Czarne skrzydła/Tadeusz/Wybuch/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
MUZYKA KAMERALNA

Coeur wstał. Czterej członkowie kwartetu podnieśli się zza stołu. Wykonali ów ruch sprawnie, jednocześnie, jakby powstawali od pulpitów, by dziękować za oklaski.
Prawdziwe zadowolenie sprawiała dyrektorowi ta synchroniczność. Rozmawiał z jednym muzykiem przeświadczony, że obdzdela tym samym słowem wszystkich na raz. Uproszczenie towarzyskich zabiegów było nader wskazane: Coeur nie miał dziś. czasu na głupstwa. Nie miał dziś czasu, a jednak w każdej chwili zostawało tego czasu aż nadto. Dyrektor nie pamiętał o gościach, zapominał o wszystkim innym, myślał o czymś ważniejszym, wciąż jednak brakowało mu jakiegoś potocznego drobiazgu, którego ciągle szukał i szukał.
Szukał nieustannie dokoła siebie papierośnicy, pipetki, zapałek, scyzoryka, chustki do nosa, portfelu. Wszystko to rozmieszczone było, jak zawsze, po kieszeniach, a jednak szukał wciąż dokoła ciężkimi ze znużenia rękoma.
Po obiedzie poprosił panów, cały kwartet, na górę, na czarną kawę i cygaro.
Zbliżała się już godzina rautu, to i owo musi jeszcze służba na dole poprawić. Na górze posiedzą sobie panowie muzycy spokojnie — widok bardzo rozległy, jak w porcie, będą mogli nacieszyć oczy. Co prawda niewiele zobaczą, mrok tu zapada wcześnie. Zima polska nie może równać się z zimą na Uralu, jest jednak dosyć twarda.
Szedł pierwszy szerokimi schodami na górę, po drodze mówił niedbale, sennie, jakby już tysiąc razy w życiu prowadził takich właśnie kwartecistów na pierwsze piętro swojej (willi. Rzecz niepojęta: powtarzało się to, choć nigdy jeszcze nie zdarzyło się na jawie...
Muzycy kroczyli cicho i sprawnie, w przepisanym starszeństwie instrumentów. Pierwsze skrzypce, drugie, altówka, wiolonczela.
Na połowie piętra Coeur zatrzymał się i spojrzał poza siebie: wstępowały za nim po stopniach cztery czarne smokingi, cztery twarze wygolone, zdało mu się, podobne do siebie, identyczne. Uśmiechnął się jakby dodając im odwagi.
Odpowiedzieli, wszyscy czterej, takim samym uśmiechem. Na widok tresury tak dokładnie działającej przypomniał sobie Coeur drobną przykrość, jedyną właściwie przykrość dnia dzisiejszego: jakże się to mogło stać, że nie przysłano mu tu do willi żądanych telefonicznie Stanka i Frydrycha? Tych znakomitych drabów z drużyny ratowniczej, którzy dyżurują stale w korytarzu Zarządu kopalni.
Chciał ich dziś właśnie mieć pod ręką. Czy sztygar nie zrozumiał rozkazu? Czy też może ten głupiec Kostryń pozmieniał dyspozycje?
— Bardzo piękna willa — rzekł pan Cremoix, pierwsze skrzypce i firma kwartetu.
— Trzeba przecież jakoś mieszkać — odpowiedział dyrektor.
Czarna kawa, przygotowana w gabinecie, sprawiła sławnym muzykom wielką lecz pozorną tylko przyjemność. Obejrzeli dokładnie elektryczną maszynkę, nową, włoską, wszystkie przybory do gaszenia, podkręcania, regulowania — kawy nie pili. Żaden nie zapalił cygara.
Wszyscy czterej siedzieli nad pełnymi filiżankami, każdy ze zgasłym cygarem w cienkich palcach. Wieczorem mieli grać, nie można palić bezpośrednio przed produkcją.
Ani jeden nie wypowiedział tego głośno, Coeur jednak zauważył, iż wzajemnie powstrzymują się spojrzeniem lub krótkim gestem dłoni. Czwarty czy piąty już raz wypytywał ich, przez jakie kraje powędrują? Jaką mają umowę, jak się im taka podróż kalkuluje, kiedy wyjechali z Paryża a kiedy tam wrócą?
Odpowiedział za wszystkich cierpliwie i nader płynnie, pierwsze skrzypce, mistrz Cremoix.
Coeur słuchał z rzewną rozkoszą: oto jawił mu się, wyrażony określonymi dokładnie datami inny, obojętny czas występów i przejazdów, czas ustanowiony precyzyjnie, a w którym nic już nie da się przeinaczyć
Pan Cremoix zagłębił powolnym ruchem rękę w boczną kieszeń smokinga.
Wydało się Coeurowi, że skrzypek działa przez sen, że towarzysze jego działają również w półśnie. Wiolonczelista bowiem i drugie skrzypce sięgnęli do kieszeni.
Cremoix otworzył notesik i uprzejmie pokazał na czterech małych, zadrukowanych tygodniami stroniczkach następstwo koncertów: datom odpowiadały wciąż nowe miasta: Warszawa, Łódź, Kraków, Lwów, Czerniowce, Bukareszt. Mieli tego na dwa i pół miesiąca: Bałkany, wybrzeżem morza Śródziemnego, przez Aleksandrię, Algier, Marokko, Marsylię i z powrotem do Paryża.
Oznaczony w ten sposób, ściśle ustanowiony czas chłodził Coeurowi skronie. Pan Cremoix utknął wyślizganym od strun palcem w gwiazdkę wyrysowaną przy ostatniej dacie czterech gęstych stroniczek. Gwiazdka ta oznaczała powrót.
— Będzie to miły dla panów dzień — rzekł Coeur obojętnie.
Po pewnej przerwie kwarteciści spytali, ile lat bawi już dyrektor poza Francją? Machnął ręką niedbale. Zrozumieli to, jako ruch zniechęcenia, goryczy, tęsknoty może? Pierwsze skrzypce, Cremoix, drugie André, altówka, Rouselss i wiolonczela, Barron, jęli dyskretnie opowiadać o swej ojczyźnie.
Monotonne słowa muzyków potrącały o pewne wspomnienia dzieciństwa czy młodości. Dyrektor Coeur nie znał swego ojca, podobno Niemca, czy Szweda, czy Holendra z francuskich wysp? Matkę pamiętał jako żonę portiera, potem szynkarza, potem starą kobietę żądająca nieustannie datków.
Co się z nią w końcu stało, czy żyje, czy umarła, nie wiedział. Nigdy nie miał na to czasu. Kiedyś dawno, gdy leżał w strasznej malarii na Sumatrze, doszły go uroczyste listy od brata przyrodniego, po którym mężu matki, pierwszym, drugim, trzecim? Listy te darł ówczesny nafciarz Coeur nie poznawszy ich treści. Darł je przez całe popołudnie na drobne kawałeczki, na kosmaty proszek papierowy.
Od tego czasu zapomniał o rodzinie.
Mistrz Cremoix skarżył się na drożyznę, przez myśli Coeura przechodziły poczciwe i niewinne słowa szyfru Westfalczyków, otrzymanego łamaną drogą z Kolonii, od tamtejszego wtajemniczonego autochtona.
Niewinne słowa przeleciały nagle przez myśli dyrektora Coeura tłumem luźnych obrazów. Przypatrywał się im obojętnie: wielkie biuro paryskie i pierwsze depesze o wypadku. Śledztwo tutaj, na miejscu, w Osadzie.... Śledztwo to w żadnej mierze nie może dotyczyć obcokrajowca. Przed prawem odpowiada Kostryń.
W Paryżu: przerażona gęba jednego z głównych akcjonariuszów, gęba dyrektora Voquin.
Voquin, Voquin, nazwisko, postać i wydarzenie rozluźniły się w dymie cygara. Nie warto już pamiętać. Z przedstawicielem westfalsko-alzackiego koncernu mieli umówione spotkanie w miesiąc później, w Londynie. Oznaczony czas, hotel.
Dyrektor Coeur nie widział żadnych szczegółów tego spotkania, nie widział też żadnych szczegółów znanego sobie miasta Londynu, a tylko szereg mknących szybko, czerwonych autobusów. Postrzegał je tak wyraźnie, że aż przymykał oczy zdumiony, iż na pierwszej ławce owych autobusów siedzą kwarteciści?!... O czym mówią?
Skupił się, począł słuchać.
Pan Cremoix, lecz nie w urojonych autobusach, a tu w palarni właśnie, opowiadał zagmatwaną historię o przygodzie jakiegoś wirtuoza, z powodu kradzieży skrzypiec w wagonie sypialnym. Skrzypce nadzwyczaj rzadkie, zdrowy, niepodklejany dotąd wcale Stradivarius.
— Czyż rzeczywiście Stradivarius?i — Coeur przymknął ciężkie powieki i jął sumować w myśli rzecz prostą, znaną, matematycznie pewną! Wczoraj jeszcze przeglądał i zestawiał raporty wydobycia z „Erazma“. Z którego pola, poziomu, z których filarów i przodków, ile tonn.
Wynikało z powyższego, iż przy tym samym obłożeniu robót ludźmi, o ile nie zajdzie coś nieprzewidzianego, będzie dziś wydobycie na tych samych polach, mniej więcej takie same. Na tych samych polach, filarach, przodkach, a więc i na wschód od pochylni A, na chodniku ósmym. Ale w rzeczywistości, skoro przesunięto granicę pól ogniowych na planie, nastąpi na chodniku ósmym przebitka do starych ogni, czyli prawdopodobnie pożar...
Coeur nie dokończył tej myśli. Czy też myśl owa biegła dalej już sama, w głąb jego świadomości, siłą własnego rozpędu?!
Cztery smokingi, sztywno wyprostowane na oparciu krzeseł, czuwają.
Coeur powiedział niespodzianie, że dawno, dawno nie był już we Francji, że jednak teraz właśnie wybiera się na urlop i będzie między innymi w Paryżu. Oczywiście! Urlop sześciomiesięczny: dyrektor Coeur przypomniał sobie z niebywałą ulgą, iż rzeczywiście za parę dni wyjedzie stąd. Odczeka kilka dni, dla przyzwoitości, i wyjedzie.
Poraziła go bolesna troska: dokąd wyjechać?! Nie wiadomo dokąd? Nigdzie!?... Pot zrosił Coeurowi wypomadowane skronie: nie podobna zaiste wyjeżdżać nie zmieniając jednego miejsca pobytu na drugie?!
Żachnął się, uchylił w bok i utkwił spojrzenie za oknem, pomiędzy szeroką konstelacją świateł „Erazma“: wielka lampa łukowa nad podnośnikiem niedaleko bramy wjazdowej, druga nad szybem powietrznym, trzecia nad sortowniami, suchą i mokrą, najwyższe światło pod kołami linowymi szybu wyciągowego — wszystkie te lampy razem wyznaczały romboid, przesiany drobniejszymi światłami torów, szyn i zwałów węgla.
Czarna chmura zleciała znad kotłowni okrywając ciągliwym mrokiem pusty plac przed kopalnią. Po pierwszej chmurze druga, trzecia, czwarta. Cienie wzmacniały się, kształt murów, ścian, wagonów występował i znikał.
Motało się tu wszędzie sypkie życie zwiewnych ciemności. Wszędzie: od strony kościoła, ku cynkowniom, w stronę „Flory“ i zapewne tak samo w miejscu tyle razy oglądanym na planie. Miejscu temu, owemu trapezowi karminu, wyrysowanemu tuż przy półkolu filaru oporowego na chodniku ósmym na wschód od pochylni A, odpowiada na powierzchni budka zwrotniczych. Budki nie widać teraz.
Coeur ostatnim wysiłkiem woli podniósł do warg cygaro. Uczuł bowiem równocześnie, jak trzewia mu przenika rozdzierający niepokój.
— Tak, drożyzna jest teraz wszędzie — uśmiechnął się do kwartecistów. Przymknął powieki. Nie myślał już o muzykach, a tylko o tym starym idiocie, dyrektorze Voquin. To wszystko jego wina, tego Voquin. Powinien był domyśleć się, ile może kosztować taki Coeur.
W drzwiach gabinetu ukazał się, cofnął i znów naprzód wystąpił i już kroczył w żałosnych posuwistych podskokach geometra Falkiewicz. Falkiewicz, geometra, specjalista, wierny głupiec, oddany sługa, ciężki, otyły emeryt, czterdzieści lat „Erazma“ w jednej, zbędnej osobie.
Jedynego właśnie Falkiewicza spośród niższych władz i urzędników zaprosił na dziś dyrektor Coeur, nie pomyślał jednak, dlaczego?! Pewien egzotyzm: czterdzieści lat sumiennej, nienagannej służby. Dyrektor pragnął mieć dziś geometrę u siebie. Obecność markszajdera napełniała Coeura szyderczą przyjemnością. No naturalnie! Taki doskonały geometra. Tyle liczył, obliczał, a jednak... Widocznie nigdy nie można nic dokładnie obliczyć...
Falkiewicz zauważył natychmiast pośród czterech smokingów kwartetu najszerszy smoking pryncypała. Przyczaił się usłużnie, pomniejszył w dwójnasób i jeszcze grubszy, bardziej zwarty, ubity, upchany w samym sobie, potoczył się przed fotel dyrektora. Coeur przedstawił Falkiewicza kwartecistom. Chcąc nawiązać rozmowę, w paru słowach określił muzykom funkcję takiego podziemnego urzędnika.
Nie mogli wyjść z podziwu, iż funkcja taka istnieje, oraz że można dokładnie wymierzać pod ziemią.
— Można bardzo dokładnie — roześmiał się dyrektor Coeur.
Pan Falkiewicz, niestety, nie objaśnił należycie muzyków. Nie wytłumaczył, na czym polega istota tego rodzaju pracy. Zacierał ręce, niedyskretnie wyłamywał sobie grube, opuchłe palce, obciągał kamizelkę, jak gdyby końcami jej pragnął przykryć narośl jakąś, niespodzianie wynikłą. Mlamlał wciąż jedno i to samo. Lepiło się to w francuskiej wersji nader niezrozumiale. Jedno tylko wyraźniejsze słowo usłyszeć i zrozumieć można było jako tako: voyager.
Usiadłszy na brzegu fotela balansował markszajder opiekłym korpusem, składał głowę na własnym ramieniu, jak przechylają ją pływacy przeciw wezbranej fali i wciąż powtarzał: voyager! Changer sa place. Se deplacer. Toujours. C‘est mon reve.
Coeur nie słuchał, nie patrzył. Przepełniło go w tej chwili całkiem inne wydarzenie: na ósmym chodniku, na wschód od pochylni A.... Półmrok w Zarządzie „Erazma“, twarz owego dzielnego górnika, pochylona, blisko, połyskująca matowym krzyżem brwi i nosa, oddech tej twarzy: ludowy, czysty zapach.
I wtedy, właśnie wtedy najlepsza, bezgraniczna równowaga na myśl (nazywał się ten górnik Martyzel), na myśl, że Martyzela trzeba na chodniku ósmym zatrzymać już do końca, otóż to właśnie, zatrzymać do dzisiejszego wieczora.
W drzwiach gabinetu stanął fagas w liberii. Niemiec, chłop barczysty. W szamerowanym fraku wyglądał wspaniale. Należało zejść co prędzej do gości. Zjeżdżali się już, punktualnie.
— Poproszę panów później. — Coeur zbiegł szybko na parter. Zdziwił się obecnością tylu ludzi. Nie uważał jednak z kim się wita, komu podaje rękę, do kogo uśmiecha się. Wszystko to traciło stopniowo rację bytu. Rozpoczynał rozmowę, nie kończył, wracał, czekał, nie patrząc nawet na zegarek. Po cóż patrzeć?
W związku z katastrofą nie obmyślił ani nie przygotował żadnych dalszych zarządzeń. Żadnych. O tyle też rzecz sama wydawała się łatwiejszą. Uścisnąć nagle czyjąś rękę, westchnąć głośniej i wszystko zniknie samo: autochtoni we frakach, Francuzi, Niemcy, różnokolorowe panie.
Przyglądał się tym ludziom obojętnie, jakby wertował diariusze zajęć, kalendarze zeszłoroczne, czy też pozycje bilansów, jeszcze z czasów inflacji, nie odpowiadające dziś zgoła niczemu.
Dopiero wejście Kostryniów ożywiło Coeura.
A oto skutki czarnej kawy, cygar, i zmęczenia: gdy zobaczył panią Stanisławę, madame Kostriniou’a, doznał bólu w okolicy serca.
Uczucie bólu, oraz wizja, zaiste groteskowa: jakimże to sposobem poczuł się nie w smokingu i nie tu, u słebie, na raucie, lecz na podszybiu, w rejonie filaru oporowego? W miłym przeciągu powietrza płynącym przez ciepłe, zapocone stajnie? Ruch karku siwej przemyślnej kobyły, co potrafiła mieć pod ziemią źrebię! Dalej zaś, nieco wskos, przy samym końcu żłobu krwawe drgające futro, szpicem laski zadziobany szczur. Raczej krwawiąca plama, widoczna tu w powietrzu, między głowami gości, nieco nawskos od ślicznych skroni pani Kostryniowej.
Kosztowało to panią Stanisławą, że przyszła!! Zmrużywszy powieki posuwała się, wsparta na ramieniu męża, powoli przez tłum gości. Ostrożnie, mądrze, chytrze, każdym ruchem stroniąc od przypadkowych zetknięć z córką. Każde bowiem przypadkowe zderzenie z Zuzanną napełniało panią Kostryniową rozpaczą.
Zuza przychodzi tu przecież na schadzki!...
Gdy Zuza przechyliwszy się w bok rzekła półgłosem do rodziców: — pan Coeur przepycha się do nas z tamtego salonu — Stanisława zatrzymała się.
Coeur witał się już z nimi. Uśmiechnął się do Kostrynia — kwartet, który zagrają goście, brzmieć będzie nieco lepiej chyba, niż kwartet grany u pewnego kochanego dyrektora w sąsiedztwie huty Katarzyny. A nie wyglądają na to ci panowie, prawda?
Instrumentaliści schodzili już z pierwszego piętra w ustalonym porządku: pierwszy pan Cremoix, ostatni — wiolonczelista, pan Barron. Wszyscy czterej poważni, skupieni a zarazem jakby nieco zaspani.
Pani Stanisława oparła się o bilard. Spojrzawszy przed siebie zobaczyła się w lustrze. Uznała, że jest piękna jeszcze. Na pewno!
Ujęła się za gardło, w którym mrowiły się łzy.
Doprawdy rewelacja, coś strasznego: błoto, ściek każdy, brud całej Osady Górniczej jest rajem, szczęściem wobec tego co czuła. Ona, jak pierwsza z brzegu dziewczyna kopalniana, gorzej! Ona i córka!...
Muzycy zaczęli stroić instrumenty. Przeleciało to przez gwarną salę niby kilka cięć nagłych, płytkich, głębokich i znów powierzchownych.
Nie można już było teraz zmieniać miejsca. Stanisława zatrzymała się niedaleko okna. Tuż za nią stał mąż.
— Co się z tobą dzieje? — szepnął.
Uśmiechnęła się pokornie.
Muzycy grali już. Kostryń ruszał powiekami jak sowa. Podnosił je i spuszczał szybko. Muzyka sprawiała mu nieopisaną rozkosz.
Patrzył na twarze, na instrumenty, ach Boże, instrumenty! Trochę przesuszonego drzewa, kilka baranich kiszek, odpowiednio skręconych, i takie z tego szczęście. Istota muzyki rozrastała się w nim poniekąd samorodnie, dźwięcznymi pozycjami najwyższej czystości dyrektorskiego życia: pozycjami oszczędzonych dolarów. Rozwijały się, rosły, piętrzyły te pozycje muzyczno-dolarowe coraz pełniejsze, bogatsze, oplatając szeregami miesięcy i lat przedustawną harmonię wszystkiego, co żyje i trwa na tym świecie.
Gdy nagle, spruło się coś w czystym systemie współdźwięków. Spruło się biegiem twardych ziarnek, które raz drugi, trzeci przesypały się obok w pokoju.
Telefon
Kostryń drgnął, odwrócił się, pani Kostryniowa zasłoniła twarz dłonią. O jeden krok, z tyłu za nimi znów stał Coeur.
Brązowa twarz cudzoziemca uśmiechała się osobliwie, bezszelestnym uśmiechem, jakby na ukrytych gumach mechanicznie rozciąganym. Coeur położył nagle rękę na ramieniu Kostrynia.
Kostryń podstawił ramię usłużnie pod dłoń dyrektora administracyjnego i słuchał dalej muzyki. Dyrektor administracyjny nacisnął ramię Kostrynia mocniej, pociągnął ku sobie i czarną, kwadratową głową ukazał w stronę wyjścia.
Poszli na palcach, przez amfiladę jasno oświetlonych sal willi, do gabinetu Coeura, na drugi koniec domu. Widać stąd było jeszcze w oddali, przez wszystkie drzwi naoścież otwarte, salę główną. Muzyka dolatywała zgłuoaona, może jeszcze piękniejsza?
— Czy pan słyszał?
Kostryń spojrzał bezmyślnie na Coeura.
— Czy pan słyszał telefon?
— Tak, tak, prawda, słyszałem.
— Wyłączam, gdyż będzie teraz dzwonić co minutę. — Coeur wyłączył aparat.
— Prześlicznie grają — westchnął Kostryń — no i sam kwartet! Ten Schumann!
Francuz chwycił nagle Kostrynia za ramię, ramię to ścisnął mocno.
Gdy znaleźli się za framugą okienną, Coeur puścił dyrektora i znów rozszerzył wargi w gumowym uśmiechu.
— Widzi pan? — wskazał pogrążone w księżycowym świetle rozłogi „Erazma“. — Otóż, panie dyrektorze, ten telefon! Jest wiadomość bardzo niewesoła: mamy ogień na „Erazmie“. Przebitka. Trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Już są wypadki z ludźmi.
Kostryń spojrzał przez okno: brylantowy romboid łukowych lamp... Poniżej światła drobniejsze, między nimi szary, pusty plac kopalni...
Nie pusty, już nie pusty!!! Latały po nim ziarniste chmury dymu. Wiatr je porywał, opuszczał, znów rozwlekał, że prężyły się, ściągały, rozszerzały, niby skrzydła olbrzymie, czarne, nieogarnięte. Spod skrzydeł tych sypało teraz szarym zmieszanym żwirem: to ludzie, ludzie biegnący na wsze strony, to górnicy!!!
Kostryń rzucił się Coeurowi na piersi. Wczepił się w Francuza całym sobą skomląc: — Nasz „Erazm“!
— Musi pan jechać. Już są wypadki z ludźmi. Pan odpowiada tu za wszystko.
Kostryń nic nie rozumiał. Trząsł się, leciał przez ręce, dygotał, połami fraka spływał aż na podłogę.
Dyrektor Coeur rozumiał doskonale, iż w momencie tym raczej już chyba kukłę niż człowieka trzyma w objęciu.
— Nasz „Erazm“, „Erazm“, „Erazm“ — kwilił Kostryń.
— Pan odpowiada tu za wszystko!! — Wypchnął Kostrynia, sprowadził ze schodów, wrzucił brutalnie do samochodu.
Wracając powoli na górę myślał Coeur po drodze: — córka, zona, nieszczęśliwy autochton, „Erazm“, czy warto jeszcze pamiętać?
Muzyka drżała w powietrzu urokiem woni, zda się chyba nadziemskiej. Coeur stanął w drzwiach rozległej amfilady: panie, panowie, fraki, smokingi, pstre jedwabie, ramiona gołe, ufryzowane głowy — wydało mu się to wszystko czymś obcym, niesamowitym, niby flora cudaczna, nie znana dotychczas, wyrastająca z połyskliwej posadzki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.