<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Czandu
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków – Lublin – Łódź – Poznań – Wilno – Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STEFAN BARSZCZEWSKI
CZANDU
POWIEŚĆ Z XXII WIEKU



NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE
TŁOCZNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO.  WARSZAWA.
SKŁADY GŁÓWNE:
„The Polish Book Importing Co.,  Inc”  —  New-York
„Księgarnia Polaka na Śląsku. Sp. Akc.” — Katowice
1925






ROZDZIAŁ I.
PAMIĘTNA ROCZNICA.

Śród burzliwych oklasków wstąpił na estradę olbrzymiej hali i mówił głosem, jak spiż, dźwięcznym i donośnym:
— Półtora wieku mija dzisiaj od „Cudu nad Wisłą“. Tak nazwali, jak wiecie, przodkowie nasi ową chwilę pamiętną, gdy wysiłek całego narodu, przy pomocy szlachetnych synów Francji, odparł od murów stolicy naszej nawałę hord bolszewickich. Tak, stał się cud, bo zdawało się, że już niema dla nas ratunku. Biedne, zmęczone wojsko nasze cofało się pod naporem ciżby, której groziły kule bataljonów mongolskich, ustawionych na jej tyłach, a nie znających miłosierdzia dla ludzi, na których mordowanie, w razie oporu władzy bolszewickiej, sprowadzili je z głębi Azji, jako najmitów, semiccy przedstawiciele tej władzy. Zdawało się, że niema ratunku. Żołdacy moskiewscy wtargnęli już do lasów, wznoszących się wówczas na miejscu, gdzie dziś rozpościera się dzielnica grodu naszego, Miłosna, gdy oto od południo-zachodu, a następnie i od północo-zachodu uderzyły na najeźdźców te same wojska nasze, które dnia poprzedniego cofały się jeszcze...
Serce Warszawy drgnęło...
Całe miasto zamieniło się w obóz, i szły na front nieprzerwane szeregi żołnierzy, z dnia na dzień wyćwiczonych. I widziano kobiety w szarych mundurach żołnierskich, i wyrostków kilkunastoletnich obok starców sędziwych, i kapłanów, walczących i ginących w okopach...
Zaiste, zazdrościć możemy tym, którzy te wielkie chwile przeżywali, gorączkowym wzrokiem patrzyli na ten cud, na zmartwychwstającą ojczyznę naszą...
A gdy tak mówił, głęboka cisza zaległa halę ogromną. I płynęły słowa spiżowe w przestwór. A nie zatrzymywały ich mury, śród których padały bezpośrednio z ust mówcy.
Słyszano je również w Krakowie, we Lwowie, w Poznaniu, w Gdańsku, w Wilnie, słowem, wszędzie, gdzie mowa polska rozbrzmiewa, słyszano je jednocześnie, tak samo wyraźnie i donośnie.
Więcej jeszcze, widziano postać mówcy żywą, w barwach naturalnych, odbitą na ekranach, bo telekinematograf przenosił nietylko dźwięki, lecz i obrazy na odległość dowolną.
A gdy w salach tych, o setki kilometrów odległych od Warszawy, bito mówcy oklaski, grzmot ich rozlegał się tak samo wyraźnie i w hali, w której przemawiał bezpośrednio do współobywateli.
— Dziś — ciągnął — gdy z oddalenia półtora wieku spoglądamy na te czyny ofiarne, gdy przypominamy sobie warunki, śród których ci ludzie działali, to, zaprawdę, serca nasze wypełnia po brzegi, rozsadza, jedno uczucie: podziwu i czci dla tych bohaterów wolności.
— Bo przypomnijmy sobie my, ludzie pewni jutra, syci, odziani zawsze dostatnio, nie znający dolegliwości sędziwego wieku, zimna, głodu i braku pracy, my, którym chmury nie zasłaniają promieni słonecznych, a widmo chorób strasznych, dziesiątkujących ludzkość w owe czasy, nie staje przed oczyma, my wreszcie, członkowie Federacji ludów Europy — przypomnijmy sobie — powtarzam — jak przodkowie nasi walczyli: O chłodzie i głodzie, w łachmanach, bez widoku jakiejkolwiek nagrody lub przynajmniej zabezpieczenia bytu, szli w ogień weseli i chętni z zapałem w sercach gorących dla myśli jednej: Wolności ojczyzny! A gdy osiągnęli ten cel niebosiężny, wracali często do nor ciemnych i wilgotnych, do walki o kawałek chleba. I nie dziw, że nieraz bunt w nich wzbierał, że ulice naszego grodu rozbrzmiewały wyciem protestu, że podnosiły się pięści i padały strzały. Niech jednak tylko rozległ się okrzyk: Do broni! Ojczyzna zagrożona! — ci sami nędzarze protestujący stawali karnie w szeregach, śpieszyli tam, skąd niebezpieczeństwo zagrażało, i po całej Polsce rozlegał się znów okrzyk potężny: „Nie damy ziemi, skąd nasz ród!“
— Takim był heroizm wolności przodków naszych, którego my dzisiaj zbieramy owoce.
Gdy mówca głosem dźwięcznym, hipnotyzującym tłumy, wyrzekł słowa powyższe, całe audytorjum, jak jeden mąż, zerwało się na nogi i z tysięcy piersi gruchnęła pieśń popularna:

Cześć bohaterom, cześć,
Cześć bojownikom wolności!

I przelewały się nuty śpiewne po hali, uderzały o jej sklepienia, leciały na skrzydłach prądów elektrycznych po całej ziemi polskiej.
Lecz mówca stał wciąż na estradzie. Znać było, że jeszcze nie skończył, że jeszcze ma coś do powiedzenia. Znów więc cisza zapanowała na sali, on zaś spokojny, wyniosły, ciskając z oczu promienie groźne, mówił głosem wibrującym, jak struny silnie trącane:
— Przypomniałem wam, obywatele, heroizm przodków naszych nietylko poto, aby uczcić ich pamięć. Przypomnienie to jest także — ostrzeżeniem.
Na sali rozległ się szmer zaniepokojenia.
— Tak, obywatele, ostrzegam. Dziś, tak samo jak przed półtora wiekiem, Wschód na nas wali. Być może, iż wy tego jeszcze nie widzicie, ale ja widzę i — ostrzegam. Bo obawiam się, aby nowoczesny komfort, dobrobyt powszechny, radość życia, którą się cieszymy, w przeciwieństwie do bohaterskich przodków naszych, nie zaślepiały was, nie przejmowały zbytnią pewnością siebie.
I dziś — powtarzam — jak przed półtora wiekiem, Wschód nam zagraża, a zagraża stokroć mocniej, niż wówczas. Pamiętajcie, że będzie może potrzebny nowy „Cud nad Wisłą“, aby ocalić Europę.
I znów, być może, spadnie na nas ciężki obowiązek, obowiązek wstrzymania pierwszego naporu, zanim nie nadążą z pomocą inne ludy sfederowanej Europy. Niech zatem wróg wie, że czuwamy i że nie ulękniemy się okropności wojny nowoczesnej, bośmy na wszystko przygotowani.
Tego żądam od was, obywatele, w tym dniu uroczystym!
Skończył i, skinąwszy zlekka głową, cofnął się w głąb estrady.
Dopiero wówczas, jakgdyby po chwili zastanowienia, czy oczekiwania, rozległ się przeciągły grzmot oklasków.
Gdyby mówca nie był określił bliżej niebezpieczeństwa, gdyby ograniczył się do tajemniczego, ogólnikowego ostrzeżenia, to niewątpliwie dreszcz przeszedłby po tłumie i zagadkowość ostrzeżenia sprawiłaby wrażenie.
Ale, im dokładniej malował niebezpieczeństwo, tem bardziej, wbrew woli, przywracał spokój w sercach słuchaczów i nastrój radosny pamiętnej rocznicy.
Boć ten Wschód stał się już konikiem ujeżdżonym do znudzenia. Wszak już od dwóch wieków odgrzewano tę sprawę, zapowiadając, że przyjdzie czas, w którym Azja rzuci się na Europę, wszystkie jednak te pisaniny i zapowiedzi nie spełniły się jakoś. Przestano nawet w szerokich masach wierzyć, aby mogły się spełnić kiedykolwiek.
I nie było w tem nic dziwnego. Sfederowanie całej Europy, ustalenie w niej porządku i ładu, zapewnienie wszystkim dobrobytu, światła, ciepła i zdrowia, zrodziły beztroskę i lekkomyślność, unikającą myślenia o rzeczach nieprzyjemnych, zastanawiania się nad skomplikowanemi zagadnieniami, wytworzonemi przez nowy porządek społeczny w stosunku pomiędzy starym Zachodem, a starszym jeszcze, lecz posiadającym zupełnie odmienną kulturę, zupełnie odmienny sposób myślenia, światem Wschodu.
To też minęło kilka sekund, zanim nieprzyjemne uczucie potrzeby wytężenia myśli w kierunku zapowiadanego niebezpieczeństwa przemogła miłość dla mówcy.
Gdy jednak wybuchły oklaski, to już zwykła radość życia opanowała wszystkich, już zapomniano o ostrzeżeniu pod wpływem beztroski.
Gdyby wszakże pilny, chłodny obserwator rozejrzał się po hali, to spostrzegłby z pewnością, że nie na wszystkich twarzach maluje się ta beztroska, że nie wszystkie dłonie klaskają gorliwie. Dojrzałby może na najwyższych stopniach olbrzymiego amfiteatru grupy postaci, składających pozornie tylko ręce do oklasku, sypiących natomiast z wąskich, skośnych powiek spojrzenia nienawiści w stronę estrady, ściskających zęby, gdy jednocześnie muskuły szczęk szerokich, zwierzęcych tańczyły nerwowemi ruchami pod skórą o całej skali odcieni: od cytrynowego do ciemnej żółcizny polerowanego bronzu.
Znać było, że ludzie ci nie przybyli dla uczczenia pamięci bohaterów, że ściągnęła ich raczej żądza dowiedzenia się czegoś nowego, nakaz poznania środowiska, śród którego osiedli.
Ale mrowie ludzkie, zalegające halę, zwrócone duszą i ciałem ku estradzie, nie troszczyło się o takie drobnostki. Jedna tylko osoba, której snadź musiało leżeć na sercu wrażenie, wywarte przez mówcę, ogarnęła wzrokiem widownię, a gdy zamilkły oklaski, szepnęła do sąsiadki:
— Czy zauważyłaś, Elo, jak zachowywali się Mongołowie?
Pytająca była kobietą wysoką, piękną, o kształtach posągowych. Twarz jej o płci bez skazy, zaróżowionej przez wzruszenie, okalały bujne włosy jasne, opadające ciężkim zwojem na białą szyję, wielkie zaś piwne oczy czekały z wyrazem jakby troski na odpowiedź.
— Nie! — odparła szybko zapytana, kobieta również piękna, choć drobniejsza, wiotsza i znacznie młodsza.
A gdy wyraz ten padł z jej ust niemal głośno, usta pozostały nawpół otwarte, wielkie zaś oczy, także piwne, rozszerzał niepokój.
Nie było wszakże czasu na objaśnienia, bo inny mówca stanął na estradzie.


∗             ∗

Skończyła się wreszcie uroczystość pamiątkowa, zabrzmiały z orkiestry dźwięki hymnu, podchwycone przez publiczność, a gdy ucichły, podniosły się bez szelestu, jak żaluzje, boczne ściany hali i publiczność rozsypała się swobodnie po obszernych korytarzach.
W tej chwili do wspomnianych powyżej kobiet podszedł mężczyzna rosły i wytworny w ruchach.
Gdy kroczył przez korytarz, ustępowano mu z szacunkiem z drogi, dokoła zaś rozlegały się przyjazne szepty, a nawet okrzyki powitalne.
Istotnie, otaczał go szacunek współobywateli, otaczało uznanie powszechne, bo był to Adam Znicz, jeden z twórców Federacji europejskiej, poseł warszawski do jej parlamentu i właśnie ten mówca, z którego ust padło przed chwilą tak poważne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem grożącem ze Wschodu.
Na twarzy jego malowała się powaga, a zarazem swobodna pewność siebie. Z pod pięknie zakreślonych łuków gęstych brwi, duże, szare, nieco wypukłe oczy spoglądały wzrokiem dziwnie pociągającym, choć czasami migotała w nich stanowczość błyskiem stali.
Obie kobiety, oczekujące na korytarzu, spoglądały na zbliżającego się radosnym wzrokiem dumy i miłości, gdy zaś stanął przy nich, wyciągnęły jednocześnie ręce ku niemu.
I znikły drobne ręce kobiece w uścisku szerokich jego dłoni męskich.
Nie padło przy tem ani jedno słowo. Bo słowa były zbyteczne. Im bardziej rozwija się serce ludzkie, tem częściej gest starczy za słowo. Oczy przemawiają wymowniej, niż usta.
Podawszy paniom płaszcze, ujął obie pod ręce i wiódł szerokiemi, płaskiemi schodami ku wylotowi ulicznemu.
Po schodach spływał już tłum uczestników obchodu. Rozbrzmiewały dokoła rozmowy ożywione. Czasem wybuchał kaskadą srebrzysty śmiech młodości. Może tam w niejednej głowie huczało jeszcze echo ostrzeżeń, rzuconych z mównicy obchodowej, ale radość życia, beztroska przemagały przykre uczucie niepokoju. Chłodny wieczór wabił rozrywkami w parkach i na obszernych bulwarach, w pawilonach tańca i ćwiczeń sportowych, śpieszono więc tam po zadośćuczynieniu obowiązkowi patrjotycznemu. Połyskiwały oczy, rumieniły się twarze, rozpierało piersi błogie uczucie zadowolenia.
Gdy wszakże do fali tej wmieszała się gromadka przybyszów z Dalekiego Wschodu, to zdawałoby się, że spływa zimna kra po ciepłym potoku letnim. Tak biło od niej chłodem. Przesuwając się obok Znicza, stojącego już ze swemi paniami na jasno oświetlonej ulicy, skośne oczy Mongołów zamieniały zagadkowe spojrzenia porozumiewawcze, lub rzucały tygrysie błyski na jego postać dorodną.
Na szerokiem półkolu placu przed gmachem wiecowym rozpraszały się tłumy. Część ich dążyła ku jezdni, gdzie widniały, ciągnące dwoma długiemi szeregami w kierunkach przeciwnych, lub stojące wzdłuż chodników domowych, pod opieką policjantów, samochody, będące przeważnie zarazem statkami powietrznemi typu helikopterów, albo też ortopterów o skrzydłach składanych, aby nie zabierały miejsca. Część inna publiczności wspinała się po szerokich, miękkich schodach ku położonym nad jezdnią chodnikom ruchomym, odstawiającym tłumy w różne strony, a mnóstwo osób znikało wewnątrz okrągłych pawilonów, stanowiących wejście do podziemnej kolei elektrycznej.
Znicz znalazł się z paniami swemi: małżonką i córką, na chodniku przy jezdni, jaśniejącej światłem o barwie i napięciu, przypominającem dziwnie światło dzienne, a wytryskującem z latarni ulicznych, jak woda z kranów wodociągowych.
W promieniach tego światła ściany domów, wystawy sklepowe, powierzchnie chodników ruchomych i jezdni, wreszcie postaci ludzkie malowały się w barwach dnia słonecznego, rzucając cienie brunatne, dzienne, nie zaś przykre, czarne cienie nocy księżycowych lub latarni gazowych i elektrycznych, używanych jeszcze w XXI wieku.
Znicz prowadził bez pośpiechu panie ku samochodowi, pozostawionemu na ulicy, a gdy stanął przy nim, doręczył blaszkę z numerem kolejnym policjantowi, który jednym ruchem klucza, zawieszonego na ręce, umożliwił mu oswobodzenie kluczem własnym koła samochodowego z klamry, przytwierdzającej je do słupka, wmurowanego w chodnik.
Manipulacja ta, zresztą tak łatwa, że wymagała zaledwie kilkunastu sekund, konieczna była, gdyż prawie każdy właściciel samochodu-statku powietrznego był zarazem jego mechanikiem i pilotem, a jeżeli nawet kto, nie obdarzony zręcznością lub dostateczną przytomnością umysłu do kierowania swym wehikułem na ziemi i w powietrzu, posiadał pilota, to i ów pilot nie był obowiązany wyrzekać się obecności na obchodzie, interesującym zarówno wszystkich obywateli.
Samochód ruszył z miejsca bez szumu i huku silników, o benzynowych bowiem zapomniano już dawno, i znalazł się niebawem w szeregu podążających po prawej stronie jezdni. A choć był zarazem helikopterem, mogącym wzbijać się z miejsca w powietrze, to jednak nie uczynił tego, gdyż wzbijać się w przestwór wolno było tylko na przeznaczonych do tego placach, a to w celu uniknięcia starć i wypadków nieszczęśliwych.
Skręcił wreszcie na najbliższy z placów takich i, wyświetliwszy na obu swych bokach jasne prostokąty z widniejącym na nich czarnym numerem, lekko oderwał się od ziemi wpobliżu rusztowania wieży policyjnej, obok której obowiązany był przelecieć dla kontroli przed umieszczoną tam służbą powietrzną, pilnującą porządku i bezpieczeństwa tego rodzaju lokomocji.
Nad lecącymi rozwinęło się w całym majestacie gwiaździste niebo nocy letniej, pod nimi zaś — sieć ulic i bulwarów olbrzymiego miasta, niemal tak jasnych, jak za dnia, tudzież wielkie plamy parków ze snującemi się śród nich gromadkami rozbawionych obywateli, czyniących z wysokości, na której znajdował się helikopter, wrażenie bardzo ruchliwych mrówek. Ale i przeważnie płaskie dachy domów nowoczesnych rozpościerały się pod lecącym samolotem wyraźnie, gdyż i tu drogi wehikułów powietrznych wytknięte były przy zbiegu ulic przez wielkie, podłużne latarnie z napisami, umieszczone na narożnikach dachów.
Bez trudności zatem, śpiesząc za innemi, samochód-helikopter Znicza dotarł do swego dachu, opuścił się nań pionowo i osiadł, jak ptak, bez żadnego wstrząśnienia na ogrodzonym balustradą tarasie.
W tej chwili od dachu oderwał się inny, nieoświetlony samolot i wzbił się w przestwór.
— Gość zapewne — rzekła Ela, spostrzegłszy pierwsza odlatującą maszynę. — Jeżeli do nas — dodała — to mógłby był poczekać jeszcze kilka sekund.
— Nieoświetlony — zauważyła jej matka, spoglądając w kierunku odlatującego samolotu — trudno więc orzec, kto to taki.
I Znicz podniósł już głowę, odprowadziwszy helikopter do hangaru, umieszczonego przy jednym z boków tarasu, usłyszał bowiem słowa żony, ale na tle ciemnem przestworu widniała jeszcze tylko bardzo niewyraźnie sylwetka przybysza.
— Rzeczywiście — dodał — wbrew przepisom, nieoświetlony.
Gdy zaś wymawiał te wyrazy, ogarnął go nagle niepokój.
Wszak nietylko był jednym z deputowanych Polski w parlamencie Europy sfederowanej, ale także dzierżył tam stanowisko wybitne referenta komisji spraw azjatyckich, jako taki więc posiadał ukryte w mieszkaniu dokumenty dyplomatyczne, niezbędne do opracowywania referatów parlamentarnych.
Wprawdzie były to jeno odbitki fotochemiczne oryginałów, przechowywanych w archiwum ministerjum spraw zagranicznych, niemniej jednak dostanie się ich w ręce niepożądane mogłoby zaszkodzić wielkiej akcji politycznej, wszczętej obecnie przeciwko zakusom Wschodu.
Jednocześnie wszakże przypomniał sobie, że zdobyty właśnie w tych dniach dokument najważniejszy, i to oryginalny, zatrzymał w kieszeni, chcąc go jeszcze przejrzeć, zanim złoży do skrytki.
Myśl ta uspokoiła go znacznie.
Pani Ira i Ela zniknęły już w klatce windy, gdy stanął przy nich.
— Widziałeś — spytała pierwsza z nich męża — ciemny helikopter, odlatujący z naszego dachu?
— Tajemniczy gość jakiś! — odparł Znicz zamyślony i nacisnął guzik elektryczny.
Cicho, jak cień, zsunęła się winda w głąb domu i po chwili stanęła przed drzwiami mieszkania posła.
Za naciśnięciem pewnej gamy guzików elektrycznych, ukrytych w ozdobach odrzwi, rozwarły się podwoje mieszkania.
Oswobodziwszy panie z płaszczów, Znicz wszedł do swej pracowni, a gdy zabłysło jasne, dzienne światło lampy, obrzucił okiem badawczem pokój. Wszystko było w porządku. Papiery i książki leżały na biurku tak, jak je zostawił. Meble stały na miejscach swoich nieruszone. Podszedł do biurka i nacisnął guzik, ukryty pod jego powierzchnią. Wisząca zboku na ścianie półka, zastawiona artystycznemi drobiazgami, posunęła się wgórę. Wówczas dotknął ręką ściany pod nią. Odchyliły się niewidoczne przedtem drzwiczki, wydając dźwięk metaliczny. We wgłębieniu ukazała się skrytka.
Znicz szybkim ruchem przejrzał teczki tam złożone. Ani jednego dokumentu nie brakowało.
Odetchnął głęboko i uśmiechnął się na myśl o niepokoju, którym przejął go widok nieoświetlonego samolotu.
W tej chwili odezwał się za nim srebrzysty głos Eli:
— Ojcze, wieczerza na stole!
Na ten dźwięk ukochany, Znicz odwrócił się szybko i rozwarł ramiona.
Z lekkim okrzykiem radości na ustach Ela przypadła do ojca i przytuliła główkę do szerokiej jego piersi.
I tak przytuloną, wyniosły i promienny poprowadził do jadalnego pokoju.
Niedługo wszakże trwała wieczerza, poseł bowiem miał do wykończenia jeszcze referat na posiedzenie jutrzejsze parlamentu europejskiego, wrócił więc rychło do gabinetu i zabrał się do pracy.
Zaledwie jednak rozłożył na biurku papiery, gdy uczuł lekką, prawie że nieuchwytną woń, której nie odczuł był poprzednio. Wciągnął silnie powietrze nozdrzami. Wrażenie spotęgowało się lecz nie mógł przypomnieć sobie żadną miarą przedmiotu, który taką właśnie mdło-słodkawą woń wydawał.
Po chwilowem więc zastanowieniu, nie chcąc tracić czasu na rozwiązanie zagadki, wywołanej, być może, przez przywidzenie, zagłębił się w papierach, rozłożonych na biurku.
Wreszcie sięgnął do kieszeni surduta, przypominającego krojem dawne ubrania wojskowych z wielkiej wojny, i wydobył zwitek papierów.
Był to ów dokument, który otrzymał był świeżo przez swych ajentów.
— „Związek palaczów opjum“ — przeczytał w tytule pierwszej kartki, i na ten widok w umyśle jego zamigotało błyskawicznie rozwiązanie zagadki.
Tak, czuć palarnię opjum!
Taką wonią przesiąka człowiek, oddający się zgubnemu nałogowi. Przesiąka mocniej, niż palacze tytuniu dymem tego ziela.
I przypomniał sobie, jak niegdyś, gdy zwiedzał Daleki Wschód, zaprowadzono go do tajnej palarni opjum. Cały jej lokal, wszystkie w nim sprzęty taką właśnie wonią nasiąkły. Tam jednak woń była ostra, przenikliwa, tu zaś w tej chwili odczuwał zaledwie jakby dalekie, niezmiernie słabe jej tchnienie i wkońcu nie mógłby rozstrzygnąć z pewnością, czy ją czuje istotnie, czy też wrażenie, które odnosi, jest tylko przypomnieniem woni opjum, przypomnieniem, wywołanem przez odczytanie tytułu dokumentu, trzymanego w ręku.
Nie chciał jednak niepokoić żony i córki rozważaniem tego zagadnienia, a ponieważ czas naglił, referat zaś musiał być wykończony, szybko więc doszedł do pożądanego wniosku, że uległ złudzeniu i znów skupił całą uwagę na opracowywane dokumenty.
Ani spostrzegł, jak minęło w ten sposób kilka godzin i już kończyła się noc letnia, ustępując miejsca brzaskowi dziennemu, gdy nareszcie powstał od biurka.
Przypomniał sobie dopiero wówczas, że nie zajrzał jeszcze, co zwykł był czynić, wróciwszy do domu po chwilowej nieobecności, do telefonu automatycznego, notującego skrupulatnie, przy odpowiedniem nastawieniu, bądź to rozmowy właściciela aparatu, bądź to słowa osób, które pragnęły się z nim rozmówić podczas jego nieobecności.
Znicz poruszył rączkę, umieszczoną z boku telefonu, puszczając w ruch taśmę z cienkiej blaszki metalowej tak miękkiej, że igiełka fonografu zaznaczała na niej najlżejsze drgnienia fal głosowych, przekazywanych przez prąd elektryczny.
Widocznie jednak wiedziano powszechnie, że Znicz będzie tego wieczora przemawiał na obchodzie rocznicy „Cudu nad Wisłą“, bo odezwał się tylko głos sekretarza parlamentu europejskiego, zawiadamiający posła o jutrzejszem posiedzeniu parlamentu, poczem nastało milczenie i Znicz chciał już odejść od aparatu, gdy nagle uszu jego doleciały wyrazy, wymawiane cicho, niemal szeptem, w języku niezrozumiałym, ale tak wyraźne, że drgnął i mimowoli rozejrzał się po pokoju, szukając osoby mówiącej.
Ton słów był szorstki, jakby zaniepokojony. Zdania krótkie, urywane, podobne do szczeknięć.
Znicz słuchał zdumiony. Ani słowa nie rozumiał, ale tem bardziej właśnie wzrastał jego niepokój.
Nie ulegało wątpliwości, że fonograf telefonu zanotował automatycznie też rozmowę, która toczyła się w tym pokoju, aparat bowiem powtarzał ciche, szybkie wyrazy tak dobitnie, bez żadnych dźwięków ubocznych, że Znicz odczuwał nawet z napięcia tonów słyszanych ich kierunek, odnosił wrażenie, że stoi śród osób, kręcących się i rozmawiających szeptem dokoła niego.
Zimny pot wystąpił mu na czoło, bo oto do dźwięku słyszanych szeptów przyłączyło się znów wspomnienie Dalekiego Wschodu.
Pewnością niemal stało się dla Znicza, iż w tych niezrozumiałych dla siebie wyrazach rozpoznaje dźwięki języka chińskiego.
Dreszcz nim wstrząsnął.
Fonograf zamilkł. Cisza grobowa zapanowała w gabinecie, a poseł stał wciąż, jak w ziemię wbity, przy aparacie.
— Tak — szepnął wreszcie przez zęby zaciśnięte — oni tu byli.



ROZDZIAŁ II.
TŁO ZATARGU.

Wielka wojna 1914—1918 r., przywracając Polsce niepodległość, zapewniła Warszawie rozwój ogromny.
Już podczas tej wojny prasa europejska, omawiając przyszłość stolicy wskrzeszonego państwa zwracała uwagę, że jeżeli zakreślimy na karcie Europy koło promieniem, którego podstawą będzie Warszawa, a szczytem Nordkap, wówczas koło to obejmie całą Europę, sięgając na zachodzie Madrytu, na wschodzie niemal Permu, i zagarnie poza tem na południo-wschodzie Azję Mniejszą, na południu zaś część wybrzeży Afryki północnej.
Warszawa więc jest, pod względem geograficznym, ośrodkiem Europy i jako taka musi odegrać ważną rolę w przyszłości.
Tak przepowiadała prasa europejska i przepowiednia ta spełniła się w zupełności.
W Warszawie zbiegły się nici wszystkich interesów, łączących Europę z olbrzymim Wschodem. Warszawa jednak, jako znająca najlepiej — wskutek półtorawiekowej prawie niewoli, zmuszającej polskie siły żywotne do wyładowywania energji na polu handlu i przemysłu rosyjskiego i azjatyckiego — rynki wschodnie, stała się nietylko olbrzymią stacją tranzytową dla towarów i siedliskiem biur handlowych i przemysłowych całej Europy zachodniej, ale niejako zwierciadłem wklęsłem, w którem ześrodkowały się wszelkie zamysły polityczne, płynące ze wschodu na zachód lub odwrotnie.
Znaczenie to Warszawy zarysowało się zwłaszcza od chwili, gdy doszło do skutku dzieło, będące wynikiem logicznym idei, wyrosłej na gruncie traktatu wersalskiego przez utworzenie Ligi narodów, mianowicie od chwili, gdy stanęła Federacja ludów Europy.
Wprawdzie nie Polsce, lecz słonecznej Francji przypadł — zresztą zupełnie słusznie — zaszczyt posiadania w swych granicach stolicy Europy sfederowanej. W cichym Wersalu zasiadł areopag przedstawicieli ludów sprzymierzonych, niemniej Warszawa, stolica państwa, o które uderzały od wieków fale kultury innego świata, stała się całkiem naturalnie eksponentem tej kultury, tłumaczem jej wobec reszty narodów europejskich.
Dziś miasto-olbrzym, nowa Warszawa wchłonęła w siebie starą, z początku dwudziestego wieku, tak, że tylko dawne mapy i plany dawały o niej pojęcie. I nie dziw, bo stare dzielnice stanowiły już zaledwie cząstkę tego ogromnego ciała, które rozrosło się z nich na wszystkie strony w promieniu dziesiątków kilometrów, a przytem ulice i place podległy takim zmianom regulacyjnym, zastosowanym do potrzeb nowoczesnych, że wobec nich głośne burzenie starego Paryża przez Haussmana za Napoleona III możnaby nazwać igraszką. Ocalał jedynie sędziwy rynek Starego Miasta, były Zamek Królewski i gdzie niegdzie budowla historyczna, nie przeszkadzająca w przeprowadzeniu planu regulacyjnego. Były to jedyne nieme świadki wieków romantyzmu politycznego, w których przy wszelakich poczynaniach przeważało rozrzewnienie nad przeszłością, czułość dla dzieła ojców i praojców. Dziś nad wszystkiem górowały względy praktyczności, nad wszystko wybijał się cel ułatwienia, uprzyjemnienia życia.
Nowa, ogromna Warszawa, rozciągająca się częściowo i na gruzach starej, zbudowana zaś na podstawie astronomicznej, propagowanej już na początku dwudziestego wieku przez zasłużonego urbanistę francuskiego, Augustyna Reya, stała się dziś miastem pełnem światła, przenikającego wszędzie, pełnem przestrzeni, umajonej zielenią bulwarów i parków. Zagrażający jej swego czasu system potwornych drapaczów niebios, czyniących z niektórych miast amerykańskich ciemne, wilgotne wąwozy górskie, a być może potrzebny wówczas dla szybkiego załatwiania interesów handlowych i przemysłowych wobec niewystarczających środków komunikacji — mógł być tutaj w czas poniechany dzięki ogromnym postępom techniki na wszelkich polach działalności ludzkiej.
Wzdłuż ulic wyrosły przeważnie domy czteropiętrowe, dostosowane do charakteru otoczenia stylem i barwą, o ścianach jakby polerowanych, gładkich, łatwych do czyszczenia, oknach wielkich i o dachach płaskich, stanowiących platformy dla samolotów, używanych powszechnie.
Dzięki specjalnym instalacjom termicznym i przyrządom, ułatwiającym spływanie wody, dachy te, napozór niepraktyczne w kraju zim nieraz bardzo śnieżnych, przyjęły się łatwo ze względu na ogromną wygodę żeglugi powietrznej.
Co jednak w nowem mieście uderzało najbardziej, to przezroczystość atmosfery, brak dymu i sadzy, brak tak charakterystycznych w dawnych budowlach kominów.
Bo też wiek węgla kamiennego i drzewa, jako opału, minął bezpowrotnie. Wszechwładnie zapanowała elektryczność, dostarczająca ciepła, siły poruszającej w zakładach przemysłowych, roznosząc wymianę myśli i obrazy zdarzeń po świecie całym, a źródłem jej stał się nie węgiel czarny, cuchnący, dymiący, ciężką pracą dobywany z głębin ziemi, lecz węgiel biały — woda.
Wyzyskanie nareszcie praktyczne ogromnej siły przypływów i odpływów mórz i oceanów, tudzież wodospadów i potoków górskich, dostarczało aż nadto prądu elektrycznego dla rozgrzania wszystkich domów, puszczenia w ruch wszystkich kolei i warsztatów świata.
Wprawdzie wskutek intensywnego wyzyskiwania tej siły przyrody przestały istnieć przepiękne widoki Szafuzy, Giessbachu, Staubachu, Tivoli, Feveroery, Imatry, Niagary, Juansectlanu, Wiktorji, Iguassu i t. d., tak zachwycające romantycznych przodków, cóż jednak znaczyła ta strata niematerjalna wobec korzyści materjalnych, wobec ulżenia pracy ludzkiej, ułatwienia życia człowiekowi, zniknięcia tych krążących dniem i nocą po wszystkich torach kolejowych pociągów z węglem, brudnych, zanieczyszczających wszystkie kraje i pochłaniających niepotrzebnie tyle miejsca i trudu?
Z politowaniem i grozą wspominano teraz o tych niewolnikach podziemi, skazanych na brudną, ciężką pracę przy mdłych światełkach lamp górniczych i wciąż narażonych na niebezpieczne choroby lub na wybuchy gazu piorunującego.
Wszak rzesze te, pracujące w tak ciężkich warunkach, najczęściej wybuchały niezadowoleniem słusznem i stawały się przyczyną przewlekłych zastojów w przemyśle i normalnym postępie świata, porzucając ponure podziemia.
Dziś zdumiewano się poprostu, jak takie stosunki istnieć mogły, mówiono o nich, jak w wieku dwudziestym o czasach niewolnictwa.
Coprawda, nie przestała istnieć potrzeba dobywania z łona ziemi jej bogactw, ale olbrzymie postępy techniki ułatwiły niezmiernie pracę ludzką. Woda i wytwarzana przez nią elektryczność zmywały lub wysysały z ziemi siłą potężną jej skarby.
I to jednak już tylko w t. zw. odkrywkach, bo od czasu wynalezienia wyrobu, drogą syntezy, złota, srebra i kilku innych metali, uważanych jeszcze w wieku dwudziestym za pierwiastki — zagłębianie się w skorupę ziemską — przy pomocy kosztownych przyrządów na setki metrów i kopanie tam szybów kilometrowych nie opłacało się wcale.
A jeżeli w wiekach ubiegłych maszyna wypierała stopniowo pracę ręczną, to teraz maszyny robiły niemal wszystko z tą tylko różnicą, że człowiek stał się teraz panem maszyny, gdy przedtem był jej niewolnikiem.
Pod tym względem selekcja sił robotniczych, oparta na ścisłych badaniach naukowych, których owocem były metody, umożliwiające dokładne określenie uzdolnienia każdego indywiduum, wydała rezultaty nadzwyczajne. Rytm pracy ludzkiej nie potrzebował już pędzić za rytmem maszyn. Właściwi ludzie znaleźli się na właściwych miejscach. Praca stała się przyjemnością, zamiast być ciężarem dla człowieka.
Jeżeli już mowa o pracy brudnej i ciężkiej, to w nowych miastach przestało też być zagadnieniem trapiącem: czyszczenie ulic i utrzymywanie w porządku domów. Pneumatyczne wsysacze nieczystości i kurzu, używane w dwudziestym wieku tylko w wielkich hotelach i zamożnych domach, oswobadzały teraz codziennie ze skrupulatną dokładnością ulice i place ze wszelkich brudów, wpychając pył zebrany do rur podziemnych, skąd dostawał się, pędzony przez prąd powietrza, do palenisk elektrycznych, zamieniających go w popiół. I w tym jednak procesie palenia uniknięto wytwarzania dymu przez zastosowanie wchłaniaczów sadzy i gazów. Tak samo udoskonalony system kanalizacji oswobadzał domy z nieczystości i śmieci, automatycznie dzielił je na części stałe i płynne, odkażał lub palił, wytwarzając nawozy sztuczne, choć pod tym względem azot, otrzymywany z powietrza na ogromną skalę, czynił zadość potrzebom rolnictwa.
Jeżeli wszakże z jednej strony elektryczność spełniała funkcje tak rozliczne w mieście nowoczesnem, to z drugiej — przestała być w każdym razie jedynem źródłem światła.
Wyręczały ją pod tym względem promienie słoneczne, chwytane w odpowiednio urządzone przewodniki, rozprowadzone po kuli ziemskiej tak, że gdy na jednej połowie ziemi panowała noc, to światło dzienne spływało na nią z drugiej półkuli, tryskając ożywczemi promieniami ze szczytów latarni ulicznych lub lamp pokojowych, regulowane co do natężenia przez barwne filtry kryształowe. Zakłady zaś, chwytające promienie słoneczne, budowano na szczytach górskich, aby dać konsumentom czyste światło górskie, obfitujące w promienie ultrafioletowe, tak zbawcze przy niektórych cierpieniach organizmu ludzkiego.
Ale właśnie te promienie ultrafioletowe i cieplne promienie czerwone stały się przedmiotem sporu zaciętego pomiędzy zwolennikami nowego światła a elektryczności. Pierwsi radowali się z triumfu wiedzy ludzkiej, drudzy zaś nazywali inowację szkodliwem pogwałceniem praw natury, domagających się nocnego odpoczynku dla organizmu po dziennem natężeniu światła, i przekładali sztuczne światło elektryczne, jako mniej męczące. Takie jednak spory nie powstrzymują postępu świata. Wszak po wynalezieniu piorunochronów przez Franklina twierdzono, że piorunochrony sprowadzają pioruny; po wynalezieniu piór stalowych ludzie, piszący piórami gęsiemi, przepowiadali najgorsze następstwa dla zdrowia śmiałkom, hołdującym nowemu wynalazkowi; po wynalezieniu gazu oświetlającego mnóstwo amatorów urządzeń odwiecznych wolało jeszcze świeczki łojowe i lampy olejne, a po wynalezieniu oświetlenia elektrycznego — lampy gazowe. Trudno! Bez konserwatystów nie odczuwalibyśmy całej doniosłości postępu.
Z rozwojem olbrzymim miasta szedł w parze, a nawet wyprzedzał go i umożliwiał, rozwój komunikacji. Chodniki ruchome, podziemne koleje elektryczne i pneumatyczne, samoloty i samochody, dostępne dla każdego i dogodne ze względu na niezmiernie lekkie a potężne akumulatory, o których Edison już marzył, ułatwiały szybkie połączenia pomiędzy najodleglejszemi dzielnicami. O koniach, jako środku lokomocji, zapomniano. Piękne te zwierzęta stały się raczej ornamentem życia, środkiem do rozrywki zdrowej i atrybucją sportsmanów, wyścigi bowiem konne nie przestały przyciągać ludzi, pragnących emocji. Oczywiście i w rolnictwie rola konia i wołu skończyła się prawie zupełnie, przynajmniej w cywilizowanej Europie i Ameryce, wobec gospodarstw bezinwentarzowych, powszechnego zastosowania traktorów elektrycznych do pługów, bron, żniwiarek i t. p., to też, aby zwierzęta nie pożarły ludzi, powstrzymano sztucznie reprodukcję inwentarza żywego tak, że zaspakajał tylko potrzeby sportu i aprowizacyjne.
Zyskała też na tem czystość miasta tak wielkiego, ruchliwego i różnojęzycznego, jak Warszawa. Różnojęzycznego i niezmiernie barwnego z tego względu, że starcie się dwu kultur: zachodniej i wschodniej tu, w tym ośrodku odwiecznego terenu starcia, wycisnęło na niem, wskutek nowego politycznego ustosunkowania się świata, piętno wybitne.
Federacja Europy stała się, jak już wspomnieliśmy, faktem. Ludy europejskie zrozumiały bowiem nareszcie, że inaczej Europa musi dojść do zupełnego rozstroju politycznego i gospodarczego. Bo te dwie sprawy stały w tak ścisłym związku, że jedna wchłaniała wprost drugą.
Od czasu wielkiej wojny światowej 1914—18 roku przestano myśleć o podbojach politycznych, pozostały jednak dążenia do podbojów ekonomicznych, dążenia te zaś zakończyły się już niejednokrotnie walkami krwawemi i rujnującemi. Wskutek tego wyczerpywania się perjodycznego sił twórczych ludów europejskich w walkach o podboje ekonomiczne, wpływ ekonomiczny Ameryki anglo-saskiej, żyjącej obecnie życiem zupełnie odrębnem, ale nie przestającej rozwijać się bez przerwy — stawał się coraz groźniejszy. Podzielona na państwa sobie wrogie, Europa musiała albo zjadać się nawzajem, marnieć, wegetować i być wasalem ubogim Ameryki, albo też zjednoczyć się w dążeniach i celach dla dobra społeczeństw swoich i przeciwstawić federacji wolnych ludów Ameryki federację ludów europejskich.
W pracy nad doprowadzeniem do urzeczywistnienia tego dzieła niemałą rolę odegrał Adam Znicz, jako jeden z delegatów Polski w Lidze Narodów.
Światły umysł jego, obejmujący wielkie widnokręgi, przy wrodzonej Polakom miękkości i łagodności charakteru, tudzież przy dążności do działań pojednawczych, tworzenia związków, opartych na dobrowolnej ugodzie wzajemnej, co się tak wybitnie odzwierciedliło w dziejach tego narodu — zrozumiał niebezpieczeństwo.
To też był jednym z najgorliwszych rzeczników federacji, a gdy te usiłowania jego i podobnych mu europejskich mężów stanu odniosły, pomimo upartego oporu Rzeszy niemieckiej, zwycięstwo ostateczne, wówczas stał się jednym z najpopularniejszych mężów w Polsce.
Lecz wzrok duszy jego sięgał jeszcze dalej.
Widział, że choć Europa dzięki federacji ma zapewniony spokój wewnętrzny i niezależność gospodarczą, choć ludy jej żyją teraz w pełni dostatku materjalnego i beztroski, to jednak właśnie beztroska ta i radość życia zasłania im widok innego, bliższego niebezpieczeństwa, na które narażona jest Europa, a przedewszystkiem jego kraj rodzinny.
Niebezpieczeństwem tem była nawała wschodnia.
Aby zrozumieć obawy Znicza, należy rzucić jeszcze okiem na stosunki społeczne, które wytworzyły się w ciągu ostatniego wieku na ziemi.
Świat stanął wobec zagadnienia, tworzącego czworokąt, którego kąty przedstawiały cztery kierunki sprzeczne. Kwintesencję indywidualizmu — anarchję i kwintesencję socjalizmu — komunizm, stojące naprzeciwko siebie tak, jak z drugiej strony stanęły: kapitał, nie w znaczeniu jednak marksowskiem, lecz jako symbol sił twórczych i potęgi umysłu, oraz praca, jako czynnik odtwórczy, wykonawczy.
Wprawdzie oba pierwsze kierunki uzasadniały uporczywie istnienie swe potrzebą obrony pracy przed kapitałem, panowanie jednak bolszewizmu w Rosji wykazało całą bezpodstawność tego twierdzenia, niosąc za sobą terror okrutny, niesłychany w dziejach świata, przelewając morze krwi i niszcząc razem z kapitałem także pracę, a nawet chęć do niej, rozleniwiając tłumy i zastępując współzawodnictwo twórcze tępym etatyzmem i martwą literą dekretów.
Dekretami jednak, opartemi na bagnetach i na mieczu katowskim, nie buduje się świata. Rosja więc stała się wielkiem, strasznem cmentarzyskiem nietylko ludzi, ale wszelkiej pracy ludzkiej.
Pomimo to bolszewizm, jako schlebiający najgorszym instynktom człowieka-zwierzęcia i podniecający straszliwe apetyty motłochu, przewalił się falą czerwoną po Europie. I dopiero, gdy ludy europejskie odczuły na własnej skórze grozę zagłady kultury i cywilizacji, wytworzonych przez długie wieki ewolucji — nastąpiło otrzeźwienie; kapitał i praca, w znaczeniu powyżej podanem, zetknęły się, zbliżając się stopniowo ku sobie drogą kooperacji, na przekątnej czworoboku i zagrodziły drogę czynnikom zguby.
Na tej podstawie wyrósł w Europie nowy gmach działalności ludzkiej. Zaczął się okres pracy pokojowej, opartej na współdzielczości w najszerszym zakresie, poszanowaniu współzawodnictwa, jako bodźca do czynu i udoskonalenia produkcji, wreszcie na rehabilitacji własności indywidualnej, a namiętne hasło Brissota: „La propriété c‘est le vol“ — przestało, po krwawych eksperymentach bolszewizmu, hipnotyzować nawet doktrynerów. Zaczął się okres, ustalony ostatecznie przez Federację europejską.
Już teraz myślano tylko o jak największem uproszczeniu pracy, o zdobywaniu dla człowieka jak największej sumy zadowolenia materjalnego.
Olbrzymie postępy techniki i ścisłe, naukowe badanie zdolności ludzkich ułatwiły to zadanie.
Dobrobyt stał się powszechny, beztroska o los obejmowała coraz szersze masy. Ale uporczywe to dążenie do zapewnienia wszystkim dobrobytu materjalnego, stawiania ponad wszystko względów praktyczności wywołało w ludziach chęć jak najdłuższego utrzymania tego stanu rzeczy.
Zadanie to było trudne, liczba bowiem ludzi zwiększała się coraz bardziej, i groziła możliwość niezaspokojenia prawa wszystkich do beztroski i dobrobytu. Toć już na początku dwudziestego wieku geograf angielski, prof. uniwersytetu londyńskiego, J. W. Gregory obliczał, że w r. 2050-ym ziemia nasza osiągnie maximum ludności, jaką wyżywić będzie mogła, w roku zaś 3000-ym ludność ziemi dosięgnie 700 miljardów, t. j. liczby niemożliwej do wyżywienia, choćby całą planetę naszą od bieguna do bieguna zamienić w jeden ogród kwitnący. Pomimo wszelkich reform społecznych, pomimo olbrzymich postępów wiedzy zaczynano stwierdzać, że niesposób tylko tą drogą zapobiec istnieniu proletarjatu.
Niemałą tu rolę odgrywały dwa czynniki: z jednej strony postępy na polu przedłużania życia ludzkiego, zwalczania choroby starości, wskutek czego liczba ludzi, cieszących się pomimo wieku kalendarzowego pełnią sił żywotnych, wzrastała ciągle, z drugiej zaś strony nauka Galtona osiągnęła wyniki wspaniałe. Rozwój eugenizmu stał się troską wszystkich rządów. Rodziły się pokolenia zdrowe, uzdolnione do życia pełnego, bez ułomności.
Swego czasu Dühring dowodził, że w miarę zwiększania się ludności, zwiększa się też jej zdolność do wyżywienia się, a Doubleday i Sadler twierdzili, że rozrodczość zmniejsza się, im lepiej odżywia się człowiek. Carey i Spencer byli zdania, że ludzie tem mniej się rozmnażają, im więcej rozwijają się duchowo; według zaś niektórych teoretyków socjalizmu, jak Fourier, lepsza organizacja społeczeństwa dostarczy też wszystkich potrzebnych środków istnienia.
Rzeczywistość obaliła te rozumowania. Możność utrzymania organizmu ludzkiego w długotrwałym, jeżeli nie wiecznym stanie młodości i zdrowia, wzmogła rozrodczość ludzi. Wywołało to zazdrość o dobrobyt własny, obawę o jego utracenie. Naturalnym więc biegiem rzeczy przystąpiono do ograniczenia liczby narodzin.
System posiadania jednego tylko lub co najwyżej dwojga dzieci dotarł z miast do wiosek; propaganda Ligi Malthusa zwyciężyła we wszystkich krajach Europy. Ludność krajów europejskich utrzymywała się na poziomie stałym, pozwalającym żywić nadzieję, że zbudowany z takim trudem gmach dobrobytu powszechnego przetrwa już wieki.
I oto na tem tle zarysował się zatarg Europy z olbrzymim Wschodem.
Tam nie dotarły jeszcze, za wyjątkiem kresowej, wyspiarskiej Japonji, nowe idee społeczne. Olbrzymie masy kontynentu azjatyckiego, przetrawiające wciąż cywilizację swą z przed tysiącoleci, skamieniały w niej, jak wciąż jednakowy w perspektywie wieków styl garnka chińskiego lub budowli chińskiej, gardziły pomysłami „białych djabłów“. Ustrój umysłowy tych mas, napozór pokornych i dających poniewierać sobą, pozostawał wciąż zagadką dla socjologów i psychologów europejskich.
Nawet usiłowania publicystów-reformatorów z XIX i XX wieku, jak Czang-szi-tung, Kang-ju-waj lub Liang-ki-czao, nie przetrwały długo. Skierowana chwilowo na tory cywilizacji aryjskiej, dusza rasy mongolskiej cofnęła się znów, skurczyła, jak ślimak w swej skorupie.
Wprawdzie zdobycze techniki święciły i tam triumfy, i nie było już miasta w Chinach, Tybecie, Mongolji lub Turkiestanie, w którem nie osiedliliby się przedstawiciele rasy białej, a rozwój lotnictwa pozwalał docierać do najbardziej tajemniczych dolin i wąwozów Tienszanu, Ałtaju, Karakorumu albo Himalajów, niemniej olbrzymie mrowie azjatyckie kroczyło własnemi, niezrozumiałemi dla Europejczyka torami i, pomimo przerastającej pojęcia europejskie nędzy, pomimo panującego wciąż jeszcze haniebnego dla Europejczyka handlu „mui-tsaj“[1] — mnożyło się w dalszym ciągu bez miary, nie chcąc słyszeć o neomaltuzjanizmie.
I zaczął wreszcie przelewać się coraz większym strumieniem poza brzegi tej czary azjatyckiej nadmiar jej ludności.
Ale Ameryka zamknęła przed nim już dawno hermetycznie podwoje swego lądu. Za przykładem tym poszła też Australja. Indje holenderskie poniewczasie spostrzegły niebezpieczeństwo, gdyż zalała je już fala Mongołów. W każdym razie i one zdecydowały się na krok stanowczy. Co zaś tyczy się t. zw. Indyj Wschodnich, tworzących obecnie także federację państw wolnych, to ogromna ich ludność, przedsiębiorcza i natarczywa sama, nie dopuszczała do inwazji mongolskiej. Pozostawała zatem tylko niezmierna granica północna i zachodnia. Tam to parła, przyciągana dobrobytem i wolnem miejscem, inwazja mongolska. Najpierw południowe krańce Syberji, a potem wschód Rosji europejskiej ujrzały coraz liczniejsze zastępy tych potulnych, gotowych do wszelkich usług, począwszy od niańczenia dzieci, a skończywszy na zimnem morderstwie — wykonywanych z jednakową skrupulatnością i sumiennością — cicho stąpających i usuwających się każdemu z drogi, kosookich, żółtolicych przybyszów.
Beztroskie, syte, posiadające teraz zawsze środki na opłacenie swych przyjemności, masy europejskie wyręczały się chętnie w wielu zajęciach, czy to domowych, czy też gospodarskich, zabawnemi dla nich, posłusznemi, jak marjonetki, postaciami, uważając je za nieszkodliwe, bowiem obce, których, jako nieobywateli Polski i Federacji europejskiej, pozbyć się łatwo. Masom tym dogadzało wysługiwanie się obcymi przybyszami, brakło zaś zmysłu wstrętu rasowego, tak właściwego rasie anglo-saskiej.
Najście więc Mongołów, ciche, przeciskające się wszystkiemi najwęższemi szczelinami granic, trwało bez przerwy.
Znalazły się wszakże umysły spostrzegawcze, które, badając stopniowy wzrost zjawiska, dostrzegły wkońcu niebezpieczeństwo i zatrąbiły na alarm.
Śród pierwszych, którzy to uczynili, był Adam Znicz.
I całkiem naturalnie.
Bo jeżeli nawet na olbrzymich przestrzeniach państw napoły mongolskich, utworzonych na miejscu byłego imperjum rosyjskiego, zaniepokojono się tem zjawiskiem, to cóż mówić o Polsce, a zwłaszcza o jej stolicy, stanowiącej dziś olbrzymie wrota do Europy zachodniej?
Tu, w tem mieście-olbrzymie, powstała już na prawym brzegu Wisły, w miejscu, gdzie jeszcze w dwudziestym wieku ciągnęły się lasy Miłosny, cała dzielnica mongolska.
I jak niegdyś turyści, zwiedzający San Francisco, zaglądali obowiązkowo do dzielnicy, zwanej „Miastem chińskiem“ (China Town), tak teraz Warszawa dawała im tę samą sposobność, ale w daleko szerszym zakresie. W warszawskiem „Mieście azjatyckiem“ rozsiadły się teatry i restauracje nietylko chińskie, ale także koreańskie, tybetańskie, syjamskie i anamickie. Na każdym kroku zwracały tu uwagę dziwaczne szyldy, barwne wystawy sklepowe, słupy uliczne z powiewającemi na nich w dni świąteczne papierowemi smokami, ptakami i flagami. I nieraz zamigotał w oczach przechodnia z głębi świątyni o dachach kanciastych i zakrzywionych złocony posąg Buddy, a w nozdrza wpadała woń przenikliwa wonnych pałeczek drewnianych, tlących się przed ołtarzykami domowemi Azjatów.
Z dzielnicy tej wylegały codziennie na Warszawę tysiące kosookich postaci, śpiesząc bądź na usługi do białych, nie znających już dawnej patrjarchalnej służby domowej, bądź to na handel domokrążny lub do zajęć najrozmaitszych, stanowiących niejako odpadki pracy, na których podniesienie nie chciał się trudzić beztroski, syty Europejczyk, szczególnie zaś lekkomyślny i wesoły Polak.
Doszło do tego, że mnogość Azjatów wycisnęła na Warszawie piętno specyficzne, jak niegdyś mnogość Żydów chałatowych na jej dzielnicach żydowskich.
Ale Żydzi zeuropeizowali się już zupełnie.
Gdy federacja państw sama zajęła się regulowaniem handlu i przemysłu, a ruch spółdzielczy objął wszystkie warstwy społeczeństwa, gdy wreszcie złoto przestało być miernikiem wartości — skończyła się rola Żydów.
Stopniowo natomiast, choć tłumiona energicznie i z niesłychaną zręcznością przez wpływy tajemnicze, na gruncie europejskim wyrastała kwestja mongolska.
Przenikliwy umysł Znicza widział to wyraźnie i dzięki niezmordowanym badaniom osiągnął wyniki nadspodziewane:
Zdobył przeświadczenie, że poza najazdem pokojowym kryje się też — najazd zbrojny.
Z chwilą tą nie wahał się już dłużej i wystąpił w parlamencie europejskim, wskazując na „Żółte niebezpieczeństwo“.
Ci jednak, którym to było potrzebne, przypomnieli sobie wówczas, że już w dziewiętnastym wieku niektórzy politycy, a śród nich zarozumiały cesarz Niemiec Wilhelm II, potrząsali tym straszakiem, ale wywołali tylko śmiech i drwiny z siebie. Prasa nawet wyszukała w archiwach rysunek, przedstawiający rzekome to niebezpieczeństwo, a wykonany ręką zarozumiałego monarchy.
I echo tego śmiechu z przed dwustu prawie lat przylgnęło narazie do Znicza. Altruizm, podsycany przez błogie uczucie dobrobytu, po tylu wiekach krwawych wojen i niedostatku nie mógł darować temu „nacjonaliście“ nowego typu zakłócenia beztroski Europy.
Lecz Znicz nie dał się zbić z tropu. Musiały wkońcu przemówić dokumenty, które zebrał, a których wciąż mu przybywało, znalazł bowiem jednostki również zastanawiające się nad niebezpiecznem zjawiskiem i badające je w cichości z zamiłowaniem szperaczów, ale — jak się często zdarza — zbyt bojaźliwe, wobec groźnych wpływów, które odczuwały i do których źródła dotarły, aby zebrane materjały przedstawić bezpośrednio ogółowi.
Zasilany przez nie, Znicz mógł zadawać razy coraz skuteczniejsze zbijającym jego argumenty przeciwnikom, mógł druzgotać ich altruizm i optymizm.
Walka jednak była ciężka, gdyż wciąż jeszcze odgrywał w niej rolę i ten wzgląd, że Europa, zwłaszcza zachodnia, przywykła niedowierzać ostrzeżeniom, płynącym z Polski, choć tyle już razy na własnej skórze odczuła skutki tego niedowiarstwa. Im dalej na zachód, z tem większą obojętnością przyjmowano już od wieków te głosy ostrzegawcze narodu, który wzrokiem i słuchem, wyostrzonym przez długoletnią niewolę, widział i rozumiał to, czego widzieć i rozumieć nie chciały szczęśliwsze od niego narody Zachodu.
Przyczyniła się niewątpliwie do tego prasa, będąca wówczas na usługach polityki różnych rządów i nazwana, dzięki wpływowi, wywieranemu na masy, czwartem mocarstwem.
Wprawdzie wpływ ten upadał stopniowo, i już w dwudziestym wieku można było zauważyć, że w krajach o wysokiej kulturze politycznej nie dzienniki kierowały opinją publiczną, lecz przeciwnie raczej opinja kierowała prasą — jednakże prasa nie utraciła znaczenia, jako informator i szperacz dziejowy.
Wygląd dzienników zmienił się zupełnie. Gdy w dwudziestym jeszcze wieku obrazki były w nich dodatkiem, a obszerne rozważania spraw politycznych i społecznych — treścią, obecnie, dzięki olbrzymiemu postępowi iskrowego przesyłania nietylko rozmów, lecz i obrazów z życia, lwią część dzienników zajmowały obrazki z chwili bieżącej, podawane z dnia na dzień, jak poprzednio depesze, szczupły zaś, w porównaniu do dawnych dzienników, tekst wypełniały komentarze, informacje i dział rozrywkowy.
Ale i krótkie, niewinne napozór uwagi mogą być niebezpieczne.
Gdy zaś nawet ze strony dzienników najbardziej czytanych przez masy, ze względu na bezbrzeżną płytkość i dobór obrazków sensacyjnych, dzienników, unikających zwykle wszelkich spraw politycznych, aby zadosyćuczynić pożądaniu kwietyzmu ze strony czytelników, posypały się ukryte strzały pod adresem propagatora nowej walki — Znicz odczuł już zupełnie wyraźnie działanie wpływów, usiłujących za wszelką cenę zbagatelizować jego agitację.
Ale i te knowania przyczyniły się tylko do umocnienia w nim poczucia słuszności, i oto pewnego dnia wystąpił znów przed parlamentem wersalskim, ale tym razem już z nagłym wnioskiem konkretnym, żądając zupełnego zamknięcia sfederowanej Europy przed najściem Azjatów, a nawet usunięcia z jej granic tych, którzy ostatniemi czasy napłynęli zbyt gromadnie pod różnemi pozorami.
Oczywiście, znów powstała ogromna wrzawa śród pacyfistów i altruistów, a rozważny parlament Europy, pojmując całą doniosłość wniosku posła warszawskiego, odesłał go do komisji dla bliższego zbadania, odrzucając jego nagłość.
I tem niezrażony Znicz czekał cierpliwie, pewny swego, choć coraz częściej otrzymywał różnemi drogami najpierw rady i ostrzeżenia rzekomo przyjacielskie, a następnie wprost już groźby.
Cierpliwość ta wszakże nie była wystawiona na zbyt długą próbę, albowiem na parę zaledwie dni przed obchodem „Cudu nad Wisłą“ ajenci posła dostarczyli mu ów dokument niezmiernie ważny, o którym wspomnieliśmy w pierwszym rozdziale, a który musiał wpłynąć rozstrzygająco na losy wniosku o zamknięciu granic Europy dla Azjatów.
Tak stały sprawy, gdy, powróciwszy z obchodu, Znicz stwierdził wtargnięcie niepożądanych gości do swego mieszkania.



ROZDZIAŁ III.
ZJAWA.

Długo wpatrywał się Znicz w połyskujące wgłębienia tajemniczych hieroglifów na metalowej taśmie.
Myśl jego krążyła dokoła pytań: jak nieproszeni goście wtargnęli bez naruszenia sztucznych zamków do jego mieszkania i czy osiągnęli cel swej wizyty?
Co do drugiego, to niewątpliwie odpowiedzi udzieli mu taśma, którą trzyma w ręce, gdy dokonany będzie przekład utrwalonej przez nią rozmowy. Załatwią mu to tłumacze biura azjatyckiego sekretarjatu stanu w Wersalu, narazie jednak ważniejszą jest sprawa zabezpieczenia na przyszłość posiadanego zbioru dokumentów. Za kilka godzin wyruszy na posiedzenie parlamentu europejskiego, mającego niebawem zakończyć przedłużoną tym razem sesję letnią głosowaniem nad postawionym przez niego wnioskiem azjatyckim. Powróci dopiero późnym wieczorem, jeżeli więc intruzom nie powiodło się przedsięwzięcie, to mogą wtargnąć tu powtórnie w czasie jego nieobecności.
Postanowił zatem natychmiast zawiadomić o zajściu naczelnika policji stołecznej, a zarazem kolegę z ław szkolnych i przyjaciela, i już wyciągnął rękę po słuchawkę telefonu, gdy nagle przemknęła mu przez głowę myśl niepokojąca:
Jeżeli — rozumował — jest obecnie do tego już stopnia śledzony przez Azjatów, jeżeli potrafili tak zręcznie wtargnąć do jego mieszkania — to nie ulega też wątpliwości, że znaleźli sposób podchwytywania rozmów, prowadzonych przez niego radjotelefonem. Rozmowa przeto z naczelnikiem policji uprzedzi ich, że wie już o wszystkiem i ma się na baczności.
Pod wpływem tej myśli porzucił aparat telefoniczny, siadł przy biurku i skreślił szybko list do przyjaciela.
Wysłanie listu nie wymagało posłańca lub samolotu. Znicz zwinął kopertę, włożył ją do niewielkiego metalowego futerału cylindrycznego, wsunął futerał do rury, umieszczonej obok biurka, zamknął ją i przechylił wdół lewar do niej przytwierdzony.
Załatwiwszy się z tem, powstał, odciął nożyczkami taśmę metalową fonografu z zagadkowemi wyrazami, zwinął ją starannie, położył na biurku i czekał.
Z szybkością błyskawicy futerał z listem podążył wdół do rury podziemnej, biegnącej wzdłuż domów, tam wpadł na ruchome korytko i popędził do najbliższej stacji pocztowej, segregującej listy według adresów.
Stamtąd powędrował taką samą rurą pneumatyczną do stacji, najbliższej prezydjum policji, i nie upłynęło jeszcze pół godziny od wysłania go, a już leżał na biurku adresata.
Pomimo, że już skończyła się noc letnia i białe światło dnia wsiąkało przez obszerne okna do biura, dziwnie jeszcze blade wobec złocistych promieni lampy słonecznej, szef czuwał, przeglądając raporty dzielnicowe.
Nie było prawie raportu bez wzmianki o Azjatach. Tu wywołali bójkę o zarobek i tumult uliczny, tam schwytano ich na sprzedaży opjum, owdzie spisano protokół z powodu burdy w jednym z chińskich zakładów rozrywkowych...
Gdy jednak w otworze kwadratowym windy elektrycznej, umieszczonym w ścianie obok biurka, rozległo się ciche warknięcie dzwonka i stanęła tam, przysłana z wydziału korespondencji, tacka z listami, adresowanemi do niego osobiście, odłożył raporty i zabrał się do przeglądania korespondencji.
Jednym z pierwszych, który wpadł mu w ręce, był list Znicza. Poznawszy rękę posła, którego był nietylko przyjacielem, ale którego wprost uwielbiał, jako jednego z twórców Federacji europejskiej, a zwłaszcza jako męża, który odważył się wystąpić w parlamencie europejskim z wnioskiem, wymierzonym przeciwko Azjatom — szybko przebiegł pismo oczyma.
List był krótki:
„Nie używam telefonu z przyczyn, które wyjaśnię. Pragnąłbym bardzo widzieć się z tobą jak najprędzej w sprawie, tyczącej się nietylko mnie, ale i dobra ogółu.
„O godzinie dziewiątej wyruszam do Wersalu, spodziewam się więc ujrzeć cię przed tą godziną.
„Pozdrawiam i czekam“.
Czytający zmarszczył brwi. List drgnął mu w rękach. Po raz to pierwszy Znicz zwracał się do niego w ten sposób, musiało więc zajść coś ważnego i niecierpiącego zwłoki.
Spojrzał na zegar. Była godzina czwarta. Miał zatem dość czasu. Ale oczy jego padły na wyraz: „Czekam“. W ustach Znicza wyraz ten trzeba było brać dosłownie. Szybko więc przejrzał resztę listów, wydał telefonicznie rozporządzenia dyżurującym urzędnikom, a w kwadrans potem samolot jego stanął na dachu domu posła.
Znicz czuwał, drzemiąc w fotelu. Odezwał się nareszcie dzwonek windy. Na dźwięk ten powstał, nacisnął guzik elektryczny i stanął we drzwiach, czekając na gościa.
Po chwili winda stanęła, i wyniosła postać naczelnika policji ukazała się we drzwiach.
— Jak się masz, Parker — rzekł Znicz, wyciągając rękę do przybyłego. — Musisz mi wybaczyć, że cię niepokoję o tej godzinie, ale sprawa jest pilna.
— Domyślam się z treści listu — odparł przybywający, ściskając rękę gospodarza. — O cóż chodzi?
Gdy to mówił, wkroczyli obaj do gabinetu, w tejże jednak chwili na progu drzwi, wiodących z przedpokoju do jadalni, ukazała się pani Ira w stroju porannym, spoglądająca zdumionym wzrokiem na rozmawiających.
Ocknęła się ze snu, gdy jasny dzień panował już na świecie i, usłyszawszy brzęk dzwonka windy, sądziła, że zaspała. Spojrzawszy jednak na zegar przy łóżku, spostrzegła, iż dochodzi dopiero godzina piąta.
W tej chwili doleciała jej uszu z przedpokoju rozmowa przyciszona. Zaniepokojona tem, zerwała się z łóżka i, ogarnąwszy bujne włosy, zarzuciła strój poranny i pośpieszyła ku przedpokojowi.
Stanęła tam w chwili, gdy mąż wprowadzał gościa do gabinetu, i zatrzymała się, jak wryta, poznawszy w gościu naczelnika policji.
Znicz dostrzegł żonę.
— Ach, już wstałaś! — rzekł, uśmiechając się spokojnie. — Chciałem zawiadomić was o tem, co zaszło, przy śniadaniu, skoro jednak już tu jesteś, tem lepiej. Proszę do towarzystwa.
Pani Ira, trochę zażenowana negliżem porannym, podała rękę Parkerowi, przesunęła się, poprawiając włosy, pomiędzy gościem a mężem i zagłębiła w fotelu mężowskim.
Znicz wskazał drugi fotel Parkerowi, sam zaś siadł na otomanie tureckiej i bez ogródek opowiedział zajścia nocy ubiegłej.
Pani Ira i Parker słuchali uważnie.
Gdy jednak naczelnik policji, obojętny na stronę uczuciową zdarzenia, usiłował, utkwiwszy wzrok badawczy w opowiadającego, odtworzyć sobie w umyśle ze słów słyszanych faktyczny przebieg zajść w tym gabinecie wieczora poprzedniego — serce małżonki Znicza uderzało gwałtownie, źrenice jej rozszerzały się, a na wpół otwartych ustach zamarł okrzyk przestrachu. Nietyle obchodziło ją to, co nieproszeni goście mogli zdobyć w gabinecie mężowskim, ile sama obecność tych postaci tygrysich tutaj; niebezpieczeństwo, na jakie się mógł narazić jej mąż, gdyby był spotkał się z niemi.
Pod wpływem tych uczuć, to przywierała oczyma do ust mężowskich, to rzucała wzrok niespokojny po kątach gabinetu, choć dzień jasny złocił już szyby.
A Znicz kończył opowiadanie:
— Zrozumiesz teraz — mówił — dlaczego wolałem wysłać do ciebie list pocztą pneumatyczną, niż rozmówić się przez telefon. Jeżeli bowiem potrafili wtargnąć tutaj, to bezwątpienia też przejmują moje rozmowy telefoniczne, śledzą mnie bez przerwy.
Parker, zamyślony, nie odpowiadał. Zapanowała więc cisza, a w tejże chwili pierwszy promień słońca, przekradłszy się pomiędzy domami, uderzył w okno, przeszył długą smugą gabinet Znicza i położył czerwoną plamę przez drzwi otwarte na ścianie przedpokoju.
Oczy pani Iry pobiegły w tym kierunku, i nagle z ust jej wyrwał się cichy okrzyk:
— On tam stoi!
— Kto? — zawołał Znicz zdumiony, a Parker zwrócił wzrok w kierunku, wskazanym teraz palcem przez Irę.
— Ależ ten Azjata! — zawołała. — Jeden z tych, którzy tu byli w nocy. Zajrzał, gdyś zamilkł. Ale już go niema. Już znikł.
Parker zerwał się z fotela i wyszedł do przedpokoju.
Cisza panowała tam zupełna. Drzwi od sieni były zamknięte. Na wieszadłach wisiały spokojnie płaszcze. Najmniejszy ślad nie wskazywał, aby mógł tu wtargnąć w tej chwili człowiek obcy.
Naczelnik policji dotknął jeszcze ręką płaszczów, jakby dla przekonania się, czy pod niemi kto się nie ukrywa, i nagle zaśmiał się cicho.
— Oto pani Azjata! — rzekł do małżonki posła, wskazując na ostry cień, wyrzeźbiony na ścianie przedpokoju przez promienie słońca, które, przeniknąwszy do gabinetu, natrafiły po drodze na przeszkodę, pod postacią stojącej na stoliku przy ścianie, ozdobnej szafki wiedeńskiej.
Znicz puścił rękę żony, którą był ujął zaniepokojony jej podnieceniem, spojrzał w kierunku, wskazanym przez Parkera, i zaśmiał się także.
Istotnie, cień górnych kantów szafy tworzył w czerwonej plamie słońca na ścianie przedpokoju dokładny profil głowy ludzkiej o twarzy przypłaszczonej i szyi wyciągniętej naprzód.
— Oto twój Azjata! — powtórzył za Parkerem wesoło. — Widzisz, jak łatwo ulec można złudzeniu pod wpływem chwilowego podniecenia.
Pani Ira patrzała, milcząc, na czarny profil głowy, przesuwający się ledwie dostrzegalnym ruchem po ścianie i wydłużający się ku dołowi. Znicz znów ujął białą jej rękę, Parker zaś mówił, zapomniawszy już o chwilowej przerwie.
— Rozmowę, utrwaloną na taśmie fonograficznej, moglibyśmy i tutaj przetłumaczyć, z konieczności bowiem posiadamy już w biurach miejskich tłumaczów rozmaitych języków azjatyckich. Ale byłoby to niepraktyczne. Wywiadowcy Azjatów dowiedzieliby się niewątpliwie o tem wcześniej, niż należy, lepiej więc będzie, jeżeli zabierzesz ją do Wersalu. Co się tyczy tajemniczego samolotu, który ulotnił się stąd w chwali, gdy wasz stanął na dachu, to nadesłane mi dziś raporty nocne nie wspominają o żadnym wypadku aresztowania za przekroczenie przepisów o oświetleniu statków powietrznych, samolot więc Azjatów musiał zapalić światła, wzbiwszy się na przepisaną wysokość, i zmylił czujność policji.
Pani Ira spojrzała niespokojnie na mówiącego.
Parker dostrzegł to spojrzenie i odparł:
— Niech pani będzie spokojna. Od tej chwili mieszkanie wasze strzeżone będzie specjalnie, a dziś jeszcze znajdzie się pod taką opieką naszych przyrządów strażniczych, że mysz nawet nie przeciśnie się do tego gabinetu bez naszej wiedzy. Możecie spać spokojnie.
Szef policji nie przesadzał. Nowoczesna technika ochronna pozwalała policji czuwać nad wskazanemi jej mieszkaniami zdaleka zapomocą automatycznych przyrządów odzwierciedlających, które zdradzały natychmiast centrali policyjnej obecność w danem mieszkaniu nieproszonego gościa bez względu na przedsięwzięte przez niego ostrożności, a także utrwalały jego postać na płycie fotograficznej, ustawionej w centrali, choćby nawet cofnął się niezwłocznie.
O metalowych przewodnikach telefonicznych i telegraficznych, które złoczyńcy dawniejsi mogli w razie potrzeby usuwać, dziś już zapomniano, a sama próba zniszczenia przyrządu strażniczego nietylko wystarczyłaby do odfotografowania na odległość ich postaci, ale także wywołałaby taki alarm, że nie uszliby ajentom policji. Azjaci zatem, którzy wtargnęli do mieszkania Znicza, musieli wiedzieć, że mieszkanie to nie jest zaopatrzone w takie przyrządy.
— Ale przecież — wtrąciła pani Ira głosem rozdrażnionym — moglibyście przynajmniej ująć tych, którzy zakradli się tu wczoraj. Wszak musieli pozostawić ślady.
Parker zatoczył półkole wyciągniętą ręką.
— Ślady są wszędzie. I na ścianach, i na pułapie, i na podłodze. Dziś przecież wiadomo, że nawet cień pozostawia ślady, uchwytne dla ultraczułych płyt fotograficznych, a ślady nóg na podłodze możnaby z łatwością odfotografować nawet aparatami dawniejszemi. I gdyby przestępcy byli boso, to wystarczyłyby dawniejsze metody daktyloskopijne dla ich odszukania. Jednak przestępcy, zwłaszcza tacy, jak ci, którzy tu wczoraj gościli, są zbyt przebiegli, aby „pracować“ gołemi rękoma lub boso, że zaś zdołali otworzyć sztuczne zamki przy drzwiach waszego mieszkania, to także wskutek braku przyrządów strażniczych, o których wspomniałem, a które dziś mieć będziecie. Bo co do samego zamku, to jak wiecie, niema zamku dla złodzieja. Nie o to jednak chodzi. Jestem pewien, że wywiadowcy nasi zdołaliby odkryć bandę, która tu wtargnęła. Czy jednak pośpiech taki byłby celowy? Małżonek pani stwierdził, że nic mu nie skradziono. I dokumenty swoje znalazł w całości. Nieproszeni więc goście musieli tu przybyć albo dla przejrzenia tylko i odfotografowania dokumentów, które ich obchodziły, albo też szukali czego innego i nie znaleźli. Które z tych przypuszczeń jest słuszne i czy dopięli zamierzonego celu, na to odpowie nam rozmowa, utrwalona na taśmie fonograficznej. Sądzę więc, że lepiej poczekać do chwili jej odcyfrowania. Tu może chodzić o sprawę polityczną wielkiej wagi.
Naczelnik policji skończył i powstał z miejsca.
— Parker — rzekł Znicz, powstając również — ma rację. Przez pośpiech możemy popsuć wszystko.
Pani Ira milczała.
Skierowano się ku przedpokojowi. Parker jeszcze raz rozejrzał się badawczo dokoła. Obejrzał również starannie drzwi i zamki, ale żadnych śladów najdrobniejszego choćby ich naruszenia nie znalazł.
— Jak mówiłem — zauważył — niema zamku dla złodzieja. Jeszcze przed południem — dodał — przybędą tu moi pracownicy, a teraz już zostawię jednego z towarzyszących mi ajentów na waszym dachu.
Po tych słowach uścisnął rękę Znicza i skłonił się głęboko jego małżonce.
A gdy wyciągnęła do niego dłoń, rzekł, uśmiechając się do niej, jak do dziecka:
— Niech pani wielkiego męża, który zaszczyca mnie swą przyjaźnią, będzie spokojna. Zniczowi włos nie spadnie z głowy.
— Widzisz — zawołał na to wesoło Znicz — jak poczciwy Parker dba o nas! Idźże więc, połóż się jeszcze, bo i ja muszę odpocząć cokolwiek przed podróżą.
Pani Ira uśmiechnęła się tylko, a zaledwie zamknęły się drzwi za naczelnikiem policji, rzekła:
— A jednak ja go widziałam tu we drzwiach gabinetu.
— Kogo? — spytał Znicz już śpiący.
— Tego Azjatę! — odparła głosem stanowczym.
— Ach, nie bądźże dzieckiem, Iro! — zawołał, całując bujne jej włosy.

*

Cichy Wersal zaludniał się samolotami posłów wszystkich państw Europy, spadającemi z niebios na jego place lotnicze bądź to pojedyńczo, bądź też po kilka naraz.
Niebawem długie sznury tych dziwnych pojazdów ciągnęły ulicami miasta, zdążając ku parlamentowi sfederowanej Europy, a zatrzymawszy się na chwilę przed gmachem, ruszały dalej na wyznaczone sobie miejsca.
W obszernych kuluarach i salach parlamentu zbierał się coraz liczniej tłum różnojęzyczny. Obok rosłych, barczystych Anglosasów i Skandynawów przesuwali się gwarni, ruchliwi, przeważnie średniego wzrostu, przedstawiciele rasy romańskiej; ociężali Niemcy rozprawiali poważnie w sąsiedztwie wesołej gromadki Polaków, opowiadających sobie najświeższe anegdoty; tu Bułgar targował się o coś z Grekiem; owdzie Rumun przeglądał się w zwierciadle marzącemi oczyma. Gdzie znalazł się Czech, tam padały liczby, albo rozprawiano o muzyce, a Rosjanie zapraszali się śpiewnym głosem do bufetu.
Słowem zebrała się tu cała Europa i, korzystając z chwili wolnej przed posiedzeniem, gwarzyła o wszystkiem i o wszystkich lub posilała się w obszernych, widnych salach jadalnych.
Posiedzenie rozpoczynało się o godzinie 13-ej, aby przedstawiciele najdalszych krańców Europy mogli na nie zdążyć, co było łatwe do uskutecznienia wobec szybkości samolotów, wynoszącej średnio 600 kilometrów na godzinę. I koniec posiedzenia był ściśle oznaczony. Gdy mianowicie wskazówka zegara stawała na godzinie 17-ej, dzwonek prezesa parlamentu przerywał wszelkie obrady.
Codzienna w czasie sesji praca czterogodzinna wystarczała do załatwienie najżywotniejszych wspólnych spraw Europy. Jakże bowiem różnił się ten parlament nowoczesny od gadatliwych, pełnych próżności partyjnej i marnujących czas parlamentów t. zw. demokratycznych!
Wiek praktyczności i tu wycisnął swoje piętno. Pojęto nareszcie, że jednym z najważniejszych hamulców, tamujących działalność dawnych rządów, była marnotrawcza przewlekłość rozpraw parlamentarnych, owe rozstrzyganie najdonioślejszych spraw na podstawie klucza partyjnego, bez względu na szkody, jakie stąd wynikały dla nieszczęśliwych, niby wolnych, „demokratycznych“ społeczeństw. Jeden rząd obalał drugi poto tylko, aby usunąć go od władzy, zniweczyć lub zneutralizować poczynania jego najczęściej nie ze względu na dobro ogółu, lecz własnego stronnictwa.
Dziś poznano, że jak do wielkiego interesu handlowego lub przemysłowego mogą należeć bez szkody ludzie wprawdzie rozmaitych przekonań, lecz nie psujący pracy dyrektorów, znających interes i prowadzących go z korzyścią — tak i skomplikowane, wymagające trzeźwości i znawstwa, sprawy każdego narodu, a tem bardziej wielkiej federacji tych narodów, muszą być prowadzone tak, jak prowadzi się wielkie przedsiębiorstwo przemysłowe.
Wiek praktyczności zrozumiał to. Głośno brzmiące hasła, podniecające namiętności, musiały ustąpić miejsca hasłom trzeźwym, żądaniu, aby dwa razy dwa było cztery nietylko wtedy, gdy się to spodoba prawodawcom, spierającym się aż do zacietrzewienia o swe zasady, o swe platformy, o swe wyznania, lecz zawsze, gdy prawda jest oczywista.
Parlament Europy sfederowanej musiał stać się parlamentem rzeczoznawców, obieranych nie, jak dawniej, pod wzniosłem i słusznem pozornie, lecz pustem w rzeczywistości, hasłem „przez lud dla ludu“, lecz przez głosowanie pośrednie na kandydatów, przedstawionych przez właściwe instytucje fachowe: ciała naukowe, gremja profesorów szkół wyższych, stowarzyszenia użyteczności publicznej i t. p.
Wreszcie i samochód-helikopter Znicza zajechał przed gmach parlamentu. Wyniosła, piękna postać posła warszawskiego, a zarazem jednego z twórców federacji, zwracała uwagę nawet śród tego tłumu, zebranego z różnych krańców Europy. Liczne dłonie wyciągnęły się ku niemu i zwartym pierścieniem otoczyli go poplecznicy wniosku zamknięcia granic Europy dla Azjatów, dopytując o nowiny.
— Bądźcie pewni — odparł — że najupartsze głowy pacyfistów i altruistów przyznają nam słuszność, skoro przedstawię dowody, które świeżo zdobyłem.
Wymówiwszy te słowa, wzbudzające zaciekawienie powszechne, przedarł się przez ciżbę przyjaciół i, zamieniwszy jeszcze kilka zdań z kolegami Polakami, skierował się ku wydziałowi spraw azjatyckich.
I tu powitano go ze szczerym szacunkiem. Znicz udał się wprost do gabinetu szefa wydziału, znanego orjentalisty.
— Kochany profesorze — rzekł do śpieszącego ku niemu od biurka uczonego — przychodzę do was w sprawie ważnej, wymagającej tajemnicy.
Orjentalista skinął poważnie wielką głową o wypukłem czole i spojrzał pytająco na gościa oczyma jasnemi, jakby wyblakłemi, zapraszając go jednocześnie ruchem ręki do stojącej w kącie gabinetu otomany.
Znicz opowiedział przyciszonym głosem zajścia poprzedniego wieczora i, dobywając z teki taśmę metalową, podał ją uczonemu.
Orjentalista wziął ją ostrożnie do ręki.
— Muszę — rzekł — sam dokonać przekładu, przyznaję bowiem, że wpływy Azjatów sięgają teraz nawet tu, do biur moich.
Zaniepokoiło to Znicza, ale nie pytał o dowody, profesor bowiem wstał już z otomany, zasunął ciężką zasłonę u drzwi gabinetu i podążył ku fonografowi aparatu telefonicznego, stojącemu za ruchomem przepierzeniem z lekkiej blachy niklowo-glinowej.
Po chwili przyniesiona przez Znicza taśma znalazła się pod sztyfcikiem błonki fonografu, a gdy profesor nacisnął guzik przyrządu, puszczającego w ruch taśmę, rozległy się wyraźnie dźwięki szybkiej, szeptem prowadzonej rozmowy.
— Chiński! — bąknął profesor do stojącego obok Znicza, notując stenograficznie na przygotowanym arkuszu słowa słyszane.
Upłynęło tak kilka minut. Szept to wznawiał się, to milkł, ustępując miejsca lekkim szmerom, jakby kroków, stąpających po miękkim kobiercu, lub szelestu przerzucanych papierów.
Wreszcie umilkło wszystko. Hieroglify, wyciśnięte na taśmie, dobiegły końca.
— Ciekawe, ciekawe! — szeptał raczej do siebie niż do Znicza profesor, zdejmując z głowy półobręcz metalową ze słuchawkami, i już zasiadał z arkuszem w ręce przy biurku, zawalonem foljałami.
— A teraz słuchaj, delegacie — rzekł, gdy Znicz zasiadł obok niego. — Oto przekład słów utrwalonych:
...„Dobrze sprawił się Tuan... Zamków jakby nie było... A teraz do roboty... Siadaj Ju... Czandu rozkazuje ci, śpij!...
W tem miejscu profesor przerwał i, spoglądając z ponad papieru trzymanego w ręce na Znicza, rzekł:
— Nie rozumiem, skąd wziął się tu ten wyraz, bo Czandu oznacza fajkę do palenia opjum: „Czandu rozkazuje ci, śpij“! — nie rozumiem.
— Czytaj, czytaj dalej, profesorze — odparł Znicz gorączkowo, a oczy jego błysnęły uśmiechem zagadkowym. — O tym wyrazie pomówimy później.
Orjentalista więc czytał:
...„Czeng, zaczynaj... Śpi?... Czy widzisz, Ju?...
Widzę... Gdzie? Tu. Otwórz...
Profesor znów przerwał.
— Taśma — rzekł — notuje w tem miejscu przeciągły szelest i lekki klekot...
Znicz pobladł.
— Odkryli skrytkę! — szepnął przez zaciśnięte zęby.
Lekkie: Ach! wyrwało się z ust profesorowi.
...„Ten warto sfotografować... Ten także... Prędko... Już...“
— Znów szelest, jakby przewracanych papierów — bąknął profesor, nie odrywając oczu od arkusza, i czytał dalej:
...„I to także... Już wszystko... A ustawy związku niema?... Nie... Szukaj jeszcze... Niema... Może gdzie indziej?... Ju, Czandu rozkazuje ci!... Pomyśl Ju, dobrze pomyśl... Czy niema tu, czy nie czujesz ustawy związku?... Niema?... Nie... W szafce?... Nie... Więc mu jej nie dał ten, który już nie żyje?... Dał... Polak ma ją przy sobie“.
— Słowa — zauważył profesor — wymówione niezwykle głośno, widocznie w uniesieniu.
Znicz nie odpowiadał. Pobladły ze wzruszenia, odtwarzał sobie w umyśle cały przebieg wizyty nocnej. Widział ją teraz w szczegółach najdrobniejszych.
— Już kończę — mówił profesor. — Po słowach: „Polak ma ją przy sobie“ dłuższa pauza i znów głos rozkazującego: „Zabrał?... Przekleństwo mu!... Czang, obudź go. Nie mamy tu już nic więcej do roboty... Masz fotografje?... Mam, Hsu... Wszystko w porządku, na miejscu?... Wszystko... Idziemy“.
Szef wydziału azjatyckiego położył papier na biurku.
— Cóż powiesz na to, delegacie? — spytał, zwracając wzrok zaciekawiony na gościa.
Znicz już ochłonął i, potarłszy ręką wyniosłe czoło, odparł:
— Przedewszystkiem, profesorze, powierzam twej pieczy taśmę i jej przekład, o którego kopję poproszę. Strzeż ich dobrze, skoro mówisz, że ręka Azjatów i tu już sięga... Choć — tu głos jego zadrżał gniewem — jak widzę z tego, co mi czytałeś przed chwilą, potrafią śledzić nas zdaleka.
— Tak sądzisz? — zawołał profesor.
— Wszak to jasne! — rzekł Znicz. — Wystarcza odtworzenie sobie zajść w mojem mieszkaniu.
Orjentalista spojrzał pytająco na posła, a Znicz mówił:
— Było ich trzech: Hsu, widocznie kierownik wyprawy wywiadowczej, Czeng, jego pomocnik a zarazem hipnotyzer, i Ju, medjum. Jakiś Tuan — widocznie elektrotechnik — przypuszczam, że jest to Chińczyk, sprzedający rozmaite drobiazgi, którego zauważyłem kręcącego się od pewnego czasu w domu, w którym mieszkam — zbadał zamki drzwi moich i wkońcu odkrył ich sekret. Z łatwością więc wtargnęli do mieszkania, gdym był z żoną i córką na obchodzie rocznicy „Cudu nad Wisłą“. Na rozkaz Hsu, Czang uśpił Ju. We śnie hipnotycznym medjum dojrzało skrytkę w ścianie i odgadło sposób jej otwierania. Hsu przejrzał wszystkie zawarte w niej dokumenty — na szczęście kopje — a kilka z nich sfotografował na poczekaniu Czang. Lecz nie znaleźli tego, czego szukali. Bo to ja mam przy sobie.
Przy tych słowach Znicz dotknął palcami kieszeni na piersiach.
— Jak widzisz zatem, profesorze, ten Ju posiada wysoko rozwinięty dar jasnowidzenia na odległość. Wyzyskali to wywiadowcy Azjatów, aby śledzić mnie od chwili, gdym wystąpił ze znanym ci wnioskiem, i być może, iż widzą mnie nawet teraz tu u ciebie.
— Ale Czandu, delegacie, Czandu! — zawołał orjentalista, nie mogąc już pohamować niecierpliwości. — Co ma z tem wszystkiem wspólnego fajka do palenia opjum?
— Zaraz usłyszysz, profesorze, bo jeszcze nie skończyłem — odparł Znicz i sięgnął do kieszeni na piersiach, a wyjąwszy z niej zwój papierów, dodał:
— Oto dokument, którego szukali w mojem mieszkaniu i nie znaleźli. Dokument niezmiernej wagi. Otrzymałem go przed trzema dniami od naszego wywiadowcy. Niestety, jak widzę z rozmowy, utrwalonej na taśmie, już nie żyje! Widocznie zamordowali go, spostrzegłszy brak dokumentu i domyśliwszy się, kto go zabrał. A szkoda, Azjata ów bowiem służył nam wiernie. Razem z dokumentem dostarczył mi też jego przekładu. Sprawdzisz go, profesorze, i powiesz mi, czy jest ścisły, bo dokument ten muszę przedstawić komisji parlamentarnej. Przekona on nawet najzaciętszych altruistów.
Profesor wyciągnął chciwie rękę.
— Ach — zawołał. — Więc nareszcie dowiem się, co znaczy owe Czandu!
— Tak — odparł Znicz — oddając mu papiery. — Jest to symbol, hasło i zaklęcie wielkiego, tajnego Związku palaczów opjum, a dokument, który trzymasz już w ręce, zawiera ustawę związku i plan jego akcji.
Szef wydziału azjatyckiego przebiegł szybko oczyma niektóre ustępy dokumentu.
— Przygotowania do najazdu — zawołał głosem przerażonym — zbrojnego najazdu na sfederowaną Europę! Nowy najazd Atylli, czy Czyngischana, przy zastosowaniu nowoczesnych środków techniki wojennej. Ależ to straszne!
— Tak jest — szepnął Znicz głosem smutnym — straszne. A myśmy tak długo tolerowali najście ich straży przednich na nasze ziemie. Oszołomione dobrobytem, zmaterjalizowane masy nie widziały, nie chciały widzieć niebezpieczeństwa.



ROZDZIAŁ IV.
Dr. CHWOSTEK.

Samolot Znicza, powracającego z Wersalu, zawisł nad Warszawą.
Jeszcze żarzyły się na zachodzie niebiosa, oświetlając tył samolotu, ale na zenicie już ciemniał olbrzymi strop seledynowy, przechodząc ku wschodowi w szarzyznę zmroku, śród której tkwiły gdzie niegdzie, jak srebrne ćwieczki, światełka gwiazd.
Znicz ocknął się z zadumy i wyjrzał przez okno.
Głęboka cisza konającego dnia letniego panowała dokoła. Tu i owdzie przesuwały się, jak ćmy, niezmiernie szybko czarne, zgrabne sylwetki helikopterów i ortopterów. Leciały, nie wydając tak przykrego dawnemi czasy łoskotu śmig i silników. To też Znicz drgnął, gdy rozległ się nagle donośny, przeciągły ryk syreny, a prawie jednocześnie przesunął się wpobliżu majestatycznie olbrzymi osobowy okręt powietrzny.
W oknach jego widać było twarze podróżnych, przyglądających się miastu-olbrzymowi i czekających na chwilę lądowania.
Przesunął się potworny kadłub okrętu i wzrok Znicza bez przeszkody już ogarniał miasto.
Sieć ulic, placów i zadrzewionych bulwarów, upstrzona plamami ciemnemi parków, ciągnęła się w przezroczystem, niezadymionem powietrzu na wszystkie strony, jak okiem sięgnął. Środkiem przecinała ją, ujęta w karby kamienne, sina jeszcze refleksem seledynu niebios, Wisła. Kilkanaście rzuconych przez nią mostów robiło z tej wysokości wrażenie kładek na strumyku.
Ale samolot zniżył już lotu i w tejże niemal chwili na ciemniejące miasto trysnęły tysiące snopów promieni lamp słonecznych. Niebiosa pociemniały w tym blasku, zalewającym całą przestrzeń widzialną pod samolotem.
Pilot Znicza zwrócił z obojętnością wprawnego woźnicy, otrzaskanego ze swym zawodem, samolot w kierunku domu posła i po chwili helikopter opuszczał się pionowo na taras dachu.
Zaledwie koła aparatu dotknęły twardej powierzchni, a już Znicz, znużony kilkogodzinem siedzeniem, wyskoczył z pojazdu i podążył ku budce windy. Zatrzymał się jednak, spostrzegłszy wysoką, szczupłą postać w ciemnym płaszczu, stojącą u balustrady.
Goła głowa stojącego, pokryta bujnym siwym włosem, zwrócona była ku miastu. Lekki wiatr wieczorny igrał srebrzystemi włosami, unosił aż na ramię siwe pasma brody.
Głowa ta nie drgnęła nawet, gdy samolot stanął na tarasie, dopiero gdy Znicz podszedł do stojącego i dotknął lekko dłonią jego ramienia, odwróciła się zwolna.
Był to starzec suchy o surowych, jak siekierą wyciosanych rysach ascety, brwiach nawisłych, głęboko osadzonych, poważnych oczach i o długiej, siwej brodzie, zwieszającej mu się rzadkiemi kosmykami na piersi.
Ujrzawszy Znicza, uśmiechnął się przyjaźnie i, odrzuciwszy połę ciemnego płaszcza, podał przybyłemu rękę.
— Z Wersalu? — spytał dziwnie głuchym głosem.
Znicz skinął głową.
— Widziałem już w dziennikach posiedzenie dzisiejsze. Nie przemawiałeś. Sprawa azjatycka jeszcze nie na porządku dziennym?
Znicz znów potwierdził ruchem głowy.
— A pora już, pora! — mówił dalej starzec. — Wszak tam już — tu wyciągnął rękę ku wschodowi — za Wisłą całe miasto Azjatów, a „lud“ — wyrażał się dawnemi demokratycznemi kategorjami — tego nie widzi, bo mu z tem wygodnie, bo mu się wysługują...
Znicz spoglądał wzrokiem poważnym w stronę wskazaną.
Złota, słoneczna, nieskończona płaszczyzna miasta, nad którą zwieszający się bezmiar ciemniejących niebios wydawał się anachronizmem, rozbrzmiewała gwarem życia. Niesione wiatrem nadlatywały dźwięki orkiestr, grających w parkach; to znów wzbijał się wgórę, jak balon, odległy gromadny okrzyk rozbawionego tłumu; czasami wyleciał, jak gołąb, z otwartych okien domów dźwięk pojedyńczy śpiewu lub śmiechu; sypały się perełki rozmów głośnych, wesołych, wszystkiemu zaś wtórował tam w dole poszum chodników ruchomych, sygnałów samochodowych, pociągów elektrycznych, biegnących po szynach...
A starzec stał wciąż z ręką wyciągniętą ku wschodowi, podobny do posągu grozy. Nagle opuścił rękę.
— Abderyci![2] — krzyknął głosem piskliwym. — Oni i ciebie gotowi zrobić szaleńcem.
— Znajdą w tobie, ojcze, Hipokratesa — odparł, uśmiechając się, Znicz głosem cichym, ale wymawiając wyraźnie każde słowo. — A przytem nie sądź ich tak źle. Choć ogarnięci beztroską dobrobytu, muszą zrozumieć niebezpieczeństwo, gdy im dowiodę...
— Tłum zawsze tłumem! — przerwał zgryźliwy starzec. — Wieki mijają, a jedno i to samo hasło brzmi ponad wszystkie inne: „Panem et circenses“ lub „Ukrzyżuj!“
Nie zmienił się tłum i dzisiaj. Daliście masom szkoły, daliście dobrobyt i beztroskę. Nikt nie kłopoce się dziś o jadło jutrzejsze. Prawda! Ale — tu wskazał palcem kościstym na strzeliste wieże świątyń, ogarnięte złotem światłem lamp słonecznych — ale tam — cisza!
Zaśmiał się gorzko i przycichł. Znicz słuchał niecierpliwie, a starzec, ująwszy go kościstemi palcami za rękaw, jakby w obawie, aby mu się nie wymknął, i wpatrzony w jego oczy, mówił dalej tym dziwnym, głuchym głosem, zdaniami zagadkowemi:
— A jednak nieraz dziecko uderzy mędrca mądrością słowa, pozostawi bez odpowiedzi...
Kapitał ducha, to nie emanacja tłumu...
Gdy tłumowi zdaje się, że rządzi, wówczas właśnie jest niewolnikiem, bo rządzi się nie rozumem, lecz namiętnością...
— Ależ, ojcze — przerwał zniecierpliwiony już na dobre Znicz — wszak czasy ludowładztwa minęły! Wszak mamy teraz rządy mocne, ludzi wybranych, rządy rozumu.
Starzec chwytał chciwie oczyma słowa z warg Znicza.
— Tak — zawołał — ale kultury ducha brak, za leniwi na to! A tylko duch zwycięża.
Znicz spojrzał pytająco na dziwaka i, choć śpieszył się do żony i córki, chciał odpowiedzieć, gdy uszu jego doleciał szum nadlatującego samolotu.
Samolot stanął już na dachu, a z wnętrza pojazdu wyłonił się naczelnik policji miejskiej.
— Przybyłem — rzekł — aby sprawdzić osobiście, czy technicy moi wywiązali się dokładnie z otrzymanego zlecenia. Wiedząc przytem, że wróciłeś już z Wersalu, pilno mi było poznać treść rozmowy, utrwalonej na taśmie fonograficznej, którą zabrałeś z sobą. Chodzi mi o to tem bardziej, że dziś z rana zaszedł tu wypadek, który, być może, stoi w związku z twoją sprawą.
— Cóż się stało? — spytał Znicz zaciekawiony.
— Dziś z rana wyłowiono z Wisły zwłoki znanego ci wywiadowcy naszego, Szuna. Widocznie zamordowano go na rzece lub na jej brzegu i wrzucono do wody. Postrzał w tył głowy. Zabito go zdradziecko, albo w pościgu. I nie dla rabunku, bo pieniądze zostały w kieszeniach.
— O śmierci jego już wiem — rzekł Znicz spokojnie.
— Skądże? — spytał Parker. — Czyżby już telefonowano ci o tem do Wersalu?
— Nie! Ale zgadłeś, naczelniku, że morderstwo to stoi w związku z moją sprawą. Dowiedziałem się o niem z owej taśmy. Chodźmy!
Tu skinął też na starca, który, stojąc zboku i nie widząc warg rozmawiających, spoglądał, jak człowiek głuchy, to na jednego, to na drugiego wzrokiem pytającym.
Istotnie, dr. Chwostek był głuchy. Niegdyś lekarz, wzięty i namiętnie interesujący się postępami wiedzy, ogłuchł zupełnie wskutek wybuchu gazów, nad któremi robił doświadczenia. Było to jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku. Rozpoczęte w dziewiętnastym wieku przez Brown Sequarda, a następnie wznowione w dwudziestym przez Steinacha, Woronowa i innych uczonych próby zwalczania choroby starości osiągnęły wkońcu wyniki zupełnie konkretne, dostępne wszystkim, jak inne wynalazki ducha ludzkiego. I dr. Chwostek poddał się raz temu leczeniu w nieokreślonej nadziei odzyskania też słuchu. Niestety, nadzieja ta zawiodła. Dr. Chwostek pozostał głuchy. Zaniechawszy wskutek tego kalectwa praktyki lekarskiej, tem bardziej poświęcił się badaniom naukowym. Ale teraz nastąpił zwrot w jego upodobaniach. Nie zajmowały go już tyle postępy techniki, na które cały niemal świat zwracał uwagę tak pilną i którym poświęcał wszystkie swe wysiłki — ile sprawy ducha ludzkiego, ile ukryte jeszcze, lecz wyłaniające się coraz szybciej i wyraźniej śród wybranych, potęgi psychiczne. Im poświęcił się całkowicie.
Kalectwo uczyniło go zgryźliwym i małomównym i, choć z ruchu warg osób przemawiających doskonale rozumiał rozmowę, to jednak rzadko w niej uczestniczył, a jeżeli czasem głos zabrał, wówczas przemawiał zdaniami oderwanemi, aforyzmami, pozornie nie mającemi często związku z tem, co się mówiło, a stanowiącemi jakby wyładowanie myśli w mózgu jego krążących i dotkniętych tajemniczą iskrą skojarzania wyobrażeń z rozmową, którą w jego obecności toczono.
Z biegiem lat powróciła znów starość, ale nie chciał już słyszeć o ponownem usunięciu tej „choroby“, o odmłodzeniu się raz jeszcze. Krążył więc ten zgryźliwy, dobrowolny starzec śród ludzi, podrwiwających z jego dziwactw.
Powszechnie też nazywano go ojcem lub dziadkiem, o co się wcale nie gniewał, wiecznie zajęty teraz dociekaniami psychicznemi.
I Znicz nazywał go ojcem, lecz w ustach posła wyraz ten miał brzmienie serdeczne, od dziesięcioleci bowiem łączyły ich stosunki zażyłej przyjaźni. Mieszkając w jednym domu, spotykali się często i schodzili na gawędy, z których wywiązywały się niejednokrotnie zacięte dysputy, praktyczny bowiem, choć głęboki i dalekowidzący umysł Znicza nie mógł się godzić z zupełnem abstrahowaniem przez Chwostka potęgi materji od potęgi ducha.
Te wszakże spory sierdziły starca tylko na kilka godzin lub dni, poczem pomiędzy dziwakiem a posłem warszawskim do parlamentu Europy sfederowanej nastawała dawna harmonja.
I teraz więc na zaproszenie Znicza ruszył za nim i Parkerem do windy.
Panie oczekiwały już w jadalni z wieczerzą.
Na widok wchodzących Ela zerwała się, aby powitać ojca i powiększyć liczbę nakryć na stole. Pani Ira wyciągnęła ku przybyłym rękę.
Pomimo zrzeszenia się ludów i zaniku pojęć o władzy absolutnej, pozostała na świecie jedna monarchini wszechwładna i czczona przez miljony: moda. Kapryśnica ta nakazała teraz kobietom ubierać się w suknie rzymskie.
Pani Ira i Ela zastosowały się do tego nakazu, i trzeba przyznać, że uroczo wyglądały w białych, wełnianych stolach, ściągniętych lekko błękitnemi paskami, ozdobionych u szyi i rękawów błękitnemi również szlakami z wyhaftowanemi na nich srebrem kwiatami. Wyglądające z pod stoli również błękitne, safjanowe ciżemki, starorzymskie calceae, uzupełniały ten strój najmodniejszy.
Pod rączkami Eli szybko stanęły na białym obrusie jeszcze dwa nakrycia niklowo-glinowe, połyskujące w świetle lampy słonecznej, a w ustawionym na elektrycznej maszynce imbryku zaszumiała woda na herbatę.
— Dziękujemy — rzekła pani Ira do Parkera — za opiekę i szybkie spełnienie obietnicy. Rozporządzacie, rzeczywiście, przyrządami zadziwiającemi. Ale też — dodała, a na pięknej, poważnej twarzy wykwitł uśmiech zakłopotania — jesteśmy zupełnie pod waszą kontrolą.
— Bynajmniej — zaprotestował naczelnik policji. — Niedyskrecja nasza nie sięga tak daleko. Wystarcza rozłączyć przyrządy, aby wzrok nasz i słuch nie mogły tu dotrzeć.
— Ale w takim razie — wtrąciła Ela, podając gościom zimne mięsiwa na połyskującym półmisku — i nieproszeni goście mogą je rozłączyć?
— Nie! — odparł Parker. — Przy każdem rozłączaniu odzywa się dzwonek alarmowy i utrwala się na płycie fotochemicznej postać rozłączającego, a my czuwamy.
Pani Ira spytała męża o nowiny z Wersalu i potoczyła się rozmowa o sprawach bieżących. Dopiero gdy poznikały ze stołu nakrycia i popijano już tylko aromatyczną herbatę, poruszyła sprawę, która nie dawała jej spokoju przez dzień cały.
— Cóż wyczytaliście na taśmie? — spytała męża głosem zdławionym przez wzruszenie.
Słysząc to pytanie, Ela przysunęła się do matki, jakby szukając jej opieki, wiedziała już bowiem o zajściach nocy ubiegłej.
I zetknęły się bujnemi włosami obie piękne główki, matki i córki. Różnicę wieku pomiędzy niemi wskazywały u jednej pełniejsze kształty i powaga, u drugiej — wdzięk rozkwitającego dopiero życia.
Rozszerzone ciekawością źrenice zwróciły się ku Zniczowi.
Doktór Chwostek chwytał wyrazy z warg rozmawiających. Dotychczas milczał. Nagle spytał głuchym głosem:
— Taśma?
Przypomniało to Zniczowi, że przyjaciel jego nie wie jeszcze o jej pochodzeniu.
Zwrócił się więc ku starcowi i opowiedział znane reszcie obecnych zajście.
W głęboko osadzonych oczach Chwostka znać było wzrastające zaciekawienie.
— A oto — mówił dalej Znicz, wydobywszy z kieszeni kopję przekładu, otrzymaną w Wersalu — co naczelnik wydziału wschodniego przeczytał na taśmie.
— Rozumiecie teraz, o co im chodziło — kończył, skreśliwszy obraz nieproszonej wizyty. — Szukali tu zdobytej przeze mnie ustawy tajnego Związku palaczów opjum. Na szczęście, miałem ją przy sobie.
— Jak to dobrze się stało! — zawołała Ela, a twarz jej promieniała radością.
Pani Ira milczała. Siedząc nawprost drzwi, położyła rękę na stole i machinalnie kręciła w palcach serwetę. Oczy jej, utkwione w przestrzeń, jak u osoby zasłuchanej lub błądzącej myślami zdaleka od otoczenia, zamglone były i wpółsenne.
Nagle wyprostowała się w krześle, rozwarła szeroko powieki, a z pobladłych warg wyrwał się szept pełen przerażenia:
— On tam jest, on tu zagląda!
Drzwi oświetlonego przedpokoju stały otworem i wyraźnie widać było każdy jego szczegół.
Oczy siedzących przy stole zwróciły się automatycznie w tę stronę.
Ale przedpokój był cichy i pusty. Wówczas wzrok siedzących powrócił zdziwiony do pani domu.
— Znów ten Azjata? — spytał zaniepokojony Znicz, zajmujący miejsce naprzeciwko żony, i powstał, aby do niej podejść. Parker patrzał na panią Irę wzrokiem zimnym i badawczym, osłupiała zaś Ela stała się podobna raczej do marmurowego posągu, niż do istoty żywej.
Jeden tylko dr. Chwostek, wyczytawszy z warg pani Iry wyrazy tajemnicze, nie zwrócił się wcale ku drzwiom, do których siedział zwrócony plecami, lecz utkwił olśniony, jakby przez wielkie odkrycie, wzrok ciemnych swych, głęboko osadzonych oczu w twarzy pani Iry. Po chwili, przerwawszy milczenie, szepnął niemal uradowany:
— Nie przypuszczałem, nie przypuszczałem!
A gdy Znicz zerwał się z krzesła, aby podejść do żony, długa, koścista ręka doktora wyciągnęła się przez stół ruchem wolnym, ostrożnym, wysuwając się jak wąż z rękawa, i wreszcie spoczęła lekko na białej ręce, ściskającej kurczowo serwetę.
W tejże chwili pani Ira przechyliła się wtył i przymknęła oczy.
Ela, spoglądająca zdumionym wzrokiem na ruch ręki doktora, krzyknęła lekko na widok omdlenia matki, Znicz zaś rzucił się ku żonie, lecz Parker zagrodził mu drogę wyciągniętą ręką, prosząc szeptem:
— Nie przeszkadzaj, nie przeszkadzaj!
Znicz, powstrzymany silną prawicą naczelnika policji, stał, jak wryty, tymczasem zaś Chwostek, z którego oczu zdawały się sypać iskry, mówił rozkazująco do śpiącej:

— Mów. Czy widzisz, gdzie oni są?...
*

Tego samego wieczora w obszernej, wybielonej wapnem, prawie nieumeblowanej izbie małego domku na krańcach barwnej, lecz brudnej, pomimo wszelkich wysiłków władz miejskich, i krzykliwej dzielnicy azjatyckiej na prawym brzegu Wisły siedzieli na tapczanach Hsu, Czeng i Ju.
Przed ustawionym u północnej ściany izby ołtarzykiem domowym, przybranym barwnemi wycinkami, chorągiewkami i sztucznemi kwiatami, tliły się, utkwione w skrzynce, napełnionej piaskiem, wonne patyczki czerwone, roznoszące woń ckliwą w upalnem, cichem powietrzu.
Obecni w izbie, przybrani w obszerne bluzy chińskie, spodnie, związane u kostek, i obcisłe pantofle o grubych filcowych podeszwach, oczekiwali widocznie kogoś, bo Hsu, schylony na tapczanie, podniósł wreszcie twarz żółtą, połyskującą, spojrzał skośnemi oczyma na towarzyszów i rzekł:
— Powinien tu już być.
I znów cisza zaległa pokój.
Po chwili jednak przerwało ją lekkie stuknięcie. Hsu zerwał się z tapczanu, podbiegł ku drzwiom i przyłożył ucho do nich.
— Czandu! — rozległo się za drzwiami.
Na to hasło Hsu otworzył drzwi, cofnął się i, schowawszy dłonie złożone na piersiach w fałdach obszernych rękawów, zgiął się wpół pokornie.
Czang i Ju poszli za jego przykładem.
— Pozdrawiam cię — rzekł Hsu do wchodzącego wysokiego Azjaty o ostrych, energicznych rysach twarzy, ubranego w wytworny strój europejski — pozdrawiam cię, Futse, pozdrawiam cię, tchnienie wschodu, jako rosę odżywczą, jako tego, który jest panem naszym.
— I cóż nowego powiecie mi wierni Palacze opjum? — spytał wchodzący, idąc ku stołowi na środku pokoju i siadając na jednym ze stojących przy nim stołków.
— Dowiesz się, Futse — odparł Hsu — rzeczy złych i dobrych. Dobrych, bośmy usunęli panterę, która nas zdradziła; złych, bo ciało jej wpadło do rzeki, na rzece bowiem stoczyliśmy z nią walkę, i może być wyłowione; złych, bośmy nie znaleźli u posła wykradzionej nam ustawy...
Ten, którego nazwano Futse, to jest mistrzem, zmarszczył brwi.
— Gdzie jest? — spytał krótko.
Znicz nie zostawił jej w domu. Jasnowidzący Ju, wierny twój, jak i my, pachołek, powiada, że poseł polski zabrał ją do Wersalu.
Przy tych słowach Hsu schylił pokornie głowę, a towarzysze jego skłonili się jeszcze głębiej.
Przybysz milczał, jednak z błysku jego zielonych, tygrysich oczu i ruchu muskułów szczękowych znać było, że przeżuwa wybuch gniewu.
— Nowiny złe — rzekł wreszcie głosem stłumionym — przewyższają stokrotnie to, coście mi dobrego powiedzieli. Ale i śmierć pantery nie zmaże winy waszej, żeście zawczasu nie poznali się na kręcącej się śród was zdradzie. Powinniście, jak ów zdrajca, zdechnąć, nie doczekawszy chwili...
— Twoja wola, Futse! — jęknął Hsu pokornie, ale przybysz nie zważał na ten okrzyk i mówił dalej:
— Jasnowidzący Ju nie widział okiem ducha nic więcej?
— Owszem — odparł Hsu. — Z rana posłaliśmy ducha jego tam, do mieszkania Znicza. Widział przelatujący samolot i człowieka w mundurze wchodzącego do mieszkania posła. Poznał w nim naczelnika policji.
— Czy Znicz go wezwał?
— Tak być musiało, bo rozmawiali o nas.
Futse zerwał się ze stołka.
— Więc nawet śladów nie potrafiliście zatrzeć! — zawołał groźnie.
— O, Futse! — odparł z westchnieniem Hsu — wąż pozostawia znaczniejszy ślad w trawie, niż my, spełniając obowiązki nasze. W jaki sposób Znicz odkrył, żeśmy byli u niego, to tajemnica dla nas. Jasnowidzący Ju wie tylko, że o nas rozmawiali, Znicz pokazywał im...
— Któż był tam jeszcze? — spytał niecierpliwie przybysz.
— Jasnowidzący Ju poznał żonę Znicza. Poseł pokazywał im drut błyszczący i mówił, że każe go odczytać w Wersalu...
— Drut błyszczący? — powtórzył Futse, a po chwili wybuchnął, zaciskając pięści: — Psy głupie! Tajemnicą dla was jest rzecz najprostsza! Nie zajrzeliście do telefonu, a telefon utrwalił na taśmie waszą rozmowę!
Hsu, Czang i Ju zadrżeli.
Wszak to tak jasne, a oni nie pomyśleli o tem. Milczeli więc przerażeni. Wreszcie Hsu szepnął:
— O, Futse! Mędrców jest mało, a tyś między nimi. Miej zmiłowanie nad głupiemi psami!
Futse świdrował ich wzrokiem przenikliwym.
— Mów dalej! — rozkazał.
— Jasnowidzący Ju byłby widział więcej, ale ona go spostrzegła...
— Kto?
— Żona posła.
— Spostrzegła ducha? — szepnął Futse zdumiony.
— Tak, ducha. I Ju ocknął się odrazu.
Futse milczał, zapatrzony przed siebie. Wreszcie otarł jedwabną chustką perlisty pot z czoła i spytał już głosem cichym, łagodnym:
— Znicz musiał już wrócić z Wersalu. Czy duch jasnowidzącego Ju mógłby nam powiedzieć, co się teraz dzieje u posła polskiego?
Cisza zaległa izbę. Mrok nocny ogarnął ją już zupełnie. Tylko przed ołtarzykiem Buddy migotało światełko lampki, napełnionej olejem wonnym. Słabe jej promienie zaledwie uwydatniały w mroku blado-żółte twarze Azjatów i rozniecały czasem w ich oczach światełka zielonawe, jak u wilków.
Woń patyczków, tlejących przed ołtarzykiem, oraz oliwy w lampce, mieszała się z wyziewami ciał i odbrzaskiem opjum w tej izbie, zamkniętej szczelnie, pomimo upalnego wieczora letniego.
— Czy możesz, Ju? — powtórzył Hsu pytanie mistrza.
— Jak rozkażesz, panie! — odparł głosem mocnym zapytany, którego postać wyprostowała się nagle i jakby zesztywniała w oczekiwaniu.
Po chwili słabe światełko lampki odbiło się czerwono na powierzchni połyskującej kuli, ustawionej cicho przez Hsu na stole.
Futse odsunął się, a ręka jego, która przy tym ruchu dotknęła kantu stołu, zadrżała widocznie, bo stół i stojąca na nim kula zadygotały lekko.
Ju zasiadł przed kulą i, ruchem sztywnym skłoniwszy głowę, wpatrzył się w migocącą niewyraźnie powierzchnię kulistą.
I znów cisza głęboka zaległa izbę.
Wreszcie stojący obok stołu Hsu spytał głosem cichym, lecz stanowczym:
— Co widzisz, Ju?
Przez chwilę zapytany nie odpowiadał, poczem z gardła jego wyrwały się dźwięki ochrypłe, poszarpane przerwami:
— Jasno jest... bardzo jasno... blask oczy razi... Siedzą przy stole... Raz, dwa, trzy... pięć osób... Jeden bardzo stary z siwą brodą... drugi — poseł, trzeci — naczelnik policji... dwie kobiety... ona i druga... podobna do niej... młodsza... córka...
Ju zamilkł. Dyszał tylko ciężko.
— Mów, Ju — odezwał się Hsu po dłuższej chwili oczekiwania — co widzisz, co słyszysz jeszcze? Czandu nie przynosi ci widzeń błogich?
Zahipnotyzowany nie odpowiadał. Wreszcie z ust jego wyrwało się syknięcie bolesne.
— Oni wiedzą — szepnął głosem ochrypłym — o wszystkiem. Wstęga im powiedziała, Znicz odczytał... I panterę znaleźli w rzece... I Tuan wymieniony...
Nastała przerwa brzemienna niepokojem. Twarze słuchających błyszczały w słabych promieniach lampki, jak mosiądz.
Nagle z ust, schylonych nad kulą, wyrwał się szept, pełen przerażenia:
— Stary wyciągnął rękę... trzyma ją... rozkazuje... ona, ona...
Ju nie mógł widocznie mówić dalej, bo z gardła jego wyrwał się tylko charkot niewyraźny. Czołem dotykał niemal kuli, a ręce chwyciły za brzeg stołu. Przez chwilę słychać było tylko trzeszczenie stołu i stołka. Całe ciało Ju wiło się konwulsyjnie.
— Ona... ona tu idzie! — zawołał wkońcu i zerwał się ze stołka.
Płomieniem gwałtownym zdawał się w izbie ciemnej ten okrzyk.
Ale płomień zgasł i huczał tylko echem w uszach. Twarz Futse znikła gdzieś w ciemności, Hsu cofnął się o krok od stołu i patrzał osłupiały, a Czang skulił się i drżący zwrócił twarz ku ołtarzykowi.
Ju stał teraz pośrodku izby, wpatrzony w przestrzeń i wyciągnąwszy przed siebie ręce.
— Ona tu idzie... — ona tu jest! — szeptał teraz zupełnie innym głosem, miękkim i jakby pokornym. — Idzie do mnie... do mnie...
Ciche, jakby błagalne łkanie perliło się po izbie. Zamarło jednak nagle, a Ju cofał się, rozstawiwszy dłonie, jak dla odparcia zjawiska. Wreszcie zachwiał się i runął na podłogę.
Hsu poskoczył ku ścianie i nacisnął guzik.
Z pod pułapu trysnęło światło, przyćmione zasłoną z jedwabiu.
Ju zamilkł już zupełnie i leżał bezwładny. Na stołku, przypartym do jednego z tapczanów, siedział Futse. Na połyskującej twarzy jego gasł wyraz przerażenia, ustępując miejsca wściekłości. Czang, klęczący dotąd kornie u ołtarzyka i powtarzający szybko świętą formułę: Om, mani padme hum! — podniósł się i spoglądał trwożnie na gościa. Hsu zasuwał firanki u okien.
Futse powstał wielki i groźny.
— Psie podły! — warknął, podszedłszy do leżącego i kopnąwszy pogardliwie ciało bezwładne.
Hsu schylił się nad leżącym i cucił go, dmuchając w twarz.
— Zaprzestań! — syknął Futse. — Niech zdycha! On nam już niepotrzebny. Ducha jego opętała djablica. Mówił, że ona tu jest. Może słucha przez niego. Precz z nim. Precz, a szybko!
Ju ocknął się już i, oparty jedną dłonią o podłogę, drugą tarł czoło. Głowa przechylała mu się to wtył, to naprzód. Widocznie jednak dosłyszał ostatnie słowa mistrza, bo wpatrzył się w niego szeroko rozwartemi oczyma, podźwignął się, oparł plecami o ścianę i sunął wzdłuż niej ku pobliskim drzwiom, blady, parskając zlekka, jak kot.
I było coś strasznego, coś hipnotyzującego w tej postawie i w tym ruchu kocim, bo ani Futse, ani Hsu i Czang nie ruszyli się z miejsc. Ju zaś otworzył wyciągniętą wbok ręką drzwi i znikł za niemi.
Futse westchnął, jak ze snu obudzony.
— Co to było, Hsu? — spytał. — Sen?
Hsu skłonił się głęboko.
— O Futse — szepnął — prawdę mówią usta twoje. To musiał być sen ciężki. Biada nam, jeżeli nie usłuchamy ostrzeżenia...
— Czandu! — zakończył Futse już zimny i spokojny.
Hsu i Czang schylili przed nim głowy niewolniczo.

*

Powstrzymany silną ręką Parkera, Znicz utkwił wzrok niespokojny w żonie.
Na twarzy pani Iry rozlał się wyraz błogości, powoli jednak na białem czole zarysowały się zmarszczki, jak przy natężeniu myśli. Rozdwojona jej istota przemówiła:
— Za Wisłą — szeptały usta, — na krańcu miasta... pokój ciemny... nie znam ich... Ten, który tu był, wrócił... opowiada...
Śpiąca zamilkła.
— Czy słyszysz, co mówi? — spytał głucho dr. Chwostek, wciąż trzymający rękę kościstą na białej dłoni pani Iry.
Czoło uśpionej znów się zmarszczyło pod wpływem natężenia myśli.
— Opowiada — odparła głosem sennym — co widział... Nie rozumiem... Słyszę... Parker... Tuan.
Znicz pobladł, a Parker zmarszczył brwi gniewnie.
— Trzeba temu przeciwdziałać! — szepnął prawie mimowoli.
Dr. Chwostek, wpatrzony w twarz pani Iry, nie słyszał oczywiście tego cichego okrzyku, a jednak musiał dojść w tej samej chwili do podobnego wniosku, bo gdy pani Ira ponownie zamilkła, z ust jego padł głuchy, mocny rozkaz:
— Każ mu, aby nic więcej nie słyszał i nie widział! On jest pod wpływem twoim, on musi cię słuchać, on ma być niewolnikiem twoim!
Na mocne te słowa w postawie zahipnotyzowanej zaszła zmiana raptowna: Pani Ira wyprostowała się w krześle. Twarz jej, piękna regularnością rysów Junony, przybrała wyraz majestatu królewskiego, a łuki brwi ściągnęły się dumnie.
Pomimo niepokoju, Znicz spoglądał na żonę z zachwytem. Nigdy podobnego majestatu w niej jeszcze nie widział. Odkrywał przed sobą kobietę całkiem nową, czarującą wdziękiem nieznanym, przed którą serce jego chyliło się kornie. I wdzięczny był nawet w tej chwili starcowi za tę rewelację.
Ela również zdumionem okiem przypatrywała się matce. Wogóle uczucie przestrachu, którego doznała, gdy dr. Chwostek wywołał u pani Iry sen hipnotyczny, ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Młoda, zdrowa, żądna wrażeń, przyglądała się z bijącem sercem niespodziewanemu widowisku, zapominając, zarówno jak ojciec, o niepokoju.
Nawet Parkera zasugestjonowała majestatyczna postawa małżonki posła warszawskiego. Czuł, że gdyby ta kobieta zwróciła się teraz do niego z najszaleńszym rozkazem, to gotów byłby spełnić go bez wahania.
Jeden tylko dr. Chwostek pozostał zimny, skupiwszy całą moc ducha w oczach, które zdawały się razić śpiącą falami piorunów rozkazu kategorycznego.
Tak niesłychana moc cząsteczek radu rozkłada piorunami swemi jądro atomu pierwiastków.
Syczała woda w imbryku na maszynce elektrycznej, zegar cykał poważnie, zdawało się, że w jasno oświetlonem mieszkaniu niema nikogo.
Ciszę przerwał głos dra Chwostka.
— W imię zdrowia i spokoju śpiącej — rzekł starzec stanowczo — żądam, aby nic o tem, co tu zaszło, nie doszło do jej świadomości. Gdy się obudzi, zdawać jej się będzie, że zasnęła chwilowo pod wpływem znużenia. Niech trwa w tem przekonaniu, przynajmniej do czasu. Tego wymagam.
Wymówiwszy te słowa, puścił ruchem wolnym rękę pani Iry. Oczy jego zagasły.
W tejże chwili pani Ira westchnęła lekko i, ocknąwszy się, spojrzała zdziwiona po obecnych.
Na twarzy jej zarysował się wyraz zakłopotania.
— Ach, przepraszam! — zawołała, uśmiechając się prosząco. — Nie spodziewałam się, aby dzisiejsze całodzienne oczekiwanie na nowiny tak mnie wyczerpało nerwowo. I wyobraźcie sobie, zdawało mi się, widocznie pod wpływem rozmowy, że jestem nie tu, lecz w otoczeniu Azjatów i że ten, którego widzenie miałam dzisiaj, przypadł mi do nóg... Jeszcze raz przepraszam. Może przeszkodziłam panom w rozmowie?
— Bynajmniej! — zawołali jednocześnie Znicz i Parker, a Ela przysunęła się do matki i, obejmując jej szyję, przycisnęła wargi do twarzy matczynej.
— Zmęczona jesteś matuchno — rzekła czule. — Trzeba odpocząć.
Parker i dr. Chwostek powstali.
Po chwili znaleźli się wszyscy trzej na terasie dachu, gdzie oczekiwał samolot naczelnika policji.
— Wybacz, pośle, to, co się stało — rzekł wówczas dr. Chwostek do Znicza — ale wobec sytuacji, jaka się wytworzyła, nie miałem chwili do stracenia. Nie przypuszczałem, aby pani była tak wrażliwa. Zrozumiałem, że mam broń w ręku, której użyć należy natychmiast. Azjaci śledzą twe kroki, pośle, za pośrednictwem medjum. I oto znajduję pod ręką w chwili krytycznej medjum wyższe od nich duchowo. Czuję, że zapomocą niego zniweczę dalsze kroki wroga. Przyznasz, iż nie mogłem zwlekać. Resztę widziałeś. I pewien jestem, że ten, któremu kazano was szpiegować, nie podda się już rozkazom współbraci. Ba, jest teraz niewolnikiem pani.
— Jesteś tego pewien, doktorze? — spytał Parker.
— Najzupełniej! — odparł spokojnie starzec, patrząc na wargi mówiącego. — Jeżeli wasze mechaniczne aparaty bezpieczeństwa nie zawiodą, to pod tym względem sparaliżowaliśmy zabiegi Azjatów.
Znicz milczał. Po chwili jednak, nie mogąc widocznie opanować uczucia niepokoju o żonę, trącił lekko doktora.
Starzec spojrzał na niego.
— A Ira? — spytał.
— O niczem wiedzieć nie będzie. Zresztą, ja teraz czuwam nad nią.



ROZDZIAŁ V.
FATALNA WYCIECZKA.

Rozkołysane dzwony świątyń radośnie wydzwaniały odwieczne „Jam jest, który jest!“ Bo, pomimo przemiany tak wielkie, pomimo postępu, nagromadzającego w stosunku geometrycznym zdobycze wiedzy i tak hojnie szafującego niemi śród ludzkości — komunja człowieka z Panem Świata nie przestała istnieć. Zmieniły się formy, pozostała treść. Treść może głębsza nawet i więcej odczuta, niż ongiś przed wiekami, ale tylko przez wybranych, bo masy podlegały złudom wieku praktyczności, zleniwiały dla spraw ducha, o ile nie chodziło o jaskrawe objawy metapsychiki, notowane tak często przez prasę.
Piękna, upalna niedziela letnia wywabiła od wczesnego ranka tłumy z domów stolicy. Setki samolotów szybowały szlakami powietrznemi, rozlatując się we wszystkich kierunkach, przeważnie zaś na chłodne wybrzeża Bałtyku i morza Północnego, z tysiącami zwolenników kąpieli morskich. Od czasu do czasu wzbijały się w powietrze z dworców żeglugi powietrznej balony sterowe, których siłę nośną tworzył już nie ów niebezpieczny, używany jeszcze przed wiekiem, gaz oświetlający, czy też wodór, lecz niepalny hel — a ogromne ich cielska sunęły poważnie poniżej samolotów, rozbrzmiewając okrzykami i śpiewami setek uczestników wycieczek.
Ale i na powierzchni ulic było rojno i gwarno. Środkiem warczały cicho chodniki ruchome, zapełnione tłumami. Na jezdni, umieszczonej poniżej, pędziły samochody — samoloty. A nawet chodniki boczne przedstawiały w tej godzinie porannej widok ożywiony, kończyły się bowiem nabożeństwa w świątyniach.
Snuły się więc i tu gromadki barwne. Dziewczęta w zgrabnych białych, różowych lub błękitnych tunikach, panie starsze w stolach najrozmaitszych barw i fasonów. Moda rzymska stała się katastrofą dla kapeluszniczek, gdyż nie licowały z nią najmniejsze nawet kapelusze. I nie dziw, że świat kobiecy chętnie zgodził się na taką tyranję mody. Rozwój eugeniki, ćwiczenia fizyczne, warunki higjeny takie, o jakich nie miały wyobrażenia pokolenia dawniejsze, dały kobietom włosy bujne, lśniące, mocne, któremi każda z pań szczycić się była rada. Gdzie niegdzie więc tylko lekkie palje lub lacerny[3], opadając wdzięcznemi fałdami na ramiona i kibić, osłaniały przed słońcem uczesania na sposób grecki i rzymski. Przeważnie jednak pięknych, bujnych włosów, ozdobionych kwiatem rozkwitłym, nie kryła przed słońcem żadna zasłona.
I brzydsza połowa rodu ludzkiego podlegała, pomimo wszystko, kaprysom mody. Radość życia zniosła monotonną szarzyznę barw, tak charakterystyczną w dziewiętnastem i dwudziestem stuleciu. Dziś, w wieku dobrobytu i beztroski, nie unikali mężczyźni barw żywych w ubraniach.
Gdy jednak kapryśna królowa moda kazała przywdziać kobietom strój starorzymski, u mężczyzn, bardziej konserwatywnych pod względem zmian w ubraniu, znać było jeszcze wpływy wielkiej wojny światowej. Uznany wówczas za najpraktyczniejszy krój mundurów wojskowych zaznaczał się jeszcze wyraźnie, choć rozpaczliwa szarzyzna znikła. Brak sztywnego kołnierza i szyja obnażona nie raziły już nikogo.
Barwny zatem, w całem tego słowa znaczeniu, tłum śpieszył chodnikami, by użyć zabaw niedzielnych. Tylko odwieczne granatowe lub szare ubrania żółtolicych Azjatów, tworzyły od czasu do czasu przykre plamy na tem tle tęczowem.
Pani Ira i Ela wracały do domu z nabożeństwa. Nie użyły ani samochodu, ani samolotu z powodu bliskości świątyni, a przytem interesował je zawsze obraz ruchu ulicznego, cząstkę którego same stanowiły.
Ela ujęła matkę pod rękę i, przyciśnięta do niej, gwarzyła wesoło.
— Jules — mówiła — obiecał przyjść dzisiaj około południa. Zaprosiłam go na śniadanie.
— Więc wrócił? — spytała pani Ira, usłyszawszy imię narzeczonego córki, a usta jej rozchyliły się uśmiechem zadowolenia.
— Tak, wczoraj! — zawołała Ela, dodając zaraz z dumą w głosie: — Ukończył już budowę olbrzymich transformatorów nad ujętym w karby wodospadem Wiktorji, tak, że już cała Afryka środkowa ma zapewnioną energję elektryczną... Po śniadaniu zabiera mnie samolotem na wycieczkę. Pojedziesz z nami, matuchno?
— Niestety, nie mogę! — odparła pani Ira. — Wybieramy się na garden party do prezydenta. Będzie tam cały świat dyplomatyczny. Ojciec twój musi tam być.
— Ach — skrzywiła się Ela. — Nudne przyjęcie urzędowe! O ile weselej byłoby ci z nami, matuchno.
— Wierzę — westchnęła pani Ira.
W tej chwili znalazły się na przecięciu dwu ulic, i przystanęły na chwilę, zanim sygnał policyjny nie zapewni bezpiecznego przejścia przez jezdnię, gdy uszu ich doleciał szept wyraźny:
— O, pani — mówił szybko głos tajemniczy — pilnuj córki, oni chcą ją porwać!
Obróciły się obie zdumione. Niewątpliwie słowa te wymówił Chińczyk. Zdradzał to akcent, jak również okoliczność, że mówiący nie wymawiał głoski r. Śród przechodniów jednak widać było w tej chwili kilku Azjatów, skręcających na prawo i lewo, a wszyscy odwróceni byli tyłem do stojących kobiet, niesposób więc było rozeznać, który z nich szepnął tajemnicze ostrzeżenie. Przytem słowa wymówione były tak szybko, że pani Ira, której serce zabiło gwałtownie, nie miała pewności, ochłonąwszy, czy wogóle jej się tyczyły i czy istotnie je słyszała.
— Co sądzisz o tem, Elo? — spytała córki.
— Chyba to nie do nas mówiono — odparła zapytana. — Obróciłyśmy się natychmiast, a jednak żaden z tych przechodzących Azjatów nie spojrzał na nas. Nie, to złudzenie. Ale idźmy, matuchno, bo jezdnia już wolna, a Jules może czeka na nas.
Gdyby jednak pani Ira i Ela, rozglądające się dokoła, podniosły wzrok także na stopnie, wiodące ku chodnikowi ruchomemu, to spostrzegłyby tam przytuloną do barjery i wpatrzoną w nie wzrokiem pokornym, niemal błagalnym, wątłą postać młodego Chińczyka.
Ale nie spojrzały w tę stronę i szły dalej spokojne, przynajmniej pozornie, wkrótce zaś zapomniały zupełnie o tajemniczym szepcie, spostrzegłszy dorodną postać młodzieńca, śpieszącego ulicą.
Młodzieńcem tym, szukającym widocznie kogoś śród tłumu, był narzeczony Eli, Francuz, inżynier-elektrotechnik, Jules Lecrane.
— Jules! — zawołała Ela i pociągnęła matkę ku rozglądającemu się śród przechodniów inżynierowi.
Lecrane dojrzał je już także i, uśmiechnięty radośnie, wyciągnął ku nim ręce.
— Jedzie pani z nami? — spytał, po przywitaniu się z panią Irą. Pogoda prześliczna, ani jednej chmurki, widoki wspaniałe. Nad morzem będzie cudownie!
— Niestety! — wyręczyła Ela matkę. — Rodzice muszą być po południu na przyjęciu u prezydenta, pojedziemy więc sami.
Pani Ira przybladła. Bo w tejże chwili zdawało się jej, że znów słyszy za sobą szept ostrzegawczy:
— Pilnuj córki, oni chcą ją porwać!
Spojrzała więc za siebie i ujrzała istotnie szybko oddalającą się, skuloną postać Azjaty. Jeżeli to z jego ust padły te słowa ostrzegawcze, to dlaczegóż ucieka tak szybko?
Myśl ta nie zgasła jeszcze w jej umyśle, a już Ela spostrzegła wyraz niepokoju na twarzy matczynej.
— Co ci jest, matuchno? — spytała troskliwie.
— Oh, nic! — odparła pani Ira. — Zdawało mi się...
— Może znów to ostrzeżenie? — zawołała Ela.
— Tak jest. Obróciwszy się, ujrzałam nawet uchodzącego szybko Azjatę.
Ale już i narzeczony Eli, ująwszy obie panie pod ręce i wiodąc je ku domowi, wtrącił się do rozmowy. Opowiedziały mu więc zdarzenie.
Lecrane wszakże, z natury żywy i zuchowaty, zawołał lekceważąco:
— Oh, la, la! Jakże można przejmować się taką mistyfikacją. Co za szkoda, że nie dojrzałem tego nicponia, natarłbym mu porządnie uszu, a przynajmniej oddałbym w ręce najbliższego policjanta.
Uspokojone zupełnie tą pewnością siebie młodego Francuza, a więcej może jego obecnością i błyskotliwą rozmową, pani Ira i Ela nie zauważyły nawet, kiedy stanęły, wesołe już i rozbawione, w progu mieszkania.
Znicz czekał na żonę i córkę, Ela skoczyła więc do jadalni i niebawem całe towarzystwo zasiadło do stołu.
I tu Lecrane ust nie zamykał, podniecony obecnością pięknych kobiet, z których przecież jedna była jego narzeczoną. Wracał przytem z serca Czarnego lądu po dłuższym tam pobycie, miał więc w zanadrzu dość przygód. Opowiadał teraz o nich z werwą i humorem prawdziwego syna słonecznej Francji, dla którego wszystko się kończy par une chanson, to też śniadanie minęło wesoło i o przygodzie ulicznej nawet nie wspomniano.
Dopiero gdy czwórka nasza stanęła na platformie dachu, gdzie czekał już piękny helikopter podróżny młodego inżyniera, pani Ira, jakby tknięta przeczuciem, rzekła pół żartem do Lecrane‘a, podającego rękę Eli, wsiadającej do powietrznego pojazdu:
— A pilnujże, aby ci jej nie porwano!
— O to niema obawy! — odparł pewny siebie młodzieniec. — Przynajmniej na dzisiaj — dodał wesoło — muszą się wyrzec swych zamiarów...
Helikopter wzbił się w powietrze, a Zniczowie, uśmiechnięci, odpowiadali skinieniami rąk Eli, wymachującej chusteczką z okna samolotu.
Gdy wreszcie nie można już było rozróżnić helikoptera Lecrane‘a śród innych samolotów, krzyżujących się w różnych kierunkach, oboje ruszyli ku windzie.
Znicz przypomniał sobie wówczas słowa, wyrzeczone przez Lecrane‘a na odjezdnem.
— O kim to — spytał — Jules mówił, że musi na dzisiaj przynajmniej wyrzec się swych zamiarów?
— Prawda! — zawołała pani Ira, wyrwana z zamyślenia, w które pogrążył ją odjazd córki w związku z dwukrotnem ostrzeżeniem, usłyszanem na ulicy. Gdyż teraz dopiero, gdy Ela i jej narzeczony byli już daleko, do serca jej powrócił niepokój, rozproszony przez wesołego Francuza. — Prawda, nie wspomniałam ci o zdarzeniu, jakie nas spotkało podczas powrotu z kościoła.
Tu zaczęła opowiadać o tajemniczych ostrzeżeniach, w miarę wszakże, jak opowiadanie płynęło z jej ust, uspokajała się, jakby dochodząc do wniosku, że istotnie obawy jej były niedorzeczne, i zakończyła już spokojnie słowami, wyrzeczonemi przez Lecrane‘a na wiadomość o tajemniczych szeptach.
Znicz uśmiechnął się, bo choć odczuwał dobrze, iż Azjaci śledzą go pilniej i czujniej, niż przypuszczał przed kilkunastu jeszcze dniami, i że gotowi są na wszystko, aby tylko zmusić go do zaniechania wszczętej przeciwko nim agitacji, to jednak wprost śmieszną wydało mu się rzeczą, aby tą drogą chcieli dojść do celu, a przytem w takim dniu, jak dzisiejszy.
— Istotnie — odparł wesoło żonie — jakże można nawet przypuszczać, aby taki niedorzeczny zamach był możliwy w dzień piękny i słoneczny, gdy tysiące samolotów wycieczkowych krąży w powietrzu, wszystkie miejscowości nadmorskie są pełne gości, a policja powietrzna i lądowa czuwa nad bezpieczeństwem publicznem? Potrzebaby na to chyba całej armji!
Jakże się mylił!...

*

Trzy godziny lotu nad lądem Europy były jedną chwilą dla rozbawionej pary, której wtórował śpiewem i śmiechem również młody pilot Lecrane‘a, helikopter bowiem, lecąc wprost na zachód równo i bezpiecznie, nie wymagał napięcia uwagi.
Wreszcie przed lecącymi ukazała się połyskująca w słońcu, srebrno-sina tafla morza Północnego i spowita w zieleń parków i ogrodów stolica Holandji, Haga, a tuż obok, na północ, rozbawione, rojące się tłumem świątecznym, Scheveningen.
Tu, ze względu na nadlatujące zewsząd samoloty, ostrożność była konieczna, to też w helikopterze zamilkły śmiechy i rozmowy, a Lecrane tudzież jego pilot skupili całą uwagę na drogę powietrzną.
Dolatywały już zdołu oderwane dźwięki orkiestr i widać było tłumy, snujące się po ogromnym bulwarze nadbrzeżnym lub wylegujące się na pełnej słońca i woni morza plaży, obejmowanej białemi płatami piany fal morskich.
Wreszcie helikopter stanął w przestworzu nad lotniskiem, oczekując chwili dogodnej do lądowania. Setki samolotów znalazły już przytułek w hangarach, zbudowanych dokoła olbrzymiej białej, kolistej przestrzeni lotniska, jak stajnie dokoła cyrku, lub, zamieniane na samochody i kontrolowane przez służbę bezpieczeństwa, rozjeżdżały się stąd w różne strony, trzepocąc małemi flagami, oznaczającemi ich pochodzenie. I trójbarwna flaga francuska Lecrane‘a zatrzepotała wesoło, gdy helikopter jego, kierowany znakami policji powietrznej, stanął swobodnie na białem boisku lotniska i podążył ku jednemu z hangarów, podróżnych bowiem naszych zbyt nęciła przechadzka piesza po bulwarze nadbrzeżnym i plaży, śród rozbawionych tłumów w orzeźwiającem powietrzu morskiem, aby mieli korzystać z helikoptera w roli samochodu.
Otrzymawszy więc od dozorcy hangaru płytkę metalową z numerem przedziału, w którym stanął ich samolot, ruszyli w stronę wysuniętego w morze pomostu, na którego końcu widniała wielka rotunda kawiarni tudzież sali koncertów i widowisk telekinematograficznych.
Po drodze zatrzymano się przed kolumnadą bazaru wschodniego, gdzie kupcy tureccy, bucharscy, hinduscy, chińscy i japońscy rozłożyli swe cacka i materje, połyskujące wszystkiemi barwami tęczy, zachęcając przyjezdnych do kupna.
Bo pieniądz nie przestał istnieć, choć miernik wartości uległ ewolucji.
Od chwili, gdy genjalny badacz dwudziestego wieku, „rozbijacz atomów“, sir Ernest Rutheford, rozszczepił bombardowaniem promieniami Alfa radu atom azotu na wodór i hel, a prof. Miethe rozłożył rtęć i otrzymał złoto, jako jeden z produktów tego rozkładu — ziściły się sny alchemików średniowiecznych, przewidujących możliwości, lecz nie mających środków do ich urzeczywistnienia.
Otrzymywanie złota drogą sztuczną stało się kwestją czasu.
I czas ten nadszedł. Edison wiedział, co mówi, gdy przepowiadał to z zupełną pewnością. Otrzymano złoto syntetyczne, i cały gmach ekonomistów, zbudowany na fundamencie złota, jako miernika wartości, runął.
Przez pewien czas przerażone rządy podtrzymywały pękający we wszystkich spojeniach gmach ten rozmaitemi zarządzeniami wspólnemi, co do wyrobu sztucznego złota, ograniczając go i wreszcie monopolizując, wkońcu jednak wszelkie zarządzenia okazały się bezskuteczne i musiano szukać nowego miernika wartości.
Ponieważ zaś wyrazem energji, a zatem dóbr każdego społeczeństwa, stało się zużycie prądu elektrycznego, w nim więc znaleziono najdogodniejszy miernik.
Zmonopolizowanie przez rządy sfederowanych państw Europy olbrzymich wytwórni siły elektrycznej pozwalało kontrolować ściśle ilość zużytych kilowatów, jako wyrazu pracy danego społeczeństwa.
Wyrazem zaś tego nowego miernika wartości: kilowatu, pod postacią monety, stał się piękny heljos ze złota syntetycznego, nazywany na mocy tradycji i przyzwyczajenia w każdym kraju inaczej: bądź to szylingiem, bądź to frankiem, złotym, guldenem, marką lub lirem. Wyrób jego — jak i dawniej wyrób wszelkich monet obiegowych — zmonopolizowany był przez państwa.
I tylko snem przykrym wydawały się czasy, w których ludzkość uginała się pod jarzmem waluty złotej, w których nie praca i wytwórczość, lecz zręczność w nagromadzaniu złota stanowiła miarę bogactwa państwa.
Tu, przy tym bazarze, którego egzotyczne towary zajęły mocno Elę, Montluc — młody pilot Lecrane‘a — nie chcąc widocznie przeszkadzać narzeczonym, pożegnał się z nimi.
— A nie zapominaj — zawołał za odchodzącym Lecrane — że punktualnie o godzinie osiemnastej odlatujemy!
Gdyby Lecrane odwrócił się w tej chwili, spostrzegłby uśmiech zadowolenia, rozjaśniający twarz opasłego jegomościa w wytwornem ubraniu europejskiem, ale o twarzy niewątpliwie mongolskiej, śledzącego naszą trójkę od samego lotniska aż tutaj do kolumnady bazaru.
Usłyszawszy okrzyk młodego inżyniera, opasły jegomość wykręcił się na pięcie lekkim ruchem rozbawionego lowelasa i, pogwizdując wesoło, ruszył zpowrotem w stronę lotniska, gdy tymczasem Jules i Ela zniknęli w barwnym tłumie.
Słychać tu było dzisiaj wszystkie prawie języki europejskie. Postęp komunikacji powietrznej zniósł przestrzenie, a dobrobyt powszechny umożliwił każdemu zwiedzanie świata w chwilach wolnych od pracy, zbliżał i bratał obywateli sfederowanej Europy. Przyzwyczajeni już do tego zjawiska powszedniego, Jules i Ela czuli się w tym tłumie jak u siebie, obojętnie odpowiadali na powitania znajomych z Paryża, czy też z Warszawy, zajęci tylko sobą i używając w pełni, jak dzieci na przechadzce, tych przyjemności i uciech, których udzielić im mogło rozsłonecznione, świąteczne Scheveningen.
Nie spostrzegli się nawet, że minęło im w ten sposób kilka godzin i trzeba było powracać na lotnisko.
Ela, oparta na ramieniu narzeczonego, spoglądała w rozmarzeniu przymrużonemi oczyma na wielkie zwały fal, nadbiegające ku wybrzeżu i rozlewające się z sykiem na białych jego piaskach.
— Bu-u-m! — wykrzykiwała zcicha za każdym razem, gdy szmaragdowy wał wodny, ugrzywiony białą pianą, zwijał się jak wąż i padał z hukiem na plażę, aby rozpłaszczony podążać coraz cieńszą taflą pod stopy gromadek dzieci, budujących zamki fantastyczne z wilgotnego piasku.
— Bu-u-m! — powtarzał wesoło inżynier za narzeczoną i przyciskał jej rękę do boku.
— Szkoda, że to już! — westchnęła Ela, gdy stanęli na lotnisku.
— A więc pozostańmy! — zawołał szybko Lecrane. — Wyjedziemy po teatrze. Noc zapowiada się piękna, a zresztą droga bezpieczna.
Ela zawahała się chwilę. Tak błogo było jej u boku ukochanego. Tak wesoło spędziłaby jeszcze parę godzin śród tego gwaru i podniecenia świątecznego. Ale przypomniała sobie złowróżbne słowa, słyszane tego poranka, i niepokój matki.
— Nie, nie! — odparła żywo. — Trzeba wracać. Rodzice będą niespokojni...
— Ależ — przerwał Lecrane — porozumiemy się z nimi natychmiast telefonicznie.
— A jeżeli są jeszcze u prezydenta? I tak jest bezwątpienia, boć to dopiero godzina osiemnasta.
— Więc połączymy się z pałacem prezydenta.
Ela przystanęła.
Pokusa była silna. Pozostać, czy wracać?
Oczy jej padły w zamyśleniu na szmaragdową powierzchnię morza, połyskującą wdali, jak stal, i spostrzegły na niej refleks rdzawy. Podniosły się więc ku niebu.
Od zachodu nadciągał szeroki pas chmur, podążając ku słońcu. Rąbek ich przybrał ową barwę rdzawą, odbijającą się w morzu.
— Widzisz? — zawołała na ten widok do narzeczonego. — Nadciągają chmury, a ja tak się obawiam burzy.
— Chmury te nie zapowiadają burzy — rzekł młody inżynier, spojrzawszy w niebo. — W każdym razie prognoza moja była, jak widzę, mylna. Nadciąga deszcz. Może więc lepiej wracać.
— Wracajmy! — potwierdziła już wesoło Ela, pociągając narzeczonego ku hangarom.
Na widok nagłego ruchu narzeczonych, kręcący się wpobliżu opasły jegomość o mongolskiej twarzy podążył także w tę stronę.

*

Helikopter Lecrane‘a stał wpogotowiu przed hangarem, a pilot jego, już na swem miejscu, wychylił się przez okno.
— Hallo, Montluc! — zawołał inżynier, widząc, że podwładny jego spogląda w inną stronę.
Montluc obrócił się szybko ku nadchodzącym.
— Dobry wieczór! Właśnie wytoczyłem samolot z hangaru. Możemy ruszyć choćby zaraz.
Przy tych słowach otworzył drzwiczki pojazdu, a gdy Jules podawał rękę Eli, dodał, wskazując głową w stronę, w którą był zwrócony w chwili nadejścia narzeczonych:
— Co za dziwne statki!
Istotnie, w odległości kilkudziesięciu kroków, przed sąsiednim hangarem stały dwa helikoptery niezmiernie długie i wysmukłe o potężnych śmigach i wysokich podwoziach, czyniące wrażenie os, wysoko podniesionych na łapkach.
— Rzeczywiście! — zauważył Lecrane, spojrzawszy na oryginalne samoloty, ale, widząc, że Ela siedzi już na swem miejscu, wskoczył do helikoptera i zatrzasnął drzwiczki.
Montluc nacisnął lewar, samolot, oderwawszy się z miejsca od ziemi, wzbił się lekko w przestwór i, zanotowany przez służbę bezpieczeństwa, ruszył na wschód szlakiem przepisanym.
Spojrzawszy na altymetr i kompas, pilot wstrzymał dopływ prądu z małego akumulatora, umieszczonego pod jego siedzeniem. Zdawałoby się, że samolot szybuje bez silnika, a jednak śmigi poziome i pionowa obracały się bez przerwy z jednakową szybkością.
Sprawdziła się bowiem zapowiedź Tesli, dana jeszcze na początku dwudziestego wieku, po pierwszych pomyślnych próbach radjotelefonu przez ocean Atlantycki, że nadejdzie czas, w którym będzie można przesyłać energję elektryczną bez drutu na znaczne odległości. Większość samolotów, zwłaszcza turystycznych, używała dziś elektryczności bez drutu, dostarczanej przez wielkie elektrownie lądowe zapomocą odpowiednich przyrządów odbiorczych. Małe, lekkie akumulatory, umieszczone w samolotach, służyły tylko do wzbijania się w powietrze i w razie przypadku.
I „Cid“ Lecrane‘a leciał zapomocą prądu, dostarczonego z lądu. Leciał równo i spokojnie, znów więc pomiędzy narzeczonymi a pilotem zawiązała się ożywiona pogawędka.
Teraz jednak przedmiotem jej były owe dwa dziwaczne helikoptery, spostrzeżone przy odlocie z Scheveningen.
— Muszą to być — mówił Montluc — samoloty wyścigowe, jachty powietrzne nowego typu, bo tak wąskich i długich jeszcze nie widziałem.
— Nic dziwnego — odparł inżynier. — Nie zapominaj, żeśmy spędzili kilka miesięcy w Afryce, a przez ten czas musiało powstać wiele rzeczy nowych w lotnictwie europejskiem, wobec tak szybkich postępów techniki i współzawodnictwa umysłów twórczych.
— Przypuszczam jednak — rzekł na to pilot — że owe dziwadła nie są wyrobem europejskim, gdyż widziałem kręcących się przy nich Azjatów.
— Azjatów? — zapytała Ela, drgnąwszy na słowa pilota, i spojrzała trwożnie na narzeczonego.
Ale inżynier odparł spokojnie:
— Widocznie jacyś turyści japońscy, podróżujący po Europie.
— A oto jeden z nich leci — dodał Montluc, wskazując cienką, wydłużoną sylwetkę samolotu, rysującą się wyraźnie na seledynowem tle nieba w odległości kilkuset metrów z prawej strony „Cida“.
Ela i Jules zwrócili oczy w tę stronę i przyglądali się ciekawie statkowi.
— Jest i drugi! — zawołał nagle pilot. — Szybko lecą, skoro, opuściwszy po nas Scheveningen, już nas prześcigają.
Narzeczeni przechylili się jeszcze bardziej ku oknu.
Za pierwszym samolotem ukazała się w pewnej odległości sylwetka bliźniaczo do niego podobna. I rzeczywiście, oba statki prześcignęły helikopter Lecrane‘a.
Upłynęło zaledwie kilkanaście minut, a już pierwszy z samolotów znajdował się tak daleko przed „Cidem“, że sylwetka jego, skracając się stopniowo, tworzyła tylko plamkę na siniejącem tle nieba wschodniego, gdy nagle patrzący ujrzeli, że skręca ku północy, przecina drogę „Cida“, poczem wykręca się i leci dalej na wschód. Tymczasem towarzysz jego, trzymając się wciąż prawej strony „Cida“, zwalnia jakby biegu i leci teraz równo z jednakową szybkością, wciąż wysunięty nieco naprzód przed naszym helikopterem.
Montluc przypatrywał się z zajęciem tym manewrom, wychwalając od czasu do czasu krótkiemi, wesołemi okrzykami sprawność niezwykłych statków. Ela, uspokojona wzmianką Lecrane‘a o turystach japońskich, przyglądała się obojętnie odległym sylwetkom tak, jak i innym przesuwającym się szlakami powietrznemi samolotom różnych typów i wielkości. Lecrane‘a jednak, który wziął na siebie bezpieczeństwo narzeczonej, zaczęło niepokoić to uporczywe, choć na znacznej odległości, eskortowanie „Cida“ przez oba samoloty azjatyckie.
Nie dał wszakże poznać po sobie niepokoju, choć stopniowo ogarniało go wrażenie, że są to dwa drapieżne ptaki, czekające na chwilę odpowiednią, aby uderzyć na wroga.
Gdy wszakże wrażenie powyższe skrystalizowało się w jego umyśle, prawie natychmiast przyszła za niem refleksja, i roześmiał się w duchu z takiego przypuszczenia.
Wszak może w każdej chwili opuścić helikopter na ziemię i znaleźć się w okolicach zaludnionych i bezpiecznych Niemiec środkowych. A zresztą sygnały alarmowe, wysyłane aparatem radjotelegraficznym, sprowadziłyby natychmiast samoloty policyjne, patrolujące na szlakach powietrznych.
Obawy więc były złudne.
Uspokojony tem, przymknął oczy, bo i Ela, nieco znużona wycieczką, drzemała, położywszy rękę na dłoni narzeczonego, co widząc, gadatliwy zwykle i wesoły, Montluc umilkł dyskretnie.
Minęła już przeszło godzina od odlotu z Scheveningen.
W kajucie samolotu panowała cisza. Wreszcie Lecrane ocknął się i spojrzał w okno. „Cid“ mijał właśnie sterczący nieruchomo w przestworzu helikopter policyjny, ale statków azjatyckich nie było widać. Inżynier napróżno badał wzrokiem widnokrąg. Wprawdzie pruły przestwór w różnych kierunkach samoloty większe i mniejsze, lecz kształty bliźniaków z Scheveningen były tak oryginalne, że mógłby je rozpoznać śród setek innych statków powietrznych.
Zaintrygowany, przechylił się do otwartego okna, dzielącego kajutę od przedziału dla pilota, i trącił lekko w plecy Montluca.
— Co się stało — spytał szeptem ze względu na drzemiącą wciąż Elę — z jachtami azjatyckiemi?
Montluc uśmiechnął się.
— Widocznie — odparł również szeptem — nie są bardzo wytrwałe, bo stopniowo wyprzedziliśmy je tak, że znajdują się już daleko poza nami.
Lecrane‘a ucieszyła bardzo ta wiadomość, rozpraszająca do reszty jego obawy, cofnął się więc i spojrzał z rozrzewnieniem na narzeczoną. Ale i Ela ocknęła się już z drzemki i, widząc uśmiech na twarzy inżyniera, odpowiedziała mu także uśmiechem, a poprawiwszy wdzięcznym ruchem włosy, rzekła:
— Nie wiem sama, kiedy zasnęłam, odurzona powietrzem morskiem. A musi być już późno, bo mrok zapada.
— Ach, nie! — zawołał Lecrane. — Spałaś chwilkę, ale nadciągające od zachodu chmury zasłoniły słońce, zmrok więc zapada wcześniej, niż być powinno.
Istotnie, na zachodzie rozciągały się chmury gęste szerokiem koliskiem, i tylko złoto-amarantowy ich rąbek wskazywał, że kryją za sobą tarczę słoneczną. Na zenicie panował jeszcze seledyn złotawy, na wschodzie jednak niebo przybierało barwę coraz ciemniejszą.
I czy to ze względu na nadciągający deszcz, czy też na dostępną teraz wszystkim sposobność zachwycania się z ponad chmur zawsze nowem i wspaniałem zjawiskiem wschodu słońca, wskutek czego często wyruszano z miejsc wycieczek dopiero nad ranem — liczba samolotów, spotykanych na drodze przez „Cida“, rzedła tak, że w miarę zbliżania się do wschodniej granicy Niemiec mijało po kilkanaście minut bez spotkania jakiegokolwiek statku powietrznego.
Tem łatwiej było też Eli dostrzec wkońcu nieobecność statków azjatyckich.
— Eh — odparł lekceważąco inżynier na zadane sobie z tego powodu pytanie — są już daleko poza nami i widocznie tylko przypadkowo znajdowały się przez pewien czas przed „Cidem“.
A jednak, gdyby Lecrane spojrzał był przez okienko, znajdujące się w tylnej ścianie kajuty, a zasłonięte teraz obiciem, to przekonałby się, że helikoptery azjatyckie nie były znów tak daleko od „Cida“, a co dziwniejsze, że zbliżyły się do siebie do tego stopnia, iż leciały, niemal stykając się kadłubami.
I dostrzegłby może, pomimo zmroku, błyskawicznie wykonany manewr przerzucenia z jednego na drugi lin, które pochwycone i umocowane połączyły oba statki, a następnie przesunięcia po tych statkach tkaniny połyskującej...
Minęła już druga godzina od chwili opuszczenia Scheveningen. Zmrok zapadał coraz gęstszy.
W helikopterze Lecrane‘a zapanowała urocza cisza marzeń wieczornych, kiedy to umysł ludzki, nasycony wrażeniami dnia, daje folgę wyobraźni, usta milczą, a zato myśl przemawia bez słów, stwarza epopeje bajeczne lub snuje plany na przyszłość.
Złączyły się dłonie, głowa Eli spoczęła na ramieniu narzeczonego i, zapatrzeni oboje w ciemniejący widnokrąg, ulecieli myślą w przyszłość świetlaną.
W przednim przedziale helikoptera Montluc nucił cicho jakąś piosenkę.
„Cid“ pędził jednostajnym, równym lotem wprost na wschód, i tylko lekki szum śmig i ocierającego się o kadłub statku powietrza zwiastowały, że nie stoi na miejscu.
Już minięto granicę Niemiec i nastała chwila, w której ani jednego samolotu nie było widać na widnokręgu, gdy nagle rozległ się świst potężny, jakby nadciągającego gwałtownie huraganu, i cienie ogromne zasłoniły z obu stron okna helikoptera.
Ela krzyknęła przerażona, a Lecrane i Montluc zerwali się ze swoich miejsc.
— Azjaci! — zawołali obaj prawie jednocześnie, spojrzawszy przez okno.
— Oszaleli chyba! — syknął inżynier.
— Co za głupi żart? — zawtórował pilot. — Gotowi nas zgnieść! — i przy tych słowach nacisnął lewar śmig poziomych. Śmigi zwolniły biegu, i helikopter zaczął się opuszczać, aby się wyswobodzić z niebezpiecznego uścisku. Trwało to wszystko tylko chwilę, gdyż, drgnąwszy, osiadł, jakby na mieliźnie, a statki Azjatów jeszcze bardziej nachyliły się ku niemu.
Lecrane przypadł do szyby. Wystarczyło szybkie spojrzenie, aby zrozumieć, co się stało.
„Cid“ wisiał w mocnej metalowej siatce, rozwieszonej pomiędzy jachtami Azjatów, a z poza szyb obu jachtów spoglądały na naszą trójkę zimne, skośne oczy twarzy mongolskich.
Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że twarze te polowały na „Cida“ i że go ujęły.
Lecz w jakim celu? Tego Lecrane, który ostatnich kilka miesięcy spędził w głębi Afryki, mało wnikając w sprawy polityczne, pojąć dobrze nie mógł. Wprawdzie dziś jeszcze pani Ira i Ela powtórzyły mu słyszane dwukrotnie ostrzeżenie, ale wziął je raczej za zły żart, niż za przestrogę wartą głębszego zastanowienia, i zlekceważył zupełnie, pewny bezpieczeństwa w środku Europy.
Teraz dopiero poznał, jak źle postąpił, i gorzko wyrzucał sobie lekkomyślność nie do darowania, skoro wycieczka świąteczna, za której bezpieczeństwo ręczył, mogła się skończyć tak fatalnie.
Ale nie było już czasu na rozmyślania. Trzeba było działać. Rzucił się więc ku aparatowi radjotelefonicznemu, aby posłać w przestwór sygnał alarmowy.
Jednocześnie Montluc, przypuszczając w tem wszystkiem poprostu niesłychanie śmiały napad bandycki — nacisnął teraz odwrotnie lewar śmig poziomych, pragnąc szybko wzbić wgórę helikopter, aby wydobyć go z siatki, nie pozwalającej mu opuścić się na ziemię. Śmigi wszakże zgrzytnęły tylko i pękły, przechylone pod naciskiem mocnych lin metalowych, rozpostartych również zgóry pomiędzy obu jachtami.
Kadłub „Cida“ wstrząsnął się raz jeszcze i legł bez ruchu, skrępowany zupełnie. A zanim inżynier zdołał użyć radjotelefonu, elastyczną szybę kajuty przebiło ostre żądło rurki metalowej.
Ela, siedząca bez ruchu, z szeroko rozwartemi oczyma i z załamanemi rękoma, na kanapce kajuty, Lecrane, nachylony nad radjotelefonem, i Montluc, naciskający jeszcze całą siłą lewar śmig poziomych, usłyszeli wydobywający się z rurki syk przeciągły i uczuli gwałtowny zawrót głowy.
Po chwili wszyscy troje leżeli bez przytomności na kanapkach „Cida“, heliktopery zaś azjatyckie, które przez cały czas zajść powyżej opisanych wzbijały się szybko w mało uczęszczaną strefę atmosfery, teraz, ścisnąwszy swą ofiarę jakby kleszczami, runęły na wschód z szybkością bolidu.



ROZDZIAŁ VI.
TELEKINEMATOGRAF.

W tej samej chwili, gdy helikoptery azjatyckie, opanowawszy „Cida“, pędziły z niesłychaną szybkością na wysokości kilku tysięcy metrów w kierunku wschodnim, unosząc Elę, Lecrane‘a i Montluca — w małej izdebce wielkiego karawanseraju, położonego na krańcu azjatyckiej dzielnicy Warszawy, wił się na posłaniu nasz znajomy Ju, którego widzieliśmy zahipnotyzowanego i opowiadającego członkom Związku palaczów opjum o tem, co się dzieje w mieszkaniu Zniczów.
Teraz, gdy dr. Chwostek poddał go wpływowi pani Iry, ukrywał się przed tymi, którym doniedawna służył za medjum do śledzenia akcji Znicza. Bał się ich, unikał, a zarazem czuł do nich odrazę i nienawiść, dziką żądzę przeszkodzenia im w doprowadzeniu do skutku planów, knutych przeciwko Europie.
Wprawdzie, jako maleńka śrubka w olbrzymim organizmie spisku, mało wiedział o całości planu, wypracowywanego przez kierowników tysięcy takich samych, jak on, śrub, kół i trybów, zato domyślał się dużo, a w tej sprawie, dla której sił jego użyto, widział jasno, o co przełożonym jego chodzi, i był z nią tak ściśle związany tajemniczemi nićmi ducha, że nawet wygnany z grona wtajemniczonych zgadywał, co zamierzają względem rodziny Zniczów.
Gdy tajemnicze fale eteru przyniosły mu wiadomość o zamierzonem porwaniu Eli, czyhał na sposobność zawiadomienia o tem pani Iry. Zdawałoby się rzeczą prostą podążyć do jej mieszkania z ostrzeżeniem, czuł jednak, z jednej strony, strach zabobonny przed tą, której stał się niewolnikiem, z drugiej zaś — obawiał się, że nie znajdzie wiary i będzie wyśmiany, a może nawet oddany w ręce władz polskich. Pomimo to krążył w okolicy domu Znicza od świtu do późnej nocy i wreszcie dziś z rana, poznawszy panią Irę, powracającą w towarzystwie córki z nabożeństwa, odważył się rzucić im ostrzeżenie, poczem, przerażony tą śmiałością, ukrył się w tłumie. Wreszcie, nie będąc pewny, czy usłyszały jego słowa, powtórzył ten sam manewr i, przepełniony uczuciem szczęścia, wrócił do swej izdebki.
W miarę wszakże upływania dnia radosna egzaltacja mijała, a miejsce jej zajmowało wciąż rosnące niewytłumaczone uczucie niepokoju.
Doszło ono do tego stopnia, że, nie mogąc już wytrzymać nieznośnego naprężenia nerwów, postanowił szukać ukojenia w narkotyku makowym.
Schyliwszy się, wysunął z pod tapczana skrzynkę podróżną.
Po chwili na stołku obok tapczana znalazły się przyrządy do palenia opjum.
Ległszy na tapczanie, otworzył maleńkie blaszane pudełko, zawierające ciemno-bronzową, prawie czarną masę, zanurzył w niej długą stalową igłę i, nabrawszy na jej koniec trochę tej lepkiej, brunatnej masy, przeniósł igłę nad płomień lampki olejnej.
Pod wpływem ognia masa zaczęła skwierczyć i pęcznieć. Ju obracał ją zwolna nad płomieniem, wpatrzony w pęczniejącą kulkę chciwemi oczyma. Wreszcie zsunął rozżarzoną kulkę opjum z igły w maleńki otwór fajki o długim cybuszku i pociągnął.
Nagle jednak rzucił czandu i wzdrygnął się cały:
Oto ujrzał wyraźnie oczyma duszy pościg w przestworzu statku powietrznego przez dwa inne, krótką walkę i ujarzmienie ściganego, a w jego kajucie — padającą bez przytomności Elę.
Wił się więc teraz w bezbrzeżnym bólu na swem posłaniu. Od czasu do czasu wyrywał mu się z piersi ryk ciężko ranionego zwierzęcia. Rękoma chwytał to za bluzę na piersiach, jakby dla stłumienia tych wybuchów, to znów za krawędź tapczana, chcąc zerwać się z niego, ale niepewny jeszcze, co począć, opadał znów na posłanie.
Widocznie jednak powziął wkońcu decyzję stanowczą, bo uspokoił się nagle i, choć cały drżący ze wzruszenia, stanął na podłodze, ogarnął się nieco i, schwyciwszy kapelusz, wybiegł z domu.
Niebawem znalazł się przed wejściem do podziemnej kolei elektrycznej. Gwarno tu było, wesoło i rojno. Z obszernych schodów hali stacyjnej wyłaniały się tłumy świąteczne, powracające z wycieczek, drugiemi zaś schodziły i nikły pod ziemią takie same tłumy rozbawione, podążające do innych dzielnic miasta-olbrzyma. Obco i dziwnie czuł się szczupły, kosooki Ju w tej ciżbie rozbawionej. Beztroska malowała się na wszystkich twarzach, jego zaś przejmowała troska dojmująca. Ale zaciskał zęby, tłumił wzruszenie i, przeciskając się, jak wąż, pomiędzy tłumami rozbawionych warszawian, zbiegł szybko po schodach do obszernej stacji podziemnej, oświetlonej jasno snopami promieni słonecznych, spływających z lamp, rozwieszonych w górze.
Pomimo tłumu podróżnych nie było tu ścisku, ani ogonków przy kupnie biletów.
Wprawdzie większość podróżnych posiadała roczne lub półroczne karty na dowolną ilość przejazdów, ale i kto karty takiej nie posiadał, mógł z łatwością wykupić bilet do żądanej stacji przez wrzucenie monety do otworu jednego z licznych automatów kasowych.
Zaledwie Ju nabył bilet i, przepuszczony przez turnikiet kontrolera, stanął na peronie, gdy na stację wpadł pociąg tak cicho, jakby ślizgał się po szynach, łoskot kół i zgrzyt hamulców usunięto bowiem przez zastosowanie urządzeń, odpowiednich wiekowi nie lubiącemu zgrzytów.
Ju wiedział, że pociąg ten dąży do południowo-zachodniej dzielnicy miasta, inne bowiem istniało wejście dla pociągów, dążących w stronę przeciwną, bez namysłu więc wskoczył do wagonu i nie upłynęło pół minuty, a już pociąg popędził ku następnej stacji tunelem pod Wisłą.
Zniczowie powrócili właśnie z przyjęcia u prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Wrócili wcześniej, niż zamierzali, gdyż pani Ira czuła się zdenerwowana i choć narazie zajęło ją liczne i świetne towarzystwo, to jednak, gdy zmrok zaczął zapadać, a niebiosa przybrały barwę blado-seledynową, uczuła nieprzezwyciężone pragnienie powrotu do domu.
Zaledwie stanęli w mieszkaniu i zrzuciła z siebie płaszcz wizytowy, gdy u drzwi przedsionka rozległ się gwałtowny brzęk dzwonka.
— Zapewne Chwostek — rzekł Znicz, dążąc do przedpokoju, głuchy bowiem lekarz, nie słysząc dzwonka, naciskał go mocno.
Jakże się więc poseł zdziwił, ujrzawszy na progu, zamiast spodziewanego gościa, zdyszaną, drżącą postać mongolską.
— Do kogo? — spytał surowo, cofając się jednocześnie, gdyż przypomniały mu się zajścia dni ostatnich.
— Do pani — jęknął głosem rozpaczliwym Ju — do pani!
Pani Ira, stojąca w jadalni, odwróciła na te słowa głowę i dojrzała mówiącego.
— To on! — krzyknęła przerażona.
— Kto taki? — zawołał poseł, puściwszy drzwi i śpiesząc zaniepokojony ku żonie.
— Mongoł, którego widziałam tu dwukrotnie! — odparła głosem drżącym ze wzruszenia, oparta ręką o futrynę drzwi jadalni, bo czuła, że się chwieje na nogach.
Nie zdążył jeszcze Znicz zastanowić się nad sytuacją, gdy Ju klęczał już u stóp jego małżonki i tłukł czołem o podłogę.
— O pani! — jęczał głosem rozpaczliwym. — Ja mówiłem, ja ostrzegałem! Oni porwali twą córkę...
Znicz, który był się pochylił, aby odepchnąć natręta, wyprostował się nagle, usłyszawszy te słowa.
Pani Ira stała z szeroko rozwartemi oczyma w drzwiach, podobna do posągu, nie mogąc przemówić słowa, ani też ruszyć się z miejsca.
— Podnieś się! — szepnął Znicz głosem zdławionym. — Skąd możesz wiedzieć? Bredzisz!
Ju, wciąż klęcząc, podniósł ręce do góry, jakby prosząc o zmiłowanie. Był blady, wargi krzywiły mu się w skurczu nerwowym, palce u rąk to krzywiły się, jak szpony, to prostowały sztywno, a skośne oczy utkwił w pani Irze.
— O pani! — zawołał namiętnie. — Ja mówię prawdę. Oczy moje widziały wszystko... Na niebie, tam, gdzie słońce zachodzi, dwa samoloty nasze goniły trzeci, w którym było dwóch mężczyzn i wasza córka. Dopędziły go, związały, chciał się wyrwać. Nie mógł... Porwali... O pani, ostrzegałem...
Na dźwięk tych słów urywanych, wydobywających się ciężko w łamanej polszczyźnie z piersi Azjaty, Znicz spojrzał przerażony na żonę.
Spodziewał się okrzyku rozpaczy, a tymczasem zdumiony ujrzał, że stoi wciąż nieruchoma w drzwiach jadalni, utkwiwszy wzrok w mówiącego. I odrazu stanął mu przed oczyma dr. Chwostek, trzymający suchą swą rękę na jej białej dłoni i pytający, co widzi we śnie hipnotycznym.
A pani Ira wciąż stała, jak posąg, jakby nasłuchując jeszcze słów słyszanych.
Wreszcie z ust jej wyrwało się ciche pytanie:
— A córka, a oni?...
Na ten rozkaz, wymówiony głosem bezdźwięcznym, a tak cichym i obcym, że zdawało się Zniczowi, iż wymówiła go nie żona, lecz, że nadlatuje zdaleka, twarz Ju przybrała wyraz kornej uległości, rysy zmiękły i przymknęły się oczy.
Przez chwilę panowała cisza złowroga, poczem od klęczącej postaci doleciały słowa urywane:
— Widzę, o pani... Widzę! Pędzą, jak strzała, tam wysoko, wysoko, ku nocy... Dwa samoloty, a pomiędzy niemi ten trzeci... Dwaj mężczyźni i córka twa, o pani, leżą... Nasi już tam wtargnęli... wiążą ich.
Przy ostatnich słowach szarpnął gwałtownie rękoma, jakby usiłując rozerwać te więzy, o których właśnie wspominał. Nerwowa czkawka przerwała mu mowę, wyprężył się i padł na podłogę.
Znicz jednak nie zważał już na to, gdyż poskoczył ku żonie i objął ją troskliwie ramieniem.
— On mówi prawdę — szeptała, przymknąwszy oczy. — Tak, widzę, widzę! Lecą, porwani w noc ciemną! — poczem, oparłszy głowę na ramieniu mężowskiem, załkała cicho.
Znicz poprowadził płaczącą do otomany.
Pod pierwszem wrażeniem strasznej nowiny, w którą już nie wątpił, chciał biec do telefonu i zawiadomić o wszystkiem Parkera, lecz wzdrygnął się na myśl pozostawienia żony z leżącym wpobliżu niej Azjatą.
Prócz nich zaś trojga w mieszkaniu nie było nikogo więcej, bo przychodnia gospodyni, usługująca codziennie Zniczom, korzystała z odpoczynku niedzielnego. Wahał się więc, co czynić, i spoglądał jeszcze bezradnie na otwarte drzwi sieni, których nie zamknął był w pośpiechu, gdy w drzwiach tych stanął dr. Chwostek i, spojrzawszy na leżącego Azjatę, pochylił się nad nim.
Głuchy lekarz zapowiedział był wprawdzie swe odwiedziny, ale Zniczowi wywietrzało to zupełnie z głowy pod wpływem wiadomości o porwaniu córki, zjawienie się więc lekarza w tej chwili krytycznej powitał okrzykiem ulgi.
A dr. Chwostek, oparłszy głowę leżącego na kolanie i położywszy mu dłoń na czole, spoglądał już wzrokiem pytającym na przyjaciela.
Znicz, nie odstępując od boku żony, opowiedział w krótkości o tem, co zaszło, wymawiając pomimo wzruszenia, które go ogarniało, każdy wyraz dobitnie.
Dr. Chwostek spoglądał uważnie, ale spokojnie na mówiącego. Na surowej jego twarzy nie znać było zdziwienia.
Gdy zaś Znicz skończył, odezwał się zwykłym sobie bezdźwięcznym głosem:
— Moglibyśmy może dowiedzieć się więcej jeszcze od niego — tu wskazał głową na Mongoła — ale narazie jest zbyt wyczerpany. Rzuć mi z otomany poduszkę i zatelefonuj po ambulans. Niech go zabiorą do szpitala. Będzie tam pod moją opieką. Zatelefonuj też do Parkera, a ja tymczasem zajmę się twoją małżonką.
Znicz pośpieszył wykonać zlecenie przyjaciela.
Pani Ira uspokoiła się pod wpływem zabiegów dra Chwostka. Ale starcowi chodziło widocznie też o to, aby nie dręczył ją niepokój o dalsze losy córki, bo wkrótce skłoniła głowę na poduszki, pogrążona we śnie spokojnym.
Pochylony na krześle obok otomany, dr. Chwostek wciąż trzymał w swej ręce białą dłoń uśpionej, wpatrując się przytem w piękną twarz z wyrazem cichego upojenia.
W takiej postawie zastał go poseł, wróciwszy od telefonu, przy którym spędził kilkanaście minut, szukając Parkera po mieście.
Podszedłszy do krzesła, dotknął ramienia przyjaciela. Dr. Chwostek drgnął i, zanim odwrócił głowę ku Zniczowi, podniósł dłoń uśpionej do ust swoich, poczem złożył ją delikatnie na otomanie.
Posła nie zdziwił ten niemy hołd starca, wiedział bowiem, że dr. Chwostek żywi prawdziwy kult dla pani Iry. Kult ten objawiał się niejednokrotnie w sposób tak rozrzewniający, jak teraz, co przywiązywało tylko jeszcze bardziej prawe serce Znicza do starego, samotnego dziwaka.
Zaledwie przyjaciele zdołali zamienić kilka słów, gdy odezwał się dzwonek windy, a po chwili lekarz ambulansowy i sanitarjusze, wysłuchawszy sprawozdania dra Chwostka i jego wskazówek, zabrali wciąż nieprzytomnego Ju do ambulansu powietrznego.
Znicz towarzyszył im na dach domu, gdyż wyczekiwał niecierpliwie przybycia naczelnika policji.
Parker dotrzymał słowa. Jeszcze samolot ambulansowy nie zdołał wzbić się w powietrze, gdy już na dach domu opuszczał się samolot naczelnika.
Niezwykła droga, jaką wiadomość o porwaniu Eli i jej narzeczonego doszła do Zniczów, nie zdziwiła Parkera. Uważał ją za całkiem naturalną, bo jakże odległe były już owe czasy, w których albo drwiono ze zjawisk okultystycznych, albo też uważano je za sztuki zręcznych oszustów i ostrzegano przed niemi, nie posiadając organów odpowiednich dla zbadania tajemniczych objawów energji.
Wszak promienie X widzimy dopiero pośrednio, gdy zamienione są na światło zwykłe przez odpowiednie ekrany, a jednak istniały i wówczas, gdy ich nie znano; wszak w dwudziestym dopiero wieku, dzięki przedewszystkiem genjalnym pracom małżonków Curie, poznano rad i wypływające z niego zjawiska, choć przecież istniały i przedtem; wszak dotychczas nie znamy istoty elektryczności, choć korzystamy z niej na każdym niemal kroku.
Ileż jeszcze innych objawów energji, lekceważonych lub nieznanych przed półtora wiekiem, stało się teraz rzeczą naturalną?
Do nich należał też okultyzm.
Gdy świat naukowy jeszcze dziewiętnastego wieku lekceważył go ze spokojem zdumiewającym, to już na początku dwudziestego — zwłaszcza po tej wojnie straszliwej, która pchnęła ludzkość na tyle dróg nowych — nastąpił zwrot niespodziewany, prawdziwy wyścig o poznanie prawdy.
Stowarzyszenia takie, jak paryski „Institut Metapsychique International“, angielskie i amerykańskie „Society for Psychical Research“ lub wiedeński „Parapsychisches Institut“, skupiające badaczów niezmordowanych; studja umysłów tak przenikliwych i wytrwałych, jak Geley i Richet w Paryżu, Schrenck-Notzing w Monachjum, Ochorowicz w Warszawie, Czernin-Dirkenau w Wiedniu, Morselli w Medjolanie, Oliver Lodge w Londynie, William James w Nowym Yorku i tylu, tylu innych — stały się źródłem rewelacyj o skutkach ogromnych.
Metapsychika, jak nazwał ów dział zjawisk tajemniczych prof. Charles Richet, albo parapsychologja, względnie parapsychofizyka, jak proponował prof. Oesterreich z Tybingi, otworzyła nowe widnokręgi, i nie pomógł opór luminarzy materjalizmu, wzdragających się uznać nowe odkrycia, jak owi uczeni koledzy Galileusza, wzdragający się spojrzeć w teleskop, aby nie stwierdzić istnienia księżyców Jowisza.
Ludzkość stanęła ponad tem, co mogły stwierdzić najdokładniejsze, najzmudniejsze badania fizjologów.
Mózg ludzki zbadano przy pomocy nowych środków naukowych jak najdokładniej, komórki jego, włókna nerwowe, gruczoły — słowem szczegóły najdrobniejsze, ale, gdy już, już zdawało się, że dotarto do jądra ostatniej komórki, że już nieuchwytne prawie nici aparatu mózgowego podzielono i rozklasyfikowano tak, iż utworzył się doskonały system mechaniczny — zawsze powstawała nowa luka. I choćby ta luka była tak drobna, jak niedostrzegalna nawet przez mikroskop szczelina między cząsteczkami pozornie jednolitego kryształu, to jednak okazywała się tak trudna, tak niemożliwa do zapełnienia, jak przestrzenie międzyplanetarne.
I oto tajemnica tego, co kapłani i magowie Egiptu, Chaldei, Babilonu i Indyj osiągnęli byli pracą tysiącoletnią w głębi sanktuarjów świątyń swoich drogą zmudnych dociekań, ujarzmiania ciała i doskonalenia ducha, a co trzymali w tak ścisłem ukryciu wobec rzesz, nad któremi panowali, że doszło do nas tylko w ułamkach niezrozumiałych, lub pod postacią legend potwornych; to, co od narodzin chrystjanizmu napróżno usiłowały wznowić duchy buntownicze naiwnemi formułkami — zajaśniało nagle światłem zdumiewającem.
Owa Cybela Maia ezoteryków starożytnych, owe Sensorium Dei Newtona, owe Światło astralne Paracelsa — stały się znów aktualne i czy to pod nazwą eteronu, czy inną, ogarnęły umysły badaczów, nie będących w stanie wytłumaczyć wszystkich zjawisk metapsychiki istnieniem fal na podobieństwo hertzowskich; fal, trafiających do mózgów, nastrojonych jednakowo, jak aparaty radjotelegraficzne, lub wydających dźwięk, jak dwie struny o jednakowym tonie, gdy się jedną z nich trąci.
Prawa tej „jaźni ukrytej“, o której mówił swego czasu Karol du Prel (Philosophie der Mystik), wyłaniające się z osłonek tajemnicy, stawały się coraz jaśniejsze dla genjalnych badaczów nowego zmysłu, pozwalającego ogarnąć to, czego żadne przyrządy naukowe ogarnąć nie zdołały.
Przyznano — jak przewidywał Edward Schuré[4] — transcedentalnym władzom duszy należną im godność i rolę i zorganizowano je pod kontrolą nauki.
Dla ogółu wszakże były to rzeczy prawie nieznane. Ogół interesował się (tem bardziej teraz, gdy pod wpływem zupełnej beztroski ogarnęło go lenistwo ducha), tylko przejawami najjaskrawszemi tej wiedzy, o których donosiła mu prasa w rubryce wiadomości potocznych, a które przywykł już uważać za całkiem naturalne narówni ze zjawiskami radjotelegrafu, radjotelefonu, telefotografji lub telemechaniki.
I Parker zatem, który przy spełnianiu obowiązków urzędowych winien był polegać tylko na danych pozytywnych, przyjął bez zdziwienia wiadomość, udzieloną mu przez Znicza, choć okoliczności, śród których nastąpiło porwanie Eli i Lecrane‘a, zdawały mu się — jako szefowi policji, odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo obywateli także na szlakach powietrznych — prawie nie do wiary.
— Ależ to raport niesłychany! — zawołał, zanim poseł zdążył mu opowiedzieć wszystko o zajściach dnia tego. — Musimy ująć zbrodniarzy! Zmobilizujemy policję całej Europy!
— A czy wiesz, naczelniku — mówił Znicz, oparłszy się o balustradę dachu, z poza której dolatywały echa świąteczne beztroskiego miasta-olbrzyma — co ja o tem sądzę?
Parker wpatrzył się badawczo w twarz posła.
— Mojem zdaniem — ciągnął Znicz, uderzywszy zlekka w balustradę dłonią, zwiniętą w pięść — ten zamach Związku palaczów opjum dowodzi, że może znajdujemy się już w przededniu wojny Azji z Europą...
Naczelnik policji drgnął.
— Niesłychane, niesłychane! — szeptał, pochyliwszy w zadumie głowę.
A zewsząd dolatywały dźwięki muzyki i śpiewów, perlił się śmiech, tryskały w niebiosa ognie sztuczne, rozlewające potoki różnobarwnych iskierek, tysiące lamp słonecznych nasycało powietrze miasta złotym pyłem, cichy wietrzyk letni niósł woń kwiatów z kwietników, urządzonych w rogach płaszczyzny dachu.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie drugiego samolotu — ambulansu, przywożącego zamówioną przez dra Chwostka pielęgniarkę.
Pani Ira spała snem głębokim. Znicz i dr. Chwostek zajęli się przy pomocy pielęgniarki przeniesieniem śpiącej do sypialni, tymczasem zaś Parker rozgospodarował się przy aparatach radjotelefonicznych, a zamówiwszy do mieszkania Zniczów naczelnika wydziału spraw wschodnich i jego pomocnika, wtajemniczonych w knowania Azjatów, jął badać posła o szczegóły zajść dnia tego.
Dr. Chwostek wszedł właśnie do gabinetu, Znicz więc powtórzył obu swe obawy.
— Sprawa — mówił — zakazu imigracji Azjatów będzie, jak wiecie, rozstrzygnięta już w dniach najbliższych przez parlament naszej federacji. Nie spuszczam jej z oczu i nalegam na pośpiech. Wiecie również, na jak liczne groźby narażany jestem z powodu ujawnienia działalności fanatycznego Związku palaczów opjum, która utwierdziła mnie w przekonaniu o olbrzymich planach zbrojnego najścia na Europę. Ostrzegałem przed niem i dawniej, przewidując, że musi nastąpić. Nie wierzono mi, a raczej nie chciano wierzyć. Masy ogarnęła beztroska. Pewne są, że i dalej tak być musi, choć burza nadciąga. Musiałem więc niemal sam jeden wziąć na swe barki tu, na tej odwiecznej rubieży dwóch odmiennych cywilizacyj, ciężar pracy wywiadowczej i uświadamiającej Zachód. A jeżeli teraz przypominam o tem, to dlatego, że porwanie córki mej i Lecrane‘a jest ściśle z akcją związane...
Przy tych słowach głos mu zadrżał, ale opanował się szybko i mówił dalej:
— Wizja tego Azjaty, którego nazwiska nawet nie znam...
— Nazywa się Ju — przerwał głuchym głosem dr. Chwostek, w którego zapadłych oczach błyszczał zagadkowy ogień podniecenia.
— Wizja Ju — powtórzył Znicz machinalnie, zajęty swemi myślami — i całe jego zachowanie się są dla mnie dowodem wystarczającym, że zamach istotnie nastąpił.
— Ależ — zawołał Parker — to szaleństwo, bo czy można przypuszczać, że Europa sfederowana nie posiada dość siły, aby ukarać takie zuchwalstwo?
— Zdarzały się i zdarzają — odparł Znicz — w dziejach świata czyny szalone, nieobliczalne, których następnie wypierają się rządy i stronnictwa, potępiając zupełnie szczerze ich sprawców, ale które wypływają z nastroju chwili i mogą stać się zapowiedzią wielkich przewrotów. Mieliśmy przykłady tego w przeszłości. Dzisiejszy zamach jest, być może, również taką zapowiedzią. Do czego zmierza bezpośrednio, o tem dowiemy się zapewne wkrótce, łatwo jednak domyślić się już teraz, że jest skierowany przedewszystkiem przeciwko mnie osobiście.
Gdy to mówił, do gabinetu wkroczyli wezwani przez Parkera jego pomocnicy. Rzeczowa ich narada z naczelnikiem policji trwała niedługo i wnet fale elektryczne rozniosły do wszystkich stacyj Europy wschodniej wiadomość o zamachu i wezwanie do pościgu zbrodniarzy, a zawiadomiony o nim rząd Federacji europejskiej zwrócił się natychmiast, pomimo spóźnionej pory, do przedstawicieli państw azjatyckich z energicznem przedstawieniem i żądaniem niezwłocznej interwencji.

*

Już kończyła się krótka noc letnia i z obszernego okna gabinetu posła widać było nad uśpionem miastem-olbrzymem niebiosa, nasiąkające białością świtu.
W gabinecie czuwali obok Znicza Parker i dr. Chwostek, oczekując na wiadomości ze Wschodu. Wszystkie jednak otrzymane dotychczas od rosyjskich władz policyjnych depesze brzmiały niepomyślnie. Nigdzie nie natrafiono na ślad samolotów azjatyckich, pomimo wyprawienia na zwiady policyjnych flotyl powietrznych.
Znicz zachmurzony nasłuchiwał pilnie nowego dzwonka, pogrążywszy się w fotelu naprzeciwko aparatu radjotelefonicznego. Parker badał pilnie rozłożoną na biurku mapę Wschodu, bębniąc przytem niecierpliwie palcami po papierach. Jeden tylko dr. Chwostek, który, zajrzawszy do pani Iry, wrócił właśnie do gabinetu, nie zdradzał niepokoju.
Nagle odezwał się znów trzeszczący dźwięk dzwonka radjotelefonu, a w górnej części szafki, w której był umieszczony, stanowiącej ciemne wgłębienie pudełkowe, błysnęło światło, ukazując obraz, na którego widok Znicz i Parker zerwali się na równe nogi.
Telekinematograficzny ten obraz przedstawiał jasno oświetloną izbę drewnianej chaty typu rosyjskiego o niskim pułapie belkowanym i małych okienkach, zasłoniętych okiennicami, z ikoną w kącie i wielkim piecem.
Na pierwszym planie, na długiej ławie siedzieli rzędem, zwróceni twarzami do patrzących: Lecrane, Ela i Montluc.
Wszyscy troje mieli ręce skrępowane, a usta przewiązane chustkami. Obaj Francuzi siedzieli wyprostowani, jakby wyzywający, pomimo więzów, Ela natomiast przechyliła się ku przodowi, a oczy jej pełne niepokoju wpatrywały się błagalnie w ojca.
Po każdej stronie więźniów widniał Mongoł w szerokim kaftanie wschodnim z obnażoną szablą w ręce i z bezmyślną twarzą siepacza, na drugim zaś planie, poza ławą i stojącym za nią stołem na krzyżakach, trzech Mongołów w wytwornych ubraniach europejskich spoglądało drwiąco na przypatrujących się temu strasznemu widokowi z odległości może kilku tysięcy kilometrów.
Znicz rzucił się gwałtownym ruchem ku obrazowi, ale opamiętał się i stanął, jak wryty, a w tejże chwili poruszyły się wargi jednego z Mongołów w ubraniu europejskiem i zabrzmiał głos w aparacie radiotelefonicznym:
— Wzywamy posła Znicza — mówił Azjata poprawnym językiem polskim — aby dał nam słowo, że na najbliższem posiedzeniu parlamentu Federacji europejskiej oświadczy, iż padł ofiarą mistyfikacji co do dostarczonej mu ustawy Związku palaczów opjum i że po głębszym namyśle cofa nagłość wniosku, tyczącego się zakazu imigracji azjatyckiej do Europy. W przeciwnym razie — tu wskazał na siedzących na ławie: Lecrane‘a, Elę i Montluca — straceni będą w jego oczach.
— Uprzedzamy przytem — dodał po chwili milczenia, jakby dla przekonania się, co za wrażenie sprawią te słowa na ojcu Eli — że wiemy już o depeszach gończych, wysłanych na Wschód, oraz do rządów państw azjatyckich i że zabiegi te na nic się nie zdadzą. Dajemy panu posłowi piętnaście minut do namysłu!
Zaledwie wymówił te słowa i zanim rażony niemi Znicz zdołał odzyskać przytomność umysłu, obraz znikł tak nagle, jak się ukazał, i zdawałoby się Zniczowi, że to tylko sen potworny, gdyby nie przekleństwo, które wyrwało się z ust stojącego obok Parkera.
Wielkie okno gabinetu srebrzyło się coraz bardziej białością świtu. Stojąca na biurku lampa oświetlała wyraźnie aparat radiotelefoniczny i czarną, pudełkową ramę telekinematografu.
Znicz, oparty jedną ręką o fotel, drugą potarł zroszone potem czoło. Wargi mu drżały, ale z poza zębów zaciśniętych padł wyraz pełen stanowczości:
— Nie!
Parker zaklął ponownie i, zwróciwszy się ku dr. Chwostkowi, który, nie ruszywszy się z miejsca podczas całego tego dramatu, spoglądał teraz ciekawie na obu, zawołał gniewnie:
— Oh, gdybym przynajmniej wiedział, gdzie ich znaleźć. Byłby może jeszcze czas!
Jeszcze nie skończył, gdy dr. Chwostek odparł mu spokojnie, bezdźwięcznym swym głosem:
— U podnóża góry Ułan daba w Ałtaju, niedaleko granicy Rzeczpospolitej Syberyjskiej.
Bo chociaż i Parker zauważył, że, gdy Azjata zwracał się z groźną zapowiedzią do Znicza, Ela zdołała ruchem dolnej szczęki usunąć chustkę, zasłaniającą jej usta, i że porusza wargami, to jednak tylko dr. Chwostek wyczytał z tego niemego ruchu warg wyrazy, pozwalające mu teraz odpowiedzieć na okrzyk Parkera.
Naczelnika policji zdumiała w pierwszej chwili szybka odpowiedź lekarza, wnet jednak przypomniał sobie ruch warg córki Znicza i domyślił się wszystkiego. Nie bacząc więc już, czy i tę depeszę przejmą Palacze opjum i czy zdoła zapobiec katastrofie w odległym zakątku górskim, siadł u przyrządu radjotelefonicznego i zawiadomił władze syberyjskie o miejscu pobytu jeńców i o groźbie Azjatów.
Znicz, otrząsnąwszy się z ciężkiej zadumy, patrzał szeroko rozwartemi oczyma na telefonującego przyjaciela, a gdy Parker skończył, spojrzał machinalnie na zegar. Zaledwie dwanaście minut upłynęło od zniknięcia okropnego obrazu, bo w chwili, gdy znikł, zegar wybijał godzinę trzecią, co słyszał podświadomie, całą myślą znajdując się przy córce.
— Już tylko trzy minuty — pomyślał, a patrzący teraz na niego dr. Chwostek powtórzył tę myśl głośno:
— Tak, jeszcze tylko trzy minuty! — gdy zaś Znicz spojrzał na niego wzrokiem pytającym, dodał:
— Zresztą, to nie gra roli. Wiem, że nie ustąpisz.
A mówił to takim głosem, jakby los Eli i jej towarzyszów był mu całkiem obojętny.
Znicz odczuł to i szepnął głosem smutnym:
— Córka!
W wyrazie tym jednak brzmiał raczej wyrzut pod adresem lekarza i pragnienie współczucia, niż chęć wywołania dyskusji, co do odpowiedzi, jaką ma dać Azjatom za parę minut, bo już odruchowy wykrzyknik jego zaraz po zniknięciu obrazu dowodził wymownie, że gotów jest poświęcić wszystko dla sprawy.
Dr. Chwostek odparł głosem pewnym:
— Nie ruszą...
Dalszą rozmowę przerwał Parker.
— Zaledwie parę minut pozostaje — mówił szybko. — Władze syberyjskie zaczęły już niewątpliwie poszukiwania. Należy więc koniecznie przedłużyć rozmowę z Azjatami, aby zyskać na czasie.
Ale Znicz milczał.
Słowa Parkera trafiły w próżnię, bo i dr. Chwostek, zapatrzony gdzieś w przestrzeń, zdawał się ich nie słyszeć i powtórzył spokojnie:
— Nie ruszą...
Parker spoglądał osłupiały.
W tejże chwili zaskrzeczał dzwonek, błysnęło światło i w głębi czarnej ramy pudełkowej zjawił się znów okrutny obraz.
— Piętnaście minut minęło — mówił Azjata w europejskiem ubraniu, stojący wprost za Elą. — Czekamy odpowiedzi.
Znicz wyprężył się. Dławiło go wzruszenie. Wpił chciwie oczy w jedynaczkę, jakby pragnąc jeszcze wrazić sobie obraz jej w pamięć. A Ela spoglądała na niego błagalnie. Piersi jej podnosiły się i opadały szybko. Przechyliła się jeszcze bardziej ku ojcu.
Znicz nie mógł już dłużej wytrzymać tego widoku. Czuł, że słabnie, szybko więc, ale głosem pewnym i donośnym odparł:
— Nie!
Na twarzy przemawiającego Azjaty odmalowało się uczucie zawodu i wściekłości. Sekundę jeszcze czekał, poczem wyrzucił z gardła krótki rozkaz i dał znak ręką.
Mongoł, stojący po stronie Lecrane‘a, podniósł szablę do ciosu...
Znicz zbladł śmiertelnie, a Parker pobiegł z przekleństwem na ustach ku obrazowi, wygrażając pięścią. Tylko dr. Chwostek nie ruszał się, jak martwy, ze swego miejsca.
W tejże chwili stała się rzecz dziwna:
Z poza pleców Lecrane‘a wysunęła się ręka jego i, trzymając niewielki przedmiot, skierowała go błyskawicznie ku Mongołowi, wznoszącemu szablę do ciosu. Rozległo się ciche klaśnięcie i Mongoł, jak piorunem rażony, padł na podłogę.
— Pistolet pneumatyczny! — zawołał Parker.
Ale już Lecrane zerwał się z ławy i, odwróciwszy się ku oszołomionym Azjatom za stołem, raził ich z szaloną szybkością i pewnością ręki, jednocześnie zaś Montluc schylił nagle głowę i potężnem jej uderzeniem przewrócił na siebie stojącego po jego stronie Azjatę z szablą, a otrząsnąwszy się z tego ciężaru, przywalił go swem ciałem i uchwycił zębami za uzbrojoną rękę.
Osłupieni widzowie niespodziewanej walki dostrzegli jeszcze, że i Ela zrywa się z ławy, biegnie ku nim, słania się i pada, poczem wszystko znikło, jak sen, i przed oczyma ich widniała tylko czarna rama, a w jej głębi matowa tafla, w której odbijało się już światło nastającego dnia.
W gabinecie słychać było tylko szybkie, gwałtowne oddechy Znicza i Parkera. Ciszę przerwał znów bezdźwięczny głos dra Chwostka:
— Zawiadomić władze nasze. Niech śpieszą na spotkanie!
Wyrzekłszy te słowa, podniósł się z fotela i wyszedł z gabinetu.
Nie upłynęło jeszcze godziny, a już w parkach lotniczych Rzeczypospolitej Polskiej wszczął się ruch niezwykły, i wnet cała eskadra samolotów wojennych poszybowała na wschód całym pędem swych maszyn, zawiadamiając po drodze władze rosyjskie o celu podróży.



ROZDZIAŁ VII.
PALACZE OPJUM.

W rozwidleniu południowego Ałtaju, w sercu niemal dawnego chanatu Hun-un, owej ojczyzny Hunnów, stoi cichy monaster lamaicki.
Przez długie wieki wiedziano o nim tylko tyle, że jest, jak i inne, siedliskiem pobożnych lamów, gdy oto nagle sława jego zaczęła się szerzyć na północ i na południe, na wschód i zachód, docierając do stepów kirgiskich i do Chin, do mroźnej Syberji i Syjamu upalnego. Bowiem zabłysnął w nim, jak meteor nieznośnego blasku, hipnotyzując tłumy, chubilchan promienny, Bełtys lama, uznany powszechnie za bodisata, za nowe wcielenie Buddy.
Wcieleń takich znał lamaizm już wiele. Oddawiendawna czczono, jako największego chubilchana Mongolji, Czebzun-dambę-chutuchtę w Urdze; oddawiendawna cały świat lamaicki wie, że Dalaj-lama z Potali to wcielenie bodisata Awalokiteszwary, tworu Buddy Amitaby, a chubilchan Panczeń-Erdeni to nawet wcielenie samego Buddy Amitaby.
Ale sława Bełtysa lamy zaćmiła tamtych, jak ogień ogromnego pożaru, buchającego dymami, zaćmiewa na pewien czas nawet blask słońca.
Dokoła lamy z monasteru ałtajskiego krążyły już niezliczone legendy. Powiadano nawet, że jest nieziemskiego pochodzenia, że począł się, na podobieństwo protoplasty Mongołów, Budancara, w łonie matki ze związku jej z tengrjem — duchem niebiańskim. Trzeźwiejsi jednak i starsi ludziska, pamiętający młode lata słynnego lamy, wzruszali na takie opowiadania ramionami. Wszak wiedzieli, że Bełtys jest synem Burjata selengińskiego, którego przodkowie, uciekając w siedemnastym wieku przed najściem chana Ojrotów, Boszoktu, powędrowali nad dolną Selengę w granice rosyjskie i tam osiedli, i że ojciec Bełtysa, wielce pobożny lamaita, sam przywiózł syna do Mongolji, aby tu poświęcić go stanowi duchownemu. Wszak pamiętali jeszcze, że w młodym wieku nazywano Bełtysa Orosem, ze względu na jego pochodzenie.
Ale to ziemskie, zgoła naturalne pochodzenie Bełtysa nie przeszkadzało, że już jako młodzieniec, będąc jeszcze skromnym bandim, okazywał niezwykłą moc ducha i ciała, że jako getsuł poddawał się dobrowolnie najcięższym próbom fizycznym, znosząc bez szemrania straszne dla innych męki, że zagłębiał się w kontemplacji religijnej do tego stopnia, iż stawał się całkiem nieczuły na to, co się dokoła niego dzieje, i że w chwilach takich promieniał jakąś siłą niesamowitą, poruszającą dokoła niego przedmioty nawet martwe. Gdy zaś po próbach stał się gelongem, sława jego świątobliwości i wytwarzanych przez niego czynów niezwykłych towarzyszyła mu już wszędzie. Cóż dopiero mówić o tem, co się działo, gdy, obrany chanpolamą, stanął na czele monasteru?
Gdy wkraczał do świątyni, wówczas nietylko, jak przed Dalaj-lamą w Potali, zapalały się same lampy, tam wiszące, ale i wrota jej otwierały się przed nim samorzutnie, a gdy wzniesiony na ołtarz w szatach złocistych siedział na tronie, wtedy tłumy, przed świątynią zebrane, przejmował lęk nieopisany i wpadały w ekstazę, gotowe na wszystko dla tego, którego uznawały już za bodisata[5].
I najpobożniejsi nawet getsułowie i gelongowie obawiali się spojrzeć w oczy swego przełożonego, takie z nich biły pioruny ducha, przeszywające ich myśli najtajniejsze, choć senne, zdawałoby się, powieki przysłaniały blask źrenic chubilchana.
Przemawiał rzadko, bo rozkazywał myślami, jego zato myśli nikt odczytać nie potrafił. I długo trwało, zanim myśli te ujawnił czynem, bo długo sączył je w tłumy, nasiąkające niemi bezwiednie i nie przeczuwające, skąd pochodzi to dziwne ocknienie się i powrót energji wojowniczej w rasie mongolskiej?
A były to myśli złe, choć potężne.
Uznany za chubilchana przez świat lamaicki, nie czuł jednak w głębi serca wdzięczności dla czczonych przez Mongolję świątobliwych chanów Ałtana i Atabaja. Bo jakżeż mógł być wdzięczny tym krzewicielom lamaizmu w Mongolji południowej i północnej on, w którego krwi odżyły w sposób tajemniczy atawistyczne cechy Mongołów: wojowniczość, dzikość i żądza zwycięstw, skoro wiedział, że buddyzm właśnie cechy te poskromił i złagodził do niepoznania obyczaje plemienia mongolskiego?
Zato z jakąż lubością marzył o tym synu Hunnów, który, zawędrowawszy do dalekiej Panonji, założył tam królestwo swoje i stał się Biczem bożym Europy; jakąż dumą rozpierały mu piersi dzieje Isukej bohadura i syna jego, potężnego władcy, chachana[6] Czingisa; pogromcy Kaukazu, Ugedeja; groźnego Batyja, który rozciągnął granice państwa swego niemal po Wisłę; największego w swoim czasie władcy świata, pogromcy Chin, bogdychana Chubilaja (Kublaja); a nawet okrutnego Timura chromego, bo choć to już wyznawca Islamu, to jednak zawszeć syn Mongolji!
Tych władców wojowniczych i dumnych, nie zaś świątobliwych Ałtanów i Atabajów, czciła buntownicza dusza jego i pragnęła im dorównać. A przecież nie on pierwszy był takim lamą buntowniczym, boć dawno już, dawno także lama Tszujuań-szan wypędził z Pekinu bogdychana Togontemura, zasiadł na tronie chińskim i stał się założycielem dynastji Ming.
Aby tylko mieć siłę! A on ją posiada. Większą, niż szamanowie Czingisa lub Batyja, niż mułłowie Timura lub jogowie hinduscy. Skrystalizowała się w nim cała siła duchowa plemienia mongolskiego.
Wszak nie jest wcieleniem od dziecka żadnego poprzedniego świątobliwego lamy; wszak nie wyszukano go śród mrowia dzieci przy modłach i obrzędach za wskazówkami innych chubilchanów. Tylko niepojętą, poskramiającą wszystko potęgą ducha zdobył cześć i hołdy, pociąga za sobą rzesze.
Wszak wymownym dowodem tej potęgi jest niepokój, który ogarnął Dalaj-lamę, i Bogdo-lamę i lamę Sakjaskiego, i chutuchtów, a nawet dalekiego radżę Butanu na wieść o rosnącym wpływie jego śród lamaitów wszystkich krajów. Ale nie obawiał się skutków tego niepokoju. Potęgą ducha odgadywał tych, których nadsyłano, aby go usunąć. Wystarczało mu spojrzenie dla rozeznania śród obcych przybyszów pod żółtą szatą świątobliwych lamów lekarzy-trucicieli, i usuwał ich samych na zawsze.
Zew jeden, ale potężny, ruszy rzesze! Garstka dzielnych i wiernych wojowników pociągnie za sobą cały świat mongolski. Przecież Czingis i Timur nieinaczej rozpoczynali swe słynne podboje!
A podłoże do podbojów istniało gotowe. Widział i czuł dobrze wrzenie, szerzące się śród ludności wszystkich krain azjatyckich wskutek ich przeludnienia. Japończycy dusili się wprost z tego powodu na swych wyspach, a ileż to setek tysięcy ludzi kosił corocznie głód w płodnych Chinach wskutek braku ujścia dla nadmiaru ludności? Wszak nawet stepową Mongolję zalewali już wygłodzeni Chińczycy! Jednocześnie Europa cieszy się dobrobytem i beztroską i, choć ma tyle jeszcze miejsca dla głodnych Azjatów, jednak zamierza zamknąć przed nimi zupełnie swoje granice.
Tam łup, tam żywność dla wszystkich!
Prawda, że Budda nie pozwala zabijać nawet pasorzyta, ale jakże sprzeczne jest życie z nauką Oświeconego! Jakże często przecież nawet święta Lhassa staje się w czasie uroczystości noworocznych, skupiających tłumy wiernych, widownią rzezi krwawych i to śród bogobojnych lamów?
Lamaizm uczy, że tylko lamaity ciało jest cenne, lamaita więc tylko może być zbawiony. Inni ludzie, choć posiadają wygląd człowieczy, nie stoją pod względem duchowym wyżej, niż zwierzęta. Dlaczego więc nie zapewnić im zbawienia choćby siłą, rozszerzając przytem panowanie lamaizmu nad światem[7].
Tak rozmyślał potężny a buntowniczy chubilchan z monasteru ałtajskiego, i drgało już, jak powietrze upalne nad łanami zboża lub nad pasącemi się w stepach stadami, hasło nieme: Na zachód, na zachód! Szeptano o niem, jak o dziwnem objawieniu, we wszystkich chanatach mongolskich, i w prowincjach chińskich, i tam daleko na południu, w Annamie, Syjamie, Birmanji...
Mistyczny szał ogarniał ludy azjatyckie. I nadeszła wreszcie chwila wybuchu, a wywołali ją Palacze opjum.

*

Przed laty wielu, gdy pod naciskiem kongresów międzynarodowych i agitacji higjenistów całego świata zakazano zupełnie pod surowemi karami handlu opjum i gdy pod rządami nowego bogdychana — prastare bowiem Chiny nie mogły ostać się, jako rzeczpospolita — poskromiono nareszcie samowładztwo tuchunów[8], uprawiających handel ten na własną rękę — gdzieś nad brzegami Hoang-Ho niedaleko Wielkiego muru powstało bractwo tajemnicze, nie mogące się pogodzić z nowym porządkiem rzeczy. Bractwo to wzięło sobie za cel pielęgnowanie starych zwyczajów i obyczajów, a jednym z nich było palenie opjum.
Bowiem zupełny zakaz palenia opjum stał się gwałtem, zadanym naturze Chińczyka. Narkotyzujący wyciąg makowy przez tyle wieków używany z pokolenia w pokolenie wszedł w krew synów państwa Niebieskiego, jak betel lub haszysz w południowych krainach Azji. Pożądanie go było silniejsze śród ludu prostego, niż wszelkie zakazy. Gdy więc nabywanie narkotyku drogą legalną stało się niemożliwe, zdobywano go potajemnie, a pośrednikiem stało się bractwo z nad Hoang-Ho. Nie dziw, że rosło i potężniało, zyskując wpływy coraz większe i rozporządzając ogromnemi kapitałami.
W chwili, gdy Bełtys lama zaczął snuć swe projekty, a myśli jego promieniowały na wszystkie krainy Azji — bractwo, które nazywano już powszechnie Związkiem palaczów opjum, dosięgło takiej potęgi, że nawet rząd chiński drżał przed niem.
Zorganizowane jako olbrzymia armja żołnierzy, zespolonych uroczystą przysięgą, której złamanie karane było zawsze śmiercią, posiadało placówki na całym świecie, gdzie tylko skupiły się gromadki przedstawicieli rasy żółtej. Dzięki też środkom posiadanym i potrzebie przemycania zakazanego narkotyku, rozporządzało własnemi linjami komunikacji powietrznej. Krążyły po nich niezmiernie szybkie i lekkie ortoptery i helikoptery, rzekomo własność bogatych turystów, zręcznie omijające posterunki policji powietrznej, ale w razie zaczepienia meldujące się zawsze dokumentami w jak największym porządku. Rozporządzało wreszcie portami i składami, ukrytemi w niedostępnych zakątkach ziemi.
Oczywiście, że taka potęga tajna, obejmująca niemal wszystkich Azjatów, musiała z konieczności, poza handlem opjum i walką z nowatorstwem, niweczącem dawne zwyczaje i obyczaje, zetknąć się także z potrzebami, krzywdami i niedomaganiami członków swoich bądź to w Azji, bądź to rozsypanych po świecie. Nabierała więc stopniowo charakteru politycznego, stawała się rządem nieoficjalnym i orędownikiem Azjatów tam, gdzie rządy azjatyckie działać nie mogły lub nie chciały. Ona też wkońcu stała się środkiem, zapomocą którego potężne zamysły, promieniujące z mózgu Bełtysa, przedostawały się w najodleglejsze zakątki Azji.
I oto w dymach opjum, w rozkosznych marzeniach sennych członków Związku palaczów opjum poczęły zarysowywać się coraz wyraźniej cele wojownicze porachunku z „Białemi djabłami“, żądza już nietylko usunięcia ich z Dalekiego Wschodu, ale także posiadania ich krain, zalewu Europy przez rasę żółtą.
A w miarę wzrostu tych apetytów w masach wzrastała niecierpliwość, która też udzieliła się wkońcu kierownikom Związku. Wyraz „Czandu“, będący z początku tajnem hasłem przemytników opjum, stał się symbolem snów rozkosznych, które miały się urzeczywistnić, i powtarzał się coraz częściej i coraz bardziej nagląco.
Wreszcie, jak to się zdarza często w organizacjach tajnych, dufnych w swą siłę i nie liczących się ze względami, krępującemi rządy oficjalne — gdy Znicz wszczął w parlamencie europejskim agitację za zamknięciem granic Europy dla Azjatów, Związek palaczów opjum postanowił działać na własną rękę.
Za jego to sprawą pacyfiści i altruiści europejscy zwalczali tak gorliwie trzeźwe projekty przewidującego posła polskiego, gdy jednocześnie w głębinach Azji powstawały ogromne zastępy armji ochotniczej, przygotowywały się całe floty statków powietrznych, a rządy państw azjatyckich pod naciskiem potężnych wpływów musiały zamknąć oczy na to, co się pod ich bokiem działo.
Gdy zaś wszelkie podziemne sposoby zwalczania agitacji Znicza zawiodły i gdy poseł polski zadał przeciwnikom swoim cios decydujący przez zdobycie tajnej ustawy Palaczów opjum — Związek postanowił użyć środka terroru, aby odwlec uchwalenie prawa przeciwko Azjatom, dopóki Bełtys lama, ów duchowy, choć milczący jeszcze, kierownik wojny świętej przeciwko Europie, nie wyda hasła do marszu Mongołów na Zachód.
A Bełtys milczał rozmyślnie.

Znał dobrze poczynania Związku i jeżeli nie przeciwdziałał porwaniu córki Znicza, to właśnie dlatego, że zgadzało się to z jego planami, że czuł lepiej, niż kierownicy Związku, iż masy azjatyckie przesiąkły już zupełnie jego duchem, gwałt zaś Palaczów opjum stanie się pożądanym incydentem dla wtrącenia Europy w wojnę z Azją.
*

Opanowani po krótkim oporze Ela, Lecrane i Montluc stracili — jak przypominamy sobie — przytomność pod wpływem gazu odurzającego.
Odurzenie musiało być silne, przyszedłszy bowiem do siebie, spostrzegli, że przeniesiono ich do helikoptera azjatyckiego i że leżą rozciągnięci ze skrępowanemi rękami i nogami na wygodnych, miękkich kanapach długiej i wąskiej kajuty, oświetlonej łagodnem światłem, płynącem z półkul matowych, przytwierdzonych do pułapu.
Przy wąskim składanym stole, zajmującym środek kajuty, siedziało dwóch Azjatów, zamieniając od czasu do czasu urywane zdania.
Pierwszy oprzytomniał Lecrane. Otworzywszy oczy, przez czas dłuższy nie mógł sobie zdać sprawy, co się z nim dzieje. Powoli jednak powracała pamięć, w umyśle odtworzył mu się obraz napadu i krótkiej walki i wreszcie, powiódłszy okiem po kajucie i siedzących przy stole Azjatach, tudzież dosłyszawszy lekki odgłos śmig helikoptera w ruchu, domyślił się reszty. Leżał jednak jeszcze nieruchomo, choć czuł, że uwiera go coś mocno w biodro, na którem leży, a skrępowane ztyłu ręce nie pozwalają usunąć przeszkody. Przymknął wreszcie znów oczy, aby zastanowić się nad sposobami wybrnięcia z tej przygody, ale ból w biodrze nie pozwalał zebrać myśli. Nagle przypomniał sobie, że obdarzony jest niezwykłą właściwością, którą niekiedy produkują się sztukmistrze. Oto potrafił tak ściągać muskuły w stawach rąk i wydłużać stawy, że mógł wydobyć ręce nawet z silnie ściągniętych więzów. Będąc jeszcze studentem, odkrył tę właściwość swoją przy ćwiczeniach gimnastycznych i demonstrował ją nieraz zdumionym kolegom. Teraz przypomniał ją sobie i postanowił spróbować, czy jeszcze nią włada, choćby dla przekonania się, co go tak uwiera.
Wyprężył więc poza plecami skrępowane ręce, ściągnął muskuły, wydłużył stawy prawej ręki i niedostrzegalnym ruchem zaczął wysuwać ją z więzów. Serce zabiło mu radośnie, przekonał się bowiem, że ręka wysuwa się zupełnie swobodnie. Po chwili była wolna. Wówczas opuścił ją cicho i nieznacznie na poduszki kanapy i podsunął pod siebie.
Zaledwie jednak dotknął twardego przedmiotu, który mu tak dokuczał, ogarnęło go gwałtowne wzruszenie. Otworzył oczy. Azjaci siedzieli wciąż przy stole, zajęci rozmową.
Z niezmierną ostrożnością, aby nie zwrócić ich uwagi, wysunął znaleziony przedmiot z pod siebie i wkrótce trzymał go już w ręce.
Oczy jego, zwrócone na Azjatów, błysnęły dziko. Jedna jeszcze sekunda, a leżeliby obaj bez życia.
Ów przedmiot, trzymany obecnie w zaciśniętej kurczowo dłoni młodego inżyniera, był bowiem jego własnym dziesięciostrzałowym pistoletem pneumatycznym najnowszego systemu, bronią zabójczą, nie wydającą wcale huku, jak dawne pistolety, nabijane prochem. Lekki trzask, podobny do klaśnięcia, pocisku, wypadającego z lufy, oto wszystko, co zwiastowało działanie tej broni.
Widocznie podczas rewizji — a że Azjaci przeszukali kieszenie więźniów, tego dowodem był dla Lecrane‘a odczuwany w kieszeni na piersiach brak portfelu — pistolet ten wysunął się na miękkie poduszki kanapy i pozostał tam niespostrzeżony.
— Strzelić, czy nie strzelić? — zakotłowało w mózgu inżyniera.
Ale przyszła rozwaga. Nie wiedział, wielu jeszcze Azjatów znajduje się w helikopterze. Ela i Montluc nie odzyskali może jeszcze przytomności. W razie więc nawet pokonania załogi byłby pozostawiony własnym siłom, nie wystarczającym dla kierowania wielkim statkiem. A jeżeli podczas walki pociski uszkodzą maszynerję? Jeżeli wreszcie drugi helikopter Azjatów znajduje się wpobliżu i zaalarmowany będzie przez walczącą załogę sygnałem elektrycznym?
Wszystkie te względy zdecydowały Lecrane‘a. Odzyskany pistolet schował nieznacznie do kieszeni, oswobodzoną rękę wsunął zpowrotem do więzów, poczem podniósł się i siadł na kanapie.
Na ruch ten więźnia obaj Azjaci zwrócili się ku niemu.
Lecrane utkwił w nich wzrok śmiały i spytał po francusku:
— Co znaczy ten gwałt, panowie?
Na dźwięk tych słów, Ela i Montluc podnieśli się także szybko z kanap, na których leżeli dotychczas bez ruchu, jeden zaś z Azjatów odparł spokojnie, również w języku francuskim:
— Jesteście zakładnikami.
— Z jakiego powodu? — zawołał inżynier zdumiony.
— Dowiecie się o tem wkrótce.
— O wykup wam chodzi? — nalegał Lecrane.
— Dowiecie się o tem wkrótce — powtórzył zimno Azjata.
— Bez względu na to, czego się dowiemy — zawołał Lecrane, podniecony — nikczemna ta zbrodnia nie może ujść wam bezkarnie. Cała potęga sfederowanej Europy stanie w obronie naszej przeciwko wam, dzicy Azjaci!
Na te słowa oczy obu Mongołów błysnęły złowrogo, pohamowali się jednak i nie odpowiedzieli ani słowem.
Ela i Montluc przyglądali się tej scenie przerażeni. I ich umysły pracowały bezowocnie nad rozwiązaniem zagadki tej tajemniczej i zuchwałej napaści niemal w sercu Europy, na szlaku, który zdawał się tak bezpieczny. Gdy więc Lecrane zwrócił się do Azjatów z zapytaniem o jej znaczenie, czekali z zaciekawieniem odpowiedzi, w miarę jednak rozwijającego się dialogu ogarniał ich niepokój coraz większy, skoro zaś usłyszeli namiętny okrzyk Lecrane‘a, zaparli oddech, gdyż byli pewni, że dozorcy rzucą się na skrępowanego inżyniera.
Zamiast wszakże spodziewanej walki, w kajucie zapanowała głęboka cisza. Tylko szum śmig helikoptera i szelest powietrza, ocierającego się o kadłub pędzącego statku, tworzyły przeciągłą melodję bez końca.
Ela, która na ostatnie słowa ukochanego zerwała się z kanapy i, zapominając o skrępowanych nogach, chciała pośpieszyć ku niemu, zachwiała się i osunęła zpowrotem na poduszki. W oczach jej stanęły łzy gniewu i bezsilności, a drżące wargi powtarzały okrzyk narzeczonego:
— Dzicy Azjaci, dzicy Azjaci!
Minęła może godzina śród tej ciszy, gdy otworzyły się drzwi, wiodące do przedniej części statku, i ukazała się w nich kosooka głowa trzeciego Mongoła.
Jak się można było domyślać z intonacji głosu, zaglądający pytał o coś, a na pytanie to jeden z obecnych w kajucie Azjatów odparł krótko:
— Ułan daba! — poczem głowa pytającego znikła za drzwiami i znów cisza zaległa kajutę.
Ela, leżąca najbliżej tych drzwi, dosłyszała wyraźnie odpowiedź i tajemnicze wyrazy utkwiły jej w pamięci.
— Ułan daba, ułan daba? — powtarzała w myśli i nagle przypomniała sobie, że gdzieś czytała, czy też słyszała, iż ułan znaczy po mongolsku czerwony, kto wie zatem, czy rzucone przez dozorcę wyrazy nie oznaczają nazwy miejscowości, w której samolot ma wylądować?
Spojrzała na narzeczonego, ale twarz jego zasłaniali Azjaci, siedzący przy stole, Montluca zaś wcale dojrzeć nie mogła, gdyż kanapa jego znajdowała się wprost za jej głową w głębi kajuty. Wreszcie ogarnęło ją ciężkie znużenie, a choć postanowiła sobie mocno, że mu nie ulegnie, to jednak, zaledwie przymknęła oczy, myśli jej zaczęły się mącić, blednąć — i zasnęła.
Obudził ją nieznośny ból w skrępowanych rękach i nogach. Z piersi wyrwał się jęk cichy i uniosła się na poduszkach.
Już światło rodzącego się dnia przenikało do kajuty przez obszerne okna. Lecrane i Montluc siedzieli na swych kanapach. Na pobladłych, znużonych ich twarzach znać było tłumiony gniew.
Azjaci stali przy oknie, wpatrzeni w przestrzeń.
Nagle jeden z nich przechylił się naprzód i zawołał:
— Ułan daba!
Ela zapomniała o bólu. Okrzyk ten i oczy Azjatów, wpatrzone gdzieś w głąb, za okno, potwierdzały jej nocne domysły. Domysły te zamieniały się teraz w pewność. Przynajmniej wie, dokąd lecą.
Jednocześnie Lecrane uniósł się z kanapy i wpatrzył chciwie w okno. Przy wzrastającem świetle dziennem widać było w dole zarysy gór. Zarysy te stawały się coraz wyraźniejsze i zdawały się zbliżać ku statkowi. Widocznie helikopter opuszczał się w dolinę.
Tak było istotnie. Wkrótce błękit niebios zniknął i widniały już z obu stron statku tylko czerwone zbocza górskie.
Młody inżynier tak zapatrzył się w ten widok, że nie spostrzegł, iż głowy Azjatów zwróciły się ku niemu, i po chwili leżał powalony na poduszki kanapy.
Ela krzyknęła przeraźliwie, a jeden z Azjatów nacisnął guzik elektryczny, tkwiący w ścianie.
Rozwarły się drzwi, wiodące do przedniej części statku. Jeszcze dwóch Mongołów wpadło do kajuty i, rzuciwszy się na jeńców, przewiązało im oczy chustkami, podanemi przez dozorców.
I znów słychać było tylko szum śmig helikoptera. Trwało to jednak już tylko chwilę, bo nagle statek drgnął lekko i szum śmig ustał.
Więźniowie usłyszeli szybkie kroki i otwieranie drzwi statku. Do kajuty wpadł prąd świeżego powietrza, a z nim obce głosy. Nie ulegało wątpliwości, że statek stanął u celu podróży.
Do kajuty musiało wejść jeszcze kilka osób, zapewne obcych, bo słychać było liczne kroki, ożywioną wymianę zdań i okrzyki, jakby zdziwienia.
Nagle więźniowie uczuli, że są chwytani silnemi rękoma, unoszeni przez postacie, cuchnące potem i brudem, i spuszczani ze schodków samolotu.
Gdy wreszcie odwiązano im chusty, zasłaniające oczy, a natomiast przewiązano temi chustami usta, znaleźli się usadowieni na długiej ławie, oparci plecami o krawędź stołu, stojącego w typowej izbie chaty rosyjskiej.
Oba okienka izby zasłaniały okiennice, z pułapu zaś zwieszała się starodawna żarowa lampa elektryczna, oświetlając żółtym blaskiem piec obszerny, ikony w kącie, ściany bielone, a na jednej z nich wprost przed siedzącymi przyrząd radjotelefoniczny z telekinematografem.
U każdego końca ławy stanął zbir z obnażoną szablą w ręce.
Ubrany wytwornie po europejsku Mongoł zbliżył się do radjotelefonu. Wywiązała się długa rozmowa telefoniczna w języku mongolskim, poczem rozmawiający odszedł za stół.
Więźniowie nie mogli widzieć, co się tam dzieje, ale słyszeli namiętne, szybko rzucane słowa. Zapewne toczył się spór o nich. Stopniowo spór łagodniał, i wreszcie jeden z mówiących przystąpił do telekinematografu, połączonego z telefonem głośno mówiącym.
Więźniowie drgnęli i wyprostowali się na ławie. Serca ich zabiły gwałtownie, a rozgorączkowane oczekiwaniem oczy przywarły wprost do telekinematografu, bo Azjata mówił po francusku, wzywając Warszawę, a w niej posła Adama Znicza.
I zakołysały się, biegnąc w przestwór, fale elektryczne, przeleciały w mgnieniu oka tysiące kilometrów i trafiły do celu.
Przez chustę, zakrywającą usta Eli, wyrwał się jęk cichy, zatrzeszczały sznury, krępujące jej ręce, cała postać przechyliła się ku przodowi.
W czarnej, pudełkowej ramie telekinematografu ukazał się tak dobrze jej znany gabinet ojcowski, a w nim droga postać ojca, obok zaś Parkera i w głębi d-ra Chwostka.
I zaczął się znany już nam dialog.
Ze wzruszeniem, wstrząsającem dusze, z oddechem zapartym słuchali go więźniowie, i przebiegł ich dreszcz zimny, gdy usłyszeli zapowiedź Azjaty. Ela jednak na widok d-ra Chwostka przypomniała sobie nagle wyrazy, słyszane w samolocie, i wiedząc, jak głuchy lekarz biegle czyta z ruchu warg, postanowiła, bądź co bądź, zawiadomić swoich o miejscu, w którem wylądował, jak przypuszczała, helikopter azjatycki.
Udało się jej wreszcie oswobodzić usta ruchem dolnej szczęki i wymówić dobitnie, choć milcząco, dwa razy:
— Ułan daba, Ułan daba!
Czynność ta zajęła ją do tego stopnia, a powodzenie tak podnieciło, że nie myślała już prawie o strasznej groźbie, rzuconej przez Azjatę.
Zapowiedziany kwadrans zwłoki wydawał się jej dostateczny, aby przybyła odsiecz.
Jeżeli wszakże Ela zamieniła się cała w słuch i z biciem serca oczekiwała chwili, w której rozlegną się kroki na dworze i obrońcy wpadną do izby, nie rozumiejący zaś po polsku Montluc wodził wzrokiem pytającym po towarzyszach niedoli, to Lecrane, usłyszawszy groźbę, jakby stężał pod jej wpływem. W sercu jego zamarła bojaźń i niepokój. Czuł, że nadchodzi chwila rozstrzygająca, że należy przynajmniej drogo sprzedać życie, jeżeli nie odnieść zwycięstwo. Prawa jego ręka wydłużyła się i zwęziła tak, że sznury zwisły na niej zupełnie swobodnie. Znajdujący się za ławą stół nie pozwalał widzieć tego siedzącym ztyłu Azjatom. Także stojący po lewej stronie Lecrane‘a Mongoł nie dostrzegł, że dłoń więźnia, wysunąwszy się z więzów, podniosła się bez najmniejszego ruchu łokcia ku kieszeni i oparła na lędźwi, gotowa do rzutu.
W chacie panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu krótkiemi, urywanemi zdaniami Azjatów za stołem. W powietrzu unosił się błękitny dym i czuć było odurzającą, aromatyczną woń palonych przez nich papierosów.
Napróżno Ela wytężała słuch. Z poza chaty nie nadlatywał odgłos najmniejszy. Wiekiem wydawało się jej to oczekiwanie, a gdy wreszcie jeden z Azjatów ruszył ku ścianie z radiotelefonem, drgnęła przerażona i błagalnie spojrzała na narzeczonego.
I oto znów ukazał się w ciemnej ramie znany obraz. Znów ujrzała drogą postać ojca i wzrok jego, utkwiony w nią z niewymownem umiłowaniem.
Gdy wszakże usłyszała krótki, stanowczy wyraz: Nie! — padający z ust ojcowskich, wszystko zakręciło się jej przed oczyma.
Chciała krzyknąć, ale głos zamarł jej w piersiach.
Widziała jeszcze, że stojący przy jej narzeczonym Mongoł pada na podłogę i że Montluc uderza głową drugiego.
Ogarnął ją strach. Ostatnim wysiłkiem woli zerwała się z ławki. Mącące się myśli jej nie zdawały już sobie sprawy z rzeczywistości. Zdawało się jej, że może przecież stanąć u boku tego ojca, którego widzi tak blisko. Rzuciła się więc, słaniając, ku obrazowi telekinematografu, ale opuściły ją już siły. Straciła przytomność i padła, uderzając o szafkę radjotelefonu.
Gwałtowny ten wstrząs aparatu przerwał połączenie z Warszawą.
I dlatego to Znicz, Parker i dr. Chwostek stracili z przed oczu dalszy ciąg dramatu, rozgrywającego się w chacie rosyjskiej u podnóża Ułan daba.



ROZDZIAŁ VIII.
PILOT CHANA DŻASSAKTU.

Lecrane załatwił się szybko. Już czterech Mongołów leżało bez życia, rażeni kolejno, zanim zdołali się opamiętać, błyskawicznemi strzałami z pewnej ręki inżyniera. Jeden tylko jeszcze, powalony przez Montluca, walczył z lotnikiem, przyciskającym mu głowę całym ciężarem ciała. Jeszcze jeden strzał i ostatni zbir wyprężył się także nieruchomo. Przeciąć więzy Montluca wyrwaną z rąk Mongoła szablą było dziełem jednej chwili. Dokonawszy tego, Lecrane zwrócił się ku narzeczonej.
Dopiero wówczas spostrzegł przechyloną ciemną szafkę radjotelefonu. Wznowienie jednak połączenia z Warszawą nie miało celu.
Uniósłszy przy pomocy ciężko dyszącego jeszcze pilota omdlałą Elę, oswobodził z więzów jej ręce, poczem, zbadawszy troskliwie, czy nie jest raniona, pozostawił ją pod opieką towarzysza, sam zaś pośpieszył ku drzwiom w głębi izby.
Przez chwilę nasłuchiwał pilnie. Ale i zewnątrz panowało milczenie. Wówczas otworzył drzwi ostrożnie i wychylił głowę. W małej sionce, dzielącej izbę od podwórza, nie było nikogo. Stwierdził to odrazu, drzwi bowiem, wiodące z sionki na dwór, stały uchylone, i wpadające przez otwór światło dzienne oświetlało ją dokładnie. Przestąpił więc próg i ruszył ku drzwiom zewnętrznym. Ale zaledwie wyjrzał przez nie, oczy jego zaświeciły radością, serce zaś zabiło gwałtownie.
W odległości kilkunastu kroków od chaty, w ciszy wczesnego poranka, wiejącego jeszcze chłodem, stał wspaniały, wysmukły helikopter — zapewne ten sam, który ich tutaj przywiózł — zasłaniając swym kadłubem widok dalszy.
Lecrane ośmielony wychylił głowę przez drzwi. W tejże chwili doleciał go cichy szmer z poza chaty. Cofnął się więc szybko. Teraz szmer wzmógł się nagle, wnet jednak ustał, aby znów się powtórzyć jeszcze dobitniej. Tym razem inżynier uśmiechnął się i wyjrzał śmiało.
Pod ścianą na przyźbie siedziało czterech Mongołów, uzbrojonych w karabiny i szable, i, pochyliwszy głowy na piersi, chrapało spokojnie. Ogarnął ich mocny sen poranny widocznie po całonocnem czuwaniu.
Inżynier rzucił okiem na helikopter. Drzwiczki, wiodące do wnętrza statku, były otwarte, a od proga ich zwieszały się schodki. Na prawo i lewo od chaty widniał gęsty żywopłot na dość wysokim nasypie. Z poza niego dopiero nadlatywały zdaleka odgłosy budzącego się życia: porykiwanie bydła, parskanie koni, bek owiec, nawoływanie czabanów.
Nie było chwili do stracenia. Spojrzał raz jeszcze na śpiących Mongołów. Przez mózg przemknęła mu myśl:
— Jeszcze pięć niezawodnych kul w pistolecie i szabla w ręce!
Pokrzepiony nią, zawrócił i, przyłożywszy palec do ust, skinął na Montluca.
Na znak ten pilot uniósł z ławy wciąż nieprzytomną Elę i ruszył ku drzwiom.
Lecrane był już na dworze i, wymierzywszy pistolet ku śpiącym Mongołom, czekał.
Gdy wreszcie Montluc stanął na progu, inżynier wskazał mu wzrokiem helikopter.
Lotnik zrozumiał niemy rozkaz i skierował się wprost ku drzwiczkom statku, a stanąwszy przy nich, podniósł na rękach zemdloną, bo Lecrane zdążył już nadejść i, wspiąwszy się szybko po schodkach, wyciągał z progu kajuty ręce po drogi ciężar.
A Mongołowie na przyźbie, pochyleni naprzód i oparci jeden o drugiego, spali wciąż spokojnie.
Lecrane pochwycił Elę i cofnął się z nią do kajuty. Montluc jednym skokiem znalazł się za nim wewnątrz statku, ściągnął schodki i zamknął ostrożnie metalowe drzwiczki, poczem obaj, ułożywszy Elę na kanapie w kajucie, pośpieszyli na przód statku do komory maszyn. Wpadłszy tam, stanęli bez ruchu, pod ścianą bowiem na wąskiej wyściełanej ławie spał mężczyzna w skórzanem ubraniu pilota. Jeden rzut oka wystarczył, aby poznać w nim Europejczyka.
Lecrane wydobył szybko z kieszeni schowany już pistolet i podszedł do śpiącego, Montluc zaś rzucił się ku maszynerji, nacisnął lewar jeden i drugi, zaszumiały śmigi i helikopter, drgnąwszy, uniósł się prostopadle w powietrze.
Dopiero wówczas jeden ze śpiących pod ścianą chaty Mongołów podniósł leniwie głowę i zaspanemi oczyma powiódł po statku, ujrzawszy zaś, że unosi się w powietrze, zerwał się z przyźby, budząc przez to swoich towarzyszów, i spojrzał w stronę drzwi chaty.
Śpiący w helikopterze Europejczyk ocknął się również i siadł na ławie, ujrzawszy zaś wymierzony ku sobie pistolet, pobladł i podniósł szybko ręce do góry.
Widocznie tak był zdumiony nieoczekiwanem zjawiskiem, że nie mógł słowa przemówić. Tylko usta drżały mu nerwowo, a przerażony wzrok utkwił w twarzy Lecrane‘a.
Lecz trwało to tylko sekundę, bo młody inżynier spytał obcesowo:
— Kim pan jesteś?
— Pilotem tego helikoptera.
— Na służbie u Azjatów?
— Tak, u chana Dżassaktu.
— Teraz my jesteśmy tu panami.
— Tem lepiej.
Słowa te zdumiały Lecrane‘a, co widząc, obcy zawołał pośpiesznie:
— Bo mam już dosyć tych Mongołów!
— Chcesz więc nam służyć przeciwko nim?
— Oczywiście, choć nie mam pojęcia, jakim cudem znaleźliście się tutaj. Wystarcza mi, że jesteście Europejczykami.
Mówiąc to, uśmiechnął się przyjaźnie.
Lecrane‘a wszakże zastanowiły słowa obcego.
— Jakto? — spytał. — Wszak przywieziono nas tutaj tym helikopterem.
Pilot Azjatów otworzył szeroko oczy.
— Czy być może? — zawołał, i znać było, że mówi szczerze. — Ale skądże mogłem wiedzieć o tem, skoro zakazano mi pod groźbą śmierci wyglądać ze statku po lądowaniu, dopóki nie otrzymam pozwolenia?
W tej chwili otworzyły się drzwi kajuty i stanęła w nich Ela.
— Zdołu strzelają do nas! — zawołała, spoglądając zdumiona na nieznajomego.
Na te słowa Lecrane skoczył do okna.
Przed helikopterem, na tle jasnego porannego nieba wznosiły się ogromne, czerwonawe zbocza górskie, obniżające się szybko, a hen, tam głęboko widniały jeszcze ciemne punkciki mrowia ludzi, z pośród których wytryskiwały co chwila błyskawice strzałów.
— Prędzej, prędzej wgórę! — wołał inżynier od okna.
Montluc nacisnął lewar, ale już i nieznajomy pilot pośpieszył mu z pomocą.
Zawarczały śmigi statku pędem szalonym i w jednej niemal chwili czerwone zbocza znikły gdzieś w dole, a przed zbiegami naszymi otworzył się bezmiar niebios.
— W jakim kierunku mamy lecieć? — krzyknął rozgorączkowany Montluc.
— Na zachód, tylko na zachód, w stronę Europy! — odpowiedział na to nieznajomy i schwycił za koło sterowe.
— Gdzież więc — zawołał Lecrane, zwracając się do pilota chana Dżassaktu — dowiózł nas helikopter twego chana?
— Do doliny u podnóża góry Ułan daba wpobliżu granicy Rzeczpospolitej Syberyjskiej.
— W takim razie — wtrąciła radośnie Ela, którą Lecrane trzymał już w objęciach, gdyż na pięknej twarzy córki Znicza znać było ślady strasznych przejść nocy ubiegłej, — w takim razie wiedzą już w Warszawie, gdzie nas szukać.
Wszyscy trzej mężczyźni spojrzeli na nią zdumieni, opowiedziała więc im szybkiemi słowy, jak z rzuconych przez Azjatę w kajucie wyrazów domyśliła się nazwy miejscowości i jak, ujrzawszy postać d-ra Chwostka na ekranie, zdołała chustkę usunąć z warg i wyrazy te powtórzyć milcząco.
Zaledwie skończyła, a już tak niespodziewanie pozyskany trzeci towarzysz ucieczki wołał uradowany:
— Doskonale! Dzielna z pani kobieta. Nie wątpię, że już was szukają, że już eskadra samolotów europejskich dąży w tę stronę. Niech pan telefonuje natychmiast — dodał, zwracając się do Lecrane‘a — niech pan da znać, że znajdujecie się w drodze. Aparat stoi za panem.
Całe zachowanie się mówiącego tchnęło taką szczerością i energją, że Lecrane uważał go już za swego i jednym skokiem znalazł się przy aparacie radjotelefonicznym.
Ela, którą był puścił, prosząc, aby powróciła do kajuty, nie usłuchała prośby narzeczonego. Przejmował ją strach na myśl, że znajdzie się sama tam, gdzie spędziła noc tak okropną, zamiast więc wyjść, usiadła na wyściełanej ławie, z której pilota chana Dżassaktu spędziło wtargnięcie Lecrane‘a i Montluca do helikoptera.
Tymczasem młody inżynier telefonował już w przestwór, zawiadamiając władze polskie o ocaleniu, tudzież o kierunku lotu helikoptera. I wnet nadpłynęła z przestworu wiadomość radosna, iż na spotkanie zbiegów podąża całą siłą maszyn polska eskadra lotnicza, do której przyłączają się po drodze samoloty rosyjskie.
W komorze maszyn helikoptera zapanował nastrój optymistyczny. Uczucie ogromnej ulgi ogarnęło wszystkich. Wiedzieli już, że pomoc zbliża się ku nim i że oni ku niej pędzą, oddalając się coraz bardziej od niebezpieczeństwa.
I teraz dopiero trójca nasza odczuła, jak dokucza jej głód i pragnienie. Gdy Montluc wyraził to głośno, przypominając, że od kilkunastu już godzin nie mieli nic w ustach, nowy towarzysz podróży odparł wesoło:
— Ależ natychmiast zaradzimy temu! — i otworzył szafkę, przytwierdzoną do ściany.
Po chwili kawa i konserwy w blaszankach, rozgrzewających się automatycznie przy otwieraniu, chleb i wino znalazły się na ławie obok Eli, która podjęła się roli gospodyni.
Podczas tego posiłku, Lecrane musiał opowiedzieć narzeczonej szczegóły ucieczki.
— A ja — zawołała z widoczną ulgą, gdy skończył — sądziłam, ocknąwszy się w kajucie, że miałam sen straszny i że leżę tak od wczoraj. Dopiero spostrzegłszy, że nie mam więzów na rękach i że jestem sama w kajucie, domyśliłam się, że musiało zajść coś, o czem nie wiem, zerwałam się więc z kanapy i spojrzałam w okno. Helikopter znajdował się już wysoko, zdążyłam jednak dojrzeć jeszcze w głębi chatę, a przed nią kilku Mongołów. Jeden z nich wybiegł właśnie z drzwi chaty widocznie podniecony i wskazał w naszym kierunku, poczem wszyscy zaczęli strzelać z karabinów. Jedna z kul przebiła szybę wpobliżu mej głowy, odskoczyłam więc od okna i wpadłam tutaj.
Opowiadaniu Lecrane‘a i Eli towarzyszyły wybuchy gniewu i oburzenia ze strony obcego pilota, pracującego teraz gorliwie przy maszynerji statku.
Wreszcie, gdy Ela skończyła, zawołał:
— I ja służyłem takim rozbójnikom! Ale mam przynajmniej tę satysfakcję, że ci trzej, z którymi rozprawić się chciałem już dawno, ponieśli karę zasłużoną.
— Nie byli to jednak ci — zauważył Lecrane, zwracając się do Montluca — których widzieliśmy w Scheveningen i którzy napadli na nasz helikopter. Nieprawdaż?
Montluc skinął potakująco głową, a obcy pilot, słysząc słowa inżyniera, przerwał nagle pracę.
— Nasz helikopter — rzekł — nie był wcale w Scheveningen i nie staczał żadnej walki w powietrzu. Musicie mi to wyjaśnić.
Lecrane, zdziwiony tem zagadkowem oświadczeniem, opowiedział treściwie dzieje pobytu z Elą w holenderskich kąpielach morskich i napad dwóch helikopterów azjatyckich na jego statek w drodze powrotnej do Warszawy.
Pilot słuchał uważnie, poczem mówił zwolna, jakgdyby kombinował jeszcze w myśli przebieg zdarzeń:
— Teraz rozumiem wszystko. Chcieli zmylić pościg w razie, gdyby spostrzeżono ich zbrodnię. Wczoraj w południe opuściliśmy miejsce chwilowego postoju: chatę, kupioną od kolonisty rosyjskiego w dolinie Ułan daba, dążąc na zachód, gdy zaś wieczór nadszedł, otrzymałem rozkaz krążenia na znacznej wysokości, na nieuczęszczanych prawie szlakach, mniej więcej pomiędzy Smoleńskiem a Moskwą. Noc była już głęboka, gdy rozległ się sygnał radjotelegrafu, a wkrótce potem sczepił się z nami — bo helikoptery ich są tak urządzone, że mogą sczepiać się w powietrzu — inny statek. Dostrzegłem też wkrótce ruch pomiędzy obu statkami, ale — jak wspomniałem — zabroniono mi surowo wyglądać w takich razach z helikoptera, a zresztą zajęty byłem przy maszynach. Zdarzyło mi się jednak już przedtem być świadkiem takich manewrów i, pomimo wszelkich zakazów, dojrzałem wkońcu, że moi Azjaci przenoszą z jednego statku na drugi skrzynki i paczki, sądziłem więc, że i tym razem odbywa się taka wymiana. Lecz z opowiadań waszych wnoszę, że to was przenoszono, poczem helikoptery rozleciały się w różne strony, ja zaś otrzymałem rozkaz podążenia jak najszybciej zpowrotem do Ułan daba. Zrozumiecie zatem moje zdumienie, gdy obudzony szumem silników i śmig, ujrzałem przed sobą dwóch Europejczyków, z których jeden przykłada mi pistolet do czoła!
Uśmiechnął się na to wspomnienie i spojrzał na inżyniera, który siedział znów przy aparacie radjotelefonicznym, opowiadającym o wrażeniu, jakie w całej Europie wywołało porwanie córki znanego posła polskiego i jej narzeczonego, o interwencji rządu Europy sfederowanej i konsternacji rządów azjatyckich, wypierających się wszelkiego udziału w tym gwałcie.
— A ja — rzekł pilot chana Dżassaktu, wysłuchawszy relacji inżyniera — podejrzewałem już dawno, że Mongołowie coś knują!
— Jakżeś się pan do nich dostał? — wtrącił Montluc, zaciekawiony.
— Prawda, nie przedstawiłem się wam jeszcze. Ale sami przyznacie, że w chwilach takiego podniecenia, jak ta, którą przeżywamy, łatwo o tem zapomnieć.
Jestem Szwajcar, Jan Stretter z Lozanny, z zawodu pilot i mechanik lotniczy. Będąc w roku ubiegłym w Genewie, dowiedziałem się od przyjaciela, że pewien bardzo bogaty książę azjatycki: chan Dżassaktu, poszukuje zdolnego pilota i mechanika. Udałem się więc pod wskazanym adresem nie dlatego, aby mi było źle w Europie, boć wszyscy mamy teraz chleba poddostatkiem, ale lubię bardzo podróże, uśmiechnęła mi się więc myśl zobaczenia nowych krain i ludzi.
Posadę otrzymałem bez trudu. Z początku było mi bardzo dobrze. Ciągle w ruchu, ciągle w podróżach niemal z krańca w kraniec świata, płacony i odżywiany doskonale, nie miałem nic do zarzucenia moim Azjatom. Po pewnym czasie, gdy poduczyłem się już nieco mongolskiego języka i Azjaci moi przekonali się, że znam się na rzeczy i służę im wiernie, spadł na mnie zaszczyt nielada. Mianowano mnie kierownikiem szkoły pilotów. Dziwna to była szkoła! W obszernej dolinie pomiędzy ogromnemi górami w głębinach Mongolji, gdzieś na granicy Tybetu, ujrzałem prawdziwy obóz armji lotniczej z setkami samolotów i licznemi budynkami, które nie wiem doprawdy, jak tam wystawiono i zaopatrzono w maszynerje, potrzebne do budowy i naprawy samolotów, bo góry te są tak niedostępne, że do doliny przedostać się można tylko drogą powietrzną. Tam to osiadłem i zająłem się nauką młodych Mongołów. Uczyli się bardzo pilnie, z niepojętą wprost wytrwałością, a liczba ich wciąż wzrastała. Spadali, możnaby powiedzieć, z nieba całemi dziesiątkami. Przybywały też wciąż nowe samoloty, często z pilotami europejskimi, zwabionymi, tak jak ja, chęcią poznania Azji. Niestety, wątpię, aby którykolwiek z nich wrócił kiedykolwiek z tej doliny tajemniczej!
Pracy miałem dużo, niemniej jednak pozostawało mi jeszcze nieco czasu wolnego, aby się rozejrzeć w tem środowisku zagadkowem.
Przedewszystkiem chciałem wiedzieć, komu właściwie służę. Odpowiadano mi stale: Jesteś sługą chana Dżassaktu! Dziś wszakże wątpię, aby wogóle książę ten istniał, bo nigdy nie widziałem ani osoby jego, ani stolicy. Lecz nie traciłem cierpliwości i powoli, krok za krokiem, doszedłem prawdy. Stwierdziłem niezbicie, że nie służę jednemu panu, lecz jakiejś organizacji potężnej, i że coś się tam szykuje przeciwko Europie. Bo choć Mongołowie milczeli także, gdym ich pytał o powód olbrzymich przygotowań lotniczych, albo zamiast odpowiedzi wyśpiewywali swą świętą formułę: „Om mani padme hum“, którą każdy prawowierny lamaita musi powtórzyć kilkanaście tysięcy razy dziennie, aby być zbawionym, to jednak poprostu w powietrzu unosiło się hasło: „Na zachód, na zachód!“, i nie mogłem nie dosłyszeć rozmów na ten temat, prowadzonych szeptem przez młodzież mongolską podczas godzin odpoczynku. Niemal codziennie wymieniano ze czcią zabobonną jakiegoś Bełtysa lamę, a na dźwięk tego nazwiska zapał ogarniał wszystkich. Raz nawet w nocy, gdy leżałem na posłaniu w izbie obok warsztatów, a na dworze pod niebem gwiaździstem rozlegał się szmer rozmów młodych Mongołów i ktoś wymówił: Bełtys lama! — z dziesiątków może piersi wyrwał się cichym jękiem i zadrżał w powietrzu nocnem wyraz: Czandu! — w którym poznałem hasło, powtarzane często przez Azjatów przy spotkaniu z innemi samolotami azjatyckiemi w czasie mych licznych podróży poprzednich. Miałem jednak wkrótce dowiedzieć się jeszcze więcej.
Jestem mechanikiem z zamiłowania. Zwłaszcza zajmuje mnie żywo sprawa szybkości samolotów. Wciąż pracowałem nad tem i, dzięki szczęśliwemu pomysłowi, zbudowałem helikopter, przewyższający szybkością wszystkie inne systemy, jakiemi rozporządzałem na lotnisku.
— Jesteście właśnie — dodał, zwracając się do słuchającej go trójki — na tym helikopterze i bez mojej pomocy byłoby wam trudno poradzić sobie z nowościami, które w nim zaprowadziłem. Ale mniejsza o to, dość, że Azjaci nas nie dogonią!
Po tej uwadze, przy której uśmiechnął się triumfalnie, ciągnął dalej:
Oczywiście, uradowany osiągniętemi wynikami, pochwaliłem się niemi przed towarzyszami pracy, a skutek był taki, że kazano mi przebudować jeden z lekkich helikopterów według mego pomysłu, gdy zaś był gotów, opuściliśmy dolinę. Mówię: opuściliśmy, bo ze mną wsiadło do statku pięciu Azjatów. Odtąd zaczęła się wędrówka nadzwyczajna. Przelatywaliśmy, jak orkan, z jednej miejscowości do drugiej.
Z początku myślałem: opjum, bo teraz nie ukrywali już przede mną, że dostarczanie do najdalszych zakątków Azji tego narkotyku, dowożonego Bóg wie skąd przez inne samoloty, jest ich zajęciem i że należą do bractwa Palaczów opjum. Widocznie byli przekonani, że nigdy już nie wyrwę się z ich rąk tem bardziej, że krążyliśmy tylko w krainach azjatyckich, nie zaglądając do Europy.
Korzystając tedy ze względnej wolności, zacząłem bacznie przyglądać się tłumom, gromadzącym się niewiadomo skąd i jak dokoła naszego helikoptera na każdym postoju, i wreszcie spostrzegłem zdumiony, że nietylko opjum ściąga te tłumy, że wprost jakiś szał żywiołowy ogarnął Azjatów, że z oczu ich wyziera niecierpliwość dzika, pytanie namiętne: Kiedy?
Doznawałem wrażenia, że po tych tłumach przebiega potężny prąd magnetyczny, że działają pod wpływem jakiegoś nakazu niewidzialnego, obojętni na politykę swych rządów, utrzymujących stosunki przyjazne z Europą, i znów zdawało mi się, że słyszę okrzyk: Bełtys lama!
Wówczas to usłyszałem po raz pierwszy nazwisko posła polskiego, Znicza, wymówione przez tych Azjatów, których rozkazów musiałem słuchać, a którzy przywieźli was do Ułan daba, będącego, jak mi się zdaje dzisiaj, także wielkim punktem zbornym Azjatów, i dowiedziałem się o jego akcji.
Nie zdając sobie sprawy z następstw, jakie to za sobą pociągnie, wtrąciłem raz nierozważnie do ich rozmowy uwagę, że widocznie i ojciec pani musi wiedzieć o tem wrzeniu, ogarniającem Azję przeciwko Europie, którego istnienie zdołałem sam już stwierdzić.
Omal, że nie przypłaciłem życiem tych lekkomyślnych słów. Azjaci rzucili się na mnie z podniesionemi pięściami. Ale snadź byłem im jeszcze potrzebny, bo skończyło się na groźbie śmierci, jeżeli na przyszłość odważę się podczas lądowania wyjrzeć z helikoptera lub podsłuchiwać rozmów przez nich prowadzonych. Od tego czasu traktowali mnie, jak szpiega. Wciąż byłem strzeżony przez uzbrojonych Mongołów i niepewny życia.
Możecie sobie wyobrazić, jak namiętnie od tego czasu obmyślałem sposoby ucieczki z rąk mych katów i z jaką radością ujrzałem przed sobą Europejczyków, choć czułem lufę pistoletu na czole!
— A przecież — wtrąciła Ela — mógł pan uciec, pozostawiony sam w samolocie, gdy nas wyniesiono do chaty?
— Nie byłem sam — odparł na to Stretter. — Pozostawiono przy mnie uzbrojonego Mongoła, który, jak teraz przypuszczam, spostrzegł, że zasnąłem głęboko, i wyszedł znudzony do swoich. A zresztą, nie sądziłem, żeby wszyscy opuścili samolot, oprócz bowiem strzegących was Azjatów, znajdowało się tu jeszcze trzech innych, mogli zatem pozostać w kajucie, ja zaś byłem zupełnie bezbronny. Bądź co bądź, dobrze się stało tak, jak się stało, jeżeli zaś moja obecność pomogła wam do ucieczki, to jakże jestem wam wdzięczny za wyrwanie mnie z niewoli!
Przy tych słowach powiódł wzrokiem radosnym po towarzyszach podróży. Nagle utkwił oczy w zwierciedle, przytwierdzonem ukośnie przed kołem sterowem, i roześmiał się głośno.
Ela, Lecrane i Montluc spojrzeli na niego zdziwieni, lecz wystarczyło kilka słów, aby zrozumieć ten wybuch radości.
Zwierciadło mianowicie było zakończeniem peryskopu, przez który pilot mógł widzieć, siedząc przy kole sterowem, cały przestwór niebios przed i za helikopterem.
— Patrzcie, patrzcie — wołał, wskazując na połyskującą szybę — już śladu nawet niema po Mongołach!
Istotnie, najmniejsza nawet plamka nie mąciła spokoju niebios za pędzącym na zachód helikopterem.
Oto jednak już nowy okrzyk wyrwał się z piersi Szwajcara:
— Nasi, nasi lecą! Jeden, dwa, trzy... dziesięć, co za gromada!
Zbiegowie utkwili znów wzrok w zwierciedle i głośne: Vive la Pologne! — odbiło się o ściany statku, bo od zachodu ukazało się na niebie mnóstwo czarnych punkcików, rosnących szybko.
— Co ich jest, co ich jest! — wołała Ela, klaszcząc w dłonie. — Chyba cała Europa pośpieszyła nam na ratunek.
I rzeczywiście, niepodobna już było zliczyć tego mrowia nadlatujących olbrzymim wachlarzem statków powietrznych.
Zdawało się, że pędzą na wyścigi, odległość bowiem pomiędzy niemi a helikopterem Azjatów, przesyłającym teraz swym zbawcom depesze radosne, zmniejszała się tak szybko, że upłynęło zaledwie kilkanaście minut, a już nasz helikopter wpadł w to mrowie.
Wówczas otoczyły go kołem i, zawróciwszy, pędziły już z nim razem w stronę Warszawy.



ROZDZIAŁ IX.
KONIEC BEZTROSKI.

Miasto-olbrzym zadrżało.
Beztroskę zastąpiła troska nagła, dławiąca.
Wypadki bowiem rozwijały się szybko.
Najpierw podały dzienniki sensacyjną wiadomość o zagadkowem porwaniu córki Znicza i jej narzeczonego na jednym z najbardziej uczęszczanych szlaków powietrznych. Wiadomość, pełna jeszcze zastrzeżeń i omówień, zdawała się nieprawdopodobna. Ale upłynęło zaledwie kilka godzin, gdy usłyszano o strasznej groźbie, rzuconej przez Azjatów posłowi polskiemu, i o interwencji rządu sfederowanej Europy, a wkrótce potem czytano już o odwadze Lecrane‘a, ucieczce, wyprawie polskiej eskadry lotniczej, wreszcie o powrocie porwanych.
Gdy zaś prasa podała opowiadanie pilota szwajcarskiego, cudem wyzwolonego z rąk mongolskich, — prysły ostatnie złudzenia, zadrżały serca beztroskie, zrozumiano ostrzeżenia Znicza i pojęto nareszcie niebezpieczeństwo, zagrażające Europie!
I parlament wersalski zareagował szybko.
Zaledwie kilka dni upłynęło od wypadków, opisanych w rozdziale poprzednim, a już izba posłów i senat Europy sfederowanej, wysłuchawszy sprawozdania posła warszawskiego z dotychczasowego przebiegu zajść, tudzież opinji komisji spraw zagranicznych — nietylko uchwaliły zamknięcie granic Europy dla Azjatów, lecz zażądały także od rządów państw azjatyckich natychmiastowego rozwiązania niebezpiecznego związku, ujęcia i ukarania jego kierowników, tudzież urzędowych przeprosin za gwałt popełniony.
Najgorliwsi nawet pacyfiści i altruiści nie śmieli protestować, choć jednocześnie z wysłaniem not do rządów azjatyckich państwa Europy sfederowanej zarządziły mobilizację sił zbrojnych, aby być wpogotowiu na wszelki wypadek.
Aczkolwiek ogół widział w tem zarządzeniu tylko manewr dla zastraszenia Azjatów, nie chcąc wierzyć poważnie w możliwość wojny, to jednak było ono potrzebne, jak tego dowiodły zajścia na terenie azjatyckim, wywołane przez zamach Związku palaczy opjum.
Rządy państw Azji, dowiedziawszy się o porwaniu córki Znicza i jej narzeczonego, a następnie o wypadkach w dolinie Ułan daba, zebrały się natychmiast na narady, to też, gdy nadeszła nota Europy sfederowanej, miały odpowiedź gotową.
Odpowiedź ta stwierdzała przedewszystkiem głębokie ubolewanie rządów azjatyckich z powodu uchwalenia przez parlament wersalski prawa, wytwarzającego naprężenie pomiędzy rasą żółtą i białą.
Następnie, zapewniając kategorycznie, że rządy azjatyckie nie mają nic wspólnego ze „zbrodniczym“ Związkiem, odpowiedź wyrażała radość z powodu wydobycia się córki Znicza i jej narzeczonego z rąk „rozbójników“, tudzież zadowolenie z położenia trupem trzech, jak się okazało, wybitnych przywódców Związku, a śród nich „niebezpiecznego agitatora i wichrzyciela, niejakiego Futse, którego dawno już miano na oku i śledzono“.
Wkońcu rządy azjatyckie przyrzekały solennie ująć i ukarać z całą surowością pozostałych kierowników Związku, oraz przeprosić rząd Europy sfederowanej w sposób, jaki ten uzna za stosowny.
Zaledwie jednak prasa europejska zdołała podać notę powyższą, wyrażając radość z zakończenia zatargu, a parlament wersalski obradował nad formą przeprosin i beztroska Europa odetchnęła swobodnie, gdy oto radjotelegraf i telefon zaczęły przynosić wiadomości piorunujące.
Wieść o zabiciu przez inżyniera europejskiego trzech przywódców tajnego Związku wywołała potężne wrzenie w całej Azji mongolskiej. W niektórych miejscowościach wybuchły rozruchy przeciwko Europejczykom. Kilkunastu Europejczyków zamordowano. Reszta uciekała w popłochu do stolic pod opiekę posłów i eskadr europejskich. Ale i te jeszcze depesze zawierały ustępy uspokajające, gdyż zaznaczały jednomyślnie, że rządy azjatyckie okazują wszelką pomoc zbiegom i wysyłają wojsko do miejscowości zagrożonych.
Dopiero następnego dnia przyszło ostateczne rozczarowanie i spotęgował się niepokój mas europejskich, nadleciały bowiem wiadomości o wybuchu buntów wojskowych w kilku państwach azjatyckich i o krwawych walkach z wojskami wiernemi rządom. Walki te prawie wszędzie kończyły się zwycięstwem rewolucjonistów, popieranych przez masy. A nie zapadła jeszcze noc, gdy radjotelegraf przyniósł nietylko potwierdzenie powyższych depesz, ale i świeże wiadomości o wybuchu wprost żywiołowego przewrotu w całej Azji mongolskiej, przewrotu, szerzącego się pod hasłem: Na zachód, do Europy!
Tej nocy mieszkańcy państw europejskich ułożyli się do snu głęboko wzruszeni. Trawiło ich gorączkowe pytanie: Co jeszcze straszniejszego przyniesie im dzień następny?
I rzeczywiście, z rana nadeszła wiadomość, przewyższająca wszelkie ponure domniemania, gasząca ostatnią iskierkę nadziei.
„Najście nowego Czingischana i całej Azji na Europę!“ — brzmiały tytuły w dziennikach, głosiły wszystkie radjotelefony publiczne.
Niejaki Bełtys — donosiły depesze — opat cichego monasteru ałtajskiego, uchodzący za chubilchana i nowe wcielenie samego Buddy, a wywierający już od dłuższego czasu wpływ magiczny na rzesze mongolskie, ogłosił się nowym chachanem, t. j. wielkim chanem, przybrał imię Czingisa, przypasał miecz Czingisowy i rusza na nowy podbój Europy. Już zaprzysięgły mu posłuszeństwo wszystkie ajmaki mongolskie i lamowie tybetańscy, już otaczają go csałany[9] niezliczone, już u steru państw azjatyckich stanęły rządy rewolucyjne, popierające nowego Czingisa i oddające mu do rozporządzenia arsenały, armje i floty azjatyckie; już ruszyły całe okolice i bez żadnego wypowiedzenia wojny, jakgdyby nie istniały prawa międzynarodowe, pierwsze zastępy Azjatów przekroczyły Ural!
Nie dziw, że wobec takich wiadomości Warszawa zadrżała, ba, zawyła z przerażenia!
Reakcja była okropna. Ustała chwilowo wszelka praca, ogłupiałe tłumy zaległy parki, place i ulice, bezradnie oczekując dalszego rozwoju wypadków. Niektórzy przezorniejsi z mieszkańców pakowali ruchomości, spoglądając trwożnie w niebiosa, czy nie nadlatują samoloty azjatyckie, inni szlochali i zawodzili głośno. Nagłe podniecenie ogarnęło wszystkich. Ktoś rzucił w tłumy hasło: „Rozgromić Azjatów, wygnać ich z miasta!“ Ale już od trzech dni kosookie, żółtolice postacie znikły z ulic Warszawy, wzburzona więc olbrzymia fala ludzka, przeprawiwszy się na prawy brzeg Wisły, runęła na dzielnicę azjatycką.
Dzielnica ta jakby wymarła. Poznikali z niej ludzie, poznikały barwne flagi i maszty, ulice były puste i ciche. Zdawało się, że cała jej ludność zdołała już uciec, ale okna i drzwi zabarykadowane, ale druty, zamykające wszystkie wyloty ulic, świadczyły, że przewidziano tu napaść i zamieniono tę część miasta w twierdzę.
Awangarda napierającej fali ludzkiej, złożona z wrzaskliwych wyrostków, rzuciła się do zrywania drutów, zagradzających ulice, lecz nierozsądny ten krok kosztował drogo napastników. Przez druty przebiegał żywy prąd elektryczny, zabijający śmiałków, i kilkunastu wyrostków legło bez życia.
Ryk wściekłości rozległ się w tłumach. Fala cofnęła się jednak tylko poto, aby jeszcze zażarciej naprzeć z zebranemi naprędce do rozwalania morderczych przeszkód belkami, deskami i kamieniami. W tej chwili wszakże z zabarykadowanych okien niewidzialne ręce zaczęły razić nacierających pociskami kulistemi, rozpryskującemi się przy uderzeniu. I nie upłynęło minuty, a już szalejąca fala odskoczyła, uciekając w popłochu, trujące bowiem gazy, wypełzając tumanami z rozbitych pocisków, powalały na bruk dziesiątki i setki odurzonych napastników.
Kres oblężeniu położyły wreszcie oddziały policji miejskiej w maskach przeciwgazowych, odgradzając żywym murem dzielnicę azjatycką, zawezwane zaś ambulanse zbierały zabitych prądem i odurzonych gazami.
Zamierzony pogrom skończył się klęską tłumu, podjudzonego nierozważnem hasłem, miał wszakże ten skutek dodatni, że zbudził w masach, zapomniany i uśpiony pod wpływem długotrwałego pokoju i dobrobytu, zapał do walki z nadciągającemi hordami. To też, gdy na murach miejskich zjawiły się odezwy rządu, wzywające pod broń milicję krajową, pośpieszono do lokalów mobilizacyjnych, aby spełnić obowiązek obywatelski.
Jeżeli jednak większość poczuwała się do tego obowiązku, to nie zabrakło też w olbrzymiem mieście malkontentów, a na czele ich stanął wnet, oczekujący tylko na taką okazję, przeżytek wszelkich demokracyj, Narcyz Alfons Ludek.
Dawno, jak wspomnieliśmy, przeżyły się już idee ludowładztwa, uroszczenia, że pierwszy lepszy analfabeta ma prawo ferować wyroki na Arystydesów, że „lud“, choćby najciemniejszy, władcą jest z racji swej liczby, wreszcie ów podział ludzi na jakieś odrębne gatunki — klasy, nienawidzące się wzajemnie. Oświata powszechna i gorzkie doświadczenia zrobiły swoje, pchnęły ludzkość na drogę panowania rozsądku w rządach, lecz nie mogły, niestety, jeszcze wyplenić najgorszego wroga ładu i prawdziwego postępu: ćwierć i pół inteligencji, tych ludzi zbyt leniwych do istotnej kultury ducha, okrzesanych duchowo tylko powierzchownie, a zaliczających siebie także do inteligencji, choć z natury rzeczy byli jej zaciętymi wrogami, bo raziła i gniewała ich, zarozumiałych niedouków, wszelka wyższość umysłu, przeciwstawiająca się im i zbijająca z tropu argumentami, których sami nie byli w stanie zbudować. Lubowała się więc ta warstwa ludzi w górnolotnych, jaskrawych frazesach, w krasomówstwie, grającem na namiętnościach, pustem i jałowem, ale działającem na ich wyobraźnię, w połowie jeszcze lub trzech-czwartych brutalną i prostaczą.
W środowisku tem Ludek był apostołem.
Postawny, wymowny, oczytany, bez skrupułów, zakochany w sobie i pewny siebie, z manierami i próżnością kabotyna, sprawiał wrażenie na tych pół- i ćwierć- główkach, gdy szermował fajerwerkami frazesu w imię praw „ludu“. W istocie jednak potrzebował tego „ludu“, w tym „ludzie“ tylko widział zaspokojenie swych ambicyj, nie mogąc zdobyć uznania w kołach prawdziwie inteligentnych, które też szkalował przy każdej sposobności.
Zwłaszcza względem Znicza żywił zawiść i nienawiść gwałtowną, jakkolwiek swego czasu szukał oparcia i uznania w szeregach jego właśnie stronników.
Poznany wszakże, jako głowa płytka i bez charakteru, skazany był w tem środowisku na odgrywanie roli tolerowanego pionka. Doznawszy więc raz i drugi porażki w starciu słownem z posłem warszawskim, opuścił szeregi tego, którego już nazywał mistrzem, z głuchą nienawiścią w sercu, bo nic bardziej nie rozdrażnia takich charakterów, jak poczucie własnej niższości.
Przeniósł się tedy do obozu altruistów i pacyfistów, a wyszperawszy w starych kronikach górnolotne hasła ludowładztwa, jechał śmiało na tym koniku.
Znalazł też legjon zwolenników śród tych ćwierć- i pół- inteligentów, będących zawsze w opozycji w stosunku do tego, do czego sami nie dorośli, zachwycających się dosadnością wyrażeń, tudzież wszelkim kabotynizmem, który od niepamiętnych czasów potrafił panować nad nimi. Teraz zaś przyłączyło się jeszcze do tego uczucie strachu przed wstrząśnieniami, mogącemi wytrącić ich z tak wygodnego toru beztroski.
Od chwili pierwszych wystąpień Znicza przeciwko Azjatom, sfery te, nie mogące zrozumieć istoty zatargu i nie umiejące kroczyć prostą drogą myślową, a wskutek tego dopatrujące się we wszystkich działaniach mężów stanu celów ubocznych, niskich, wykombinowały sobie, że poseł warszawski działa dla pewnych ukrytych korzyści osobistych, a gdy zatarg zaostrzył się groźnie, całą winę tego przypisały jemu. Prostym zaś wynikiem takiego rozumowania stało się hasło zażegnania, bądź co bądź, zatargu i osiągnięcia porozumienia z Azjatami.
Nadeszła tedy dla Narcyza Alfonsa Ludka chwila, na którą długo oczekiwał.
Po parkach i po placach publicznych rozbrzmiewały już jego piorunujące frazesy.
Z rozwichrzoną lwią grzywą, zarzucając dramatycznym ruchem na ramię poły długiej opończy, w którą się stroił, i wygrażając pięściami, perorował o rzekomej niesprawiedliwości, znoszonej przez „lud“, któremu nie dano wypowiedzieć się bezpośrednio o zatargu, mogącym kosztować życie setek tysięcy i miljonów ludzi.
— Spojrzyjcie tylko — wołał, wskazując na niebiosa, po których szybowały już na wschód eskadry samolotów polskiej armji powietrznej — jak lecą bracia nasi, wysłani na śmierć przez zachłanność nacjonalistyczną naszego posła warszawskiego!
W chwilach takich interwenjowała policja, rozpędzając gapiów, ale „trybun ludowy“, otoczony przez gromadę zwolenników, którzy zdążyli już utworzyć klub „Pokoju i dobrobytu“, przenosił się szybko z miejsca na miejsce, znajdując zawsze chętnych słuchaczów śród obywateli, przerażonych nadciągającą wojną.
Wreszcie na walnej naradzie twórców nowego klubu, postanowiono zwołać nazajutrz po otrzymaniu wiadomości o najściu Azjatów wielki „wiec ludowy“ pod hasłem: „Precz z narzuconą wojną!“ — do tej samej hali, w której tak niedawno Znicz przemawiał o „Cudzie nad Wisłą“ i przepowiadał możliwość ponownej wojny ze Wschodem.
Ta też okoliczność, że przepowiednia sprawdziła się tak szybko, dawała Ludkowi powód do insynuacji, jakoby już wówczas Znicz działał w zamiarze wywołania wojny.

*

Rząd polski, obarczony ogromem pracy i odpowiedzialności wobec rozwijających się błyskawicznie wypadków, nie zważał na agitację warcholską ostatniego Mohikanina demagogji, jak nazwały Ludka niektóre pisma humorystyczne. I Znicz, dzielący teraz swój czas pomiędzy posiedzenia parlamentu wersalskiego, a narady ministrów polskich, na które był stale wzywany, wysłuchiwał w przerwach bez wzruszenia relacyj Parkera o działalności Ludka.
Z chwilą wszakże nadejścia już zupełnie pewnych danych o żywiołowym ruchu Azjatów, z czego wypływała konieczność zapewnienia wewnętrznego spokoju w kraju dla skutecznego zorganizowania obrony, rząd, przybrawszy automatycznie charakter dyktatury, ogłosił stan wyjątkowy i zawiesił swobody konstytucyjne. Stało się to w chwili, gdy twórcy klubu „Pokoju i dobrobytu“ rozlepiali po mieście plakaty, zapowiadające nazajutrz wielką manifestację uliczną i wiec w hali obchodowej.
Znicza, powracającego właśnie z sesji parlamentu wersalskiego, zawiadomił o tem przyjaciel jego, Parker. Poseł słuchał w milczeniu słów naczelnika policji, wreszcie spytał:
— Więc zakażecie wiecu?
— Oczywiście! — zawołał Parker. — Radjotelefon i telekinematograf rozniosłyby go natychmiast po kraju i gadanina Ludka mogłaby w każdym razie osłabić siłę moralną narodu.
— A gdybym — rzekł na to poseł po chwilowem zastanowieniu — poprosił, aby wiecu nie zakazywano?
Naczelnik policji spojrzał zdumiony na mówiącego.
Znicz uśmiechnął się.
— Dziwi cię — rzekł — moja propozycja, muszę więc wyjaśnić ci powody tego, napozór dziwnego kaprysu. Oto chciałbym skorzystać ze sposobności i raz jeszcze wyjaśnić krajowi sytuację.
— Więc poszedłbyś na to zebranie?
— Stanowczo! Aby zaś rzeczy nie odwlekać, pomówię zaraz z ministrem.
Po chwili, połączony telefonicznie z ministrem spraw wewnętrznych, przedstawił mu swój plan i po krótkiej rozmowie zwrócił się znów do przyjaciela:
— A zatem manifestacja uliczna przeciwko wojnie odbyć się nie powinna, gdyż mogłaby wywołać starcia pomiędzy obywatelami. Wiec natomiast nie będzie zakazany. Możesz w tym duchu wydać rozporządzenia swoim podwładnym i zawiadomić prasę. O mnie jednak ani słówka, rozumiesz?

*

Nazajutrz, pomimo coraz groźniejszych wieści, nadchodzących ze Wschodu, i coraz większego zdenerwowania, ogarniającego miasto, wielka hala obchodowa znów zapełniła się szczelnie. Tym razem jednak nie było w niej skupienia i powagi. Gorączkowe podniecenie wycisnęło swe piętno na zebranych i objawiało się przygłuszoną wrzawą oraz nagłemi wybuchami okrzyków.
Grzmot oklasków powitał Narcyza Alfonsa Ludka, gdy stanął na estradzie. Przez chwilę stał, rozgarniając długiemi palcami lwią grzywę i spoglądając, jakby w głębokiem zamyśleniu, na oczekujące słów jego tłumy.
Zaczął wreszcie mówić.
Mówił cicho, głosem smutnym, pełnym ubolewania, szlochając niemal nad losem biednego „ludu“ Europy, zmuszonego znów do porwania za broń i przelewania potoków krwi na polach walki. Ale w miarę jak mówił, głos jego wzbierał, potężniał, jakby podniecony oburzeniem i gniewem, a zaciśnięte pięści rąk wyciągniętych znaczyły energicznemi uderzeniami w powietrze gorętsze ustępy mowy.
— A to wszystko — wołał do potakujących mu oklaskami słuchaczów — dlatego, że was odtrącono, że „klika“ zarozumialców rozporządza się losami Europy, gardząc „wolą ludu“. Bo któż, jeżeli nie oni, rozpętał to dzikie widmo krwawej wojny, któż, jeżeli nie oni, wzniecił ten pożar w Azji? Widocznie zależało im na tem. Drażnili i podjudzali lud azjatycki, dopóki nie doprowadzili go do rozpaczy, dopóki nie wywołali żywiołowego odruchu! A ty, ludzie, cierp za to, płać krwią i życiem!
Ale czas jeszcze, obywatele, kres temu położyć. Czas jeszcze wyciągnąć bratnią rękę do Azji... Dawnemi czasy brzmiało piękne hasło: „Proletarjusze wszystkich krajów łączcie się!“ Ja wołam dzisiaj do was: Ludy Europy łączcie się, powalcie tyranów! Bo gdy „lud“ wielkim głosem przemówi, padną, jak drzewa wichrem strzaskane, gwałciciele woli jego. A wówczas porozumiemy się łatwo z braćmi naszymi ze Wschodu. Powtarzam: Czas jeszcze, obywatele, do wielkiego, zgodnego czynu! Precz z „kliką“! Precz z narodowemi zniczami, które rozniecają tylko pożary! Co nas obchodzi barwa skóry? Wszyscy jesteśmy braćmi! Wszyscy mamy prawo do życia....
— I głodu! — zagrzmiał nagle głos potężny i Znicz stanął na estradzie.
Wszedłszy do hali, gdy wszystkich oczy zwrócone były ku mówcy, i przecisnąwszy się przez szeregi zasłuchanych adjutantów Ludka, stanął obok niego, zanim zdołali się opamiętać.
W hali zapanowała nagle cisza głęboka. Bo i mówca zamilkł, osłupiały niespodziewanem zjawiskiem, i słuchacze czekali zdumieni, co z tego wyniknie, i Znicz, przerwawszy mowę warchoła, spoglądał przez chwilę spokojnie na zatłoczoną widownię.
Wreszcie otworzył usta.
— Obywatele! — zaczął. Ale w tejże chwili z rozmaitych kątów odezwały się najpierw nieśmiałe, a potem coraz głośniejsze okrzyki:
— Precz, precz! Nie chcemy!
I Ludek posunął się wyzywająco do posła.
Znicz jednak nie drgnął, czekając na uspokojenie się wrzawy, a gdy wreszcie uciszyło się nieco, zawołał:
— Musicie! Bo wojna już rozpoczęta wbrew naszej woli, bo wróg już nadciąga, a tu pod bokiem waszym w azjatyckiej dzielnicy stolicy Polski milicja konfiskuje w tej chwili znalezione tam w ukryciu samoloty i bomby trujące, na cóż przeznaczone, jeżeli nie na zniszczenie siedzib waszych?
Okrzyk zgrozy wyrwał się z tysięcy piersi. Straszna nowina wywarła swój skutek: przejęła i tak zaciekawiła słuchaczów, że gdy Ludek, korzystając z chwilowej przerwy w mowie Znicza, wysunął się znów naprzód i, zaciskając gniewnie pięści, zaczął coś mówić, zewsząd odezwały się okrzyki:
— Dosyć, dosyć! Niech mówi poseł!
A gdy pomimo to nie ustępował, gestykulując rozpaczliwie, powstała taka wrzawa, że kilku najwierniejszych adjutantów „trybuna ludu“ musiało odciągnąć go w głąb estrady, gdzie padł, drżąc z gniewu, na krzesło.
Natychmiast uspokoiła się widownia, a Znicz mówił dalej:
— Ostrzegałem was, obywatele, przed grożącem niebezpieczeństwem, bo widziałem je lepiej niż wy w beztrosce waszej... Ta nawała straszna, która ciągnie do nas ze Wschodu, to nie dzieło rządów Europy. Wieki pracowały na nią, a groźba jej wzrastała w miarę, jak zwiększał się wasz dobrobyt.
Tu mówca streścił przebieg historyczny zdarzeń z czasów ostatnich, a pomnąc, że przemawia w chwili tak krytycznej i że głos jego rozlega się z tej hali po całym kraju — mówił z zapałem tak potężnym, z taką siłą argumentacji, że zdołał opanować nawet te mózgi, które się tu zebrały, aby przeciwko niemu wystąpić.
Tylko Ludek nie dał się przekonać.
Siedząc na krześle, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, przechylony wtył, mierzył zpodełba wzrokiem nienawistnym przeciwnika w oczekiwaniu odpowiedniej chwili, aby zbić jego argumenty.
W miarę jednak rozwijania się obrazu, kreślonego spiżowemi słowami przez Znicza, czuł, że grunt usuwa mu się pod nogami, że nie podoła już frazesem najgórnolotniejszym tej prawdzie, która biła z ust posła warszawskiego. Ale w takim razie gdzież przyszłość jego i reputacja? Jak wybrnie z tej matni, w którą wróg wpycha go coraz głębiej?
To też wrzał, pozornie jeszcze spokojny, nienawiścią ślepą, potworną. Nienawiścią, wyłączającą możliwość ukorzenia się przed światłem prawdy, przed oczywistemi argumentami.
Nienawiść jego doszła do szczytu, gdy poseł, gardząc bliskiem sąsiedztwem tego, który wiec zwołał i spodziewał się odnieść na nim triumf i stanąć na czele przewrotu w Europie — kończył z nutą głębokiego żalu w głosie:
— I oto znaleźli się ludzie źli i przewrotni, przeżytki minionych chorowitych wieków, którzy w obliczu takiego niebezpieczeństwa, jakiego Europa nie zaznała od lat tysiąca, gotowi są dla zadosyćuczynienia zwyrodniałej ambicji podważyć jedność Europy, wywołać walkę bratobójczą. Osądźcie ich sami, obywatele!
Narcyzowi Alfonsowi Ludkowi krew uderzyła do głowy, czerwoną płachtą zakryła oczy, i zanim jeszcze Znicz zdołał zwrócić się z wezwaniem do słuchaczów, „ostatni Mohikanin demagogji“ zerwał się z krzesła, ręka jego sięgnęła do kieszeni i wynurzyła się z niej natychmiast, uzbrojona w pistolet automatyczny.
Nie zdołała wszakże wznieść się do strzału.
Zwisła nieruchomo, zdrętwiała zupełnie.
Na twarzy Ludka malowało się przerażenie i rozpaczliwy wysiłek. Znać było, że się zmaga z jakąś siłą niepojętą, ale napróżno, bo oto pistolet, jakby wyciśnięty z dłoni bezwładnej, padł na podłogę estrady.
Jeden z wysłańców Parkera znalazł się natychmiast przy Ludku i, nacisnąwszy nogą pistolet, schwycił skonfundowanego „trybuna“ za bary. Jednocześnie zaś Znicz, usłyszawszy łoskot przedmiotu, padającego na podłogę, zwrócił machinalnie wzrok w tę stronę i jednym rzutem oka objął sytuację.
Z zimną krwią podszedł do osłupiałego przeciwnika, dobył pistolet z pod przyciskającej go stopy policjanta i, wznosząc broń do góry, pokazał ją tłumom, które już zerwały się na nogi śród wrzawy ogłuszającej.
Znicz dał znak ręką, że chce mówić.
Wrzawa ucichła w jednej chwili.
— Oto — zawołał poseł, potrząsając pistoletem — jedyny argument takich ludzi!
Widownia zagrzmiała burzą oklasków.
Ale mówca dał znak ręką, gdy zaś oklaski nagle umilkły, rzekł głosem poważnym:
— Oklaski są zbyteczne. Jeżeli zrozumieliście mnie, obywatele, to niech każdy spełni swój obowiązek względem kraju, bo czekają nas chwile ciężkie!
Stojący wpobliżu estrady pod filarem, podpierającym amfiteatr, dr. Chwostek skinął głową.
Przed chwilą jeszcze z jego głęboko osadzonych ciemnych oczu, tkwiących uporczywie w postaci Ludka, tryskały iskry.
Oczy te przeszywały warchoła, śledziły ruch jego najdrobniejszy, a gdy ręka Ludka wynurzyła się z kieszeni, uzbrojona w pistolet, przylgnęły do niej, jak magnes ze stali...
Teraz oczy starca znów przygasły i przygarbiła się postać jego.
Skinąwszy głową, jakby dla przytaknięcia słowom Znicza, odwrócił się i wyszedł z hali, a z ust smutnie uśmiechniętych padły ciche słowa:
— Cylon przeciwko Pitagorasowi.



ROZDZIAŁ X.
WOJNA.

Przed iluż to laty August Comte zapowiadał koniec wojen? A jednak...
Wieści o przekroczeniu Uralu przez pierwsze zastępy Azjatów sprawdziły się niebawem.
Nadchodziły już nawet szczegóły starć ludności rosyjskiej z najeźdźcami.
Gdzie niegdzie zdołano odeprzeć intruzów, obronić przed nimi ziemię i dobytek, przeważnie jednak liczba i zaciętość najeźdźców brały górę. Azjaci wdzierali się coraz głębiej w ziemie rosyjskie.
Lecz wszystkie sprawozdania, choć często chaotyczne, stwierdzały jedno, mianowicie, że nie był to jeszcze najazd zorganizowany, jeno kupy bezładne, które pod wpływem hasła, rozlegającego się teraz po całej Azji, ruszyły, ogarnięte szałem, na własną rękę w nadziei bogatych łupów, zanim nadciągną hordy z dalszych okolic lądu azjatyckiego.
Ale niedługo już trzeba było czekać i na wiadomość o zorganizowanej akcji. Zaledwie bezładne awangardy najeźdźców posunęły się o kilkadziesiąt kilometrów naprzód, gdy nadleciała wiadomość o zjawieniu się nad terytorjum Rosji europejskiej pierwszych eskadr azjatyckiej floty powietrznej i tuż za nią — o ruszeniu na Zachód nowoczesnego Czingisa we własnej osobie na czele niezliczonych csałanów.
Europa była gotowa na przyjęcie gości.
Główna broń nowoczesna: floty powietrzne, złożone z eskadr ciężkich i lekkich, obejmujących krążowniki i transportowce, balony sterowe, tudzież samoloty wywiadowcze, torpedowe, gończe i inne — stały w punktach strategicznych, zaopatrzone w materjały bojowe, a nawet wywiadowcy polscy, na których to z takim patosem wskazywał Ludek swym słuchaczom, ruszyli już na Wschód.
Polska, jako najbardziej zagrożona, znalazła się pierwsza na stanowisku.
Osiągnąwszy nareszcie po długiej i ciężkiej walce z wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi potęgę, zdołała zadziwiająco szybko, dzięki właściwej Polakom lotności umysłu i miłości kraju rodzinnego, wyzyskać swe bogactwa naturalne, rozwinąć swój przemysł, handel i rolnictwo. Rozumiejąc zaś z bolesnego doświadczenia doniosłość pogotowia wojskowego, postawiła armję swą na wysokości nowoczesnych wymagań.
Zaspokoić wymagania te wogóle nie było łatwo, w sztuce bowiem wojowania nastąpił przewrót zupełny. Olbrzymi rozwój lotnictwa i żeglugi podwodnej, zastosowanie elektryczności we wszystkich kierunkach, udoskonalenie broni chemicznej i owej nowej broni: promieni palących, o których przebąkiwano już podczas wielkiej wojny światowej, a które przewidział wizjonerski umysł angielskiego powieściopisarza, H. G. Wellsa[10] — wszystko to zmieniło sposób prowadzenia wojen.
Gdy przedtem walczono na ziemi i na wodzie, teraz walki rozgrywały się głównie w powietrzu i w głębinach morskich; gdy przedtem o powodzeniu rozstrzygały niezliczone zastępy piechoty i dziesiątki tysięcy potwornych dział — teraz główną broń stanowiła armja powietrzna i laboratorjum fizyko-chemiczne.
Jeżeli wszelako z jednej strony umysł ludzki wysilał się na tworzenie nowych narzędzi zniszczenia, to z drugiej — wynajdywał też coraz pomysłowsze sposoby obrony przeciwko niosącym śmierć narzędziom, przez siebie wynalezionym.
Wprost przerażające wydawały się następstwa wprowadzenia do sztuki wojowania znanych gazów i płynów trujących — wnet jednak znaleziono przeciwko nim odtrutki, a odpowiednio urządzone i wentylowane schroniska podziemne zapewniały mieszkańcom miast bezpieczeństwo. Niesłychaną trwogę wywoływały swego czasu telemechaniczne samoloty torpedowe, wypuszczane bez pilotów i mogące rzucać torpedy w ściśle oznaczonem miejscu po przeleceniu setek kilometrów ze stacji, położonej w głębi kraju. A jednak wynaleziono sposoby neutralizowania działalności fal elektrycznych, okrywania całych miast siecią prądów niewidocznych, paraliżujących zdradzieckie ciosy, zadawane zdala.
I pomimo wszelkich wysiłków zautomatyzowania dzieła zniszczenia, pomimo olbrzymich postępów techniki, rozstrzygał o losach walki zawsze jeszcze nie automat, lecz człowiek żywy, nie maszyna, choćby najdoskonalej zbudowana, lecz umysł ludzki.
A jeżeli kto w tych zapasach największą stratę ponosi, to ta spokojna, cicha żywicielka ziemia, nad którą przeciągała burza wojenna; ta ludność wiejska, nie posiadająca urządzeń obronnych, kładziona pokotem przez gazy, rujnowana przez pociski lub trupy potworów skrzydlatych, walczących gdzieś tam ponad nią w niebiosach.
To też — tak samo, jak przed wiekami — na wieść o nowej, straszliwej wojnie, ludność ta opuszczała i teraz osiedla swoje, szukając schronienia w murach miejskich.
Niebawem i Warszawa miała ujrzeć znów, jak niegdyś, tłumy tych uchodźców, napełniających wrzawą i zgiełkiem jej ulice.
Stało się to nawet daleko szybciej, niż przypuszczano. Bo pomimo przygotowania się Europy na przyjęcie nieproszonych gości, goście ci okazali się daleko liczniejsi i silniejsi, niż przewidywały najśmielsze obliczenia.
Szybko przynieśli o tem wiadomość wywiadowcy polscy. Wyleciawszy daleko poza granice Polski na wschód, północ i południe, wszędzie spotykali już samoloty Azjatów i cofające się przed niemi placówki rosyjskie. Kilku wywiadowców, którym powiodło się dolecieć w głąb Rosji i powrócić stamtąd szczęśliwie, widziało nawet całe ogromne obozy mongolskie na ziemi rosyjskiej.
Nie umiano narazie wytłumaczyć sobie tego zjawiska, bo spodziewano się uporczywej obrony ze strony Rosjan przed zalewem azjatyckim, wkrótce jednak wyjaśniło się wszystko, zadając nowy cios przewidywaniom o przebiegu wojny.
Zawsze bierna, niewolnicza, napoły mongolska ludność Rosji zaniechała oporu, weszła w rokowania z najeźdźcami! „Nie sprzeciwiać się złu“ — wżarło się w krew tego narodu.
Polska stała się tedy jeszcze raz przedmurzem rasy aryjskiej. Na jej terenach miały się jeszcze raz rozstrzygnąć losy Europy!
Wprawdzie poddanie się Rosjan skróciło front obronny Federacji europejskiej, jednakże, wobec wyników pierwszych starć, walka zapowiadała się ciężka.
Słynne od wieków, ze względu na znaczenie strategiczne, twierdze polskie: Grodno, Brześć, Łuck, Dubno, Równe, dalej miasta takie, jak Wilno, Nowogródek i Pińsk, wreszcie na terytorjum już rosyjskiem: Borysów i Mińsk, zamienione, zgodnie z wymaganiami nowoczesnemi, na ogromne obozy lotnicze, były obecnie — razem z twierdzami rumuńskiemi na linji Dniestru — stacjami wypadowemi dla flot powietrznych całej Europy.
Wobec ogromnej szybkości lotu nowoczesnych statków powietrznych — kilka godzin wystarczyło, jak już zaznaczyliśmy poprzednio, na przelecenie wpoprzek nad całą Rosją europejską — akcja obronna musiała być również szybka i stanowcza i nie mogła ograniczać się na zgubnem wyczekiwaniu nieprzyjaciela. I właśnie w tej chwili stara maksyma szermierska, że najlepszą obroną jest uderzenie, okazała się najprawdziwsza.
Wypadały więc z twierdz polskich eskadry powietrzne jedna po drugiej, aby nie dopuścić wroga do granic Polski, i ścierały się z nadciągającą ciżbą.
Z początku były to tylko istne walki harcerskie samolotów w powietrznem przedpolu. Po trzech dniach wszakże tych dorywczych zapasów, przyrządy radjotelefoniczne wywiadowców doniosły o nadciąganiu pierwszej ciężkiej eskadry azjatyckiej.
Natychmiast od Bramy Smoleńskiej, opanowanej już przez polską armję powietrzną, poszybowała na wschód pod dowództwem admirała Warskiego eskadra krążowników powietrznych, której przypadł zaszczyt stoczenia pierwszego wielkiego boju o całość Europy.
Statki tej eskadry przypominały kształtem dawne zeppeliny, były jednak znacznie smuklejsze i wypełnione niepalnym helem. Ich siłę motorową stanowiły propulsory gazowe, dopiero teraz powszechnie używane we flotach powietrznych, choć zalecane już w 1908 r. przez Esnault-Peltérie‘go. Zastąpiły one dawne silniki rotacyjne, nadające nie bezpośrednio, lecz za pośrednictwem śmig, ruch postępowy statkowi, gdy tymczasem przy użyciu nowych propulsorów wyzyskiwano bezpośrednio bez straty na działania uboczne niemal całą energję gazów wybuchowych, zyskując przytem na szybkości i zmniejszając znacznie wagę statku.
Opancerzone świeżo wynalezioną masą, chroniącą je od zabójczych promieni palących, i uzbrojone w działa pneumatyczne, będące ulepszeniem dział takich, wynalezionych już pod koniec XIX wieku przez oficera armji amerykańskiej, Żalińskiego, tudzież w torpedy powietrzne, płynęły te lśniące kolosy w przestworzu szykiem, przypominającym klucz żórawi.
Piękny poranek letni złocił już niebiosa. Tam w dole, nad budzącą się ziemią pełzały jeszcze białe opary, tu zaś, na wysokości tysiąca metrów złote promienie ogromnej kuli wschodzącego słońca mknęły w powietrzu, niezamąconem najmniejszą chmurką, i dopiero napotkawszy kadłuby złowrogich ptaków wojny, odbiły się w nich jaskrawą czerwienią krwi czy pożogi.
Z wysuniętych daleko naprzód lekkich samolotów wywiadowczych nadleciała krótka depesza:
— Eskadra nieprzyjacielska na widnokręgu!
A zaledwie podchwyciły ją aparaty krążowników, gdy z krążownika admiralskiego „Warszawa“ poleciał do całej eskadry rozkaz iskrowy:
— Pamiętajcie, że walczycie o honor Polski i wolność Europy!
Na górnym pokładzie „Warszawy“ stanął admirał Warski ze swym adjutantem, i obaj skierowali lornety ku wschodowi.
Przez chwilę panowała cisza. Na wschodzie ukazały się czarne punkciki, szybko pędzące ku eskadrze.
— Wywiadowcy wracają — rzekł admirał, odejmując od oczu lornetę.
— A oto i nieprzyjaciel, admirale — dodał adjutant, trzymający wciąż jeszcze lornetkę przy oczach.
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, a już i gołem okiem dostrzec można było na jaskrawem tle niebios, jakby rozpływające się w promieniach słońca, sylwetki statków nieprzyjacielskich.
Admirał przyglądał się im badawczo wzrokiem sokolim. Ale jeden już rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że nadlatująca eskadra jest daleko potężniejsza niż polska.
Czy zadrżało na ten widok serce wodza?
Tego nie wyczytałby nikt z jego twarzy, na której malował się kamienny spokój.
— Słońce razi, skręcić ku południowi — rzekł spokojnie i opuścił pokład.
Rozległ się świst przeciągły i pierwszy pocisk przeleciał luką pomiędzy dwoma statkami polskiemi.
Odpowiedziały natychmiast krążowniki polskie i rozpoczęła się bitwa.
Około dziesięciu kilometrów dzieliło obie eskadry.
Eskadra polska, skręciwszy na rozkaz wodza ku południowi, aby uniknąć rażących prosto w oczy promieni słonecznych, rozciągnęła się wachlarzowato. Zwrócone teraz dziobami ku nieprzyjacielowi, dla niewystawienia na cel długich kadłubów, polskie okręty powietrzne raziły wroga salwami ze swych dział pneumatycznych. A choć działa strzelały bez huku i dymu, to jednak wzmagający się wciąż świst śpiewny pocisków i torped powietrznych, tudzież buczenie, jakby olbrzymiego roju pszczół, wywołane przez wstrząśnienia kadłubów statków, wreszcie trzask pękających w powietrzu granatów zwiastowały, że toczy się bój coraz zawziętszy.
Operujący na prawem skrzydle i wysunięty najbardziej ku nieprzyjacielowi, dzielny krążownik „Lwów“, rażony już kilkakrotnie przez Azjatów, buchnął kłębami dymu i płomieni, a po chwili, przechyliwszy się mocno naprzód, runął, koziołkując, w przepastną głębię. Dokoła niego, a wkrótce powyżej ukazało się na tle nieba kilkadziesiąt maleńkich postaci. Byli to pozostali przy życiu członkowie załogi „Lwowa“, którzy, zaopatrzeni w automatycznie działające spadochrony, spadali teraz zwolna na ziemię.
Ale i strzały polskie nie chybiały celu, bo także dwa krążowniki azjatyckie spadły już potrzaskane, dwa zaś inne, ciężko uszkodzone, wycofały się z linji bojowej.
Przestrzeń pomiędzy walczącemi stronami stawała się tymczasem coraz mniejsza. Już tylko kilka kilometrów dzieliło eskadry walczące i widać było, jak eskadra azjatycka, przewyższająca jeszcze dwukrotnie eskadrę polską liczbą statków, wydłuża się coraz większym półkręgiem, starając się najwidoczniej okrążyć przeciwnika.
Nagle jednak ze wszystkich krążowników polskich trysnęły strugi gęstego dymu i, rozszerzając się i łącząc, utworzyły zasłonę, zakrywającą zupełnie eskadrę polską przed oczyma Azjatów.
Utajone chwilowo poza tym kłębiącym się murem, statki polskie zmieniły natychmiast szyk bojowy. Część ich, stanowiąca lewe skrzydło, zawróciła w mgnieniu oka ku północy, nadwerężone zaś utratą „Lwowa“ i dwóch innych jeszcze krążowników, które ciężko uszkodzone musiały opuścić linję bojową, prawe skrzydło cofnęło się za środek i wspólnie z krążownikami środka utworzyło jedną długą linję, biegnącą prostopadle ku wschodowi, poczem z zawrotną szybkością runęły jeden za drugim, jak strzała wypuszczona z łuku, wprost na zasłonę dymową, przedarły się przez nią i uderzyły w sam środek eskadry azjatyckiej, rozdzierając ją na dwie części. Jednocześnie polskie siły rezerwowe, trzymające się dotychczas zdala od linji walki, a złożone z pięciu krążowników lekkich i samolotów bojowych, posunęły się naprzód, skręciły ku południowi i, zajmując miejsce krążowników prawego skrzydła, ruszyły również w bój. Wreszcie i lewe skrzydło, zawróciwszy już od północy, uderzyło z tej strony na wroga.
Teraz zawrzała już walka zbliska i zmienił się jej charakter.
Gdy dotychczas uczestniczyły w boju tylko krążowniki, zaopatrzone w wielkie działa dalekonośne i przyrządy do wypuszczania torped, to z chwilą zwarcia się obu flot rozsunęły się częściowo górne pokłady statków i w otworach tych ukazały się zgrabne sylwetki samolotów gończych.
Ze zwinnością jaskółek lekkie te statki tryskały wysoko w powietrze, aby następnie spadać, jak jastrzębie, na grzbiety kolosów walczących, rażąc je pociskami wybuchającemi i strzałami karabinów maszynowych.
Niejeden jednak z tych zwinnych ptaków, zanim zdołał rzucić się na krążownik upatrzony, przewracał się w powietrzu i padał bez życia wdół, przeżarty strasznemi promieniami palącemi. Niejeden też, spotkawszy się w drodze z podobnym sobie ptakiem nieprzyjacielskim, staczał z nim walkę, i często oba obezwładnione spadały na ziemię, roztrzaskując się tam na miazgę.
Nieliczne tylko dosięgały celu, ten jednak, który zdołał tego dokonać, mścił się za swych towarzyszów dotkliwie. Rażony pociskami palącemi krążownik można było uważać za stracony.
Tak oto na tysiące stóp nad ziemią wrzała walka straszliwa.
Rozdarta na dwie części flota azjatycka stawiała dzielnie czoło zajadłej eskadrze polskiej. Okazało się, że nietylko przewyższa przeciwnika liczbą, że nietylko posiada wszelkie nowoczesne urządzenia techniczne, ale także rozporządza nieznanemi środkami bojowemi. Tak naprzykład krążownik „Gdańsk“, choć posiadający, jak inne, pancerz, zabezpieczający go przeciwko promieniom palącym, rozpadł się, skruszony poprostu w tajemniczy sposób na drobne części, i niewielu tylko ludzi z załogi jego ocalało przy pomocy spadochronów automatycznych.
Słabła więc stopniowo eskadra polska, pomimo ożywiającego ją ducha bohaterstwa, ale sztab jeneralny polskiej armji powietrznej, usadowiony w zajętym z powodu zdrady Rosjan Borysowie, czuwał nad losami bitwy, widząc jej przebieg i otrzymując bez przerwy depesze radjotelefoniczne z pokładu „Warszawy“.
Admirał Warski odczuł chwilę krytyczną, to też, zanim biorący górę Azjaci zdołali dokonać dzieła zniszczenia, na placu boju zjawiła się, prująca szalonym pędem przestwór, pomocnicza eskadra francuska, wysłana na front polski, gdy tylko najazd azjatycki stał się pewnością i zanim inne państwa europejskie zdołały wyekwipować dostatecznie swoje floty powietrzne.
Przodem sunął ostry, jak igła, potężny krążownik najnowszej konstrukcji „Châlons sur Marne“, jakby przypomnienie pamiętnego boju, stoczonego przed wiekami przez plemiona romańskie z zastępami Attyli (451 r.).
Ochraniany przez świeżo wynalezioną sieć magnetyczną, odchylającą uderzenia torped powietrznych, pluł, lecąc, sam podobny do pocisku, pociskami elektrycznemi, wytwarzającemi przy uderzeniu straszne wyładowania elektryczne o sile piorunów.
Za nim pędziły: „Paris“, „Arras“, „Reims“, „Verdun“ i „Strassbourg“, niezrównane kolosy bojowe.
Zmieniła się postać rzeczy.
Choć dotychczas jeszcze nie użyta rezerwa floty azjatyckiej wstąpiła teraz dopiero w bój i runęła na nadlatującą eskadrę francuską, to jednak rozmach Francuzów był tak potężny, że rezerwowe statki azjatyckie musiały się cofnąć ku głównym siłom, a eskadra francuska złączyła się z polską.
„Châlons sur Marne“ utworzył wnet ogromną lukę dokoła siebie. Rażony piorunami jego nieprzyjaciel ustępował pośpiesznie.
Krążownik francuski miał już cel upatrzony: Trzy krążowniki azjatyckie rzuciły się właśnie na „Warszawę“. Polski statek admiralski znalazł się, jak w matni. Spostrzegł to „Châlons sur Marne“ i dzięki zawrotnej szybkości wręcz przeciął w połowie długości swym ostrym dziobem najbardziej zagrażający „Warszawie“, a zagradzający mu drogę, krążownik azjatycki. I zanim Azjaci zdołali użyć dział swoich, spadał już w dwóch odłamach w głębię, a „Châlons sur Marne“ znalazł się obok „Warszawy“, odpędzając swemi piorunami dwa pozostałe krążowniki azjatyckie.
Zwycięstwo flot europejskich zdawało się już niewątpliwe, gdy do bitwy wtrącił się ogromny azjatycki krążownik admiralski „Tajfun“, kierujący dotychczas zdala jej przebiegiem. Z niego to musiały padać owe tajemnicze pociski kruszące, bo z chwilą, gdy znalazł się na linji bojowej, dwa jeszcze krążowniki francuskie i jeden polski rozsypały się, skruszone niemal jednocześnie.
Admirał Warski zadrżał na ten widok. Jeszcze chwila, a nieprzyjaciel weźmie górę. Nagle jednak nad olbrzymim „Tajfunem“ zjawiły się wysoko sylwetki wysmukłe dwóch samolotów gończych i runęły wdół, jak kamienie.
— Strącone! — przemknęło przez myśl Warskiego.
Lecz nie, bo oto, dotknąwszy niemal grzbietu olbrzyma, jak jaskółki wody, przesunęły się nad nim i znów poszybowały wgórę.
Z tułowia „Tajfuna“ buchnął dym i płomienie. I widać było, jak olbrzym walczy z grożącem mu niebezpieczeństwem, bo z wnętrza tryskać zaczęły strugi płynu gaszącego. Nie zdołały wszakże zażegnać niebezpieczeństwa, bo zawziętym lotnikom powiodło się raz jeszcze zawrócić i runąć z wyżyny, rażąc powtórnie pociskami krążownik. Tym razem razy musiały być śmiertelne, bo „Tajfun“ zakołysał się, jak pijany, zadrżał i, ostatnim jeszcze wysiłkiem utrzymując równowagę, osunął się ku ziemi, buchając płomieniami.
Ale z atakujących samolotów jeden już tylko wzbił się w przestrzeń. Drugi zniknął w odmęcie bitwy.
— Bohaterzy! — szepnął wódz.
A pokonana eskadra azjatycka już się cofała. Gdzie niegdzie tylko walczyły jeszcze oddzielne krążowniki, jakby pragnąc wyczerpać przed odwrotem resztę amunicji, gdzie niegdzie też uwijały się jeszcze, jak zajadłe osy, drobne, chyże samoloty, staczające zacięte pojedynki. Lecz stopniowo zwiększała się pomiędzy niemi odległość i wkońcu eskadra azjatycka rozpłynęła się w oparach na widnokręgu.
Pierwszą bitwę powietrzną wygrały eskadry Europy sfederowanej, utrzymawszy plac boju i nie dopuściwszy najeźdźcy do granic Polski. O pościgu jednak wroga, o zgnębieniu go zupełnem nie mogło być mowy.
Odniesiono wprawdzie zwycięstwo, ale za cenę ogromną. Prawie połowa walczących okrętów powietrznych legła na placu boju, z pozostałych zaś przy życiu ani jeden nie uniknął większych lub mniejszych uszkodzeń. To samo tyczyło się samolotów bojowych. Tam zaś w dole, gdzie wylądowały statki lazaretowe Czerwonego Krzyża, leżały śród szczątków krążowników i strąconych samolotów poszarpane lub spalone zwłoki setek marynarzy powietrznych, a drugie tyle rannych przenoszono do lazaretów.
Pomimo to w głównej kwaterze witano entuzjastycznie powracających bohaterów, a cała Europa rozbrzmiewała już radością na wieść o pierwszem zwycięstwie nad Azjatami.
Powracała beztroska. Śmiały się tłumy i oklaskiwały dźwięki marszów triumfalnych, wesoło trzepotały flagi w blaskach zachodzącego słońca, a gdy noc zapadła, tysiące rakiet strzelało w niebiosa gwiaździste.
Admirał Warski słuchał raportu swych podwładnych.
— Kto byli — spytał — ci dwaj lotnicy, których bohaterstwu zawdzięczamy strącenie „Tajfuna“?
Kapitan krążownika „Poznań“ wyprostował się i odparł z widoczną dumą w głosie:
— Lotnicy „Poznania“, admirale: porucznik Józef Bobrowski i ochotnik francuski, inżynier Juljusz Lecrane. Ten drugi jednak zginął.
Mgła smutku przesunęła się po męskiej twarzy wodza, opanował jednak wzruszenie i rzekł głosem już spokojnym:
— Obaj zasłużyli na awans i krzyże wojskowe. Pierwszemu przypnę krzyż jutro z rana przed frontem załogi twego statku, kapitanie. Drugiemu przypniemy krzyż taki niestety tylko na trumnie.

*

Dwa dni minęły dopiero od bitwy powietrznej pod Borysowem, a już nadleciały do stolic europejskich depesze wywiadowców o wyładowywaniu na ziemi rosyjskiej przez powietrzne transportowce azjatyckie pierwszych pułków mongolskich. Przeto floty powietrzne Europy ruszyły natychmiast dla przeciwdziałania temu niebezpieczeństwu.
Niestety, zadanie to było trudne. Na całej linji od zatoki Fińskiej do Kijowa uwijały się w przestworzu tak liczne zastępy azjatyckich statków powietrznych wszelkiego typu, że choć kilkakrotnie dochodziło do krwawych bitew, w których męstwo europejskich wojsk lotniczych święciło prawdziwe triumfy, to jednak każdą lukę, wytworzoną w powietrznym froncie Azjatów, zapełniały niezwłocznie nowe ich statki. Floty więc europejskie musiały wciąż wznawiać uderzenia, wyczerpując swe siły.
Znaczenie zwycięstwa, odniesionego pod Borysowem, malało z dniem każdym.
Okazało się teraz dobitnie, jak skwapliwie korzystały państwa azjatyckie z przykładu, dawanego im w ciągu stuleci przez zbrojącą się wciąż Europę, jak przewyższyły ją nawet, dzięki ogromnej liczbie rąk roboczych i zasobom. Dopóki wszakże każde z tych państw stanowiło oddzielną jednostkę, broniącą swych granic przed sąsiadami, to siła takiej jednostki nie mogła zagrażać pod żadnym względem potędze Europy sfederowanej. Obecnie, gdy rządy wszystkich tych państw legły pod obuchem rewolucji, a władze rewolucyjne poddały się bezwzględnie tajemniczemu tchnieniu, wzywającemu je do walki z Europą — siły zjednoczone kontynentu azjatyckiego wzrosły do potęgi olbrzymiej, wobec której Europa stanęła zdumiona.
I oto ta potworna fala ludzi posuwała się krok za krokiem, pod ochroną żywego muru swej floty powietrznej, ku granicom Polski.
Wysiłki zjednoczonych flot powietrznych Europy hamowały tylko szybkość tego naporu, ale powstrzymać go nie mogły.
Płynom i gazom trującym, miotanym obficie na główne drogi najścia, umieli Azjaci przeciwdziałać skutecznie, boć byli pojętnymi uczniami Europy, a przytem posiadali również w swem mrowiu umysły genjalne i ponadto odwieczne wynalazki, które teraz dopiero zastosowali na wielką skalę.
Wreszcie u granic Polski stanęła z głuchem, przeciągłem dudnieniem grzmotu najnowsza broń bitewna: ogromne czołgi, twierdze ruchome, zabezpieczone przeciwko działaniu promieni palących, tudzież przeciwko gazom i płynom trującym.
Upojenie zwycięstwem polsko-francuskiej floty powietrznej dawno już zgasło.
Jakże uzasadnione były obawy Znicza!
Poseł warszawski stał się teraz, w chwili tak groźnego niebezpieczeństwa, duszą obrony. Gdy samolot posła stawał przed gmachem parlamentu wersalskiego, już sam jego widok wlewał otuchę w serca zaniepokojonych deputowanych, a gdy, zatrzymawszy się zaledwie parę godzin w Warszawie, Znicz zjawiał się na najbardziej zagrożonych punktach granicy wschodniej, magiczna siła jego wymowy potęgowała opór.
Przeciwko ruchomym twierdzom azjatyckim stanęły takie same twierdze sfederowanej Europy i codziennie już ścierały się ze sobą.
Sieć min podziemnych, założonych wzdłuż całej granicy, ukryte baterje dział pneumatycznych i samoloty torpedowe przyprawiały najeźdźców o ciężkie straty. W luki jednak, potworzone przez wybuchy, wjeżdżały z irytującą szybkością nowe zastępy czołgów, bo zarekwirowane w Rosji urządzenia bojowe dały Azjatom gotowy materjał do walki, tak, że mogli niezwłocznie wypełniać straty, nie oglądając się na dowóz z Azji.
W takich razach dochodziło też często do starć zbliska. Strzelając bez przerwy, podjeżdżały do siebie te potwory pancerne i wreszcie uderzały, zwierały się w uściskach śmiertelnych i nieraz pękały oba od strasznego uderzenia, a wówczas z wnętrza twierdz potrzaskanych, jak z legendowego konia trojańskiego, wysypywali się wojownicy i zawiązywała się walka ręczna.
Pękały granaty, nurzały się we krwi bagnety, zwierały się ramiona, kąsały zęby, uderzały kolby, noże, oskardy i młoty.
Stykały się krańce: ostatni wyraz bojowej techniki nowoczesnej z brutalną siłą muskułów czasu troglodytów.
Wypuszczony warunkowo na wolność, za poręką Znicza, Narcyz Alfons Ludek musiał stanąć w szeregach milicji narodowej.
Za niestawienie się groziła jedna tylko kara: śmierć. Przeto z głuchą nienawiścią w sercu do tych, którzy jego zdaniem byli sprawcami wojny z „braćmi“ Mongołami, a z kabotyńskim gestem rezygnacji wziął karabin do ręki i, przyłączony do załogi sześciodziałowego czołga-twierdzy „Grom“, znalazł się wnet na froncie.
Tu już perorować i nawracać towarzyszów broni nie śmiał, bo w gruncie rzeczy był tchórzem, a dyscyplina wojskowa na froncie bojowym nie znała miłosierdzia. Zato musiał wysłuchać w tłumie innych żołnierzy natchnionej mowy Znicza, wzywającej do obrony ziemi ojczystej i całej Europy.
Zpodełba patrzał na mówcę, którego nienawidził serdecznie i zato, że poręczeniem swojem uwolnił go z więzienia, gdzie siedziałby bezpiecznie. Jak groch od ściany, odbiły się od serca jego słowa posła, przypominające, jak to od wieków Polska stała na rubieży dwóch cywilizacyj, jak pilnowała czujnie, podobna psu wiernemu — używając wyrażenia Sienkiewicza — progów Europy.
Cóż go obchodziły, zapoznanego „trybuna ludu“, te słowa, skoro nie żywił wrogich uczuć względem Azjatów, a Polska, jako całość odrębna, interesowała go tak mało; skoro czuł się strasznie pokrzywdzony, że zamiast żyć jeszcze długo, długo w beztrosce i dobrobycie, pławić się w uznaniu ćwierć i półinteligentów, musi walczyć dla sprawy, której nie uznaje, i być wystawiony na śmierć z ręki ludzi, zupełnie sobie obojętnych?
Ale oto „Grom“ potoczył się ciężko naprzód przeciwko następującym Azjatom. Działa jego wyrzucały z długich gardzieli pocisk za pociskiem, a od czasu do czasu gwałtowny wstrząs i trzask głuchy zwiastował, że pocisk nieprzyjacielski uderzył w pancerz czołga-twierdzy.
Ludek nie wiedział, co się tam dzieje nazewnątrz, nie należał bowiem do artylerzystów, uwijających się na górnych pomostach przy działach, lecz, zaliczony do saperów, czekał przy świetle lampy, zamknięty wraz z kilkudziesięciu towarzyszami w dolnej kazamacie, której strzelnice nawet pozasuwano na rozkaz dowódcy i nasłuchiwał z bijącem sercem i z przekleństwem na wargach głuchego turkotu silników i taśm metalowych, przezwyciężających przeszkody gruntu, wzdrygając się przy każdym wstrząsie lub przechyleniu się czołga.
Wzrastał w nim gniew na sprawców tej jego niedoli, drażniły głosy towarzyszów, robiących głośne uwagi lub nawet żartujących z sytuacji.
Cóżby dał, gdyby ta twierdza zapadła się gdzieś pod ziemię, lub gdyby znalazł otwór, którym mógłby się wyśliznąć, wyjść z tego piekła i odetchnąć świeżem powietrzem!
Myśl ta wierciła mu uporczywie mózg, gdy rozległ się straszny łoskot i trzask, rozdarła się przednia ściana kazamaty i w ogromnej szczelinie utkwiła szara, połyskująca masa: dziób czołga nieprzyjacielskiego.
Ludek runął wraz z resztą żołnierzy na podłogę, lecz padając, ujrzał jeszcze przy żółtem świetle lampy potrzaskane, rozpaczliwie skręcone ciała tych kolegów, którzy siedzieli przed chwilą przy rozdartej ścianie. A nie ochłonął jeszcze z tego wrażenia, gdy ogłuszający huk wstrząsnął znów kazamatą. Czuć było, że „Grom“, pchnięty wstecz, szoruje podwoziem po nierównym gruncie, wreszcie przechylony zatrzymuje się nagle. Jednocześnie zgasła lampa, płonąca dotychczas pod pułapem. Ciemność ogarnęła przerażonych żołnierzy, zbitych teraz w gromadę wskutek przechylenia się czołga.
Ludka ogarnął strach okropny. Deptany i popychany, klnąc rozpaczliwie, torował sobie pięściami i łokciami drogę, aby wyrwać się ze ścisku. Lecz oto rozsunęły się drzwi w tylnej ścianie, i szeroki potok światła dziennego oświetlił przerażone, spocone twarze skupionych żołnierzy, cienkie strugi krwi, spływające po przechylonej podłodze, i rozwaloną ścianę ze sterczącym w niej dziobem azjatyckiego czołga.
Po schodkach, wiodących z górnego pomostu, wpadł do kazamaty komendant „Gromu“.
— Naprzód! — krzyknął głosem rozkazującym i wyskoczył pierwszy przez rozsunięte drzwi.
Pozbierawszy rozrzuconą broń, żołnierze rzucili się za nim. Pchnięty przez innych, Ludek znalazł się, sam nie wiedział kiedy, na chropowatem ściernisku, oświetlonem jaskrawo promieniami słońca, a zawadziwszy nogą o własny karabin, runął, jak długi, na ziemię. Gdy zaś, podrapany ścierniami, zerwał się na nogi, pierwszą jego myślą było zawrócić i ukryć się w czołgu, bo inni żołnierze odbiegli już dość daleko. Przeszkodziło mu w spełnieniu tego tchórzowskiego zamiaru zjawienie się kilku artylerzystów z oficerem, zbiegających jeszcze z górnego pomostu.
Rad nie rad musiał biec z nimi.
Z azjatyckiego czołga, tkwiącego dziobem w „Gromie“, waliły, jak z krateru, kłęby żółtego dymu. Czołg był rozwalony od góry zupełnie, a dzieła zniszczenia musiała dokonać torpeda samolotu, który krążył jeszcze nad polem, i snadź nikt z załogi azjatyckiej nie ocalał, skoro nie było ani śladu życia. Zato w odległości paruset kroków od „Gromu“ wrzała walka. W szczerem polu sterczały dwa przewrócone czołgi, a dokoła nich uwijały się postacie walczących. Ku nim to biegł jego oddział.
Zziajani żołnierze pędzili z oficerem na czele. Już można było rozróżnić Azjatów, strzelali więc do nich biegnąc, ale już i kule azjatyckie brzęczały dokoła.
W sam czas przybywała pomoc, bo załoga przewróconego czołga polskiego ulegała przeważającej liczbie przeciwnika. Jeszcze tu i owdzie ścierały się gromadki żołnierzy w walce ręcznej, ale Polacy cofali się już krok za krokiem, topniejąc przerażająco.
W chwili krytycznej na kark Azjatom wpadli żołnierze „Gromu“. Dzikiem wyciem przyjęli ten atak Mongołowie, a napierani z dwóch stron, bo i garstka cofających się Polaków rzuciła się teraz znów na nich, zdawali się być zgubieni, gdy na ich okrzyk odpowiedział gromkiem echem taki sam dziki wrzask od strony „Gromu“.
Widocznie załoga kazamaty rozwalonego torpedą czołga azjatyckiego nie wyginęła, jak mylnie przypuszczało dowództwo „Gromu“, lecz nie mogła wydostać się narazie z uwięzi, dopiąwszy zaś tego po dłuższym wysiłku, rzuciła się na odsiecz swoim.
A strzelała celnie, bo coraz gęściej padał żołnierz polski na ściernisko. Dokoła Ludka, który w odmęcie walki i pod wpływem strachu wypróżniał machinalnie swój karabin, strzelając naoślep, robiło się coraz luźniej. Słyszał głuche stęknięcia, widział padających kolegów, czuł krople zimnego potu, ściekające mu z pod hełmu na oczy i strzelał, strzelał bez przerwy, starając się dostać pod osłonę przewróconych czołgów.
Wreszcie, sięgnąwszy po magazyn zapasowy, nie znalazł już żadnego. Wypróżnił ostatni! Rozejrzał się więc obłąkanym wzrokiem dokoła, jakby szukając pomocy, i spostrzegł przerażony, że z całej załogi „Gromu“ on jeden stoi jeszcze nietknięty. Ze wszystkich stron leżeli martwi lub ciężko ranni jego towarzysze, a w odległości zaledwie kilkunastu kroków otaczali go, dysząc ciężko i szczerząc zęby w upojeniu zwycięstwa, żołnierze azjatyccy.
Na ten widok zadygotał cały i instynktownie, ruchem machinalnym, wyciągnął ręce przed siebie, aby rzucić karabin.
Zdawajsia, zdawajsia! — wrzeszczeli po rosyjsku Mongołowie, i okrzyk ten przewiercał mu mózg, przenikał do każdego nerwu.
Rozejrzał się raz jeszcze szybko, czy istotnie jest już sam śród zaklętego koła wrogów.
Nie, nie był sam. Spoglądały na niego badawczo rozwarte szeroko źrenice zabitych i umierających.
One widzą i sądzą!
Pod tem wrażeniem Ludek uczuł gorące rumieńce na twarzy.
I nagle w tej kanalji, w tym tchórzu i warchole obudziło się uczucie wstydu, powstał bunt, ocknęła się duma.
Gdzieś tam, w zakątku serca odezwała się krew przodków, zakwiliło przywiązanie synowskie.
I ruchem błyskawicznym ująwszy karabin za lufę, ruszył na wroga.
Wysoka, szczupła postać jego, o długich nogach górowała nad drobnymi, krępymi Mongołami.
Jednym susem przesadził przestrzeń, dzielącą go od najbliższych żołnierzy azjatyckich.
Straszny był w tem zapamiętaniu, to też Azjaci cofnęli się szybko, ale kolba karabinu, świsnąwszy w powietrzu, dosięgła hełmu najbliższego, strzaskała go i sama odpadła złamana.
A już dwadzieścia karabinów mierzyło w pierś Ludka.
Wówczas stanął, wyprężył się w całej długości, podniósł rękę ku niebu, jakby dzierżył w niej sztandar swej wiary, i krzyknął głosem potężnym:
— Niech żyje Polska!
A w tejże chwili zachwiał się i runął na twarz, przeszyty kulami.
I było mu przebaczone...
Czołgi azjatyckie posuwały się zwolna, ale stale naprzód.
Już cała sfederowana Europa skupiła swe siły na froncie wschodnim. Na całej przestrzeni od morza Baltyckiego do morza Czarnego nie było zakątka, którym nadciągający nieprzyjaciel mógłby prześliznąć się bezkarnie, czy to na ziemi, czy też w sferach podobłocznych. Wszystkie zdobycze nowoczesnej techniki wojennej znalazły tu zastosowanie. A jednak czołgi azjatyckie posuwały się naprzód, a za niemi ciągnęły działa, piechota, chmary dzikich jeźdźców i wreszcie nieprzeliczone tłumy ze wszystkich krańców Azji, dążące na nowe osiedla. Skrzypiały koła arb niemal takich samych, jak za czasów Attyli, rżały konie, ryczały stada bydła i wielbłądów, i głucha wrzawa ciągnących miljonów rozlegała się po równinach Rosji.
Na czele tego mrowia w otoczeniu chanów, nojonów i lamów, śród lasu sztandarów i godeł, jechał na przepysznym rumaku nowoczesny Czingis z bułatem wielkiego najeźdźcy w ręku, ponury i dumny. Biła od tej postaci potęga ogromna, rozchodziły się z niej jakby nici niezliczone olśniewających blasków, pociągających za sobą rzesze.
Pomimo szczytne bohaterstwo jednostek, a nawet całych oddziałów, armje sfederowane ustępowały przed zalewem azjatyckim.
Padł Borysów, padł Mińsk, hiobowa wieść o przekroczeniu granic Polski przez Azjatów wstrząsnęła Europą.
Pewnej zaś nocy flotylla samolotów azjatyckich o propulsorach gazowych, nie podlegających działaniu obronnych fal elektrycznych, przedarła się aż w okolice Warszawy.
Wprawdzie żaden z nich nie wrócił już do swoich, ale wieść o śmiałym raidzie rozeszła się szeroko, a wzrastając po drodze do potwornych rozmiarów, pomimo zaprzeczeń i sprostowań władz wojskowych, wywołała popłoch i przygnębienie jeszcze większe śród mieszkańców miasta-olbrzyma.
Najgorsze przeczucia ogarnęły ludność, wiara w skuteczność obrony zanikała....
Znicz załamał ręce.
Lecz oto czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu.
Odwrócił się. Przed nim stał dr. Chwostek.
Surowa, poważna twarz starca spoglądała na niego z wyrazem wyrzutu.
— „Choćby — mówił słowami psalmisty — stanęły przeciwko mnie wojska, nie będzie się bało serce moje: choćby powstała przeciwko mnie bitwa, w tem ja nadzieję pokładać będę“.
— Nadzieja... — zaczął gorzko poseł.
— I wiara! — przerwał mu starzec.



ROZDZIAŁ XI.
KLĘSKA EUROPY.

Na całym olbrzymim froncie od Dźwiny do Dniestru toczyła się bitwa, wobec której najgroźniejsze chwile wielkiej czteroletniej wojny światowej mogły uchodzić za błahostkę.
Bitwa w powietrzu i na ziemi, bitwa ptaków drapieżnych i bestyj leśnych, lecz obdarzonych rozumem, zdolnością tworzenia, sposobami ujarzmiania sił przyrody.
Walczyły o lepsze gazy i płyny trujące, dalekonośne działa pneumatyczne, czołgi-olbrzymy, promienie palące, potworne postacie ludzi, zakapturzonych od stóp do głowy, fantastyczne okręty powietrzne i lekkie, jak jaskółki, samoloty, a wszystko to dyszące żądzą powalenia przeciwnika.
Miasto-olbrzym wrzało od świtu do późnej nocy. Nieskończonemi szeregami przeciągały nad niem okręty powietrzne, bądź to dążące na front, bądź to przewożące w głąb Europy rannych i chorych z frontu. Bez przerwy dudniły samochody; mknęły pociągi elektryczne, dowożące żywność, broń i amunicję dla ogromnych armij, w parkach i na placach ćwiczyły się drużyny milicji, a warsztaty i fabryki, przystosowane do potrzeb wojny, nie przerywały dniem i nocą pracy.
Przedstawiciele wszystkich armij europejskich, witani entuzjastycznie przez ludność Warszawy, nadawali jej wyraz jeszcze bardziej kosmopolityczny. Brak tylko było tak popularnych doniedawna twarzy Azjatów, wysiedlono bowiem wszystkich do obozów koncentracyjnych, urządzonych na Śląsku, a dzielnicę ich zajęto na cele wojskowe.
Spodziewano się też ujrzeć żołnierzy amerykańskich, liczono bowiem, że w wielkiej Rzeczypospolitej zaatlantyckiej znajdzie się znów mąż tak szlachetny, jak Woodrow Wilson, i zniewoli swój naród do podania ręki Europie.
Ale Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, obejmujące obecnie całą połać Nowego Świata od wybrzeży oceanu Lodowatego aż po granice Meksyku, będącego już członkiem federacji państw amerykańskich rasy łacińskiej, odgrywały dotychczas rolę biernego obserwatora w tej strasznej walce Europy z nawałą azjatycką.
Wprawdzie w tem państwie potężnem, gdzie tkwiły tak bardzo zakorzenione ideały wolności, odezwały się teraz, jak przed laty, głośne nawoływania zapalczywych umysłów do pośpieszenia na pomoc Europie; nawoływania podniecone jeszcze przez odwieczny wstręt rasy anglo-saskiej do przedstawicieli ras o innej barwie skóry, a zwłaszcza do Mongołów — rząd jednak amerykański miał uzasadnione powody do uporczywego trwania w pozycji raz zajętej.
Przedewszystkiem skłaniała go do tego sytuacja polityczna inna, niż podczas wielkiej wojny z przed półtora wieku.
Wówczas Japonja należała do państw sprzymierzonych, t. j. stała po tej stronie, po której Ameryka zdecydowała się wkońcu stanąć także. Teraz zaś zatarg Stanów Zjednoczonych z Japonją zaostrzał się z dniem każdym, Japonja bowiem, dumna z wchłoniętej tak szybko cywilizacji europejskiej, a jednocześnie przeludniona do ostateczności, upominała się natarczywie o wolny wstęp na terytorjum amerykańskie dla swoich obywateli. Japończycy opanowali już nawet dzięki licznym swym kolonistom wyspy Hawajskie i zagarnęli protektorat nad Filipinami, zagrażając bezpośrednio zachodnim wybrzeżom Ameryki Północnej.
Poza tem Ameryka, zamknąwszy swego czasu zupełnie granice swe przed inwazją biedoty europejskiej, odosobniła się zazdrośnie od Europy, wiodąc życie własne, bogate i stawiające ją ponad wytworem kultury europejskiej.
Bo też istotnie wytworzyła kulturę własną, specyficzną, opartą na kapitale ducha, pełnego energji i przedsiębiorczości, a będącą według niektórych badaczów skutkiem odrębnych warunków atmosferycznych i klimatycznych, według zaś innych — następstwem emigrowania na ten nowy ląd przez długi szereg lat żywiołów silnych, odważnych, rzutkich i niespokojnych, dla których Europa była za ciasna i nie przedstawiała już dostatecznego pola dla wyładowania drzemiącej w nich siły.
To odosobnienie Ameryki wzmogło się — wbrew przypuszczeniom altruistów — jeszcze bardziej z chwilą, gdy dążność do zrzeszenia się objęła też Europę i skrystalizowała się tam wreszcie pod postacią Federacji państw europejskich. Teraz bowiem do uczucia wyższości przyłączyła się jeszcze pewna podejrzliwość, że zjednoczona Europa zechce rywalizować z postępem, osiągniętym przez Amerykę we wszystkich dziedzinach.
Wszak postęp ten, zwłaszcza na polu zdobyczy techniki, był tak uderzający i wspaniały, że już przed dwoma wiekami zdumiał starą Europę, a nie ustawał przecież ani na chwilę w swym rozpędzie i doszedł do wyników, których dzisiaj można było zazdrościć jeszcze daleko więcej, niż dawniej.
Strzegła więc Ameryka swych zdobyczy, a strzegła ich tem bardziej, im więcej zaostrzał się jej stosunek do Japonji. Nauczona doświadczeniem, nabytem po stracie wysp Hawajskich i Filipińskich, i przekonawszy się, że ideje powszechnego pokoju i rozbrojenia nie osiągnęły nigdzie wyników pożądanych i że, pomimo tak usilnej agitacji pacyfistów i altruistów, popłacało zawsze tylko trzymanie się starej zasady: si vis pacem, para bellum — udoskonalała niezmordowanie swe środki obronne. Że zaś nigdzie nie rozwinął się tak, jak tam, duch wynalazczości i szybkiego wyzyskiwania zdobyczy technicznych, doszła więc Ameryka pod względem urządzeń wojskowych do wyników niesłychanych.
Coprawda, przebąkiwano cośniecoś na lądzie europejskim o tych cudach amerykańskich, nikomu jednak nie powiodło się uchylić rąbka ich tajemnicy. Amerykanie bowiem, którzy złożyli dowody genjalności na tylu polach wiedzy ludzkiej, teraz, gdy zaszła tego potrzeba, umieli też genjalnie strzec swoich wynalazków przed okiem niepożądanem.
Oto nawet te dwie amerykańskie eskadry obserwacyjne, które stanęły od chwili najazdu Azjatów na Europę po raz pierwszy na wodach europejskich: jedna na morzu Północnem, a druga — na Śródziemnem, były zagadką dla Europejczyków.
Złożone z dziwacznych, ogromnych okrętów, przypominających kształtem olbrzymie wieloryby, które w miarę potrzeby mogły operować, co zresztą rozpowszechniło się już także w innych krajach, na powierzchni lub w głębi morza, nie dawały nikomu dostępu do siebie, choć intrygowały wszystkich tak swym dziwnym wyglądem, jak również niewidocznem uzbrojeniem.
Załogi tych okrętów, drobne w porównaniu do załóg dawnych kolosów morskich, ale zato złożone z ludzi wyborowych, interesowały się bardzo przebiegiem walk na lądzie europejskim, ale uchylały się stale od wygłaszania swych opinij, twierdząc, że przysłane są na wody Europy tylko w charakterze obserwatorów. Karność pod tym względem panowała śród nich ogromna.
Wkońcu więc uznano przybyszów za ludzi zimnych, samolubnych i obojętnych na losy ludzkości i zrozpaczonej Europy.
Azjaci tymczasem parli na Zachód całą potęgą, przewyższając ogromnie liczbą materjału ludzkiego sprzymierzeńców zachodnich, pod względem zaś zasobu środków technicznych i prowadzenia wojny nie ustępując im, jak już wspomnieliśmy, zupełnie.
Ale co jeszcze bardziej zdumiewało wodzów Europy, to niesłychana zaciętość i nieokiełznany fanatyzm, z jakim ta azjatycka horda parła gromadnie na Zachód.
Jakkolwiek w Europie wszyscy zdolni do noszenia broni śpieszyli do szeregów, bo tego wymagało prawo, któremu byli posłuszni, to jednak w sercach ich pozostawała tęsknota do dobrobytu i beztroski, do których byli tak przywykli; choć spełniali sumiennie obowiązki żołnierzy, to jednak każdy pragnął, by wojna skończyła się jak najprędzej i aby mógł wrócić do swych larów i penatów.
Inaczej działo się w Azji. Ogarnął ją szał. Niesamowita siła odrywała miljony ludzi od ognisk domowych, pchała ich i ciągnęła na Zachód. Widzieli przed sobą nie koniec wojny, lecz osiągnięcie upragnionego celu. Nie znali dobrobytu europejskiego, lecz pożądali go, a magiczna siła nowoczesnego Czingisa czarowała ich i porywała. I jakkolwiek broń europejska zmiatała dziesiątki tysięcy, na ich miejsce, niewołane, gotowe na śmierć, szły natychmiast nowe zastępy.
Widok przerażający ogromem i dzikością.
Pokonać te masy rozfanatyzowane, zadać im cios stanowczy, zdawało się niemożliwością, wytężono więc siły już tylko dla ich powstrzymania, liczono na wyczerpanie się zapału.
Ale dotychczas i to wyrachowanie zawiodło.
Walka toczyła się szybko i ciężar naporu rozstrzygał.
I oto w pierwszych dniach września, jak grom, uderzyła w Warszawę — choć w głębi serc przewidywano, że wkońcu nadejść musi — okropna wiadomość o przerwaniu frontu europejskiego przez Azjatów.
Przerwali go niemal w samym środku, wojska sprzymierzone ewakuowały Brześć Litewski, droga do Warszawy była otwarta!
Przypomniał się rok 1920-ty. Tylko cud mógł zbawić Polskę i Europę.
I oto te świątynie Pańskie, w których ostatniemi czasy zbierały się tylko garstki wybrańców Ducha, świątynie, których dzwony stały się raczej wezwaniem do uciech świątecznych, niż hasłem do skupienia się w modlitwie, zapełniły się znów tłumami, wzywającemi ratunku i szukającemi nadziei.

*

Cisza zaległa salę, w której zebrali się członkowie rady nieustającej.
Przed chwilą prezydent Rzeczypospolitej Polskiej złożył im sprawę z sytuacji politycznej.
Siedząc u szczytu wielkiego, ustawionego w podkowę, stołu, spoglądał pytająco dobremi, smutnemi oczyma na zebranych.
Lecz wszyscy milczeli. Zmarszczone czoła, oczy w stół utkwione, palce, skubiące nerwowo papiery, rozłożone na suknie, nieruchome postawy wykazywały, że troska ogarnęła wszystkich i że szukają w mózgach swych rady, ale jej nie znajdują.
Jakież mogło być wyjście z tej sytuacji?
Przez przerwę w złamanym froncie runęły takie masy Azjatów, że samym naporem obalały wszystko, co im stawało na przeszkodzie, czyniąc wrażenie niesłychanej, wyjącej powodzi, która zrywa najtęższe tamy, zalewa najstaranniej chronione równiny.
Już dnia poprzedniego nadleciały z Waszyngtonu i Nowego Yorku depesze o wrzeniu, jakie wybuchło w Stanach Zjednoczonych pod wrażeniem przerwania frontu europejskiego przez Azjatów, tudzież o zwołaniu nadzwyczajnej sesji kongresu. Wiadomości te jednak nie przyniosły ulgi.
Zagłada Polski zdawała się nieuniknioną...
Do drzwi sali zapukano zlekka. Zjawił się sekretarz prezydenta, przynosząc najświeższą depeszę:
„Straże przednie nawały azjatyckiej dotarły do linji Bugu“.
Szeptem przerażenia powitano nowinę i oczy wszystkich zwróciły się ku prezydentowi.
Lecz prezydent, pobladły ze wzruszenia, milczał, ściągnąwszy brwi. Wreszcie rozłożył ręce ruchem człowieka zrezygnowanego i szepnął:
— Ha, będziemy się bronili do ostatka!
Ciche te słowa wywołały skutek niespodziewany.
Z krzesła zerwał się, jakby poderwany sprężyną, poseł piński.
— Panie prezydencie, proszę o głos!
Mówił głosem nienaturalnym, podnieconym, jakby nareszcie przezwyciężył wahanie, targające długo duszę, i postanowił wyrzucić z siebie, bądź co bądź, wszystko, co go gnębiło.
— Proszę! — odparł szybko prezydent i wyprostował się w fotelu.
— Panie prezydencie, panowie członkowie rady! Mamy więc bronić się do ostatka, to jest pozwolić, aby nieprzyjaciel przeszedł po naszych trupach dalej na Zachód, pozostawiając za sobą gruzy i zgliszcza? Widzicie przecież, co się dzieje. Front przerwany, Azjaci dotarli do Bugu, co znaczy, że próżne są nasze wysiłki, że za kilka dni będziemy mieli wroga tutaj i znów ogromną połać kraju zniszczoną doszczętnie. Wprawdzie ocknęła się Ameryka i może raczy istotnie pośpieszyć nam z pomocą. Ale nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje! Nie czas zwlekać. Jeżeli kto z was sądzi, że może być inaczej wobec dotychczasowego przebiegu wojny, niechże głos zabierze....
Tu rozejrzał się wzrokiem niespokojnym po obecnych i mówił dalej:
— Nie zarzucam nic dowództwu wojskowemu armij sprzymierzonych. Wiem, że zrobiło wszystko, co leżało w jego mocy, że nie zaniedbało niczego. Ale jakiż rezultat tych wysiłków?.... Nie, panowie, nie wolno nam przewlekać dłużej tej walki bezowocnej, tego strasznego zniszczenia i krwi rozlewu. Żądam natychmiastowego wysłania na front parlamentarjuszów z propozycją zawieszenia broni dla wszczęcia rokowań pokojowych. W ten tylko sposób możemy jeszcze ocalić Polskę od zguby!
Usiadł, drżąc cały, śród okrzyków, rozlegających się wzdłuż całego stołu:
— Popieramy, popieramy! Pokój za wszelką cenę! Nie dajmy zniszczyć kraju doreszty. Zanim pomoc nadejdzie, cała Polska legnie w gruzach!
Stawało się jasne, że wniosek posła pińskiego był tajonem pragnieniem ogromnej większości zebranych, to też pod wpływem ulgi, iż znalazł się nareszcie odważny, który wniosek ten postawił, wymiana zdań podnieconych stała się powszechną i napełniła taką wrzawą salę, że gdy Znicz, dotychczas milczący, podniósł się z krzesła, prezydent musiał użyć dzwonka dla uciszenia rozprawiających.
— Rozumiem — mówił poseł warszawski — szlachetne pobudki, które skłoniły posła pińskiego do postawienia wniosku o zawarcie zawieszenia broni. Rozumiem i podzielam, ale spytam: Czy to doprowadzi do celu? Wojny tej nikt nie wypowiadał, ani z naszej strony, ani też ze strony państw azjatyckich, i nie jest to istotnie wojna we właściwem tego słowa znaczeniu. To ruch żywiołowy, wynikający ze stosunków, jakie ułożyły się na ziemi. Jak wiecie, panowie, przewidywałem to już dawno. Nie czas wszakże na rekryminacje[11]. Stoimy wobec brutalnego faktu: zalewa nas straszna nawała Azjatów i wszelkie dotychczasowe wysiłki powstrzymania jej okazały się istotnie bezowocne, zwłaszcza wobec zdrady Rosji. Wobec tego rodzi się rozpaczliwa myśl wszczęcia rokowań. Lecz — pytam — z kim? Czy mamy do naprawienia krzywdy, wyrządzone któremukolwiek z państw azjatyckich? (Poseł piński: Zamknięcie granic Europy dla Azjatów!) Wniosek o zamknięcie granic Europy przed napływem Azjatów postawiłem dopiero wówczas, gdy się przekonałem, co nam grozi. O krzywdzie niema mowy. Jesteśmy świadkami katastrofy żywiołowej, wywołanej przez potężny choć zły genjusz, umiejący wyzyskać to, co nurtowało już dawno w sercach azjatyckiego mrowia. Ten, który przybrał symboliczne imię wielkiego najeźdźcy z przed wieków, od celu swego nie odstąpi, a prośba o zawieszenie broni wzmocni tylko jego pychę i podnieci triumfujący fanatyzm, ujawni bowiem słabość naszą i upadek ducha. Musimy zatem pomimo zwątpienia, wkradającego się do naszych serc, walczyć do ostatka, musimy zdwoić jeszcze, jeżeli to jest możliwe, wysiłki nasze!
Już w czasie mowy Znicza do uszu zebranych zaczęły dolatywać z ulicy głuche odgłosy wrzawy, wrzawy dziwnie przejmującej. Zdawałoby się, że jeden olbrzymi jęk ciągnie przez ulice miasta. Gdy Znicz kończył, jęk ten stał się tak wyraźny, że kilku zaniepokojonych członków rady, a śród nich i poseł piński, pośpieszyło do okien.
Znicz skończył, a w tejże chwili poseł piński, wskazując na okno, zawołał z gorzką ironją w głosie:
— Oto odpowiedź dla posła warszawskiego!
Wszyscy teraz rzucili się ku oknom.
Przez wyloty ulic, wiodących na plac przed pałacem prezydenta, wylewał się tłum olbrzymi, złożony przeważnie z kobiet, dzieci i wyrostków, mężczyźni bowiem prawie wszyscy znajdowali się już na placu boju lub w obozach ćwiczebnych.
Tłum śpieszył na plac, jęcząc i zawodząc. Wyciągały się ręce i oczy zwracały błagalnie ku pałacowi. Ale w niejednem oku żarzył się bunt, a usta ciskały złorzeczenia.
Już plac zalało szczelnie morze głów, a z wylotów ulic wciąż cisnęły się tysiące.
Przerażeni członkowie rady cofnęli się od okien. Skrzyżowały się zaniepokojone spojrzenia. Nastała chwila bezradnej ciszy.

*

Istotnie, na wiadomość o przerwaniu przez Azjatów frontu europejskiego, Ameryka ocknęła się.
Zawrzało tam, jak w ulu. Stanęła praca. Tłumy wyległy na ulice miast. Wszystkich ogarnęło podniecenie. Prasa, popierająca dotychczas rząd, wystąpiła nagle z artykułami, żądającemi natychmiastowej interwencji zbrojnej.
W chwili — mówiła — gdy stało się jasne to, czego nie przypuszczaliśmy, mianowicie, że Federacja europejska nie oprze się nawale azjatyckiej — należy zapomnieć o wszystkiem, co dzieliło dotychczas Amerykę od Europy.
Bo pogrom Europy, to zagłada cywilizacji, z której i Ameryka wyrosła, a do tego dopuścić nie możemy!
Musimy więc pośpieszyć i to natychmiast z pomocą zagrożonej Europie!
Niech rząd nasz ujawni potęgę militarną Ameryki, pokaże, co przygotował dla śmiałków, wywołujących raz jeszcze wojnę światową, a wówczas zapewne i Japonja nie pokusi się o zaczepianie Ameryki.
Tak mniej więcej brzmiały artykuły dzienników amerykańskich, a przebijająca z nich pewność, że siły Ameryki wystarczą, aby uczynić to, czego nie mogły dokonać połączone armje Europy, wywołała entuzjazm śród tłumów.
Nikt jednak nie przypuszczał, aby artykuły, pomieszczone w prasie w tej krytycznej chwili, były dziełem samego rządu.
Tak bowiem było w rzeczywistości. W miarę, jak upadała nadzieja, że Europa potrafi odeprzeć najazd azjatycki, rząd amerykański zaczął rozumieć doskonale niebezpieczeństwo, zagrażające całej rasie białej. Pomimo to wzdragał się do ostatniej chwili wystąpić czynnie, gdyż środki, które przygotował był na wypadek wojny w warsztatach i laboratorjach swoich w tajemnicy przed całym światem, były tak straszne, że postanowił użyć ich tylko w ostateczności dla obrony własnej, gdyby Ameryka zaatakowana była bezpośrednio, co mogło nastąpić, jak przypuszczał, jeno ze strony Japonji.
Dziś jednak zmieniła się sytuacja. Zagłada groziła całej aryjskiej cywilizacji.
Zrzucił więc z siebie odpowiedzialność za skutki i w inspirowanych artykułach prasy zapowiedział swe wystąpienie.
Już następnego dnia, po otrzymaniu w Ameryce okropnej wiadomości, zebrał się w Waszyngtonie kongres na sesję nadzwyczajną.
Rzeczowe, trzeźwe obrady trwały niedługo. I tu bowiem przestały panować dawne demokratyczne porządki. O sprawach państwa rozstrzygał głos ludzi, znających głęboko jego potrzeby.
Zrozumiano całą grozę niebezpieczeństwa, dla którego zażegnania raz na zawsze nie można już było kierować się względami humanitarnemi.
I oto w chwili, gdy w Warszawie odbywało się przygnębiające posiedzenie rady nieustającej, w stolicy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, śród głębokiego wzruszenia zebranych, powiadomionych poufnie przez rząd o okropnych skutkach tego kroku, zapadła jednomyślnie decyzja rozstrzygająca.

*

Bezradna, straszna cisza przygnębienia zalegała jeszcze salę obrad rady nieustającej, gdy przerwał ją dźwięczny sygnał telefonu iskrowego i głos donośny:
— Pan prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej!
Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc i zwrócili ku wielkiemu pudełkowemu telekinematografowi, przytwierdzonemu do ściany w końcu długiej sali. Na ekranie widniała już trybuna kongresu Stanów Zjednoczonych, owinięta wielką flagą gwiaździstą, na niej zaś, oparta rękoma o pulpit, dobrze znana postać prezydenta wielkiej Rzeczypospolitej Amerykańskiej, otoczonego z obu stron trybuny i w głębi zwartym zastępem ministrów, senatorów i posłów.
Na wszystkich twarzach malowało się skupienie ducha i odczucie powagi sytuacji.
— Panie prezydencie i panowie przedstawiciele Rzeczypospolitej Polskiej! — mówił po francusku prezydent Stanów Zjednoczonych, składając zebranym ukłon skinieniem głowy. — Opatrzność zrządziła, że przypadł mi w udziale zaszczyt, którego doniosłość głęboko odczuwam, zawiadomienia Federacji państw europejskich, a przedewszystkiem zagrożonej bezpośrednio Polski, o powziętej właśnie przez zjednoczone na wspólnem zgromadzeniu: senat i izbę posłów Rzeczypospolitej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej jednomyślnej decyzji pośpieszenia z pomocą Europie w tym krytycznym momencie.
Współczuliśmy od początku najazdu azjatyckiego szczerem sercem Europie, ale ociągaliśmy się z powzięciem tej decyzji, w nadziei, że może powiedzie się wam samym złamać potęgę wroga białej rasy. Skoro jednak widzimy, że nie jesteście w stanie pokonać go, co grozi zagładą cywilizacji europejskiej, musimy stanąć u waszego boku i użyć przeciwko najeźdźcom środków, które wiedza dała nam w ręce. Środki to straszne, niech jednak odpowiedzialność za użycie ich spadnie na głowy sprawców całego tego nieszczęścia.
Tu zatrzymał się widocznie wzruszony.
Milczeli też słuchacze, z jednej strony wzruszeni niemniej od mówcy, z drugiej zaś — niepewni owoców tej zapowiedzi wobec bliskości wroga.
Ale mówca już się opanował i, podniósłszy głos, kończył:
— Wobec decyzji powyższej, eskadry nasze, znajdujące się na morzach europejskich, otrzymały rozkaz rozpoczęcia niezwłocznie przeciwko wspólnemu naszemu wrogowi akcji, której skutki, jak sądzimy, nie każą na siebie czekać.
Skończył, ale i teraz także panowało śród senatorów i posłów polskich ponure milczenie.
Niezwykła zapowiedź rozczarowała, zawiodła srodze wszystkich. Bo, jakże? Gdzie wysiłki całych armij lądowych i flot powietrznych, tysięcy dział i czołgów okazały się bezskuteczne, tam miały poskromić potężnego, rozporządzającego niebywałemi siłami, wroga dwie eskadry, liczące może z parę tysięcy ludzi i stojące przytem tak daleko od placu boju?
Zakrawało to wprost na drwiny.
Senatorowie i posłowie polscy zaciskali więc tylko zęby, aby nie wybuchnąć.
Prezydent jednak Rzeczypospolitej Polskiej, choć miotały nim te same uczucia, przerwał z obowiązku milczenie i podziękował krótkiemi słowy przedstawicielom narodu amerykańskiego, spoglądającym teraz na zgromadzenie polskie nieco zdziwionemi oczami, za tak „wspaniałomyślną ich decyzję.“
A gdy i on, i obecni w sali obrad skłonili się w milczeniu kolegom swym z drugiej półkuli, obraz znikł z ekranu.
Wówczas dopiero rozwiązały się języki i salę napełniła wrzawa taka, że zagłuszyła wrzawę tłumu, zebranego przed pałacem prezydenta.
Najgłośniej perorował poseł piński.
— Więc mamy jeszcze czekać? — wołał. — Słyszeliście! Dwie eskadry amerykańskie — razem z tuzin okrętów, stojących gdzieś tam na morzu Śródziemnem i na Północnem, mają odeprzeć najazd całej Azji na Europę? To żart, panowie, i to żart bolesny. Liczyliście na pomoc Ameryki i oto ją macie! Dowiedzieliście się, co o niej sądzić, z ust samego prezydenta Stanów Zjednoczonych...
Tym razem Znicz nie odpowiadał. Myśli jego podążyły w innym kierunku. Przypomniał mu się dr. Chwostek, nakazujący nie tracić nadziei, nakazujący wierzyć.
I widział przed sobą głęboko osadzone, spokojne i pewne siebie oczy starca.
Nie, ten wzrok nie kłamał. Ten wzrok widział jasno, przewidywał przyszłość. Przed chwilą był tego dowód oczywisty. Ameryka pośpiesza z pomocą, a jeżeli pośpiesza teraz dopiero, gdy siły Europy są złamane, to z pewnością wie, że zwycięży, że rozporządza środkami i zasobami, o których Europa jeszcze nie ma pojęcia!
Znicz wierzył w to teraz tak mocno, że nie czekał dłużej. Pod oknami pałacu wzmagała się buntownicza wrzawa tłumu, tam więc pobiegł, jakby pchnięty przez siłę niewidzialną.
Gdy ukazał się na schodach pałacowych, zakołysało się mrowie ludzkie i zerwał się huragan okrzyków.
Przemówił.
Głos, z początku dławiony przez wzruszenie, potężniał stopniowo, brzmiał tak przekonywająco, tak był natchniony wiarą i pewnością, że gdy wkońcu padły słowa:
— Bądźcie spokojni, ufajcie! Wróg tutaj nie dotrze. Już Ameryka śpieszy nam z pomocą — radość i wiara biły z tych samych twarzy, które przyciągnęły na ten plac pełne trwogi, rozpaczy i buntu.
A zaledwie skończył, już ukazały się dzienniki ze sprawozdaniami z posiedzenia kongresu Stanów Zjednoczonych z tekstem decyzji pośpieszenia na pomoc Europie, tudzież odbitką rozkazu, przesłanego eskadrom amerykańskim na morzach europejskich.
Jednocześnie zaś głośno mówiące telefony publiczne zwiastowały tłumom najświeższą, dziwną, wprost nieprawdopodobną nowinę:
„Dziś o godzinie 13-ej eskadry amerykańskie, stojące w zatoce Genueńskiej i pod Helgolandem, a złożone z superdreadnoughtów: „Virginia“, „Massachusetts“, „Maryland“, „Rhode Island“, „New York“, „New Jersey“, „Connecticut“, „New Hampshire“, „Maine“, „North Carolina“, „South Carolina“, „Pennsylvania“ i „Georgia“, rozpoczęły, nie ruszając się ze stanowisk swoich, ogień do pozycyj mongolskich“.
Znicz osłupiał, nie przypuszczał bowiem nigdy, aby to, co wypowiedział przed chwilą, mogło sprawdzić się tak szybko!
Ale osłupiała też cała Europa. Wszak jeszcze dnia poprzedniego uważanoby za bajkę, gdyby kto głosił, że istnieją pociski, mogące razić nieprzyjaciela z odległości 2,000 kilometrów!
A jednak było to faktem.



ROZDZIAŁ XII.
ZWYCIĘSTWO.

Na początku wielkiej wojny artylerja niemiecka ostrzeliwała Dunkierkę z odległości 37 kilometrów. Nadzwyczajna donośność dział niemieckich wywołała wówczas prawdziwą sensację. Ale wprost już osłupienie ogarnęło cały świat, gdy pod koniec tej wojny, dokładnie 23 marca 1918 r., osławiona „gruba Berta“, dalekonośne działo marynarki niemieckiej, zaczęło ostrzeliwać Paryż z odległości 110 kilometrów.
Laikom zdawało się to wprost nieprawdopodobne, musieli jednak wkońcu uwierzyć, wobec niezbitych danych, rzeczoznawcy natomiast nie widzieli w tem żadnego cudu, wiedzieli bowiem, że donośność taką można osiągnąć przy dziale odpowiedniej mocy i długości, tudzież przy ładunku materjału wybuchowego, któryby nadawał pociskowi wielką szybkość początkową. Niemcy osiągnęli to w swej „Bercie“. Pocisk jej posiadał szybkość początkową 1,600 metrów na sekundę. Lecz przecież już w 1892 r. Alfred Noble zbudował działo 15-centymetrowe, wyrzucające pociski z szybkością początkową 1,100 metr. na sekundę, postęp więc osiągnięty w ciągu 26 lat nie był znów taki, aby mógł zadziwić rzeczoznawców.
Niemcom jednak w osiągnięciu takiej donośności strzału przyszedł w pomoc przypadek, którego nie przewidywano. Mianowicie, przy ustawieniu olbrzymiego działa pod znacznym kątem, dochodzącym 55°, aby pocisk mógł zatoczyć większy łuk w powietrzu, dosięgał on wysokości 38 kilometrów, t. j. strefy, w której powietrze jest dziesięciokrotnie rzadsze niż na powierzchni ziemi, co w odpowiednim też stopniu zmniejszało jego opór. W tej więc tak bardzo rozrzedzonej warstwie powietrza pocisk leciał szybciej, zanim przez ciążenie ku ziemi nie znalazł się znów w gęstszych warstwach atmosfery, co razem wzięte z początkową jego szybkością pozwalało mu przebyć odległość 110 kilom. (w rzeczywistości jednak większą wobec łuku, który zakreślał w powietrzu) w ciągu 3 minut z szybkością końcową jeszcze 700 met. na sekundę.
Zużycie jednak działa, strzelającego na tak znaczną odległość, wymagającego zatem ogromnych ładunków materjału wybuchowego, było tak znaczne, że pociski jego padały częstokroć w odległości 20 kilom. jeden od drugiego, i tylko rozległość celu, do którego zmierzały (Paryż obejmuje powierzchnię 200 kilom. kwadr.), uzasadniała zastosowanie tego bombardowania. Bombardowanie to zresztą, oprócz jednego wypadku, mianowicie zdruzgotania przez pocisk filaru kościoła Saint Gervais podczas nabożeństwa wielkopiątkowego, wskutek czego zginęło lub rany odniosło kilkadziesiąt osób, nie wyrządziło paryżanom większych strat w ludziach, niż wypadki samochodowe podczas pokoju.
Sprzymierzeńcy, nie mając przed sobą celów tak rozległych po stronie wroga, nie widzieli potrzeby budowania takich dział. W każdym jednak razie przed samem zakończeniem wojny posiadali już działa odwetowe, niosące na odległość 180 do 200 kilometrów.
Zdawało się to już rekordem, tymczasem osiągnięto następnie doniosłość 300 i 350 kilom., a zbudowane w Ameryce powietrzne torpedy telemechaniczne dla rażenia portów przez floty wojenne działały na odległość 250 mil ang., t. j. przeszło 400 kilom.
Wszystko to było jednak niczem wobec odległości 2,000 kilom., z jakiej eskadry amerykańskie, stojące w zatoce Genueńskiej i pod Helgolandem, raziły teraz front mongolski od Dźwiny do Dniepru!
Do tego celu nie mogły już służyć dawne działa, gdyż musiałyby posiadać rozmiary wprost olbrzymie i wywołałyby przy strzałach wstrząśnienia tak gwałtowne, że nie wytrzymałyby ich długo okręty, bodaj najsilniejsze, nie mówiąc o zużyciu się takich dział już po kilku strzałach. Pociski więc, które padały obecnie na Azjatów, nie były pociskami działowemi. Nie były również kierowanemi telemechanicznie torpedami powietrznemi, ze względu na zaznaczone powyżej sposoby przeciwdziałania prądom elektrycznym.
Nadzwyczajny ich lot opierał się na tej samej zasadzie, dzięki której samoloty posiadały już propulsory wybuchowe.
Pierwowzorem pomysłu Esnaulta-Peltèrie, wyzyskanego następnie przez fizyka amerykańskiego R. H. Goddarda, zamierzającego pociskami swemi dosięgnąć księżyca, była poprostu tak dawno znana wszystkim rakieta, rozpryskująca się przy wszelkich uroczystościach i zabawach tysiącami różnobarwnych iskier na ciemnem tle niebios.
Wprawdzie Goddard nie trafił pociskami swemi w naszego satelitę, w każdym jednak razie, pracując nad niemi, doszedł do wyników tak doniosłych, że oczywiście, bo taka jest natura ludzka, pomyślano natychmiast o zastosowaniu ich do mordowania bliźnich, do stworzenia na ich podstawie nowej broni zabójczej.
Rakieta Goddarda, zbudowana z mocnego metalu, w kształcie krótkiego walca z lejkiem u spodu, a napełniona nie prochem zwykłym, lecz trzy razy silniejszym prochem bezdymnym, zużywała dzięki pomysłowej budowie 65 proc. energji, wytwarzanej przez zamienianie ciepła na energję mechaniczną. Znaczenie tego można łatwo pojąć, jeżeli się zważy, że na sto kaloryj, wytwarzanych przez spalenie się prochu w zwykłej rakiecie papierowej, zaledwie 2 proc. zużywa się na wytworzenie energji; że w najlepszych nawet maszynach parowych wyzyskanych było tylko 16 proc. kaloryj; w silnikach wybuchowych przy aeroplanach niespełna 25 proc., a w słynnych silnikach Diesla, uznawanych za rekordowe — nie więcej niż 35 proc., reszta zaś szła na marne!
W stosunku też do tego olbrzymiego wyładowania energji zwiększyła się szybkość lotu rakiety, dosięgając 3,000 metrów na sekundę, a zatem szybkości, jakiej nie posiadał pocisk najdoskonalszego działa dalekonośnego.
Ulepszając swą rakietę, fizyk amerykański zastąpił jeszcze proch przez bardziej prężliwe, a nie rozpalające pocisku, gazy zgęszczone, wciąż zaś w zamiarze dosięgnięcia księżyca podzielił swój pocisk, któremu oczywiście nadał też rozmiary odpowiednie, na kilka komór, wybuchających kolejno automatycznie w miarę unoszenia się pocisku w przestwór, każdy przytem wybuch nadawał pociskowi nową energję do posuwania się naprzód, co później zastosowano właśnie we wspomnianych powyżej propulsorach samolotowych.
Ileż to jednak lat upłynęło od czasu, gdy Goddard pracował nad swoim pociskiem, mającym uderzyć w księżyc? Nie dziw zatem, że teraz pociski, wypadające z okrętów amerykańskich, tak się różniły od pierwotnych, jak karabin maszynowy z wielkiej wojny europejskiej różnił się od skałkowego muszkietu z osiemnastego wieku, jak pocisk „Grubej Berty“ od bomby lontowej.
W regularnych odstępach czasu wylatywały one z przeraźliwym świstem z przyrządów, ustawionych pod kątem kilkudziesięciu stopni, nie pozostawiając żadnego śladu po sobie i, zatoczywszy ogromny łuk w przestworzu, spadały na głowy Azjatów ze sfer, w których króluje już geocoronium, ów gaz lżejszy od azotu, bowiem takiej wysokości ogromnej musiały sięgać, aby spaść na cel upatrzony w odległości dwóch, trzech, a nawet czterech tysięcy kilometrów!
Amerykańscy attachés wojskowi przy armjach Federacji europejskiej informowali dokładnie władze swoje na zasadzie raportów wywiadowców o położeniu frontu nieprzyjacielskiego, dowódcom więc eskadr amerykańskich pozostawało tylko obliczenie kątu wypadowego pocisku i nastawienie jego mechanizmu, aby trafił do tak odległego celu.
Zdobywanie informacyj ułatwiały także, już w kilka godzin po rozpoczęciu akcji, posłane przez dowództwo floty amerykańskiej na front sprzymierzonych niewielkie balony fotografujące i rejestrujące automatycznie rozległość linij bojowych wroga, a wykonane z materji całkiem przezroczystej i wchłaniające promienie słoneczne, jak powietrze, niewidoczne zatem zupełnie już na wysokości paru tysięcy stóp, umieszczone bowiem w nich przyrządy rejestrujące stawały się na tej wysokości niedostępne dla oka ludzkiego, a jednak posiadały wzrok tak bystry, jak sęp, bujający w przestworzu.
Jeżeli jednak doniosłość pocisków amerykańskich wywołała w Europie osłupienie, to znów działalność niszczycielska gazu w nich zawartego wstrząsnęła dreszczem przerażenia i zgrozy świat cały.
I wówczas dopiero zrozumiano, dlaczego Ameryka wzdragała się tak długo użyć swych środków bojowych i dlaczego wystarczyło trzynaście okrętów dla zniweczenia frontu azjatyckiego.
Czemże bowiem były owe osławione, a tak oburzające ludzkość podczas wielkiej wojny, gazy, wywołujące łzawienie, kichanie i duszenie, owe yperyty, fosgeny, chloropikryny, luizyty i im podobne trucizny lotne wobec gazu, wydobywającego się z nowych pocisków, gdy pękały, uderzywszy o ziemię? Gazu, nieznanego jeszcze zupełnie, a przeciwko któremu nie miano czasu wynaleźć środków zapobiegawczych.

*

Nizinami nadbużańskiemi ciągnie wielka armja.
Tłumy jezdne i piesze dążą na zachód, napełniając wrzawą okrutną: brzękiem oręża i tupotem kopyt końskich, głuchym łoskotem dział i czołgów, wyciem i śpiewami, smętne równiny i bory, skąpane w gorących promieniach kończącego się lata.
Zgóry padają na armję cienie mrowia statków powietrznych, ochraniających ją przed napaścią i badających argusowemi oczami przestwór lazurowy i równiny ziemskie, tonące wdali pod oparami.
Ale, jak okiem sięgnąć, i przestwór, i rozciągające się w dole niziny nieme są i puste.
Armje sprzymierzone cofnęły się za Bug, nie pozostawiając po sobie nic, prócz śladów obozowisk i zgliszcz wiosek, nad któremi rozciągają się jeszcze gdzie niegdzie pasma dymów i unosi ostra woń spalenizny.
Milczą pola i łąki opustoszałe, i stawy lśniące; z ocalałych lasów idzie poszum cichy i smutny; gdzie niegdzie nad moczarami krąży czajka, kwiląc żałośnie.
Leniwie zwieszają się wtył spisy oddziałów przodowych Burjatów i Kałmuków, nahaje spoczywają w dłoniach bezczynnie, a drobne kudłate koniki kosookich jeźdźców wyciągają szyje, skubiąc trawę lub liście ocalałych krzewów.
Za nimi podąża zdaleka wrzawa tłumów coraz gęstszych, zalewających opuszczone pola i łąki, i lasy, szemrzące żalami.
Na czele tych tłumów jedzie wódz w orszaku sług najwierniejszych.
Biały, jak mleko, rumak nowoczesnego Czingisa potrząsa dumnie pięknym łbem. Cienkie w pęcinach nogi pląsają lekko, a różowe kopyta zaledwie dotykają ziemi. Gdy zaś czasami przysiada nieco, jakby do skoku, na zadzie, wówczas długi, biały ogon zamiata trawy, a srebrna, obfita grzywa faluje smugami tęczowemi w promieniach słońca.
Dumny jest z uprzęży złotej, lśniącej drogocennemi kamieniami, dumny przedewszystkiem z jeźdźca, którego dźwiga na grzbiecie.
W kulbace, okrytej aksamitem purpurowym, oparłszy na złotych strzemionach zakrzywione w nosach buty mongolskie z żółtego safjanu, siedzi nowoczesny Bicz boży, chachan Czingis, zwany już Zdobywcą świata.
Z pod złotej starożytnej misiurki, zakończonej u góry ostrym szpicem, a której czepiec, również ze złoconych kółek, opada mu na szyję i ramiona, wygląda twarz dumna, ponura.
Skośne czarne oczy zapatrzyły się wdal z pod brwi ściągniętych, nozdrza krótkiego a szerokiego nosa rozszerzają się od czasu do czasu, nabrzmiewając, jakby pod wpływem targających mózg myśli, wąskie zaś wargi poruszają się bezdźwięcznie słowami modlitwy, czy zaklęć.
Szeroka, krępa postać wodza zgarbiła się nieco, to też okrywający ją lśniący chałat ze złotogłowiu, ściągnięty w biodrach niebieskim pasem jedwabnym, sięga mu nieledwie do kostek. Lewą rękę, dzierżącą cugle, oparł niedbale na łęku kulbaki, a prawą opuścił wzdłuż biodra. Na średnim jej palcu mży iskrami wielki rubin Czingisowy, a ze zwartych na jelcu palców zwiesza się głownia bułata Czingisowego.
Jak stado barwnych ptaków, podąża za nim orszak sług najwierniejszych, chanów i nojonów, wodzów wszelkich plemion azjatyckich, nabożnych i uczonych lamów.
Niema prawie w tej ciżbie uniformów na wzór armij europejskich. Zato mienią się barwami tęczy kaftany i chałaty, żupany i bluzy Mongołów, Burjatów, Kałmuków, Kirgizów, Tatarów, plemion chińskich, tybetańskich i malajskich, zwerbowanych po drodze Sartów i Turkmenów; połyskuje stal krzywych szabel tatarskich i szaszek czerkieskich, jataganów tureckich i kryszów malajskich; migają buzdygany i buławy; śród papach i kołpaków strzela tu i owdzie misiurka lub szyszak, a nawet kolczugi i karaceny starodawne okrywają niejedną pierś pod lasem sztandarów, buńczuków i godeł najrozmaitszych, szeleszczących pieśni bahadurów.
Zdawałoby się, że cała Azja, idąca za przykładem wodza, przywdziała odwieczny strój symboliczny wielkich przodków, by krasą barbarzyńską olśnić Europę.
Snadź zadumał się mocno wódz, który potrafił w dziewięćset lat po owych najeźdźcach znów pchnąć Azję na Zachód tajemniczą potęgą ducha; pociągnąć za sobą, jak na arkanie, niewolnych i zahipnotyzowanych wojowników; snadź zadumał się mocno witeź złowrogi, skoro nie spojrzy nawet na sługi wierne i jedzie samotny; skoro ten ich orszak bajeczny powściąga konie, prące naprzód, milczy i spogląda trwożnie na białego rumaka, przestępującego lekko z nogi na nogę, depcącego w pląsach ziemię polską.
Zadumał się witeź złowrogi, bo serce jego ogarnął niepokój ciężki, niepokój dziwny właśnie w chwili, gdy pod naporem jego ludów pękł front sił sfederowanych, gdy otworem stanęła przed nim droga do wrót zachodniej Europy: miasta-olbrzyma — Warszawy.
Zatargał nim nagle i utkwił w duszy cierniem kolącym.
Niepokój dławiący, jakby przeczucie nieszczęścia właśnie w chwili triumfu, jakby widok czegoś potwornego, co się zbliża nieznane, a przez to straszne.
To też wąskie wargi Czingisa poruszają się modlitwą, czy też zaklęciem.
Nagle ściągnął cugle tak, że biały rumak wrył się kopytami w ziemię.
I zadarły się łby koni orszaku, ściągnięte gwałtownie cuglami.
Wódz nasłuchuje...
Słyszy duchem, przeczuwa nadciągające fatum.
Gdzieś zdaleka w tyle rozległ się jęk przeciągły.
Czingis wyprężył się na kulbace. Serce zakołatało mu żywo odczuciem spełniającego się przeznaczenia...
A biały rumak witezia potrząsa łbem, bije różowem kopytem ziemię, żuje wędzidło, z pyska padają mu na pierś śnieżną i na ziemię białe płaty piany...
Lśniąca złotem postać Czingisa zamieniła się w posąg.
I sto koni orszaku Czingisowego niecierpliwi się, bije kopytami ziemię, a sto postaci jeźdźców spogląda w strachu na wodza.
Bo ogarnia je lęk, bo i one słyszą już za sobą ów jęk przeciągły, odległy trzask i wycie.
Tam musiało stać się coś strasznego!
Odwracają głowy i widzą pędzące ku sobie bezładne kupy jeźdźców i piechurów. Wielu z nich pada po drodze, aby nie powstać więcej.
Reszta dobiega zdyszana i przerażona.
— Uciekajcie — wołają, nie zatrzymując się, zbiegowie — za nami Śmierć! Całe pułki, armje całe padają, zalane trującem powietrzem!
Zachwiał się wspaniały orszak Czingisowy. W zamieszaniu konie i jeźdźcy uderzają o siebie. Nie rozumieją! Skądże wróg tam, wtyle, skoro oni pokonali, rozbili go już zupełnie, a teraz cała kraina polska stoi przed nimi otworem?
Lecz oto nadbiegają nowe gromadki przerażonych.
— Szejtan, szejtan! — wołają pobladli i drżący.
Prysnęły tajemnicze nici, łączące ich z posępnym wodzem. Dlaczego nie zdołał zapobiec on, Zdobywca świata, temu, co się tam za nimi dzieje? Sądzili, że jest nie do pokonania, tymczasem cudem tylko uniknęli tchnienia, które w ich oczach powalało tysiące ludzi, ścierało wszelkie życie z ziemi!
Cóż znaczy on, którego widzą teraz śród zmieszanych chanów i nojonów, wodzów plemion, lamów nabożnych i uczonych?
Gdzież moc jego niesamowita? Gdzie moc jego lamów, skoro blady śmiertelnie zapadł się w kulbace, wypuścił z palców bułat Czingisowy, a rumak jego tratuje kopytem stal lśniącą?
Raz jeszcze nadludzkim wysiłkiem prostuje się witeź w siodle, podnosi głowę, zaschłemi wargami czerpie powietrze, spogląda obłąkanym wzrokiem dokoła.
Przemówi do swych najwierniejszych...
Lecz nie zdążyło wypaść słowo z ust pobladłych!
Gdzieś tam w górze rozległ się dźwięk przeciągły, śpiewny.
Szybko zbliża się, rośnie, rozpraszając flotę powietrzną, i nagle łoskot i trzask ogłuszający skłębia orszak Czingisowy i wydobywa wycie z piersi przerażonych zbiegów.
Stają dęba konie, kurczowo ściskają cugle skuleni jeźdźcy, a z chmury ziemi, wyrzuconej w powietrze, rozszerza się tchnienie śmiertelne.
I nie upłynęło kilka sekund, a już pełen krasy orszak, chluba Azji, z potężnym wodzem, straszliwym Czingisem pośrodku, przestał istnieć.
Kismet!

*

W odstępach minutowych wylatywały ze swych łożysk — których każdy z okrętów amerykańskich posiadał po kilka — pociski złowrogie, dążąc ku wyznaczonemu sobie odcinkowi olbrzymiego frontu, i pomimo tak wielkiej odległości celu trafiały na oznaczone miejsce z dokładnością matematyczną.
Ze spokojem automatów pełnili służbę marynarze amerykańscy.
Wiedzieli dobrze, iż każde naciśnięcie guzika elektrycznego, wysyłającego pocisk w przestwór, wywoła śmierć może tysięcy ludzi, ale wiedzieli również, że powierzono im wielkie dzieło ocalenia cywilizacji europejskiej. Rozumieli odpowiedzialność, wobec której musiały zamilknąć w nich uczucia ludzkie.
I przez pół doby osłupiała Europa była niemym świadkiem tego, jedynego w dziejach świata, bombardowania.
Niemym i biernym świadkiem, gdyż armje jej otrzymały rozkaz cofnięcia się jak najdalej od ostatnich stanowisk swoich. Nawet wówczas, gdy po dwunastu godzinach bombardowanie umilkło, nie pozwolono im ruszać naprzód, a to nietylko dlatego, że Amerykanie byli pewni, iż Azjatów nie ocalą przed nowym gazem żadne maski ochronne, ale i z tego względu, że gazy, wyładowane z pocisków i pełzające jeszcze po olbrzymiem pobojowisku, zgładziłyby nierozważne oddziały wojska europejskiego, któreby zapędziły się w te strony.
Po upływie więc dwunastogodzinnego bombardowania ruszyła na wschód z całego frontu europejskiego tylko ogromna flota samolotów, zaopatrzona w nadesłane przez dowództwo okrętów amerykańskich bomby, napełnione zgęszczonym gazem, neutralizującym działanie gazu trującego.
I znów upłynęło pół doby, zanim samoloty spełniły zadanie oczyszczenia pobojowiska.
Już podczas tej czynności dochodziły do sztabów armij i władz polskich depesze iskrowe, donoszące o przerażającym widoku, który rozpostarł się przed oczami lotników. Dopiero jednak, gdy ruszyły naprzód samochodami i dotarły do frontu azjatyckiego oddziały sanitarne, przedstawił się im w całej grozie obraz, jakiego świat jeszcze nie widział.
Od Dźwiny do Dniestru, na terytorjum szerokości około stu kilometrów wszelki ślad życia zaginął.
Padając w szachownicę, straszne pociski nie pozwalały orjentować się wodzom azjatyckim, zaskoczonym tak nagle.
To też, objęte snem wiecznym, leżały pokotem całe armje!
Widziano tysiące żołnierzy, skulonych przy wygasłych ogniskach obozowych; oficerów, siedzących bez życia przy stołach, zastawionych posiłkiem; telegrafistów przy aparatach; kanonierów na siedzeniach dział, które nagle stanęły. Jak widma, sterczały nieruchomo, gotowe do lotu, ogromne okręty powietrzne, czołgi - twierdze, transporty amunicji, pociągi sanitarne. A gdzie za wojskiem ciągnęła ciżba, chciwa osiedlenia się na rumowiskach Europy, tam w szałasach i namiotach leżały dziesiątki tysięcy sinych trupów starców, kobiet i dzieci, na błoniach zaś ogromne stada padłego bydła, owiec i wielbłądów.
Bodaj że większą jeszcze grozę budził widok miast i miasteczek, do których schroniła się ludność wiejska, sądząc, że tam będzie bezpieczniejsza.
Na Mińsk naprzykład i jego przedmieścia, gdzie ulokował się sztab jeneralny najeźdźców, padły cztery pociski.
I całe miasto stutysięczne, przepełnione uchodźcami i wojskiem, stężało w objęciach śmierci!
Jeden z pocisków padł na plac katedralny.
Dokoła ogromnej wyrwy w bruku śród potrzaskanych przez wybuch drzew, brył ziemi i kamieni widniały krwawe strzępy ciał ludzkich i zwierzęcych, dalej zaś, oparte o ściany domów, drzewa lub wozy, stały postacie ludzkie o szeroko otwartych z przerażenia oczach, jakby zastygłe, zanim się ruszyć zdołały.
Na ulicach, wiodących z placu, tak się skłębiły gromady wojska, ludu, samochodów-samolotów, dział i wozów, że nie było miejsca, aby zabici przez gaz trujący mogli upaść na ziemię. Stało więc to wszystko zwartą masą, okropne, sine i pęczniejące w upalnem powietrzu, tamując zupełnie przejścia.
Na ulicach dalszych szukano snadź ratunku w ucieczce, bo tu samochody i wozy pędzące poprzejeżdżały mnóstwo ludzi, zanim same, straciwszy woźniców, nie poprzewracały się lub potrzaskały o ściany domów.
Poznać też było można, że niektóre samochody-samoloty wzbiły się już w powietrze, ale spadły, gdy śmiertelne tchnienie poraziło ich pilotów, miażdżąc gromady zbiegów.
Na krańcach miasta potworzyły się w bramach domów prawdziwe barykady z ciał ludzi, którzy, pochwyciwszy najcenniejsze ruchomości, usiłowali z węzełkami w rękach wydostać się w pole, padali jednak zabijani przez gazy rozpryskujących się już i tam pocisków, z wielu zaś okien zwieszały się, jak stare szmaty, nawpół wychylone postacie kobiet i mężczyzn, sądzących widocznie, że unikną na wyższych piętrach śmierci.
I unosiła się już nad całem miastem woń trupia śród tak ogromnej ciszy śmierci, że spoglądający ponuro na ten okropny widok członkowie kolumny sanitarnej podnieśli zdziwieni głowy, gdy uszu ich doleciał dźwięk zegara, wybijającego gdzieś spokojnie godzinę, jakby dla tego miasta nie nadeszła już godzina ostatnia!
Na całym terenie bombardowanym takie same widoki, taka sama zagłada wszelkiego życia. Zdawało się, że nawet powietrze tam zamarło.
Co za okrutne zwycięstwo!
W przeciągu dwunastu godzin miljony ludzi przestały istnieć.
Obronną ręką wyszły z tego kataklizmu tylko niektóre części floty powietrznej Azjatów, unosząc się podczas bombardowania wysoko w przestworzu. I one to, słysząc świst nadlatujących pocisków i spostrzegłszy przez lornety, co się dzieje tam w dole, rozniosły na Wschód wieść o klęsce.
Struchlały wojska azjatyckie, oczekujące w głębi Rosji na wszechpotężne słowo nowoczesnego Czingisa, aby zkolei runąć na Zachód.
Ale słowa tego nie było...
Wreszcie nadleciało kilka statków powietrznych z eskadry, która unosiła się nad czołowemi oddziałami armji mongolskiej, przynosząc wiadomość o strasznej śmierci Bełtysa i jego orszaku.
Rozprzęgło się wszystko!
„A widząc Filistynowie, że umarł ich najmocniejszy, uciekli“.
Gdy więc w kilkanaście godzin po zniszczeniu frontu azjatyckiego cała europejska flota powietrzna poszybowała na Wschód, to gdzie niegdzie już tylko jakaś odosobniona eskadra azjatycka dotrzymywała jej placu, walcząc do ostatka, jakby dla ocalenia jeszcze honoru sztandaru, a może nie chcąc unikać przeznaczenia, które kazało jej zginąć.
W dole pierzchały w panicznym strachu gromady żołnierstwa, rozpryskując się na wszystkie strony, gdy padał śród nich pocisk z samolotu europejskiego.
Walka była skończona.
Fala mongolska, pozbawiona hipnotyzującego wpływu Bełtysa, niedoszłego zdobywcy świata, cofała się ku granicom Azji, rozbita na pojedyńcze strumienie, topniejące przerażająco pod strzałami i bombami ścigających ją bez wytchnienia powietrznych flot Europy sfederowanej.

*

Miasto-olbrzym szalało.
Radjotelefony publiczne zwiastowały tubalnym głosem zupełny pogrom Azjatów.
Wiadomości te, nadesłane przez lotników, przejmowały grozą, grozę jednak tłumiło zupełnie uczucie ogromnej radości i ulgi.
Troska opadła, jak stary łachman, i ci, co jeszcze wczoraj obmyślali sposoby ugłaskania strasznego wroga, dzisiaj pysznili się najwięcej zwycięstwem i gardłowali za zupełnem wytępieniem tych Azjatów, mieszkańców Europy, których internowano w obozach koncentracyjnych.
Tchórze nienawidzą najbardziej.
Na szczęście, agitacja ta nie znalazła wdzięcznego echa, zato, gdy jeden z dzienników zaproponował, aby urządzić eskadrom amerykańskim owację dziękczynną, już następnego dnia setki samolotów poleciały nad morze Północne i nad zatokę Genueńską.
Zasypywano marynarzy amerykańskich kwiatami, wznoszono gromkie okrzyki na cześć „zbawców Europy“, a warszawska rada miejska zdążyła już uchwalić w porywie wdzięczności, aby jedna z głównych ulic miasta nosiła nazwę ulicy Stanów Zjednoczonych.
Razem z radością wróciła beztroska. I znów strumienie światła słonecznego zalały wieczorem miasto-olbrzym, i znów tętniło życie bujne, pewne jutra, otrząsnąwszy się z ciężkiej zmory wojennej.
Po ulicach i parkach grzmiały orkiestry, ciągnęły krzykliwe gromady, powiewając różnobarwnemi flagami; strzelały w niebo gwiazdziste ponad światła ulic rzęsiste ognie sztuczne.
O tym jednak, który pierwszy przeczuł niebezpieczeństwo azjatyckie, otwierał na nie oczy Europy i rodaków swoich, a w chwilach zwątpienia i niebezpieczeństwa krzepił i podnosił ducha, o pośle warszawskim, Adamie Zniczu, zapomniano.
Lecz Znicz nie czuł z tego powodu żalu do kogokolwiek. Zgoła nawet nie zastanawiał się nad tem. Wystarczało mu najzupełniej przeświadczenie, że spełnił swój obowiązek.
I teraz, wracając z nadzwyczajnego posiedzenia parlamentu Europy sfederowanej, zwołanego, aby podziękować in gremio rządowi amerykańskiemu, przeniesionemu przez telekinematograf na tę stronę oceanu, myśl jego była daleka od oskarżania rodaków o niewdzięczność.
Umysł jego poszybował w innym kierunku. Uderzyła go mianowicie granicząca ze smutkiem powaga, rozlana na twarzach Amerykan, których widział przed sobą na ekranie telekinematografu, i pojął, że ludzie ci, dalecy od niebezpieczeństwa, zagrażającego Europie, oceniali trzeźwo straszne skutki interwencji swojej. Choć więc oddali tak niezmierną przysługę cywilizacji europejskiej, to jednak nie mogli zapomnieć, kosztem jakich ofiar osiągnięto zwycięstwo.
Znicz w głębi serca odczuwał to samo. I uczucie to nurtowało w nim tak silnie, że stłumiło nawet całą radość, jaka ogarnęła go w pierwszej chwili po otrzymaniu wiadomości, że najazd azjatycki jest stanowczo i tak szybko odparty.
A im dłużej zastanawiał się nad tą stroną zwycięstwa, tem natarczywiej słyszał głos wewnętrzny wstydu i lęku.
Wszak na początku jeszcze i tej wojny, pomimo wszelkich prób zautomatyzowania jej przez najbardziej pomysłowe maszyny, zdarzały się epizody bohaterskie, chlubą okrywały się serca mężne.
A teraz cóż znaczy męstwo, odwaga, poświęcenie, gdy z odległości kilku tysięcy kilometrów mogą padać celnie straszliwe pociski, zgładzające odrazu tysiące ludzi, nie mających sposobu obrony? To rzeź wyrafinowana, zimna, okrutna!
Wszak za najkrwawszą uchodziła dotychczas wielka wojna światowa z przed półtora wieku. Ale cóż znaczy ta wojna, skoro dziś w ciągu dwunastu godzin ginie dwa razy więcej ludzi, niż wówczas w ciągu lat czterech?
A dalej, któż zaręczy, że w razie nawet wynalezienia sposobów obrony przeciwko i tym pociskom, nie będzie za lat kilka wytworzony w tajemnicy nowy, jeszcze genjalniejszy, straszliwszy i pewniejszy sposób masowego tępienia ludzi?
Wszak możliwości tego dowiodła Ameryka właśnie teraz, gdy sądzono, że przeciwko wszelkim już środkom zabijania wynaleziono skuteczne środki obrony.
Może pewnego dnia wynajdzie kto maszynę, która, puszczona w ruch przez jedno naciśnięcie guzika elektrycznego, wypleni cały naród, i genjalny barbarzyńca zasiądzie na powalonym tronie tysiącoletniej kultury!
Temi myślami przejęty, Znicz ocknął się dopiero wówczas, gdy samolot jego stanął na terasie domu, w którym mieszkał.

*

Pani Ira czuwała u łoża chorej córki, na wiadomość bowiem o śmierci narzeczonego, Ela padła, złamana bólem, jak kwiat, podcięty brutalną ręką.
Ku nim więc przedewszystkiem Znicz skierował swe kroki.
W pokoju chorej zastał też d-ra Chwostka.
Pani Ira była spokojna. Przemożny wpływ starego lekarza pozwolił jej znieść i ten cios bolesny. Z uśmiechem nawet na poważnej twarzy powitała męża.
Znicz, pochyliwszy się nad łóżkiem córki, pocałował ją w czoło.
Ela otworzyła oczy i, ujrzawszy ojca, wyciągnęła ku niemu ręce.
— Ojcze — zawołała cicho — ojcze, znów stał się cud! Doktór mi powiedział. Azjaci uciekają!
— Uciekają, uciekają — powtórzył poseł, przytulając uradowany córkę, gdyż po raz to pierwszy od chwili, gdy zaniemogła tak ciężko, widział ją przytomną, nie bredzącą w malignie.
— Tak, córuchno, cud — szeptał, całując bujne jej włosy — bo i ciebie Bóg mi oddaje!
Gdy wszakże, nacieszywszy się powracającą do zdrowia i opowiedziawszy żonie o przebiegu posiedzenia parlamentu wersalskiego, znalazł się z doktorem Chwostkiem w swym gabinecie, zapanowała tam chwila głębokiej ciszy, bo wkradła się znów do serca Znicza troska, powróciło to splątane w jeden węzeł uczucie wstydu i lęku, które opanowało go było w samolocie.
Ciszę przerwał bezdźwięczny głos głuchego lekarza.
Dziwny starzec czytał, jak zwykle, w myślach przyjaciela.
— Tak — mówił smutno, zapatrzony wdal. — Strasznych rzeczy byliśmy świadkami. Widziałem je, zanim nadeszły...
— Oh — jęknął Znicz — dlaczegóż Opatrzność nie odwróciła od nas tej próby!
— Jeszcze raz — mówił dalej dr. Chwostek, nie widząc ruchu warg przyjaciela — zwyciężyła siła brutalna... Następstwo tragiczne tego, co było i jest... Nie nadszedł jeszcze czas.... Widzisz, beztroska znów triumfuje, tłum szaleje... Niewolnik namiętności... I nie może być inaczej, bo nie dokonał jeszcze dzieła swego kapitał ducha... Ale dokona. Wydobędzie z jaźni ludzkiej skarby...
Otworzą się oczy i przejrzą, a emanacja miljonów dusz, które przejrzały, przeciwstawi złemu potęgę ducha, druzgocącą bez dział i gazów trujących...
Niedaleka jest ta chwila...
Nadchodzi czas, że wiedza zadziwi się i zadrży na myśl o zbrodniach popełnionych...
A wówczas nastanie Królestwo Ducha...

KONIEC.




  1. Handel małoletniemi dziećmi z powodu niemożności ich wyżywienia.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Abderyta (gr. Abderítes mieszkaniec Abdery w Tracji) — pot. głupiec, prostak, nieuk.
  3. Pallium, lacerna — zarzutki.
  4. „Wielcy wtajemniczeni“.
  5. Lama — dosłownie „starszy“, właściwie: opat. Tytuł ten jednak dawany jest wszystkim duchownym lamaickim.
    Bandi — nowicjusz, getsuł — mnich, gelong — kapłan wyświęcony, chanpo — przeor.
    Oros — Rosjanin.
    Chubilchan, chutuchtu, bodisat (bodhisat) — wcieleni święci lamaiccy różnych stopni.
    Zawiła doktryna metafizyczna Bodisatu, zwana przez zwolenników jej Wielkim Wozem (Maha-jana), w odróżnieniu od stworzonej przez Sakkia Muniego Gotamę (Buddę) doktryny Arahatu (Nirwany), zwanej przez nich Małym Wozem (Hina-jana), opiera się na dowodzeniu, że wielkość, dobroć i przenikliwość Buddy były zbyt doskonałe, aby mogły być dziełem jednego życia i rozwinąć się w ciągu niego. Na końcu każdego istnienia Karma (prawo przyczynowości, los, t. j. czyny i działalność, nagromadzone podczas poprzednich istnień) przekazana jest nowej osobistości, będącej tą samą indywidualnością, wytworem, produktem tej samej Karmy. Wcielenie to, o ile sięga doskonałości, zwą bodisatem.
    Stan Bodi — według prof. Pozdniejewa — wyobrażają sobie buddyści, jako byt, który wyzwolił się ze związku z materją i stawianemi przez nią przeszkodami, byt zupełnie czysty, nieruchomy, „jak płomień lampy, płonącej śród ciszy powietrza“.
  6. Chachan — wielki chan.
  7. Ciekawą jest rzeczą, jak buddyzm pierwotny, oparty na intelekcie i wyłączający w poglądach swych na przeszłość i przyszłość zupełnie wiarę w Boga oraz w istnienie duszy i świata pozagrobowego w pojęciu chrześcijańskiem, staje się zczasem religją ezoteryczną. W wędrówce z nad Gangesu na północ wchłania cześć dla mnóstwa bóstw hinduskich, zwłaszcza wyznawców Siwy, a dotarłszy do Tybetu, przesiąka tam szamanistycznym kultem mnóstwa duchów, wytwarzając nową wiarę: lamaizm, będący już — jak pisze prof. Rhys-Dawids — wprost przeciwieństwem pierwotnej ateistycznej nauki Sakkia Muniego Gotamy (Buddy, t. j. Oświeconego), który z postaci historycznej stał się z biegiem czasu bóstwem.
  8. Tuchun — wielkorządca prowincji.
  9. Ajmak — księstwo, csałan — pułk.
  10. H. G. Wells. The War of the Worlds.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Rekryminacja — wzajemne obwinianie się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.