Czarne skrzydła/Tadeusz/Wybuch/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Tadeusz |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Tadeusz Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy sąd zjedzie, gdy porówna wszelakie dane i zeznania obecnych świadków z Urzędem Górniczym, gdy zjadą na miejsce rzeczoznawcy od opowietrzania kopalni, od materiałów wybuchowych, od regulaminów z Urzędu Pracy i wszelcy profesorzy i zapłaceni suto geolodzy, prawda wśród nich utonie’ Nie utrzyma się na takich głębinach i nikt jej nie odnajdzie.
A znów, gdyby iść zdarzenie po zdarzeniu, jak było, minuta po minucie, godzina po godzinie, nie sposób ukazać sedna!
Powiadali później zgodnie wszyscy, iż starszy górnik Martyzel, mimo że doświadczony, dobił się do „pustki11, czyli zera, czyli z filarowego przodka swego, ze ściany węgla, którą się był posuwał — wybrał już wszystko i dobił się do starych ogni.
Jakim sposobem mogło się stać, gdy na planach jest przecie wszystko dokładnie wyznaczone?
Nieszczęście wydarzyło się przy zmianie drugiej, która zjechała o godzinie czternastej. Zmiana ta pozostaje na dole od czternastej do godziny dwudziestej) drugiej. Nikt nie odważy się powiedzieć, że zachowaniem się swoim zmiana ta jakieś zbrodnicze zamiary okazała.
Cisnęli się do szybu, prawda. Lecz cisnęli się przecież nie w nadziei katastrofy, a posłuszni zasadzie przedstrejkowej na wszystkich kopalniach świata, podczas poruchów klasy robotniczej: szyb główna twierdza górnicza! Kto włada szybem w takie dnie, włada całym ruchem kopalni.
Na szybie, na nadszybiu, na obydwu poziomach nadszybia, wedle krat, wiadomo to każdemu, wedle tych krat w pobladłych słupach pary, w mdłościach spracowanego powietrza przelatuje zawsze najskuteczniej każda nowa wiadomość.
W dnie naprężenia przychodzili tu nawet różni, co nigdy na nadszybiu nie bywali. Nazwy i słowa właściwego nie ma dla nich, gdyż to są ludzie mniej znaczący, niż nic. Co tu zbierają i czego się czepiają, nie wiadomo. Kobiety i mężczyźni, stare to, słabe, przemarznięte, odziane w szmaty.
Każdy portier kopalniany wypędza tę biedotę, na kopalnię nie wpuszcza, lecz ludzie takowi nie podpadają pod punkty bezrobotnych, a są to dawni górnicy, robotnicy doszczętnie już zlikwidowani, różne Szymczyki, starość i nędza, niepotrzebna i głucha. Jeżeli w takie dnie podobni ludzie pchali się w stronę szybu jawnie, to cóż dopiero mówić o innych, na kopalni zatrudnionych prawdziwie? Dyżurny sztygar z powierzchni widział to, ale nie śmiał przeganiać nikogo.
Co tu robił naprzykład Supernak? Portierzy mają inny dzień roboczy niż górnicy. Dniówka jest dla nich dziesięć godzin, albo nawet dwanaście. Ale nie jest miejsce portiera przy szybie, lecz przy portierni.
Supernak w budzie swojej zostawił jakieś stare popychadło, a sam warował tu właśnie i myszkował. Robił robotę swoją razem z Dusiem, gdyż wespół uporczywie naciskali, by uzyskać zmianę sygnalistów z podszybia. Nadszybie było w ręku komunistów przez Dusia, a podszybia dwóch ostatnich poziomów kopalni trzymali socjaliści!
Supernak myszkował na podszybiu nietylko dla podsłuchu i różnych swoich celów ukrytych. Bał się samotności w swej budzie.
Nie wiedział jeszcze, jakie alibi ma. Chował się wciąż za plecy sygnalisty Dusia. Za owymi plecami czekał bezpiecznie ze wszystkim. Nie będą to przelewki. Mało już trzeba, by kopalnia stanęła. Komitet strejkowy kopalniany ustanowili już na,,Erazmie“. Na groźne telegramy Drążka do Warszawy ramionami wzruszali.
Supernak chował się za młode plecy Dusia i chodził za nim wszędzie między ludźmi, niby stary, zdradliwy rozum w osłonie młodej wiary.
Duś? Syczał, huczał srogą groźbą! Gdyby słowo, jak pisze w ewangelii, mogło jawić się ciałem, ze słów Dusia tryskałaby obficie krew.
Zagrzewał i buntował, tak mu się śpieszyło do strejkowego wystąpienia. Nawiązywał w swej mowie do ostatnich wypadków, jako to: jednostka proletariatu choćby niewinna kobiecina, ofiara rodzinnego obowiązku, umrzeć nawet bezkarnie nie może, lecz tylko w kleszczach policji kapitału. Mówił to nędzną postać Supernaka biorąc słowom za świadka. Duś był najszczerzej za tym, by akcją kierować żywiołowo.
Rozpocząć zaraz, od dziś, wielki strejk na „Erazmie“. Za „Erazmem“ pójdą ochotnie „Paryż“, „Irena“, „Flora“, pokłady płytkie, głębokie, wszystkie inne. Ludzie musieli hamować sygnalistę, tak bardzo widział wszystkie sprawy solidarności robotniczej na różowo.
Widział to szczerze. Duś Jan, sygnalista „Erazma“, czuł ową solidarność spojrzeniem, krwią i każdym włóknem ciała, pomimo wszystkich rozłamów, Drążków, związków i różnych innych sekretarzy! Tak się urodził i tak czuł solidarność towarzyszy stąd, aż po wszystkie krańce pracy ludzkiej na ziemi.
Dlatego też w gromadzie górników pod starą poharataną windą sejmujących, gdy go Martyzel ruchem dłoni pomiernym wstrzymał nieco w spiskującej wymowie, sygnalista zasyczał niby blacha rozparzona pod działaniem kropel wody.
Starszy górnik Martyzel wobec własnej przemowy na pogrzebie Supernaczki nie mógł znieść widoku Supernaka. Widoku Supernaka nie mógł znieść już nawet nie o żonę, nie o tę sprawę z powodu podejrzenia o prowokację, ale wiedziony przedziwnym jakimś niepokojem.
Nareszcie zjawili się sztygarzy, rozdzielili ludzi na pola, na pochylnie, stąd każdy ze swoimi w swą drogę, pod obchodem dozorców, Martyzel jako starszy górnik ze swoimi, więc w pięciu: starszy górnik, pomocnik, nazwiskiem Marzec, dwóch ładowaczy i jeden, ni to pomoc, na ładowacza jeszcze nie przyuczony, co do którego, że byli swoi ludzie, więc milczeli: syn posła i leadera... Konspiracja! Pracował za dowodem fałszywym na wymyślone nazwisko Mieniuk. Wiadomo, gębę na kłódkę i dość.
Zebrali się na trzecim poziomie. Ruszyli naprzód, wielką pochylnią A, wschodnim chodnikiem trepowym, przez trepy nadwątlone, wodą mocno ociekłe, mając po lewej stronie grubą linę pochylni, na której zjeżdżał i wyjeżdżał pomost, z desek szczerbatych żelazem lamowanych, przysposobiony na cztery wagoniki węgla czyli dwie tonny.
Przybyli na swój przodek w chodniku ósmym. Jeżeli była tu jaka nienormalność, to jedna tylko: Martyzel przez całą długą drogę z nikim słowa nie zamienił. Nikt sobie jednak rościć pretensyj nie może do częstej wymiany słów z górnikiem gdy jest w przodku, przy robocie.
Przy robocie górnik jest władza wielka i odpowiedzialność. Gdy nie mówi, to myśli. A do myślenia starczy mu materiału aż nadto: gdyż górnik tylko ma przeczucie wszystkich spraw pokładu, tąpania, rabowania się węgla, odbudowy wszelakiej i jak dziury do strzału założyć i co do puchów, gazów, smrodów. Przeczucie nieuczone, lecz długim życiem pracy wystarane.
Przyszli w łuszczącą się noc do tego przodka i potonęli w niej, normalnie.
Martyzel stanął przy wiertarce, to jest świdrze, którym obraca sprężone powietrze. Pomocnik drzewo odbudowy ociosywał — tu olunek wyrobić, tam nacechować, obciosać kapy, stemple. Ładowacze zaś bili o druty przy pochylni, wydzwaniali sygnały, że mało wagoników i nie ma w co ładować.
Teraz praca!
Już słychać głos wiertarki kamienny i żelazny, uparty, zindyczony, jak skubie, gryzie, strzępi żywą skałę. Już łopaty za głosem sprężonego powietrza drą szybko spodek czarnego filara węglowego, już wnętrze wózków oszalało, huczy swym pustym głosem, ludzie skałę zrzucają oburącz, a światło karbidówek samotne tutaj, samo jedno, jedyne, modli się swym promykiem.
Cóż jest ta praca? Sen człowieka w kamieniu. Bo jak ten utwór ziemny z życia bujnej rośliny i z czasów przedpotopu kamieniem stał się wreszcie, tak skutek ludzkiej pracy znów się kiedyś po świecie do szczętu rozwieje.
Przebić w pokładzie dziurę, wybrać wszelaki proch, pozakładać materiał wybuchowy, ubić znów dobrze glinę drewnianym kopytkiem, ludzi obesłać z hasłem, że strzał idzie. Po strzale pierwszy wyjdzie Martyzel, ostuka piętro, a nie ma na to wiedzy, oprócz wiedzy wyczucia: bez tej wiedzy zabije węgiel każdego innego.
Z sufitu, czyli piętra lecą rozpryski gradem połyskliwym, Martyzel pośród twardej, szeleszczącej nawały uczynny, gospodarny, a tu po spodku chodnika łopaty już szurają, już ów węgiel tłamszą i gromadzą do wózków.
I cóż to jest to wszystko razem?! Ten sam pochód życia ziemskiego z ubiegłych lat tysięcy w nowe szumy tysięcy obrotów, jedno, to same ciepło skamieniałe, rozwiane, znów zastygłe i znów w przeróżnych strugach wiatru przelatujące.
Praca szła wciąż normalnie. Zakładali w tym węglu dziury, strzelali, ładowali i wieźli pędem do pochylni; z dostawą wagoników żadnej przerwy nie było. Węglowy filar na chodniku ósmym trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A, dawał dziś doskonale!
Raz wraz lecieli do pochylni z wagonami, pchający głową, ramieniem, plecyma, przez rozmaite błoto, wśród nikłych szyn, Tadeusz z czołem na wagoniku wspartym, wielce dumny!
Cóż mu zostało z podróży rozmaitych, z owej odskoczni w świat, z wszelakich planów, zabaw, włazolinów, komedyj i tych innych rozkoszy na pistacjowej kanapce niedawno wyczynianych?!
Cóż mogło tutaj znaczyć tamto wszystko? Znaczyć mogła Lenora, gdzieś trzysta metrów wyżej na powierzchni przez bono skacząca. Mogła tu znaczyć prawdą zdrętwiałych rąk, dymiących pleców, żył na skroni jak basy napiętych.
Strzelili i znów w pięciu siedzieli przy wyłomie korytarza, niedaleko pochylni A, w oczekiwaniu aż dymy po strzale rozejdą się. Tadeusz z ramionami na ramionach ładowaczy, we trzech, mokry od potu, Martyzel w głębi przy skale.
Od tej chwili wedle zeznań późniejszych przed sądem, uczuli pierwsze kroki nieszczęścia. Dymy po strzale ostatnim nie rozeszły się wcale. Czekali dziesięć minut.
Martyzel wstał, poszedł ósmym chodnikiem do przodka. Dymy w przodku wciąż stoją, gęste, siwe, jak mleko. Zawrócił i znów usiadł, przeczekać.
Starszy ładowacz Krupa powiadał o swej żonie, która leży paraliżem tknięta od lat pięciu, ale apetyt ma cholerny i jedzenie kradnie mężowi spod ręki — a kto żywi rodzinę, ja czy też jej paraliż?
Tadeusz przypomniał o wojnie światowej, gdy oto starszy górnik Martyzel zabrał głos niespodzianie, o swoim śnie dzisiejszym.
Sen znany wśród górników, niedobry: śnili się dziś Martyzelowi ojcowie. Jacy ojcowie, nie wiadomo, określić by nie umiał. Jedno pewne, ojcowie. Niby jakaś rodzina bliska, choć nieznana — ojcowie. Jak szli, siwi już, bardzo starzy, biedni, po prawdzie mówiąc, chłopi. Niosło zaś od nich rolą, ziemią, czyli też tylko przypomnieniem tych rzeczy? Pytali się przechodząc mimo: — co sprawiłeś w swym życiu?
Gdy starszy górnik wypowiedział te słowa, poczuli wszyscy pięciu — na sądzie zeznawali to zgodnie — wielką ciszę kopalni, przez wszystkie upadowe spływającą i przez pochylnie, i poprzez wszystkie pola górnicze, wschodnie i zachodnie. Jak powstrzymała owa cisza swój bieg świegotliwy. Wówczas patrzyli w głąb swego chodnika ku przodkowi.
Ujrzeli w białym mleku dymów jakby nowe bramy ciemniejsze. Zerwali się na równe nogi. Posunęli się naprzód w stronę rzeczonego przodka i weszli w głąb. Szły dymy, smrody wielkie, lecz nie były to dymy od założonych strzałów. Całkiem inne!
— Produkty dystylacji węgla — powiedział był Martyzel rozważnie.
Zabrali z sobą sprzęt górniczy w porządku. Zabrali w skrzynkę kluski miedziankitu i zeszli z przodka.
Starszy górnik meldował dozorcy, jako się stało i chyba jest przebitka już do starych ogni?! Tamę trzeba postawić na ósmym.
W załomie rozjazdu przy wymijaniu wózków dziobali w jeden i ten sam kawałek planu, starszy górnik z dozorcą, a dozorca wciąż swoje: plan opiewa odmiennie, przebitki tutaj nie ma blisko, granica jest inaczej, nie wyczyniać popłochu.
Wyjechali na powierzchnię. Jak się rozeszło, którędy i i przez kogo, że Martyzel dostał dymy w ósmym chodniku? Sztygarzy poklekotali w Zarządzie schyleni nad wielkimi planami pospołu z zawiadowcą i wyszedł rozkaz, że trzecia zmiana zjeżdża. Na ten sam wieczór wypadała kontrola szybu.
Majstrowie z kontroli obmacali już cały hałdach podwójnej windy, pokręcili sumiennie przy obchwytach, cieśle zjechali cicho, sprawdzać dębowe i kierowniki. Bezdenna japa czeluści szybowej dymiła kwaśną pustką, przy kratach japy stał Duś, spocony, ciemny, jakby z miedzi odlany.
Przerabiał też tę trzecią zmianę, wielce buntował! A ludzie, jak to ludzie, chcą pracować by jeść! Podarli się przy tej okazji, Mieniewski z sygnalistą. Gdyż jest słowo i słowo. Tadeusz nie dopuszczał do słów, z których nienawiść szła. Ze niby wieszać się, gdyż nic lepszego do zrobienia nie ma! Ze słów Dusia wionęło przekleństwo na wszystko tu obecne! aż do samego dna.
A na sądzie mówił Tadeusz o tym samym Dusiu: nie było w nikim miłości, jak właśnie w tym człowieku.
Ostatnią klatką drugiej zmiany zjechał Tadeusz na dół. Z powrotem na ów trzeci poziom. Wytłumaczenia na to nie miał żadnego, któreby ludzie pojąć mogli normalnie. Zjechał na przekór słowom Dusia, iż Zarząd ludzkim życiem ryzykuje, iż wszystko jest na pas-walat, czyli że na ryzyko poprowadzone.
Na przekór, a właściwie po starej ciekawości wojskowej: jeżeli jest niebezpieczeństwo, jakieżby było bez udziału byłego porucznika wielkiej wojny światowej?!
Nie mógłby sobie Tadeusz przypomnieć i na rozprawie sądowej nie zdołał, co robił od chwili zjazdu aż do właściwych wypadków katastrofy. Na podszybiu trzeciego poziomu dowiedział się, że ludzie z trzeciej zmiany poszli z felami, belkami, z wapnem do rapowania stawiać tamę na ósmym chodniku. Siedział w stajniach u koni i palił papierosa. Kopalnia gazów żadnych nie miała, więc wolno było palić wszędzie.
Gdzie go spotkała i kiedy ogarnęła panika, nie pamiętał. Nie na kwerszlagu. Gdzieś chyba w okolicy samej pochylni. A zatrucia nie czuł żadnego. Powietrze, jakoby bardziej gęste, czy też rzadsze, bardziej sine niż zwykle i brudne, a może i to przywidzenie? Przy trepowych chodnikach pochylni, gdzie jest piach rozsypany i ściana rozwalona, minęli się z dozorcą.
Widać stąd, zawsze z tego miejsca potężną stację pomp elektrycznych, dosadnie oświetloną. Cienie obsługi kręcą się w wyprężonej jasności. Dziś żadnych ruchów cieni, obsługa już uciekła. Jasność nad połyskliwym kadłubem pomp zupełnie martwa.
Tadeusz minął pompy, jął wznosić się trepowym ku górze, w piachu, wilgoci, naprzeciw wody ściekającej po kamykach chodnikowego spodu.
Trzymał przecie w ręku karbidówkę, więc widział: uderzyło go kontrastem barw — kolonie białych grzybków pod drewnianymi listwami pochylni i plamy czerwonego okru na płaskich, zmytych wodą kamieniach.
Zaskoczyło go, czego nawet w wielkiej wojnie światowej nigdy nie doświadczył: głos osobliwy, mamrotający w pustce, głos pochodzący nie z człowieka, wydany nie przez tarcie, rzucanie, czy posuwanie przedmiotów: kopalnia idzie dalej własnym trybem, słychać w bezmiarach podziemnych łaskotliwe łuszczenie się ściskanych bezmiernie pokładów...A zarazem sapanie bezgranicznych ciemności, zarazem też jęk ustawiczny, przewlekany na strudze powietrza z komory do komory, z filaru do filaru i z poziomu na poziom. Prócz tych zwykłych przecieków, szelestów, spływów, zgrzytów i rozgłosów wiertarek i siekier, obciosujących drzewo, wynosi się tu dziś głos inny, wyższy, sroższy, rosnący pośród pustki, odrębny, głos przecknionych podziemi?!...
Tadeusz minął chodnik piąty spokojnie, wznosząc się dalej w górę trepowym, musiałby jeszcze minąć szósty i siódmy, by dotrzeć do ósmego.
Tymczasem!... Pamiętał to, pamiętać będzie zawsze, chyba do samej śmierci: sprzed szóstego chodnika, z zakrętu podnieśli się dwaj ludzie biegnąc prosto na światło lampki.
Nie widział takich twarzy w swoim życiu. Zjawy, maszkary, sama potworność strachu w lica człowiecze przeistoczona! Dwie gęby wykrzywione, patrzące śluzem mętnym. Postacie zaś bezkształtne, świszczące sykiem szalonego pośpiechu. Lecieli w dół przez wodę, piachy, przez kamienie. Za nimi nowi czterej i znów jeszcze, i jeszcze, od pochylni. Wyglądało, jak gdyby glina z piachem zagnieciona ożyła, oszalała i żywcem toczyć się jęła w dół.
Co dalej, Tadeusz nie pamiętał. Pustka niczym nie wypełniona i nagle dygot alarmowy dzwonów, dzwonków, sygnałów wszelkich, drutów, rundajsów przy hasplach, windach, przy wszystkich kołowrotach, stacjach, pompach, poziomach, pochylniach, upadowych!!
Ryk ciemności! Ludzie przemijali w tym rozgłosie jak cienie.
Jak znalazł się Tadeusz na głównym przewozowym, pośród tłumu rozbitków, osłabłych i wyjących, zaprawdę nie pamiętał.
Czy biegli we właściwym kierunku, w stronę szybu?
Wiedział, co mówiono na wiecach wśród górników, o wadliwym opowietrzaniu kopalni. Szyb zjazdowy, zamiast tłoczyć, wyciąga powietrze: na wypadek wybuchu, pożaru, ucieczki z robót, gazy gnać będą za ludźmi i zawsze ich dogonią.
Ze słów przerywanych popłochem zrozumiał tu Tadeusz, że gazy wiecznych ogni, dzięki przebitce, odwróciły się nagle. Ludzie, co mieli stawiać tamy, nie doszli do przodka i ogarnęły ich ognie, na ósmym chodniku. Na ósmym chodniku trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A.
Aż tu znów od pochylni B, bliższej wyjazdowego szybu, sypie się nowa gromada górników, cieśli i wszelakiej pomocy. Gmatwanina piekielna i to gdzie, na rozjeździe! Jedni wbili się pomiędzy wózki stojące w długich rzędach, drudzy wpadli w bocznicę, po kolana do błota. Wmięsili się tu, przemieszali... Którzy wpadli w błoto, wyszli obronną ręką. Tyle, że się napili i odrapali, czy potłukli na rozkręconych szynach.
Tamci zaś, którzy runęli pomiędzy wagoniki i tam się przycisnęli, niech ręka boska broni! Gdzież głowy, a gdzie nogi, kto wpadł do wózka, po tym lecieli inni, deptali przez brzuch, plecy, po głowie, czy po rękach, jak przez gnój.
Na to znów z tyłu, z innych pól kopalnianych, korytarzy i bocznic wyskoczyły konie pod swymi woźnicami. Rozegnane, gorące, szalone w tym popłochu.
Konie runęły z rozpędu na wózki i tu się zaczął koniec świata! W ciemnej odnodze rozjazdu jeden mąt, jeden zgiełk i śmierć straszna, od kopyt, gniotu, rozmachu i ciężaru.
Tu dopiero wysforował się Tadek Mieniewski: oba konie postrzelał. Jak ich dopadł, jak wskoczył szczęśliwie między uprzęże, że przy tym życia własnego nie utracił? Tymże samym browningiem tłukł zaraz ludzi po głowach, lufę pod nos podstawiał i krzyczał honorowo:
— Hańba, hańba, hańba wam, górnicy!!
Górników, trzeba mówić sprawiedliwie, było tu już niewielu. Którzy zginęli przy stawianiu tamy, w przodku pozostali, a tu się kotłowało więcej pomocy, oraz przygotowawczych fachów trzeciej zmiany.
Tadeusz wołał, wedle zeznań starego cieśli, co tam z innymi biegł i choć półślepy wszystko w te chwile widział, niczym „anioł Gabriel“.
Gdyby nie ów Mieniewski, czyli też Mieniuk, jak zeznawali później na rozprawie wszyscy wyratowani, byłaby żywa noga głównym szybem nie wyjechała na powierzchnię. Albowiem, mimo wszystko, zaraz z tego impetu zwalili się na sygnalistę, Dusia, który się zjawił na ochotnika po swej dniówce właściwej, z nadszybia.
Dlaczego z nadszybia, gdy na podszybiu pełnił tu przecie służbę inny sygnalista? Gdyż ów poprzedni sygnalista, niosło to się wśród ludzi i zaraz wiedzieli, uciekł stąd! Wydawał ludzi na powierzchnię solidnie, ale go kierownictwo zluzować nie umiało.
Należy się luzować co pięć mimit na taką pracę odpowiedzialną przy wybuchu, na podszybiu. Przy takiej wentylacji fałszywej?! Gdzie gazy ludzi gonią i prześcigają do szybu, musi być luzowanie co pięć minut!
Dyrekcja jak dyrekcja: alarmu w porę nie zarządziła, aby ludzi nie straszyć, a nuż się jakoś uda przyklajstrować? Teraz zaś nic pod ręką już nie miała: ani górników na miejscu, ani pomocy, ani sanitariuszów, a co dopiero mówić o sygnalistach?!
Ów poprzedni wydawał ludzi, póki przybywać Wreszcie zaprzestali. Skąd miał wiedzieć, czy jeszcze jacy wrócą, gdy markownia i oddawanie znaczków nie było wprowadzone przez dyrekcję przy zjeździe?!
Ów poprzedni sygnalista miał śmierci tutaj czekać? Odbił i z tymi, co jeszcze jakoś się przywlekli, wyjechał. Wtedy to zjechał z powierzchni Duś Jan, na ochotnika, i słusznie, skoro się okazało, że teraz dopiero nadbiegają, co zostali na trzecim poziomie.
Darli się między sobą spłakani, półprzytomni, aby tylko do krat szybu! Jedni zdrowi, drudzy słabnący już, że nogami tylko po ziemi turlają, a inni poranieni, cóż wiele mówić: słaniający się przez ręce ratowników, bez siły żadnej.
Jazgot, płacz, rozpacz, a do tego stuk koni. Jedne pozostały przy żłobach, drugie zaś koniuchowie rozpuścili. Latały w ciemni głównego chodnika i wybiegały stamtąd spłoszone, ogłupiałe.
Sygnalista Duś wydał stąd wszystkich ludzi na powierzchnię w trzech nawrotach. Utkało się to, pełne jęku, zgrozy i skamłania w obydwu piętrach klaty.
Szyb działał sprawnie, rzutko, od maszyny wyciągowej aż tu. Duś dostał z góry, odbił znaki z dołu i znów winda zjechała, czekać na nowych ludzi.
Nikogo.
Spod wyrazistych liter napisu na głównym przewozowym — SZCZĘŚĆ BOŻE — zionęła mętna pustka. Konie z niej wypadały przerażone, z wilgotnymi, błyszczącymi grzywami, Za tymi końmi, już nikogo a tylko zbliżająca się śmierć.
Tadeusz siedział na ławeczce przy szybie, zakrwawiony, rozbity. W czeluściach kopalni łamało się, kłębiło niezgłębione okiem ludzkim nieszczęście. Tąpania szły, szelesty, szumy, zlewy, gwałty powietrza i znów rzewliwe płacze wody, i znów cisza. Słychać w niej było z głównego chodnika przewozowego głos prosty, miły, znany na tej kopalni zawsze, a teraz dziwnie straszny: cykanie świerszczów w wielkich głębiach pokładu.
— Jedź teraz, może to już ostatnia klatka?
Doszły Mieniewskiego te słowa jakoby zza tysiąca gór...
— Jedź teraz, jedź, dwutlenek węgla, wiesz? Ostatnia klatka, jedź już!
I znów cisza głosami świerszczów szeleszcząca.
— Nie jadę — rzekł Tadeusz. — Jeżeli, to wyjedziemy razem.
Przycichli wespół, znów przeleciały z głębin huki, gruchoty, łomotania i znów jakby niedziela polna, w drobiącym głosie świerszczów.
Duś oparł się o kraty. Oczy wlepił w omdlałe ciemności. Stali w świetle elektrycznym wszystkich złocistych lampek wyraźnych, równych, trzeźwych, o trzydzieści kroków dalej ciągnęła się już noc śmiertelna.
Duś, jako sygnalista, rzeczy tutejszych nader dobrze świadomy, powtarzał szeptem: — Nie zluzują mnie zaraz, markownia znaczków wcale nie wydaje, takie to drańcie, dyrektory, urządzenia! Nie wiadomo, kto wrócił, a którzy się zostali, jedź pan, panie Mieniewski...
— Jedź ty. Bo cóż ty myślisz? Ty myślisz, że tu się może ktoś boi?
Przyskoczyli do siebie, nasunęli się przed kraty. Spojrzeli sobie w oczy, jak w zwierciadła.
— Ty myślisz — uśmiechał się Tadeusz twarzą ironiczną — ty myślisz, że to niby ja, ten taki żołnierz, co tak ma stąd ustąpić?!
Napadli znów na siebie, choć obaj sił nie mieli. Ale znów rozpoczęli tę jakąś swoją walkę nieodmienioną upartą o pierwszeństwo.
Upadli na podłogę windy, woda spływała z kamiennych ścian szybu tkliwym płaczem. Wyżej ponad zmaganiem się tych obu chłopców nad baldachem, nad stalowymi obchwytami windy, wzdłuż olbrzymiego szybu wznosił się w górę szum przestrzeni, stąd aż ku czystym gwiazdom na niedościgłym niebie.
— Ty przecież wiesz, tyś jest mój nieszczęśliwy brat — szarpał Tadeusz Dusia za ramiona — jedź ty, sam przecież wiesz...
Zapragnął rzucić Dusia na podłogę szybu, zasunąć szybko kraty i odbić sygnał. Duś nie bronił się a objął przeciwnika ramionami. Okazało się, że obaj płaczą, lecz nie łzami: jakby potokiem światła.
— Taka miłość bliźniego — wydrwiwał wciąż Tadeusz — taka miłość bliźniego!
Usta przy ustach, to samo drżenie utrudzonych piersi, jedna żałosna woła.
— Tyś jest Mieniewski, syn posła — szepnął Duś — muszą się bać o ciebie, wiesz sam, krzycz tam na górze na nich, będzie prędzej, na przodkach ludzie jeszcze zostali, krzycz żeby drużynę ratowniczą prędzej zsyłać, przez filar oporowy, chodnikiem powietrznym ogień dojdzie do szybu i cały „Erazm“ z ogniem! Tyś jest Mieniewski, syn posła, jedź, masz znaczenie, ciebie dyrekcja posłucha, jeszcze na przodkach ludzie pozostali! Pamiętaj, siostra moja, Lenorka...! Pamiętaj, ta kobieta, która nie była ze mną nigdy, Martyzelka!...
Ten oto Duś żelazny i stalowy: stopiło się w nim wszelkie żelazo. Z gardła wyleciał krzyk, oblicze zaś, oblicze świecącego miedziaka znieruchomiało.
Zahuczał sygnał, klatka drgnęła, trzymali się za ręce, opuściła się w dół. Mieniewski dostrzegł jeszcze, jak Duś Janek zsunął się wzdłuż krat na wyślizgane bono, jak padł na kamienie podszybia. Ale tu już klatka z Tadeuszem mknęła w górę. Ostatniego obrazu z wydarzeń na podszybiu, to jest samego wyjazdu w górę, Tadeusz nie pamiętał.
Zimno, pierwszy blask, cienmo-lśniącej nocy i tłum, dojmujące zimno.
Nieśli go, czy też może tylko okrywali? Wtedy dopiero wyrwał się, krzyczeć począł w tłumie, spadł ze schodów nadszybia i znów wywlókł się w górę.
Wrzeszczał: — Tam został człowiek! Sygnalista, tam został człowiek, sygnalista: ja to mówię, Mieniewski, syn posła!!! Drużynę ratowniczą wysłać!
Schwycili go ze wszystkich stron.
Ludzie w aparatach ratowniczych, niby nurkowie, mijali właśnie obok.
— Wariat, wariat — krzyknął starszy sztygar Stasiak. Odepchnął Tadeusza pod światło w stronę korytarza łączącego nadszybie z szklannym korytarzem sortowni.
Radzili, zbierali się, coś tam próbowali między nadszybiem a sortownią. Drużyna ratownicza zjechała w dół w ciężkim ekwipunku, z butlami gazowymi, z linami, piłami, kilofami. Stanka i Frydrycha nie było pośród nich. Sztygar Stasiak pilnował tego zjazdu. Radził długo ze sztygarami, miał sam też zjechać niebawem za innymi.
Któż teraz dojdzie co, jak, dlaczego? Czy to sprawka windy, czy zmyłka sygnalistów, czy jakieś wozy tam na dole przelatujące jeszcze mimo podszybia?
Zahuczał sygnał od maszyny, koła linowe przeplotły swoje cienie nad rozprażonym światłem wieży wyciągowej, szyb świsnął głośnym pędem, rozległy się mlaskoty jadącej w górę windy, już się baldach ukazał stalowy, śliski od wody, już wyłoniła się górna przegroda pusta, na dolnej górnik w łachmanach, nieruchomy.
Leżał sobie skulony, na boku, głowę trzymał potulnie, niby do snu. Gdy winda po odbitych sygnałach stanęła równo, nie podniósł się, nie ruszył. Przyskoczyli do krat, któż teraz wyrozumie, co, jak, dlaczego?
Nie mógł się ruszyć ten człowiek, skoro miał tułów wgnieciony a z onego tułowia zwieszały się ponad przepaścią szybu nadmiernie długie nogi.
Czyje?! Zmiażdżone, na sznureczkach bielizny trzymające się jeszcze nogi sygnalisty Dusia.