku przez zasłużonego urbanistę francuskiego, Augustyna Reya, stała się dziś miastem pełnem światła, przenikającego wszędzie, pełnem przestrzeni, umajonej zielenią bulwarów i parków. Zagrażający jej swego czasu system potwornych drapaczów niebios, czyniących z niektórych miast amerykańskich ciemne, wilgotne wąwozy górskie, a być może potrzebny wówczas dla szybkiego załatwiania interesów handlowych i przemysłowych wobec niewystarczających środków komunikacji — mógł być tutaj w czas poniechany dzięki ogromnym postępom techniki na wszelkich polach działalności ludzkiej.
Wzdłuż ulic wyrosły przeważnie domy czteropiętrowe, dostosowane do charakteru otoczenia stylem i barwą, o ścianach jakby polerowanych, gładkich, łatwych do czyszczenia, oknach wielkich i o dachach płaskich, stanowiących platformy dla samolotów, używanych powszechnie.
Dzięki specjalnym instalacjom termicznym i przyrządom, ułatwiającym spływanie wody, dachy te, napozór niepraktyczne w kraju zim nieraz bardzo śnieżnych, przyjęły się łatwo ze względu na ogromną wygodę żeglugi powietrznej.
Co jednak w nowem mieście uderzało najbardziej, to przezroczystość atmosfery, brak dymu i sadzy, brak tak charakterystycznych w dawnych budowlach kominów.
Bo też wiek węgla kamiennego i drzewa, jako opału, minął bezpowrotnie. Wszechwładnie zapanowała elektryczność, dostarczająca ciepła, siły poruszającej w zakładach przemysłowych, roznosząc wymianę myśli i obrazy zdarzeń po świecie całym, a źródłem jej stał się nie węgiel czarny, cuchnący, dymiący, ciężką pracą dobywany z głębin ziemi, lecz węgiel biały — woda.
Wyzyskanie nareszcie praktyczne ogromnej siły przypływów i odpływów mórz i oceanów, tudzież wodospadów i potoków górskich, dostarczało aż nadto prądu elektrycznego dla rozgrzania wszystkich domów, puszczenia w ruch wszystkich kolei i warsztatów świata.
Wprawdzie wskutek intensywnego wyzyskiwania tej siły przyrody przestały istnieć przepiękne widoki Szafuzy, Giessbachu, Staubachu, Tivoli, Feveroery, Imatry, Niagary, Juansectlanu, Wiktorji, Iguassu i t. d., tak zachwycające romantycznych przodków, cóż jednak znaczyła ta strata niematerjalna wobec korzyści materjalnych, wobec ulżenia pracy ludzkiej, ułatwienia życia człowiekowi, zniknięcia tych krążących dniem i nocą po wszystkich torach kolejowych pociągów z węglem, brudnych, zanieczyszczających wszystkie kraje i pochłaniających niepotrzebnie tyle miejsca i trudu?
Z politowaniem i grozą wspominano teraz o tych niewolnikach podziemi, skazanych na brudną, ciężką pracę przy mdłych światełkach lamp górniczych i wciąż narażonych na niebezpieczne choroby lub na wybuchy gazu piorunującego.
Wszak rzesze te, pracujące w tak ciężkich warunkach, najczęściej wybuchały niezadowoleniem słusznem i stawały się przyczyną przewlekłych zastojów w przemyśle i normalnym postępie świata, porzucając ponure podziemia.
Dziś zdumiewano się poprostu, jak takie stosunki istnieć mogły, mówiono o nich, jak w wieku dwudziestym o czasach niewolnictwa.
Coprawda, nie przestała istnieć potrzeba dobywania z łona ziemi jej bogactw, ale olbrzymie postępy techniki ułatwiły niezmiernie pracę ludzką. Woda i wytwarzana przez nią elektryczność zmywały lub wysysały z ziemi siłą potężną jej skarby.
I to jednak już tylko w t. zw. odkrywkach, bo od czasu wynalezienia wyrobu, drogą syntezy, złota, srebra i kilku innych metali, uważanych jeszcze w wieku dwudziestym za pierwiastki — zagłębianie się w skorupę ziemską — przy pomocy kosztownych przyrządów na setki metrów i kopanie tam szybów kilometrowych nie opłacało się wcale.
A jeżeli w wiekach ubiegłych maszyna wypierała stopniowo pracę ręczną, to teraz maszyny robiły niemal wszystko z tą tylko różnicą, że człowiek stał się teraz panem maszyny, gdy przedtem był jej niewolnikiem.
Pod tym względem selekcja sił robotniczych, oparta na ścisłych badaniach naukowych, których owocem były metody, umożliwiające dokładne określenie uzdolnienia każdego indywiduum, wydała rezultaty nadzwyczajne. Rytm pracy ludzkiej nie potrzebował już pędzić za rytmem maszyn. Właściwi ludzie znaleźli się na właściwych miejscach. Praca stała się przyjemnością, zamiast być ciężarem dla człowieka.
Jeżeli już mowa o pracy brudnej i ciężkiej, to w nowych miastach przestało też być zagadnieniem trapiącem: czyszczenie ulic i utrzymywanie w porządku domów. Pneumatyczne wsysacze nieczystości i kurzu, używane w dwudziestym wieku tylko w wielkich hotelach i zamożnych domach, oswobadzały teraz codziennie ze skrupulatną dokładnością ulice i place ze wszelkich brudów, wpychając pył zebrany do rur podziemnych, skąd dostawał się, pędzony przez prąd powietrza, do palenisk elektrycznych, zamieniających go w popiół. I w tym jednak procesie palenia uniknięto wytwarzania dymu przez zastosowanie wchłaniaczów sadzy i gazów. Tak samo udoskonalony system kanalizacji oswobadzał domy z nieczystości i śmieci, automatycznie dzielił je na części stałe i płynne, odkażał lub palił, wytwarzając nawozy sztuczne, choć pod tym względem azot, otrzymywany z powietrza na ogromną skalę, czynił zadość potrzebom rolnictwa.
Jeżeli wszakże z jednej strony elektryczność spełniała funkcje tak rozliczne w mieście nowoczesnem, to z drugiej — przestała być w każdym razie jedynem źródłem światła.
Wyręczały ją pod tym względem promienie słoneczne, chwytane w odpowiednio urządzone przewodniki, rozprowadzone po kuli ziemskiej tak, że gdy na jednej połowie ziemi panowała noc, to światło dzienne spływało na nią z drugiej półkuli, tryskając ożywczemi promieniami ze szczytów latarni ulicznych lub lamp pokojowych, regulowane co do natężenia przez barwne filtry kryształowe. Zakłady zaś, chwytające promienie słoneczne, budowano na szczytach górskich, aby dać konsumentom czyste światło górskie, obfitujące w promienie ultrafioletowe, tak zbawcze przy niektórych cierpieniach organizmu ludzkiego.
Ale właśnie te promienie ultrafioletowe i cieplne promienie czerwone stały się przedmiotem sporu zaciętego pomiędzy zwolennikami nowego światła a elektryczności. Pierwsi radowali się z triumfu wiedzy ludzkiej, drudzy zaś nazywali inowację szkodliwem pogwałceniem praw natury, domagających się nocnego odpoczynku dla organizmu po dziennem natężeniu światła, i przekładali sztuczne światło elektryczne, jako mniej męczące. Takie jednak spory nie powstrzymują postępu świata. Wszak po wynalezieniu piorunochronów przez Franklina twierdzono, że piorunochrony sprowadzają pioruny; po wynalezieniu piór stalowych ludzie, piszący piórami gęsiemi, przepowiadali najgorsze następstwa dla zdrowia śmiałkom, hołdującym nowemu wynalazkowi; po wynalezieniu gazu oświetlającego mnóstwo amatorów urządzeń odwiecznych wolało jeszcze świeczki łojowe i lampy olejne, a po wynalezieniu oświetlenia elektrycznego — lampy gazowe. Trudno! Bez konserwatystów nie odczuwalibyśmy całej doniosłości postępu.
Z rozwojem olbrzymim miasta szedł w parze, a nawet wyprzedzał go i umożliwiał, rozwój komunikacji. Chodniki ruchome, podziemne koleje elektryczne i pneumatyczne, samoloty i samochody, dostępne dla każdego i dogodne ze względu na niezmiernie lekkie a potężne akumulatory, o których Edison już marzył, ułatwiały szybkie połączenia pomiędzy najodleglejszemi dzielnicami. O koniach, jako środku lokomocji, zapomniano. Piękne te zwierzęta stały się raczej ornamentem życia, środkiem do rozrywki zdrowej i atrybucją sportsmanów, wyścigi bowiem konne nie przestały przyciągać ludzi, pragnących emocji. Oczywiście i w rolnictwie rola konia i wołu skończyła się prawie zupełnie, przynajmniej w cywilizowanej Europie i Ameryce, wobec gospodarstw bezinwentarzowych, powszechnego zastosowania traktorów elektrycznych do pługów, bron, żniwiarek i t. p., to też, aby zwierzęta nie pożarły ludzi, powstrzymano sztucznie reprodukcję inwentarza żywego tak, że zaspakajał tylko potrzeby sportu i aprowizacyjne.
Zyskała też na tem czystość miasta tak wielkiego, ruchliwego i różnojęzycznego, jak Warszawa. Różnojęzycznego i niezmiernie barwnego z tego względu, że starcie się dwu kultur: zachodniej i wschodniej tu, w tym ośrodku odwiecznego terenu starcia, wycisnęło na niem, wskutek nowego politycznego ustosunkowania się świata, piętno wybitne.
Federacja Europy stała się, jak już wspomnieliśmy, faktem. Ludy europejskie zrozumiały bowiem nareszcie, że inaczej Europa musi dojść do zupełnego rozstroju politycznego i gospodarczego. Bo te dwie sprawy stały w tak ścisłym związku, że jedna wchłaniała wprost drugą.
Od czasu wielkiej wojny światowej 1914—18 roku przestano myśleć o podbojach politycznych, pozostały jednak dążenia do podbojów ekonomicznych, dążenia te zaś zakończyły się już niejednokrotnie walkami krwawemi i rujnującemi. Wskutek tego wyczerpywania się perjodycznego sił twórczych ludów europejskich w walkach o podboje ekonomiczne, wpływ ekonomiczny Ameryki anglo-saskiej, żyjącej obecnie życiem zupełnie odrębnem, ale nie przestającej rozwijać się bez przerwy — stawał się coraz groźniejszy. Podzielona na państwa sobie wrogie, Europa musiała albo zjadać się nawzajem, marnieć, wegetować i być wasalem ubogim Ameryki, albo też zjednoczyć się w dążeniach i celach dla dobra społeczeństw swoich i przeciwstawić federacji wolnych ludów Ameryki federację ludów europejskich.
W pracy nad doprowadzeniem do urzeczywistnienia tego dzieła niemałą rolę odegrał Adam Znicz, jako jeden z delegatów Polski w Lidze Narodów.
Światły umysł jego, obejmujący wielkie widnokręgi, przy wrodzonej Polakom miękkości i łagodności charakteru, tudzież przy dążności do działań pojednawczych, tworzenia związków, opartych na dobrowolnej ugodzie wzajemnej, co się tak wybitnie odzwierciedliło w dziejach tego narodu — zrozumiał niebezpieczeństwo.
To też był jednym z najgorliwszych rzeczników federacji, a gdy te usiłowania jego i podobnych mu europejskich mężów stanu odniosły, pomimo upartego oporu Rzeszy niemieckiej, zwycięstwo ostateczne, wówczas stał się jednym z najpopularniejszych mężów w Polsce.
Lecz wzrok duszy jego sięgał jeszcze dalej.
Widział, że choć Europa dzięki federacji ma zapewniony spokój wewnętrzny i niezależność gospodarczą, choć ludy jej żyją teraz w pełni dostatku materjalnego i beztroski, to jednak właśnie beztroska ta i radość życia zasłania im widok innego, bliższego niebezpieczeństwa, na które narażona jest Europa, a przedewszystkiem jego kraj rodzinny.
Niebezpieczeństwem tem była nawała wschodnia.
Aby zrozumieć obawy Znicza, należy rzucić jeszcze okiem na stosunki społeczne, które wytworzyły się w ciągu ostatniego wieku na ziemi.
Świat stanął wobec zagadnienia, tworzącego czworokąt, którego kąty przedstawiały cztery kierunki sprzeczne. Kwintesencję indywidualizmu — anarchję i kwintesencję socjalizmu — komunizm, stojące naprzeciwko siebie tak, jak z drugiej strony stanęły: kapitał, nie w znaczeniu jednak marksowskiem, lecz jako symbol sił twórczych i potęgi umysłu, oraz praca, jako czynnik odtwórczy, wykonawczy.
Wprawdzie oba pierwsze kierunki uzasadniały uporczywie istnienie swe potrzebą obrony pracy przed kapitałem, panowanie jednak bolszewizmu w Rosji wykazało całą bezpodstawność tego twierdzenia, niosąc za sobą terror okrutny, niesłychany w dziejach świata, przelewając morze krwi i niszcząc razem z kapitałem także pracę, a nawet chęć do niej, rozleniwiając tłumy i zastępując współzawodnictwo twórcze tępym etatyzmem i martwą literą dekretów.
Dekretami jednak, opartemi na bagnetach i na mieczu katowskim, nie buduje się świata. Rosja więc stała się wielkiem, strasznem cmentarzyskiem nietylko ludzi, ale wszelkiej pracy ludzkiej.
Pomimo to bolszewizm, jako schlebiający najgorszym instynktom człowieka-zwierzęcia i podniecający straszliwe apetyty motłochu, przewalił się falą czerwoną po Europie. I dopiero, gdy ludy europejskie odczuły na własnej skórze grozę zagłady kultury i cywilizacji, wytworzonych przez długie wieki ewolucji — nastąpiło otrzeźwienie; kapitał i praca, w znaczeniu powyżej podanem, zetknęły się, zbliżając się stopniowo ku sobie drogą kooperacji, na przekątnej czworoboku i zagrodziły drogę czynnikom zguby.
Na tej podstawie wyrósł w Europie nowy gmach działalności ludzkiej. Zaczął się okres pracy pokojowej, opartej na współdzielczości w najszerszym zakresie, poszanowaniu współzawodnictwa, jako bodźca do czynu i udoskonalenia produkcji, wreszcie na rehabilitacji własności indywidualnej, a namiętne hasło Brissota: „La propriété c‘est le vol“ — przestało, po krwawych eksperymentach bolszewizmu, hipnotyzować nawet doktrynerów. Zaczął się okres, ustalony ostatecznie przez Federację europejską.
Już teraz myślano tylko o jak największem uproszczeniu pracy, o zdobywaniu dla człowieka jak największej sumy zadowolenia materjalnego.
Olbrzymie postępy techniki i ścisłe, naukowe badanie zdolności ludzkich ułatwiły to zadanie.
Dobrobyt stał się powszechny, beztroska o los obejmowała coraz szersze masy. Ale uporczywe to dążenie do zapewnienia wszystkim dobrobytu materjalnego, stawiania ponad wszystko względów praktyczności wywołało w ludziach chęć jak najdłuższego utrzymania tego stanu rzeczy.
Zadanie to było trudne, liczba bowiem ludzi zwiększała się coraz bardziej, i groziła możliwość niezaspokojenia prawa wszystkich do beztroski i dobrobytu. Toć już na początku dwudziestego wieku geograf angielski, prof. uniwersytetu londyńskiego, J. W. Gregory obliczał, że w r. 2050-ym ziemia nasza osiągnie maximum ludności, jaką wyżywić będzie mogła, w roku zaś 3000-ym ludność ziemi dosięgnie 700 miljardów, t. j. liczby niemożliwej do wyżywienia, choćby całą planetę naszą od bieguna do bieguna zamienić w jeden ogród kwitnący. Pomimo wszelkich reform społecznych, pomimo olbrzymich postępów wiedzy zaczynano stwierdzać, że niesposób tylko tą drogą zapobiec istnieniu proletarjatu.
Niemałą tu rolę odgrywały dwa czynniki: z jednej strony postępy na polu przedłużania życia ludzkiego, zwalczania choroby starości, wskutek czego liczba ludzi, cieszących się pomimo wieku kalendarzowego pełnią sił żywotnych, wzrastała ciągle, z drugiej zaś strony nauka Galtona osiągnęła wyniki wspaniałe. Rozwój eugenizmu stał się troską wszystkich rządów. Rodziły się pokolenia zdrowe, uzdolnione do życia pełnego, bez ułomności.
Swego czasu Dühring dowodził, że w miarę zwiększania się ludności, zwiększa się też jej zdolność do wyżywienia się, a Doubleday i Sadler twierdzili, że rozrodczość zmniejsza się, im lepiej odżywia się człowiek. Carey i Spencer byli zdania, że ludzie tem mniej się rozmnażają, im więcej rozwijają się duchowo; według zaś niektórych teoretyków socjalizmu, jak Fourier, lepsza organizacja społeczeństwa dostarczy też wszystkich potrzebnych środków istnienia.
Rzeczywistość obaliła te rozumowania. Możność utrzymania organizmu ludzkiego w długotrwałym, jeżeli nie wiecznym stanie młodości i zdrowia, wzmogła rozrodczość ludzi. Wywołało to zazdrość o dobrobyt własny, obawę o jego utracenie. Naturalnym więc biegiem rzeczy przystąpiono do ograniczenia liczby narodzin.
System posiadania jednego tylko lub co najwyżej dwojga dzieci dotarł z miast do wiosek; propaganda Ligi Malthusa zwyciężyła we wszystkich krajach Europy. Ludność krajów europejskich utrzymywała się na poziomie stałym, pozwalającym żywić nadzieję, że zbudowany z takim trudem gmach dobrobytu powszechnego przetrwa już wieki.
I oto na tem tle zarysował się zatarg Europy z olbrzymim Wschodem.
Tam nie dotarły jeszcze, za wyjątkiem kresowej, wyspiarskiej Japonji, nowe idee społeczne. Olbrzymie masy kontynentu azjatyckiego, przetrawiające wciąż cywilizację swą z przed tysiącoleci, skamieniały w niej, jak wciąż jednakowy w perspektywie wieków styl garnka chińskiego lub budowli chińskiej, gardziły pomysłami „białych djabłów“. Ustrój umysłowy tych mas, napozór pokornych i dających poniewierać sobą, pozostawał wciąż zagadką dla socjologów i psychologów europejskich.
Nawet usiłowania publicystów-reformatorów z XIX i XX wieku, jak Czang-szi-tung, Kang-ju-waj lub Liang-ki-czao, nie przetrwały długo. Skierowana chwilowo na tory cywilizacji aryjskiej, dusza rasy mongolskiej cofnęła się znów, skurczyła, jak ślimak w swej skorupie.
Wprawdzie zdobycze techniki święciły i tam triumfy, i nie było już miasta w Chinach, Tybecie, Mongolji lub Turkiestanie, w którem nie osiedliliby się przedstawiciele rasy białej, a rozwój lotnictwa pozwalał docierać do najbardziej tajemniczych dolin i wąwozów Tienszanu, Ałtaju, Karakorumu albo Himalajów, niemniej olbrzymie mrowie azjatyckie kroczyło własnemi, niezrozumiałemi dla Europejczyka torami i, pomimo przerastającej pojęcia europejskie nędzy, pomimo panującego wciąż jeszcze haniebnego dla Europejczyka handlu „mui-tsaj“[1] — mnożyło się w dalszym ciągu bez miary, nie chcąc słyszeć o neomaltuzjanizmie.
I zaczął wreszcie przelewać się coraz większym strumieniem poza brzegi tej czary azjatyckiej nadmiar jej ludności.
Ale Ameryka zamknęła przed nim już dawno hermetycznie podwoje swego lądu. Za przykładem tym poszła też Australja. Indje holenderskie poniewczasie spostrzegły niebezpieczeństwo, gdyż zalała je już fala Mongołów. W każdym razie i one zdecydowały się na krok stanowczy. Co zaś tyczy się t. zw. Indyj Wschodnich, tworzących obecnie także federację państw wolnych, to ogromna ich ludność, przedsiębiorcza i natarczywa sama, nie dopuszczała do inwazji mongolskiej. Pozostawała zatem tylko niezmierna granica północna i zachodnia. Tam to parła, przyciągana dobrobytem i wolnem miejscem, inwazja mongolska. Najpierw południowe krańce Syberji, a potem wschód Rosji europejskiej ujrzały coraz liczniejsze zastępy tych potulnych, gotowych do wszelkich usług, począwszy od niańczenia dzieci, a skończywszy na zimnem morderstwie — wykonywanych z jednakową skrupulatnością i sumiennością — cicho stąpających i usuwających się każdemu z drogi, kosookich, żółtolicych przybyszów.
Beztroskie, syte, posiadające teraz zawsze środki na opłacenie swych przyjemności, masy europejskie wyręczały się chętnie w wielu zajęciach, czy to domowych, czy też gospodarskich, zabawnemi dla nich, posłusznemi, jak marjonetki, postaciami, uważając je za nieszkodliwe, bowiem obce, których, jako nieobywateli Polski i Federacji europejskiej, pozbyć się łatwo. Masom tym dogadzało wysługiwanie się obcymi przybyszami, brakło zaś zmysłu wstrętu rasowego, tak właściwego rasie anglo-saskiej.
Najście więc Mongołów, ciche, przeciskające się wszystkiemi najwęższemi szczelinami granic, trwało bez przerwy.
Znalazły się wszakże umysły spostrzegawcze, które, badając stopniowy wzrost zjawiska, dostrzegły wkońcu niebezpieczeństwo i zatrąbiły na alarm.
Śród pierwszych, którzy to uczynili, był Adam Znicz.
I całkiem naturalnie.
Bo jeżeli nawet na olbrzymich przestrzeniach państw napoły mongolskich, utworzonych na miejscu byłego imperjum rosyjskiego, zaniepokojono się tem zjawiskiem, to cóż mówić o Polsce, a zwłaszcza o jej stolicy, stanowiącej dziś olbrzymie wrota do Europy zachodniej?
Tu, w tem mieście-olbrzymie, powstała już na prawym brzegu Wisły, w miejscu, gdzie jeszcze w dwudziestym wieku ciągnęły się lasy Miłosny, cała dzielnica mongolska.
I jak niegdyś turyści, zwiedzający San Francisco, zaglądali obowiązkowo do dzielnicy, zwanej „Miastem chińskiem“ (China Town), tak teraz Warszawa dawała im tę samą sposobność, ale w daleko szerszym zakresie. W warszawskiem „Mieście azjatyckiem“ rozsiadły się teatry i restauracje nietylko chińskie, ale także koreańskie, tybetańskie, syjamskie i anamickie. Na każdym kroku zwracały tu uwagę dziwaczne szyldy, barwne wystawy sklepowe, słupy uliczne z powiewającemi na nich w dni świąteczne papierowemi smokami, ptakami i flagami. I nieraz zamigotał w oczach przechodnia z głębi świątyni o dachach kanciastych i zakrzywionych złocony posąg Buddy, a w nozdrza wpadała woń przenikliwa wonnych pałeczek drewnianych, tlących się przed ołtarzykami domowemi Azjatów.
Z dzielnicy tej wylegały codziennie na Warszawę tysiące kosookich postaci, śpiesząc bądź na usługi do białych, nie znających już dawnej patrjarchalnej służby domowej, bądź to na handel domokrążny lub do zajęć najrozmaitszych, stanowiących niejako odpadki pracy, na których podniesienie nie chciał się trudzić beztroski, syty Europejczyk, szczególnie zaś lekkomyślny i wesoły Polak.
Doszło do tego, że mnogość Azjatów wycisnęła na Warszawie piętno specyficzne, jak niegdyś mnogość Żydów chałatowych na jej dzielnicach żydowskich.
Ale Żydzi zeuropeizowali się już zupełnie.
Gdy federacja państw sama zajęła się regulowaniem handlu i przemysłu, a ruch spółdzielczy objął wszystkie warstwy społeczeństwa, gdy wreszcie złoto przestało być miernikiem wartości — skończyła się rola Żydów.
Stopniowo natomiast, choć tłumiona energicznie i z niesłychaną zręcznością przez wpływy tajemnicze, na gruncie europejskim wyrastała kwestja mongolska.
Przenikliwy umysł Znicza widział to wyraźnie i dzięki niezmordowanym badaniom osiągnął wyniki nadspodziewane:
Zdobył przeświadczenie, że poza najazdem pokojowym kryje się też — najazd zbrojny.
Z chwilą tą nie wahał się już dłużej i wystąpił w parlamencie europejskim, wskazując na „Żółte niebezpieczeństwo“.
Ci jednak, którym to było potrzebne, przypomnieli sobie wówczas, że już w dziewiętnastym wieku niektórzy politycy, a śród nich zarozumiały cesarz Niemiec Wilhelm II, potrząsali tym straszakiem, ale wywołali tylko śmiech i drwiny z siebie. Prasa nawet wyszukała w archiwach rysunek, przedstawiający rzekome to niebezpieczeństwo, a wykonany ręką zarozumiałego monarchy.
I echo tego śmiechu z przed dwustu prawie lat przylgnęło narazie do Znicza. Altruizm, podsycany przez błogie uczucie dobrobytu, po tylu wiekach krwawych wojen i niedostatku nie mógł darować temu „nacjonaliście“ nowego typu zakłócenia beztroski Europy.
Lecz Znicz nie dał się zbić z tropu. Musiały wkońcu przemówić dokumenty, które zebrał, a których wciąż mu przybywało, znalazł bowiem jednostki również zastanawiające się nad niebezpiecznem zjawiskiem i badające je w cichości z zamiłowaniem szperaczów, ale — jak się często zdarza — zbyt bojaźliwe, wobec groźnych wpływów, które odczuwały i do których źródła dotarły, aby zebrane materjały przedstawić bezpośrednio ogółowi.
Zasilany przez nie, Znicz mógł zadawać razy coraz skuteczniejsze zbijającym jego argumenty przeciwnikom, mógł druzgotać ich altruizm i optymizm.
Walka jednak była ciężka, gdyż wciąż jeszcze odgrywał w niej rolę i ten wzgląd, że Europa, zwłaszcza zachodnia, przywykła niedowierzać ostrzeżeniom, płynącym z Polski, choć tyle już razy na własnej skórze odczuła skutki tego niedowiarstwa. Im dalej na zachód, z tem większą obojętnością przyjmowano już od wieków te głosy ostrzegawcze narodu, który wzrokiem i słuchem, wyostrzonym przez długoletnią niewolę, widział i rozumiał to, czego widzieć i rozumieć nie chciały szczęśliwsze od niego narody Zachodu.
Przyczyniła się niewątpliwie do tego prasa, będąca wówczas na usługach polityki różnych rządów i nazwana, dzięki wpływowi, wywieranemu na masy, czwartem mocarstwem.
Wprawdzie wpływ ten upadał stopniowo, i już w dwudziestym wieku można było zauważyć, że w krajach o wysokiej kulturze politycznej nie dzienniki kierowały opinją publiczną, lecz przeciwnie raczej opinja kierowała prasą — jednakże prasa nie utraciła znaczenia, jako informator i szperacz dziejowy.
Wygląd dzienników zmienił się zupełnie. Gdy w dwudziestym jeszcze wieku obrazki były w nich dodatkiem, a obszerne rozważania spraw politycznych i społecznych — treścią, obecnie, dzięki olbrzymiemu postępowi iskrowego przesyłania nietylko rozmów, lecz i obrazów z życia, lwią część dzienników zajmowały obrazki z chwili bieżącej, podawane z dnia na dzień, jak poprzednio depesze, szczupły zaś, w porównaniu do dawnych dzienników, tekst wypełniały komentarze, informacje i dział rozrywkowy.
Ale i krótkie, niewinne napozór uwagi mogą być niebezpieczne.
Gdy zaś nawet ze strony dzienników najbardziej czytanych przez masy, ze względu na bezbrzeżną płytkość i dobór obrazków sensacyjnych, dzienników, unikających zwykle wszelkich spraw politycznych, aby zadosyćuczynić pożądaniu kwietyzmu ze strony czytelników, posypały się ukryte strzały pod adresem propagatora nowej walki — Znicz odczuł już zupełnie wyraźnie działanie wpływów, usiłujących za wszelką cenę zbagatelizować jego agitację.
Ale i te knowania przyczyniły się tylko do umocnienia w nim poczucia słuszności, i oto pewnego dnia wystąpił znów przed parlamentem wersalskim, ale tym razem już z nagłym wnioskiem konkretnym, żądając zupełnego zamknięcia sfederowanej Europy przed najściem Azjatów, a nawet usunięcia z jej granic tych, którzy ostatniemi czasy napłynęli zbyt gromadnie pod różnemi pozorami.
Oczywiście, znów powstała ogromna wrzawa śród pacyfistów i altruistów, a rozważny parlament Europy, pojmując całą doniosłość wniosku posła warszawskiego, odesłał go do komisji dla bliższego zbadania, odrzucając jego nagłość.
I tem niezrażony Znicz czekał cierpliwie, pewny swego, choć coraz częściej otrzymywał różnemi drogami najpierw rady i ostrzeżenia rzekomo przyjacielskie, a następnie wprost już groźby.
Cierpliwość ta wszakże nie była wystawiona na zbyt długą próbę, albowiem na parę zaledwie dni przed obchodem „Cudu nad Wisłą“ ajenci posła dostarczyli mu ów dokument niezmiernie ważny, o którym wspomnieliśmy w pierwszym rozdziale, a który musiał wpłynąć rozstrzygająco na losy wniosku o zamknięciu granic Europy dla Azjatów.
Tak stały sprawy, gdy, powróciwszy z obchodu, Znicz stwierdził wtargnięcie niepożądanych gości do swego mieszkania.