Czarne skrzydła/Tadeusz/Wybuch/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
CZARNE SKRZYDŁA

Los sprzyjał sztygarowi Stasiakowi: gdy ludzie na nadszybiu zobaczyli przeciętego trupa sygnalisty, byliby... Sztygar Stasiak miał jednak szczęście: wyjazd klaty szybowej ze zmiażdżonym Dusiem nastąpił w chwili, w której buknęła z daleka trąbka erazmowskiego auta. Sygnał ten znali wszyscy.
Światła wozu przeleciały oślepiającą jasnością po śniegach dookolnych. Fakt wiadomy niezbicie, nadjeżdża ktoś z dyrekcji!
Sypnęli się od szybu w stronę wielkich lamp acetylenu. Droga dla aut mogła być tylko jedna, główną bramą, przez zwały węgla, obok oświetlonego wyraźnie podnośnika, obok szybu powietrznego, wzdłuż gmachu łaźni a stąd prosto na plac, do Zarządu.
Lecieli z wszystkich stron przez śniegi. Widzieli jak osoba dyrekcji pochyliła się naprzód ku szoferowi.
Przepłoszyło Kostrynia nie to nawet, że od zwałów nadszybia i podnośnika pędzili za nim. Lecz że następowali drogę.
Opadli go przy bramie, z pierwszego rzutu oka poznał, co za jedni. Przestraszył się. Była to bowiem najlichsza biedota kopalniana, łazęgi i wypędki, włóczące się po urządzeniach, torach i gmachach kopalni. Byli przy bramie, za wozem, zastępowali drogę około podnośnika i przy szybie powietrznym. Szofer musiał wciąż trąbić, a tym sposobem sygnalizował przyjazd dyrektorskiego auta, gdyż sygnał znali wszyscy.
Kostryń pochylił się i zakazał idiotycznego trąbienia.
Wóz sunął naprzód wolno, ogarnięty biedotą kopalnianą i szumem jej żałosnym. Nie słychać było słów tych ludzi, lecz raczej jęk, z rzadka przerywany wyraźniejszymi zdaniami. Zdaniom tym, wszelakim wiadomościom podawanym w ciżbie Kostryń nie dowierzał. Niemniej dosłyszane cyfry poranionych, zagazowanych, odniesionych do izby zbornej, tam znów umierających, sprawiły, iż postawił futrzany kołnierz.
Dyrektor Feliks Kostryń stracił się tak zupełnie, iż nie mógł uporządkować myśli. Pamiętał doskonale słowa Coeura — trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Wymienione przez Coeura miejsce trwało w wyobraźni Kostrynia całkiem plastycznie.
U góry planu czarnymi literami — ZROBY DAWNEJ RZĄDOWEJ KOPALNI ERAZM — poniżej szyb wentylacyjny i zamułkowy, dalej poprzez krateczkę chodników, wszystko, co w danym wypadku ze względu na przebitkę mogło tu wchodzić w grę: spadająca na dół kiszeczką chodnika powietrznego, nawskos od niego cały kompleks pochylni A, chodniki piąty, szósty, siódmy, ósmy, przecięte czarną punktacją, wpuszczoną wpoprzek rysunku, z napisem — WYCHÓD POKŁADU NADREDEN.
Przy wylocie ósmego chodnika obok karminowego trapezu starych ogni, w górę przecinka wentylacyjna, zastawiona w okolicy szybu wywozowego na planie kreseczkami głuchej tamy regulacyjnej. Z boku napisy: WYCHÓD II-GO POKŁADU NADREDEN I SZYB ERAZM.
Kostryń rozróżniał w myśli wszystkie linie planu, natomiast sensu tych linij nie rozumiał.
Wysiadł nie przed samym gmachem Zarządu, więcej na prawo: przed klombikiem ośnieżonym, nieco bliżej kotłowni.
W drzwiach Zarządu, na schodach kamiennych, porządnie ze śniegu omiecionych, stał właśnie zawiadowca „Erazma“. Kostryń nie rozróżniał postaci inżyniera, choć przecież oczy miał doskonałe. Widział tylko twarz, zupełnie białą.
Po bokach Frydrych i Stanek. Bez czapek. Nie zjechali z drużyną ratowniczą, doskonale!
Światło nad szyldem Zarządu oblewało golone przy skórze głowy obu olbrzymów, nadając im lśnienie metalowego połysku.
Idąc po schodach, było ich sześć, zauważył Kostryń, że patrzy na niego zewsząd rozległe, blade audytorium. Dyrektor pochylił się nadmiernie naprzód całą postacią. Jak małe dzieci, gdy z rozbiegu radośnie dopadają starszych. Chciał jak najprędzej dostać się do środka budynku.
Zawiadowca powstrzymał na sobie ciężar dyrektora. Stanek i Frydrych łysnąwszy kolistymi głowami poskoczyli naprzód, rozpędzać gapiów, tałałajstwo kopalniane a głównie bezrobotnych, których nawiało tu dziś nie wiadomo skąd i pchali się bezczelnie aż ku schodkom.
— Postójmy chwilę — szepnął śpiesznie zawiadowca.
Kostryń zrozumiał: lepiej było przeczekać. Żadnej paniki, spokój. Zakutany w obszerne, czarne futro, słuchał raz jeszcze wszystkiego, co wiedział już od Coeura:
Zmiana trzecia zjechała normalnie. Powietrze okazało się już zatrute. Częściowa panika ludzi z trzeciego poziomu. Dało się to jednak dobrze i szybko opanować. Nawet bez większych wypadków. Oczywiście, zatrucia. Zmieniono sygnalistę, zginął później, nazwisko jeszcze nie ustalone, mają niebawem ustalić. Zdaje się Duś Jan, sygnalista z nadszybia. Akcję ratunkową zorganizowano już. Celem zatrzymania ognia oraz wydania ludzi z pól pierwsza drużyna ratownicza —
O tym, iż zginęła na ósmym chodniku lub na drodze powrotnej zagazowana została, doniósł pan zawiadowca szeptem. Nie potrzebował wyszukiwać zbyt czułych intonacyj, gdyż obaj woźni, Stanek i Frydrych, tak odpychali i odganiali ludzi, że wszczął się znaczny hałas.
— Chorzy do izby zbornej — jest przepełniona — oczywiście aparaty ratownicze, pulmotor, inhalator. Felczerzy już na miejscu, posłano po doktor kopalni, a także i drugiego z huty „Katarzyny“. Wezwano do pomocy cały dozór kopalniany. Gzy da się zlikwidować te ognie we własnym zakresie, zdecyduje pan dyrektor sam. Na razie innych kopalń o pomoc nie alarmowano. Druga drużyna ratownicza pod sztygarem Stasiakiem — zawiadowca zmarszczył się złowrogo.
Nogi ugięły się pod Kostryniem.
— Druga drużyna ratownicza, owszem, niestety, znaczne niedokładności w aparatach. — Zawiadowca dał do zrozumienia, że o tych niedokładnościach pomówi później.
— Druga drużyna ratownicza zjechała już szybem powietrznym, dwunastu ludzi, mają z sobą wszystko. Będą próbowali stawiać tamy na ósmym, ewentualnie przy początku chodnika ósmego i na siódmym. Nie można przecież pozwolić na zagazowanie całego pola na wschód i zachód od pochylni A. Teraz idą tam dymy, daleko w głąb aż do samego głównego chodnika przewozowego. Groziło to utratą wielkiej części „Erazma“ na kilka tygodni, może nawet miesięcy?!
— Zjadę sam! — krzyknął Kostryń tak głośno, że słychać było na całym placu kopalnianym aż po wieżę wyciągową. — Zjadę sam, sam zobaczę!
Wiedział na pewno, że nie zjedzie! Główne kierownictwo kopalni w myśl wiążących przepisów w wypadkach podobnych pozostaje na powierzchni i stąd kieruje akcją.
Wykrzyknął tylko, aby zyskać na czasie i zjednać sobie ludzi. Niech gadają pomiędzy sobą, że zjeżdża sam pan dyrektor Kostryń.
— Panie Stanek, proszę ze mną! — Wskazał głową kierunek w stronę łaźni. Podał rękę zawiadowcy, powtarzając raz jeszcze, bardzo głośno: — Zobaczę sam na miejscu.
Wziął Stanka ze sobą, jako eskortę. Nic nie wiadomo z takim tłumem. W drzwiach łaźni krzyknął: — Stanek, wracać natychmiast z powrotem!
Gdy Stanek odszedł już kilkadziesiąt kroków, dyrektor Kostryń skoczył za szklanne drzwi. Nie było się gdzie schować w korytarzu, by straszliwe wrażenia odczekać! Od drugiej strony pluskającego wodą budynku podniósł się stuk i szelest. Wybiegł stamtąd pośpiesznie Supernak.
Dawno, dawno nie dostał stary portier tak mocnej wciery!
— Dlaczego łaźnia stoi otwarta, dlaczego nikt tu nie pilnuje? Wylecisz na cztery wiatry, głupie, leniwe bydlę! — Kostryń krzyczał, szarpał portiera, ciągnął boleśnie za uszy, kosmate małżowiny wykręcał, ściskał w palcach, gdy nagle stała się rzecz, zaiste nigdy chyba ściany te nie widziały rzeczy takiej!
Supernak wywinął się, odmachnął warknąwszy krótko: — Niby co?!
Stanęli naprzeciw siebie, przerażeni...
W rozumie starego portiera Supernaka pewne było jedno: za wypadki wszelkie odpowiada wyłącznie Kostryń. Kostryń o niczym nie wie, skoro się tak szarpie i hałasi. Cała ta galimatia spada dyrektorowi na głowę całkiem niespodziewanie. Nie może jednak być, by o takiej galimatii nie wiedział nic dyrektor Coeur. By prawdziwy dyrektor, Coeur, nie zamaczał w tym interesie palców... Znali go przecież łudzić a ze świata słuchy też dochodziły, a sprawa z tym pogrzebem i z Kanią, i te rozruchy chytrze podegrzane?! Więc może szykowano te wszystkie wybuchy przeciwko Kostryniowi?
— Po co bić! Bić starego portiera?! Nieszczęśliwego kalekę?! — Supernak otwarł drzwi do łazienki dyrektorskiej, wywalił z półek kopalnianą bieliznę Kostrynia, z szafy całe ubrania górnicze. Dolewając wody do wanny płakał wciąż — bić starego portiera bez ręki, kalekę?!
Kostryń zerwał się z zydla i zacisnąwszy pięście poskoczył drobnym kroczkiem do portiera krzycząc piskliwie: — Precz!!
Supernak uciekł.
Odczekać dwie minuty w cieniu, w ciemności, w ciszy... Mimo bulgotu wody we wszystkich rurach parterowego domu, słychać było przez szyby: maszyna wyciągowa nie pracowała prawie.
Aż tu donosi się stukot pulmotorów. Ratowanie nieszczęśliwych ludzi. Kochany felczer Śliwa. Pulmotor Draegera napełnia płuco ludzkie tlenem cztery razy na minutę... Kostryń jął zrywać z siebie białą krawatkę, kołnierzyk, frak, szarpał sztywny gors koszuli i wreszcie wskoczył do wanny. W gorącej wodzie skurczył się, zwinął: nic nie widzieć, odczekać, schować się!!
Zamarł w wodzie, bez ruchu: przypomniały mu się niespodzianie słowa raportu zawiadowcy o drugiej drużynie ratowniczej, która zjechała pod kierunkiem sztygara Stasiaka. Posuwając się chodnikiem powietrznym, idą w strumieniu czystego powietrza, może skręcili w prawo już na pochylnię A? Lepiej byłoby pochylnią, potem w lewo, drugą przecinką i jeszcze raz w lewo minąwszy wschodni schodowy?: Już są może na ósmym chodniku?...
Jeżeli postawią tutaj tamę, uratują całe zachodnie pole trzeciego poziomu!...
Kostryń chlusnąwszy wodą skulił się w nogach wanny — trzeba ustalić — myślał — czy zginął górnik, który dokonał przebitki do starych ogni? Jeżeli zginął, dobrze. Jeżeli żyje, kto odpowiada za błąd w planie?
Dyrektor Kostryń wyskoczył nagi na rogożę przy wannie. Podkradł się boso ku zamalowanym szybom okna, wspiął się na palcach, musiał wreszcie zobaczyć! Zobaczył i natychmiast przycupnął do podłogi.
Minęło kilka chwil, nim ośmielił się podnieść i znów patrzeć: przed izbą zborną na małych noszach górniczych, wszędzie wkoło leżeli ludzie. Pozakrywani łachmanami, trzęsący się z mrozu i zatrucia.
Felczer Śliwa stał w drzwiach otwartych i kijem wyganiał jeszcze innych, nowych. Wyganiał, cóż, po prostu bił kijem, wyrzucał na śnieg, skrzecząc:
— Pozdychacie przy piecach głupcy, marsz na śnieg!
Drugi felczer — Kostryń nie mógł sobie przypomnieć w tej chwili nazwiska — pracował właśnie na śniegu pomiędzy izbą zborną a krzywą szopą drużyny ratowniczej, przy jakimś świeżo zniesionym, oczadziałym. Błyszczącymi szczypcami wyciągał mu język, wyciągnąwszy zakładał na usta gumowy, gruby ryj, umocowany na wężowym przewodzie pulmotora.
I tu, i tam, i dalej, i wszędzie pod ścianami skurczone ciała ludzkie, falujące grupkami mięśni, niby w płochliwych łaskotkach rozedrgane.
Kostryń trząsł się, woda z niego ściekała, szczypał sobie brodawki owłosionych piersi.
Chłonął rozgłośnie powietrze i lepił co najprędzej myśl o własnym ratunku. Nie trudna, prosta, ludzka: ratować nieszczęśliwych tu, przed izbą zborną, oddać się temu całkowicie. W jednej osobie dyrektor i samarytanin...
Po placu zawinęło nowym jakimś porywem. Ludzie pędzili naprzeciw wielkich świateł samochodu, Kostryń oburącz pochwycił się za uszy — to Coeur nadjeżdżał.
Latarnie samochodu uderzyły prosto w szyby łazienki. Nie ocierając się już nawet, mokry, rozprażony i pół przytomny jął Kostryń odziewać się, ściągać na sobie sznurki gatek górniczych. Rozchełstany, w łachudrach kopalnianych, w hełmie górniczym na bakier, wyskoczył na korytarz.
Wejściowe drzwi zamknięte. Kostryń zapomniał kluczy. Zapomniał je przełożyć do fraka. Otworzył okno parterowych wychodków, wyskoczył i począł biec do Zarządu drogą okólną, tyłami wielkiej, suchej sortowni, terenem pociętym przez szyny, dalej zaś gęsto przeżyłowanym rurami. To tu, to tam kurzyły spod ziemi puszyste kity pary.
Za płuczką przydarzyła mu się rzecz może najstraszniejsza tej nocy: Wpadł do jakiegoś dołu i jak gdyby rozdeptał pęcherz, nadęty krzykiem!... Wpadł na jakiegoś śpiącego tu człowieka, ów zaś zerwawszy się chwycił Kostrynia za gardło wrzeszcząc:
— Odprawcie mnie już, odeślijcie do Miechowa!
Wariat, czy pijak?!
Szamotali się. Kostryir pluł mu w oczy, bił pięścią w nos, kopał w słabiznę. Wariat nie bronił się. Niby automat czy sobowtór straszliwy naśladował wiernie napastnika. Pluł w oczy, bił Kostrynia pięścią w nos, kopał w słabiznę.
Udało się nareszcie dyrektorowi wyrwać. Uciekał, wariat za nim, za wariatem cały ów wszędzie tu dziś obecny śmieć kopalniany, starcy śmierdzący, bezrobotni.
Gdyby nie Stanek i Frydrych, nie dostałby się dyrektor Kostryń do biur swego Zarządu. Stanek, Frydrych załatwiali takie sprawy jednym kopnięciem w brzuch.
— Odprawcie mnie, już odeślijcie do Mitchowa! — ryczał bity po pysku przez obu woźnych, opętaniec przed oknami, gdy Kostryń dopadał drugiej kancelarii Zarządu. Tyłem do map, na środku, a jednak w cieniu niskiej zielonej lampy stał tu dyrektor Coeur.
W palcach prawej ręki trzymał spalone do połowy cygaro. W smokingu, w czarnym krawacie. Na wypukłym, glansowanym gorsie ślizgało się zakosem światło placu kopalni.
Zapach cygara omal nie zwalił z nóg Kostrynia.
Pobity, roztargany stał naprzeciw Coeura, nie mogąc zdobyć się na żadne słowo.
— Czy story są spuszczone? — spytał bezmyślnie Francuza i sam spojrzał w okna.
Story lokalów Zarządu były spuszczone. Donosił się jednak i przez nie tumult kopalnianego placu, bieganina, stuk ciężkich, kutych butów, głośny, nierówny oddech skłębionej ciżby. Oddech ów zdał się Kostryniowi miłym i pięknym, w7obec twardego zgrzytu pulmotorów Draegera.
— Gdzież zawiadowca, wysłał go pan? Pana też nie ma na miejscu! Nikogo nie zastałem — skrzeczał Coeur niskim, zachrypniętym głosem. — Sztygarzy wszystkim kierują, czy jak? Wydałem w pańskim imieniu polecenie, by jak najprędzej otwarto głuchą tamę regulacyjną!
Coeur przeszedł cicho ku stołowi planów i płaskim paznokciem wskazał na niebieskiej mapie miejsce: tamę regulacyjną, która oddziela chodnik powietrzny od szybu.
— To tu. Inaczej zagazujemy całe pole zachodnie.
Kostryń zachwiał się, skręcił nagle, upadł przed Coeurem na kolana: — Tam są ludzie!!!
Otwarcie głuchej tamy regulacyjnej, łączącej dany chodnik powietrzny z głównym szybem, odprowadzało co prawda z pochylni A oraz z innych pochylni produkty destylacji węgla, odciążało nawet główny chodnik przewozowy, ratowało być może „Erazma“ od wielkich strat materialnych: lecz zamknąć mogło drużynę ratowniczą sztygara Stasiaka między chodnikiem powietrznym a innymi, bitymi ku starym ogniom. Ludzie Stasiaka mogli się znaleźć w jednym pierścieniu gazów, bez żadnego wyjścia. O ile nie zdążyli jeszcze postawić tamy na chodniku ósmym, byli zgubieni.
Coeur wydał rozkaz po prostu machinalnie. Przeciętny szablon działań domagał się w pierwszej linii odgazowania, ratowania pól kopalnianych, na których prowadzono roboty. Czy są tam ludzie, jacy, gdzie, nie pamiętał na razie tak drobnych szczegółów.
— Ludzie mają z sobą aparaty — odpowiedział nie patrząc na Kostrynia.
— Cztery z tych aparatów okazały się niezdolne do żadnego użytku. — Kostryń złożył ręce jak do modlitwy i jął piszczącym głosem wyliczać wszystkie grzechy, braki w technicznym urządzeniu i przygotowaniu kopalni: aparaty, dzwonki sygnałowe, benzynówki na dole, starego wadliwego systemu, wadliwa wentylacja kopalni, najwadliwsza ze wszystkich, liny stalowe stare, zawsze, zawsze niepewne!
— Teraz się pan o tym dowiaduje? Pierwszy dzień jesteś pan dyrektorem „Erazma“? — Coeur wzruszył ramionami.
— Tak, wiem, pokrywam to wszystko tyle lat. Dlatego, że pokrywam, mogą inni rządzić, ciągnąć zyski. Ratujże mnie pan teraz, panie Coeur. Przecież ja tu odpowiadam za wszystko!
— Cóż z tego? — Coeur machnął ręką niedbale. — Widocznie były jakieś błędy w planach.
— Nie było żadnych, sam podpisywałem, z pańską parafą przecież.
— Parafa moja nie ma żadnego oficjalnego znaczenia.
— Błędy są, nie ma, były, wszystko jedno. Parafa! Ależ Falkiewicz doskonały geometra!!?
— Widzi pan jaki doskonały!
Kostryń przyskoczył do Coeura. Blady, roztrzęsiony chwycił Francuza za ramiona. Obejmował przez piersi, zagiętymi palcami pukał pośpiesznie w biały gors, niczym w bramę zamkniętą.
— Ja odpowiadam za wszystko, oczywiście! Za to mi płaci Towarzystwo, z tego żyję! Ale słuchajcie! — Kostryń szeptał te słowa po polsku, porażony nagle błogą pewnością, iż „wy“ społeczne przekona, zmiękczy Francuza.
— Słuchajcie, tu nie o to chodzi! Trzeba po prostu, jak zawsze, robiliśmy to przecie nieraz! Skoro już wiemy wszystko, trzeba wymyśleć, stworzyć jakąś historię. Ci, co zginęli dzisiaj, świadczyć już nie będą. Można śmiało wymyśleć coś takiego, innego!... Razem we dwóch tak łatwo!
Coeur usuwał się z objęć Kostrynia coraz niecierpliwiej. Przyjechał tu przecież tylko dla alibi. Stanowczym ruchem ramion strząsnął z siebie Kostrynia mówiąc mu prosto w oczy: — Czy pan wciąż jeszcze nie rozumie, że po tym wszystkim, co się tutaj stało, pan nie istnieje już?!
Nie spodziewał się dyrektor Coeur takiego zakończenia sprawy: że marny, roztrzęsiony człeczyna, taki chudziutki Kostryń rozporządzać może taką siłą.
— Puść mnie pan, dość już tego!
— Nigdy! — Kostryń wczepił się w Coeura. Oplótł się dookoła potężnej postaci dyrektora administracyjnego, przywarł do niej, nie puszczał.
Odepchnięty od ramion, czepiał się nóg. Gdy Coeurowi udało się wyzwolić nogi, Kostryń łapał za biodra i znów za ramiona. Doszło do bójki na pięście, dla Coeura nader łatwej w pierwszych chwilach.
Kilku ciosami odsunął od siebie Kostrynia i ruszył ku drzwiom.
Jak długo mogło to było trwać? Stracili wszelką rachubę czasu. Coeur ruszył naprzód, lecz na drzwiach rozkrzyżował się Kostryń, ze słowami: — Nie puszczę!!! — Czerwone jego oczy świeciły purpurą. — Bij pan, a ja nie puszczę!
Tak czekał dyrektor odpowiedzialny „Erazma“, Feliks Kostryń, wytrzymały na wszystkie ciosy, nieustępliwy, wierny.
Coeur zmitygował się. Wdział futro, stanął naprzeciw, w cylindrze, z rękami wspartymi na biodrach, powtarzając cierpliwie: — Pan nie istnieje już, czy pan tego nie rozumie? Autochton, dziki, głupi autochton!
— Autochton?... — powtarzał Kostryń z przekornym jękiem w piersiach.
Z placu kopalnianego wzbił się krzyk tak potężny, że Kostryń odskoczył od drzwi, a Coeura poniosło aż do okna. Pod sześć okien parterowego Zarządu, od kotłowni, od strony łaźni, od naszybia, od czarnych zwałów węgla i ogrodzeń „Erazma“ pędzili ludzie po wysmolonych śniegach.
— Szyb się pali — wrzeszczeli — pali się szyb „Erazma“!!!
W kancelarii Zarządu nie było słychać słów, jeno zgłuszony łomot masy ludzkiej i świst biegu przez śniegi. Słuchy i wiadomości o wybuchu na „Erazmie“ musiały były daleko już przeniknąć po za ogrodzenie kopalni, gdyż wśród biegnących do Zarządu znalazły się kobiety.
Poznać je można było z daleka po roztrzepotanych chustkach. Od nadszybia przed Zarząd miała ta ciżba do przebiegnięcia dwieście pięćdziesiąt kroków najwyżej.
Coeur postanowił wyjść. Co prędzej! Korzystać z każdej chwili. Wiedział, że ani jednej nie ma obecnie do stracenia. Rzucili się do drzwi we dwóch, dyrektor odpowiedzialny i dyrektor właściwy.
Coeur porwał przeciwnika za piersi, grzmotnął prosto przed siebie, drzwi ustąpiły. Dyrektor Kostryń runął na korytarz. Coeur wyminął go długim skokiem, otworzył szklanne drzwi, stanął na tarasie, spokojnie zszedł po kamiennych stopniach Zarządu. Wracał wydeptaną ścieżką do swego samochodu. Już niedaleko, kroków czterdzieści, sześćdziesiąt najwyżej, potem odjazd, ostateczne odwołanie rautu, dzień, dwa, Kostryń pod śledztwem, odjazd, Westfalczycy, Londyn i odpoczynek, jeszcze najwyżej czterdzieści kroków.
Stąd jednak właśnie wysunęła się naprzeciw dyrektora Coeura owa mgła, puch, nicość i starość kopalniana, nędzny zakalec ludzki w postaci bezrobotnych, zredukowanych i starych niedołęgów.
Trudno rzec, iż mu drogę zabiegli. Nic podobnego! Rozprzędli się nad śniegiem, niby jakowaś pajęczyna brudna i szarym odmętem żałosnych postaci z powrotem na klomb przed Zarząd odrzucili.
Zderzyły się tu obie fale, tych, co pędzili od szybu, i tych oto starych niedołęgów. Gdy okazało się, że mają Francuza pośród siebie, wybuchli nowym rozpaczliwym gwałtem: — Szyb się pali, główny szyb wywozowy!!!
Rozstrzygało to o obrotach i losach kopalni na przeciąg wielu dni, może nawet tygodni, może nawet miesięcy?! Rozpacz rwała się w okrzykach ludzkich, tak żywa, wielka, iż jakby do bezmiernej miłości podobna.
Coeur odsunął ręką jednego, drugiego zamulacza, woziwodę, czy cieślę. Wiśniowe źrenice dyrektora umiały nawet w tej okropnej chwili wybierać ludzi najsłabszych.
Kroczył naprzód spokojnie, jakby myślał o czymś innym. Odsunął zamulacza, woźnicę, dwie stare, pochylone baby i już robiła się przed nim wolna przestrzeli, gdy na ścieżkę wystąpił z tłumu jęczący tobół szmat.
Palacz Szymczyk! Szedł z głową pochyloną naprzód, zjeżony, ciemny, pstre łaty kubraka marszczyły mu się na grzbiecie w czarne pręgi. Szedł, mruczał i powtarzał: — My ludzie biedni. — Huczało mu w rozdętych płucach od tych słów! Ręce szmatami owinięte trzymał przy ustach, jak gdyby te swoje szare palce agrestowe nagrzewał oddechem.
Coeur cofnął się o parę kroków, dla nabrania rozpędu. Znów ruszył naprzód, z dłonią już wyciągniętą, by odsunąć starego na bok.
My ludzie biedni — rzęził stary palacz Szymczyk, gdy oto sprawna ręka Coeura upadła mu na ramię.
Wtedy stało się, czego by nikt nigdy nie mógł przewidzieć: taki zbłocony śmieć, wiechać bezpański jak Szymczyk! Odsunął się, na rozdeptanych buciskach uskoczył w bok i runął naprzód z jednym, niebardzo nawet głośnym zawołaniem, które jednak w tym rozgardiaszu wszyscy usłyszeli:
— Do szybu z nim!!!
Palacz Szymczyk wyskoczył na ścieżkę, dostał po uchu od Coeura, raz, drugi, cóż mogło znaczyć silnemu człowiekowi powalenie niemrawego starowiny?!
Mniej niż nic.
Dostał po uchu, po głowie raz i drugi, lecz dalej pchał się naprzód. Tak się pchał, cisnął, aż się w tłumie widzów krzyczących dopchał znowu do Coeura.
Nie uderzył. Nie dosięgnął, nie trafił? Motało się to, wywijało, kręciło dziwnie, aż z rzutu jedynego rękę szmatami owiniętą, jakoby pakuł związany, wraził dyrektorowi Coeurowi do gęby. Wraził, wrzasnął straszliwie i począł machać oną ręką ugryzioną, z której bluzgała krew. Krew z końca odgryzionych przez Coeura palców.
Ludzie wszyscy skoczyli.
Byliby go tam na miejscu rozdarli tego Francuza, lecz właśnie w tym momencie znalazło się blisko postaci dyrektorskiej coś takiego strasznego, że niczym wściekły pies... Rzuciło się to tłuc łbem, bość, rozbijać dookoła, oszalałe, kwiczące, straszne — Supernak!
Nie darmo mu kapitał wszystkie kości gruchotał czterdzieści lat. I ręce poobcinał, i z nóg kikuty sprawił! Zastawiał się Supernak, piersią własną Francuza zasłaniał i pianę z pyska toczył w obronie, lecz za późno.
— Do szybu z nim, do szybu!
Oblepili go, łotrowskiego swego dyrektora, chwycili, przymusili, dobrze że tu zawczasu na śniegu żywcem ze skóry nie odarli.
Szyb huczał ku nim coraz groźniej. Z trzystumetrowej głębi wylatał słup pary i gazu, zionął rykiem prosto w rozwartą noc.
Pewnie już ogień leciał kierownikami dębowymi pod górę. Przeleciał po budowie, przez wszelkie drzewo dołu, po kapach, stemplach, chodnikach, otwartą tamą rezerwową dostał się na podszybie, stąd zapasowym wyjściem przez kierowniki i drewniane drabiny urósł słupem strasznego rozgłosu.
Słyszeli pożar ów, lecz nie widzieli jeszcze.
Nie było do widzenia nic, prócz że raz po raz, pod zgasłą lampą kół linowych, pomiędzy stalowymi belkami wieży wyciągowej, wysoko, tuż pod niebem, niby w stalowej klatce duch jakiś uwięziony, pokazywał się strzęp ogromniasty, złoto-sino-niebieski.
Przepadał, znów wykwitał, a gdy znikł, wiewały po nim długo ciężkim rozmachem czarne skrzydła dymu.
Ku źródłu tych płomieni strzępionych aż nad wieżę, ku tej mocy spod trzystu metrów podziemia buchającej zawlekli Coeura i z trzaskiem w czeluść straszliwą wrzucili.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.