Czarne skrzydła/Tadeusz/Wybuch/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
NOWY KAPITAŁ

Kostryń stał w rozwartych drzwiach zarządu „Erazma“, patrzył na wleczonego po śniegu Coeura i własnym oczom nie wierzył: drgająca postać Coeura, w czarnym futrze, wleczona przez śniegi, posuwała się ku płonącemu szybowi, niby czarna lalka olbrzymia.
Przed samymi wrotami nadszybia ugrzęźli. Uczynił się tam w cieniu wieży pakuł potężny, od którego nikt już nie mógł się oderwać. Biedota kopalniana usiłowała pakuł ów wepchać do wieży szybowej: nie dawał się, spadał z progu, toczył się w tył, zawracał i znów przetaczał się ku drzwiom.
Kostryń łapał ustami powietrze czując nieodwołalnie, że wraz z Coeurem rzucony może być do szybu, w trzystumetrową rozpłomienioną przepaść, los rodziny Kostryniów, posada, miejsce, dolary w starym pudełku po pudrze, los Zuzy, Stanisławy, wszystko!
Ratować to! Pomoc była możliwa jeszcze. Tuż obok szklannych drzwi stali obaj dyżurni woźni. Stanek, Frydrych. Chłopy jak dęby, siłacze pierwszorzędni.
Kostryń chwycił ich ręce, począł głaskać ogromne zimne pięście, chwytał ich za ramiona, pieszczotliwie pociągał za kurty. — Ratujcie pana dyrektora! — piszczał. Wzruszali ramionami sapiąc leniwie. Frydrych wyciągnął się, aż mu kości w stawach zatrzeszczały, i rzekł: — Za późno.
Było za późno: nad kratami szybu śmignęła hebanowa głowa Coeura, rozkrzyżowały się w powietrzu czarne rękawy smokinga, tłum odskoczył od krat szybowych z przerażeniem.
Byliby zaraz stąd uciekli, dalej lecieli i łamali i wywracali na swej drodze wszystko, gdyby nie głos Falkiewicza.
Nikt nie pamiętał jak i kiedy znalazł się tu Falkiewicz. Markszajder! Nikt nie mógł przypuszczać, że ów stary, tłustością zapłynięty człowiek rozporządza jeszcze tak potężnym głosem.
Falkiewicz od strony Zarządu ku wieży wyciągowej toczył się na krótkich nóżkach i ryczał, jak zarzynana świnia. Nikt jeszcze na kopalni Erazma nie widział Falkiewicza w takim stanie. Geometra rozpostarł ramiona i starając się zatrzymać wszystkich wrzeszczał wciąż jedno: — To ja! To ja! To ja!!
Gdy ludzie zatrzymali się przed nim, upadł na kolana, i tu, na śniegu, bijąc się po głowie ryczał znów — że to on, wszystko on, po czterdziestu latach pracy...
Uciekali dalej, do ważniejszych interesów tej nocy, niż jakieś tam wyznania zbłąkanego inteligenta. On zaś czołgał się za nimi po śniegu. Łapał za nogawki, ba, rozdzierał nawet, gdyż ludzie nie nikli mocnego przyodziewku. Łapał baby za spódnice, chwytał za; nogi, ręce i wrzeszczał, iż to on sam te plany wykierował.
Śmiali się, jak z wariata, na łeb mu pluli, gdyż takie przedstawienie i brewerie dawać w podobnej chwili!?!
Byłoby się skończyło z Falkiewiczem tej nory strasznej, gdyby nie władza. Dyrektor Kostryń wsłuchał się w słowa Falkiewicza, zbladł, mrozem przywarł do kamieni przedsionka i drgnąć nie śmiał.
— Po sto złotych wam daję — warknął do woźnych — sprzątnijcie mi natychmiast z placu tego wariata.
Za takie głupstwo, w czasie kryzysu, po sto złotych! Stanek, Frydrych skoczyli naprzód i bić poczęli w tłustą, zapłakaną kufę starego pracownika kopalnianej inteligencji zawodowej, aż gwizdało! Byliby go chyba na murowanych kilka miesięcy leżenia w łóżku urządzili, gdyby znowu nie pan Kapuścik.
Czas już był najistotniejszy na państwowe czynniki, chociażby nawet tylko policyjne. Działo się dotąd na „Erazmie“, jak samo chciało, ani umrzyków od zaczadziałych i zagazowanych odróżnić, ani jakiegoś ustalenia faktów, nie mówiąc o ratunku kopalni, który był prowadzony, jak się to mówi — na „alum pas“!
Przybywały nareszcie władze, z łóżek powstałe, od snu obrzękłe, z oczami zaspanymi. Pierwszy znalazł się na placu Kapuścik. Przyznać mu trzeba, od razu we wszystkich swoich srebrach i porządkach. On to dopiero wyratował i z rąk woźnych wydobył Falkiewicza, bądź co bądź prawie starca, chociaż w smokingu i usztywnionej koszuli.
Bez wszelkiej przydługiej filozofii określił pan Kapuścik położenie geometry jednym słowem: — Jesteś pan w sztok pijany, rozumiesz pan?
Falkiewicz dalej swoje i wspina się do piersi policji i znów powtarza wyjąc przy tym bezwstydnie: — Nawet tej strasznej prawdy do wiadomości swojej ode mnie nie przyjęli!!!!
Pan Kapuścik miał chyba ważniejsze zadania, niż z panem maxkszajderem? Rypnął go pięścią w piersi, że pomylony geometra stoczył się w bok, do rowu.
Zadania Kapuścika, jak oceniali to nawet po wypadkach bezstronnie wszyscy, były rzeczywiście nielada i przerastały siły policyjne Osady Górniczej. Wydzielić kogoś do pilnowania placu przed Izbą Zborną i wszędzie tam, wokoło, gdzie ludzie zatruci trzęśli się wśród śniegu na noszach, niby galareta.
Obstawić plac, obstawić szyb: przyjechali do tego strażacy. Ale w Osadzie cała straż ogniowa to dwie stare sikawki i kilka drabin.
Wyłonić czujne warty wokół całego „Erazma“. Nie chodzi teraz o pilnowanie węgla na zwałach! Wielka to komu strata tych parę korcy, gdy z ogniem idzie główny szyb wywozowy kopalni?! Niech kradną! Powyłazili wszędzie na płoty i parkany wszyscy, którzy o nieszczęściu już wiedzieli, a zwiedziało się, naturalnie, całe miasto.
Naród wisiał na palisadach, przeginał się, uciskał, straszne tumulty wyprawiał, zwłaszcza gdy się rozniosło, że stare zroby, gdzie wypadła nieszczęsna przebitka do ognia, ciągną się właśnie aż pod kościół, za robotnicze pieniądze ze składek wieloletnich zbudowany, a który teraz na znak kary Bożej, oraz z tejże ogniowej przyczyny, to jest fizycznej, wyleci może w powietrze?
Takie brednie!
Policja musi tu działać, w tejże samej minucie, albo „szabasz“ i jedno nieprzejrzane zamieszanie.
Pan Kapuścik ruszył się przede wszystkim w tamtą stronę, z okrzykiem, jaki tylko on umiał wydać w podobnej chwili: — Precz stamtąd, wszyscy precz!!!
Okrzyk ten w ustach pana Kapuścika, poparty bagnetami na karabinach, niewiele różnił się od wystrzału. Oczyściwszy takim sposobem Zarząd, posunął pan Kapuścik swych ludzi w stronę placu Izby Zbornej. Tu znów ich wstrzymał rozumnie na samych brzegach tego placu, teraz smutnego miejsca niedoli ludzkiej.
Choć władza jako i sprawiedliwość wszędzie ślepo występuje, musiał tu pan Kapuścik odczekać, aż się żywi z umarłymi poodnajdują wreszcie. Zapalił papierosa i w drugiej kancelarii Zarządu nawiązał jakie takie porozumienie z dyrektorem Kostryniem. Nie mogli jakoś skleić tego porozumienia.
Czy dlatego, że w górniczych łachudrach, bez kołnierzyka, pobity, obszarpany dyrektor nie wyglądał już na dyrektora? Czy dlatego, że Kapuścik urzędowo, w białych rękawiczkach, we wszystkim srebrze, przy szabli, przy browningu, nie mógł odnaleźć zwykłej swobody słowa? Czy dlatego, że w czarnych skrzydłach z szybu powiewających unosiła się zbrodnia nader jawna i wielka?
Po pierwszym zapytaniu Kapuścika, złożonym tylko z dwóch liter, które brzmiało — „no?“ — dyrektor Kostryń zmieszał się, uciekł za szafę, zakrył się wiszącym tam ręcznikiem i jął płakać.
— Coeur nie żyje — powtarzał odpowiedzialny dyrektor, Feliks Kostryń — nie żyje nasz dyrektor Coeur.
— No tak — siepnął się Kapuścik — aresztowałem już prowodyrów.
Kostryń płakał we framudze, z głową przykrytą brudnym, kopalnianym ręcznikiem.
Słychać było wyraźnie ten płacz i zgiełk tłumu gonionego przez policję, i dzwonienie sznurów oficerskich Kapuścika, i coś najstraszniejszego, czego kto w życiu swoim nie słyszał, nie wie, jak rozpacz ludzka beczy: jakoby rzewne cierpienie samego powietrza! Z takim właśnie rozgłosem żałosnym, mdłym, pochylały się na placu przed Izbą Zborną kobiety, żony, córki, wszelakie stare matki górników, aby rozpoznać synów swoich, braci, mężów i żywicieli.
Inne znów krewne tych, którzy nie okazali się na tym miejscu, a więc chyba zginęli pod ziemią, szukały ostrożnie rękoma pośród zgubionych rzeczy, aby jeżeli coś zostało, na przykład czapka, poznać stratę żałosną, chociażby po tej czapce.
Przesuwały się te niewiasty górnicze, jak cienie w smutnych szmatach opowite, nieśmiałe, ciągnące się potulnie za felczerem Śliwą, i za drugim felczerem, za doktorem, który brał ręce górników do swych rąk, naciskał, mierzył pulsy i puszczał, niby łodygi odcięte, i odchodził.
Pośród tych kobiet snuła się też Martyzelka z Lenorą Duś we dwie.
Obudziło dziś Martyzelkę — nie żaden człowiek ani żadna wiadomość, ani że mąż tak długo nie przybywał, cóż miała z męża?! Zbudziły Martyzelkę jej własne słowa z którymi zerwała się z pościeli wołając do swych śpiących dzieci: — Dzieci, gdzież ojciec nasz?!...
Słowa te niosła w sobie aż tu.
Na drodze przy cynkowni zdybał ją i przewąchał zaraz Buruś, za Burusiem pędziła Lenora.
Postanowiły razem dłużej na Szymczykową nie czekać, no bo i gdzież?! Biegły prosto ulicą Błotną minąwszy stawy ciemne, zmętniałe, minąwszy lasek żałosny. Z ulic, wszędzie od płotów, ode drzwi, za szybkami przerośniętymi gałązką pelargonii, od drobnych dzieci skrzeczących pośród mroku naftowej lampki, wyrywały się matki, żony, siostry, córki, tu, na Zielonem, w pobliżu cynkowni, mimo kościoła i zewsząd.
Gdy dopadły „Erazma“, bramy wjazdowej i wejść pobocznych, mniejszych, stali tu już portierzy i inni ludzie twardzi, z dozoru kopalni, i różne zaufańsze psy ludzkie kapitału, zawsze wtajemniczone, a potem znów policja granatowa, przy pasach, w karabinkach.
Cóż takie psy, i broń, i karabinki, i dozór, pięści i ciągnienie za włosy, i że stróż uderzy cię w piersi, nie wpuści, nie pozwoli?! Cóż tutaj przy wydarzeniu takiej groźnej boleści stanowić może siła?
Nic.
Pomógł biednym kobietom poseł Drążek, wraz z Kozą. Pomógł wzrostem, postawą, sumieniem mocno grzmiącym i jeszcze raz w tym życiu osadnickim — potęgą swego głosu.
Jak huknął: — Wy psie krwie, stróże sobacze, nie dość, że ludzi mordujecie, jeszcze matek i żon do rannych nie puszczacie?!
Policja zmiękła gęby pootwierawszy. Kobiety wpadły przez bramę, inne lazły płotami, Buruś sam wiedział zawczasu, gdzie, co. Sam, pierwszy biegł do Izby Zbornej.
Szukała tu Martyzelowa męża, przejęta żalem gorzkim: nie o śmierć, jeżeli będzie śmierć; i wcale nie o życie, czy też rany, jeżeli będą rany; o to, iż samą wszystko naprzód w umyśle swym przeczuła, może postanowiła?!...
Zerwała się w godzinie straszliwego wypadku — dzieci, gdzież ojciec nasz? — jakoby tajną, własną wolą sama już męża swego zasądziła?
Nie było go tu nigdzie pośród ludzi rozłożonych, zębami szczękających, wpatrzonych mętnym spojrzeniem w nocny świat, jakby go po raz pierwszy w swym życiu oglądali. Ani tu, ani nigdzie, a ci, co byli żywi, leżeli i nic nie pamiętali.
Ale Buruś! Oderwał się od kobiet, zakręcił i powrócił śpiesznie, łapkami wspiął się ku biodrom Lenory. On to właśnie, piesek górniczy, sprowadził bratu siostrą. Poprowadził Lenorka za tyły Izby Zbornej, gdzie umieszczone były nazbierane trupy.
Lenora?! Ramiona rozwarła, niby to z przywitaniem, potem zaś, jak to zawsze postrzelona i prędka, w dziwnym omocie westchnień jęła podchodzić bliżej.
Na narach leżał Duś, brat ukochany, dzielny, lecz może to nie on, gdyż nakryty raglanem Mieniewskiego?!... Czy też może to Tadek leżał pod murem, jej Tadek ukochany nad życie, a zaś brat siedział przy nim, dziwnie tylko do Tadka podobny?!
Który jest z dwóch, poznała zaraz w ramionach swego chłopca żywych: że to Tadek stróżuje, a tamten leży już cicho i na wieki.
— Toś ty mu dał ten raglan swój — szeptała, przysiadając tuż obok i gładząc umarłego brata poprzez rękaw piękny i włochaty.
Wszystko miał ów brat, Duś Jan, za swoje w swoim życiu. Patrzył przed siebie w niebo czarne te j nocy twarzą martwą, surową, nieruchomym, miedzianym obliczem pieniądza ludzi biednych.
— Toś ty mu dał ten raglan — szeptała Lenora, spłoszona, blada, z czołem wysoko lśniącym nad ciemnymi oczami.
Tadeusz okrył ją swą kapotą górniczą, tulił tkliwie i głaskał. Ona zaś, dzielna Lenorka, rozpłynęła się w tym objęciu od łez.
— Nie myśl — gniew miotał Tadeuszem — że ja to tak zostawię! Cóż mi śmierć?! Na śmierć od dawna gwiżdżę. Ale gdybyś widziała.... — Opowiadał nieskładnie, jak trwali na podszybiu, drożyli się i żaden o własnym Ocaleniu nie myślał, gdyż chodziło o ludzi, którzy jeszcze zostali. Schwycił ją za ramiona, wpatrzył się w szare, spłakane oczy, nagłym ruchem odsunął i zawołał: — Po prostu bohaterstwo!
Objęci i stuleni z sobą, wnikali poprzez słowa oderwane w uczucia, jakoby kamień w kamień, kruszec w kruszec — ta sama woda z dalekich stron przeciwnych.
Usunęli się razem z innymi, którzy tu dotąd kryjomo płakali, wystraszył wszystkich Kostryń, jawiący się na czele pachołków szpitalnych.
Pachołki szpitalne w białych kitlach, jak służba sanitarna przy srogich epidemiach, weszli pomiędzy trupy i rozłożyli ręce bezsilnie — gdzież składać tych umrzyków?! Żadna kostnica miejska nie jest na to obliczona i nie pomieści tylu trupów! Nie można ich zostawić na kopalni?! Szpitale ich nie zmieszczą.
Kostryń zbliżył się na palcach i popłakując czerwonym ciurkiem spytał: — Więc gdzie ich pomieścimy?
Starszy z obsługi wzruszył pokątnie ramionami, gdy rozległy się wszystkie buczki, wszystkie syreny wszystkich kopalń Osady Górniczej. „Erazm“ alarmował już oficjalnie o pomoc i ratunek.
Straszno to było słuchać: z oddali huczał szyb. Potworną trzystumetrową gardzielą zionął, a tu znów nad głowami ludzkimi, nad całym placem czarna sklepienie nocy jak gdyby rozdzierać się poczęło, rozpękać, łamać, kruszyć.
W huku tym zjawił się sekretarz Koza z pośpiewnym Interesem do dyrektora Kostrynia. Ten Koza już, a nie ten: biała twarz w czarne rysy, gumowy płaszcz chrzęszczący na wietrze szorstko i bez ogródek.
Koza krzyczał do ucha Kostryniowi rozkazy posła Drążka, aby uzgodnić akcję wobec tłumu, gdyż nie ma jednej chwili do stracenia, jeżeli zaś policja zacznie serio odganiać ludzi, biada!
Polecieli na miejsce we dwóch: Koza, jak anioł mściciel z włosami rozwianymi, z powichrzonym rozdziałkiem, i Kostryń bluzgający swym płaczem miłosierdzia. Pobiegli w kierunku szybu powietrznego, gdzie stał sztab najważniejszy wszystkich władz i zarządu, i nawet sam starosta.
Stamtąd pod rozkazami zawiadowcy prowadzono akcję ratowniczą.
Kostryń biegł za Kozą, wpatrzony w pomykające szybko plecy sekretarza. Gdyż za największe skarby nie spojrzałby na boki: jak okiem sięgnąć, wzdłuż ogrodzeń „Erazma“ w górę, aż za cynkownię, aż po puste rozłogi wielkich kamieniołomów, na ogrodzeniach, płotach wysokich i parkanach wisieli ludzie kupami, twarz przy twarzy, pośród nagich gałęzi drzew. Mimo dozoru kopalni, mimo wszystkich policjantów Kapuścika, niewiele brakowało, by pospólstwo spadło już na kopalnię. Kostryń z świstem dopadł wreszcie przy szybie powietrznym sztabu wszystkich, obecnych tu już władz.
Trzęsły się z zimna i wnętrznego przerażenia. Dreptały z miejsca na miejsce gęstą kupą w zażywnych futrach, grubych paltach, okrągłe, tłuste, szanownie chrząkające w pobliżu pierścienia szarej nędzy górniczej, odgrodzonego od szybu hełmami strażaków.
Kilka króciutkich spojrzeń i zadyszany Kostryń wiedział wszystko: starosta wyczekuje przezornie, inżynier z Urzędu Górniczego sroży się, jak zawsze na początku podobnych wypadków, burmistrz nic nie rozumie, doktorzy w podniesionych kołnierzach wzruszają ramionami na znak, iż nic tu dla nich nie ma do roboty, kilku sąsiednich inżynierów i dyrektorów wyczekuje dalszych wydarzeń.
Oczekiwano właściwie na wojsko, na dwie kompanie, pół batalionu, bez czego nastąpić mogą jeszcze gorsze rzeczy?! Starosta wszystkich zapewniał, że wojsko wyjechało z koszar, że podesłano im tam nawet samochodowe lory.
Władze dreptały trwożnie, czekając kiedy powietrznym szybem wyjadą pierwsze ofiary? Starosta sam zatrzymał to „wydobycie”, gdyż bez asysty wojska? Lepiej nie drażnić tłumu.
Inną decyzję przepychał poseł Drążek: dla porządku, spokojnie, łagodnie wyciągać trupy na wierzch, ludzi wojskiem nie drażnić.
Przemawiał w duchu powyższym pośród stada władz. Nikt nie zaprzeczy: całą inicjatywę duchową tej chwili ujął w swoje ręce. Do Kostrynia wyrzucił słowa: — Pan odpowie przed sądem!
Słowa nic nie znaczące — wszystkim ulgę przyniosły. Szło posłowi to wszystko jakby na zamówienie. Przed kordon strażaków wyrwał się znów ten jakiś wariat opłakany z okrzykiem: — Odeślijcie mnie już do Miechowa!
Tego wariata na śniegu zaraz przy szybie powietrznym w obliczu wszystkich władz przerażonych przytulił poseł Drążek do szerokiej piersi i dał za wzór słabości umysłowej, wyniesionej ze strasznych wypadków. Trzymając wariata pod rękę, ruszył przed tłum spłakanych rodzin, szarzejący poza połyskiem strażackich hełmów.
Uderzał tutaj poseł Drążek w surmę bezwzględnej prawdy, której trzeba spozierać do dna — co jednak w dzisiejszym świecie spełniać może wyłącznie klasa robotnicza.
Poseł Drążek wypowiadał kazanie żałobne, w imię honoru klasy robotniczej domagając się nie sprowadzania wojska. Kończył okrzykiem: — Życie wam zabierają, a sercom nie ufają!!
Przy wjazdowej bramie odciągnął na stronę sekretarza Kozę. Rzekł mu: — Nauczyłeś się już chyba ode mnie, gadaj dalej. — Popchnął go pięścią, a sam z dwoma przybocznymi towarzyszami powrócił znów do sztabu szanownych władz. Stanął w pośrodku, ruchem sobie właściwym założył rękę za guzik skórzanej kurty budowlanej i krzyknął: — Czemuż nie ruszają się ci ludzie, panie inżynierze?
Zeszli więc powoli ciągnąć owo wydobycie śmiertelne. Patrzyły na to sztywne światła elektryczne wielkiego podnośnika. Drążek czekał najbliżej szybu, pan całej sytuacji.
Gdy zaczynali na dobre już majstrować przy szybie powietrznym, Drążek podsunął się zręcznie do Kostrynia i cap za rękaw. Trzymał dyrektora przy sobie, na chwilę nie popuszczał i sączył w uszy szeptem, od którego martwiało w dyrektorze.
— Naliczysz, mój kochany, samych już tylko trupów ze czterdzieści, jak obszył... Dodaj do tego rannych, zagazowanych, policz też sobie wszystkich potłuczonych. Dodaj do tego takich, co jeszcze zemrą jutro, albo pojutrze...
Pan poseł tykał teraz dyrektora, może wobec wypadków takich miał mówić: — panie hrabio?!
— Ubranie dla tych trupów pośmiertne musi mi być porządne! Nie masz ich gdzie pomieścić, no, bo gdzie?! Pomyć ich trzeba! Podwójną dniówkę za to mycie zapłacisz. Nie będziesz zwoził takich utapranych! Poszkodowane rodziny tych ludzi, co?! Kobiety! Przez miasto nie przejdziesz swobodnie, stary hyclu, kobiety nie przepuszczą.
Tak mówił poseł Drążek szeptem, bynajmniej nie żądając odpowiedzi. Trzymał sobie Kostrynia za ramię, ciepło, blisko, sypał mu takie prawdy kostropate, nie patrząc nawet w oczy, jakby mówił w powietrze, tak sobie do nikogo.
Gdy oto z czarnych kręgów szybu powietrznego zaczęli już wyjeżdżać... Z tamtej strony Głównego Zjazdowego wiewały im na powitanie wciąż nowe, od nocy nawet czarniejsze, skrzydła wiecznych ogni.
Tu z szybu powietrznego ukazała się drabinka w wielkim kiblu na materiały sztorcem postawiona, światło ciche spływało po jej szczeblach.
— Ciągnijcież ludzie wyżej! Do drabiny z obu stron tyłem do siebie uwiązani — dwaj. Pierwszy przyjemnie uśmiechnięty, jak żywy, z ręką za pas wetkniętą sztygar Stasiak.
Gdy kibel w chybotach przy wyjeździe okręcił się, drugą stronę okazał: tu Stasiak, sztygar wesoło uśmiechnięty, plecyma zaś do niego, pierwszy pomocnik górnika, mąż żony paraliżem od pięciu lat tkniętej — górnikiem miał pozostać na świętą Barbarę, czyli czwartego grudnia, Marzec Adolf, ogromnie straszny. Ręce rozkrzyżowane, białka całe na wierzchu, konwulsyjnie do wszystkich widzów wyszczerzony.
Przez tłum poleciał jęk, jakby kobietom w piersiach struny jakieś pękały.
Wybierali ich z owego kibla, biedaków tych i na bok odkładali i dalej wieźli, rodziny rwały naprzód, policja nie dawała, interweniował znowu Drążek, a tak grzmiał swym stentorem, że wszyscy cichli.
Płomienne gniewy proletariackie szalały w słowach i wypowiedziach posła! — Cześć poległemu oddajcie, a nie tu wadzić się! — wołał podniośle i robiło się zaraz coś takiego-jakiegoś, podobnego do mszy. Ludziska odkrywali głowy, opiekły sztab spasionych władz uchylał kapeluszy. Wydawała ta ziemia marne ofiary w kiblu. Wyjeżdżali przez pierwsze siwe blaski dnia do drabiny uwiązani sztygar Stasiak, Marzec, Dudało, Heniek Niestój, Sikora, co był jeszcze niedawno delegatem w Radzie Kopalń i Hut, aż znowu wyrwał się skądziś z boku Falkiewicz w smokingu, postać żałosna, wyjąca głosem takiej dzikiej spowiedzi, że sam głos taki wszystkich ludzi obrażał.
Jedni wrzeszczeli z tłumił: — Niech gada! — inni znów: — Precz z nim! — on zaś już wysforował się przed szyb powietrzny.
A tu pan poseł Drążek ze swą inicjatywą! — Nie hańbić tego miejsca, obrzydliwy pijaku — krzyknął i zaraz zdzielił geometrę między oczy, tak zdzielił, iż ów inteligencki pracownik kopalniany krwią się doszczętnie zalał.
Wtajemniczeni zwolennicy Drążka, prawdę mówiąc bojowcy, na rozkaz posła do geometry chyżo doskoczyli i sprzątnęli tę posłać rozgrajdaną sprzed wszystkich ludzkich oczu. Dobrze, iż uwinęli się szybko z incydentem, gdyż w tejże samej chwili wyjeżdżał z dołu nowy kibel.
Znów światło elektryczne cichym spływem potoczyło się szczeblami drabiny, jakoby duch oświetlający tę sprawę swym lśnieniem wiekuistym. A tu już głowa, a tu już stoi cały człowiek w kiblu, górnik, z jedną ręką wzdłuż postaci puszczoną — druga ku sztabowi władz dobrotliwie wyciągnięta, palcem wyprostowanym dokładnie wskazująca: starszy górnik Martyzel!!...
Towarzysze, którzy zawsze niemałe mieli zaufanie do wąskiej smugi światła na wywyższonym przez rozmaitą wiedzę czole górnika Martyzela, ujrzeli dziś o świcie smugę takową po raz ostatni.
Martyzelka? Stała bez ruchu na brzegach tłumu, siłą strasznego podziwu obezwładniona.
Podniósł się zewsząd jęk, gdy zobaczyli filozofa swego i krzewiciela różnych mądrości, jak od drabiny śmiertelnej wyciąga rękę nieżywą i palcem ukazuje. Mogło dojść do nadmiernych ekscesów, gdyby znowuż nie Drążek! Ten zaś parlamentarnym stentorem, jak nie huknie wszem obec: — Oddajcie cześć zmarłemu bohaterowi pracy!
Wtedy to tknęło znienacka Martyzelkę, że się wyrwała przed tłum ku Drążkowi, aby tutaj przemówić. Krzyknęła dzikim głosem: — Panie Pośle!!! — I wtedy też na szczęście skoczyły po nią Lenora z innymi kobietami i otoczyły ją, i skryły, i wtedy to Lenorka, zawstydzona ogromnie, jak nie wybuchnie płaczem.
Tadeusz ugłaskał ją i odprowadzał dalej, chociaż zwisała mu przez ręce jakby kości nie miała i samym! tylko wiotkim ciepłem trzymała się w sobie.
Odeszli stąd, i poszli w zimno wstającego poranka.
Przez te łzy nagły okrzyk Lenory: — Oddałeś raglan, Tadek, lecz raglan pójdzie w ziemię, a czymże się okryjesz?
Tadeusz na to objął dziewczynę przez pół i jeszcze silniej, wyżej uniósł ku sobie, i tak szli, osłabieni przedziwnie, czarną ścieżką, wydeptaną wśród kopalnianych śniegów. Nie widzący przed sobą żadnego już kierunku. Byle dalej od ludzi, ku jakiejś osobności, jeżeli nie jest wszędzie na świecie dla uczestników takiej nocy dozgonnie już stracona.
Co prowadziło ich tą drogą nijaką? Nic, prócz wspomnienia. Szli we dwoje, poza gmachy Zarządu, za czarne żebra wielkiej, ciemnej sortowni, sinym torem kolejki zaśnieżonej. Szli sobie owym torem i znów do małej budki opuszczonej, zza której ukazały się kiedyś Mieniewskiemu rozdroża stromych kamieniołomów. Ku owej budzie, zza której ukazały się ongiś wózki, przy nich dziewczęta pod skałą i Marian Kurek ze swoją złotą trąbką.
Na przeciwko rysował się kościół w niebieskosinych rozbiegach poranka, dalej cynkownia krwawymi żebrami jady ostre zionąca, stare hałdy i usypisko, z którego ongiś gwizdnął woźnica poganiający starego perszerona.
Gwizdnął, że na kopalni kochać się nie wolno.
Tu kiedyś, w słońcu ostatnich, ciepłych dni jesieni dojrzał Duś czułą parę, Tadeusza z Lenorą, przy ujściu wiecznych ogni.
Lenora zatrzymała się tutaj.
— Widzisz, Stasiak, ten uśmiechnięty, sztygar z ręką za pasem — rzekła wstrząśnięta okropnym pożądaniem wypowiedzenia najzupełniejszej prawdy: — Widzisz taki Martyzel mądry, wszystko, ma się rozumieć, wiedział... No i nie ma ich już na świecie.
Szli dalej, we dwoje, pod górę, ku ciemnym zwałom węgla, przez nikogo teraz nie strzeżonym.
Lenora znów zacichła i tak przybyli na zwał, wysoko, między węgiel, skąd rozciągał się widok na ulicę Sienkiewicza biegnącą pod parkanami „Erazma“ i dalej na przygarbione dachy, kryte śniegiem, roztoczone stąd prosto, pokornie aż pod zastawę pięciu kominów huty „Katarzyny“.
Dopiero tu w tym węglu, gdy zasiedli, wybuchła Lenora! Iż życie wobec śmierci tej jest już chyba skończone?! Stasiak?! Cóż to znaczy, tyle samo, co nic. Bo cóż marna dziewczyna znaczy, o której zawsze powiedzieć można wszystko?
Zeznała tu Tadeuszowi, do złomów węgla strachliwie przytulona, najgorszą swoją rzecz: iż go zdradziła, tak sobie, byle jak, z takim oto sztygarem Stasiakiem, który już dziś nie żyje. W niedzielę, na sortowni — potem ci list od ojca twego pod domem Kostryniów oddałam.
Jakim człowiek jest podły! Jakim jest nieszczęśliwy!
Zdawało się Lenorce, że Tadeusz oszalał.
— Ach, Lenora — zakrzyknął Tadek.
Przyciągnął ją ku sobie, wpatrzył się w twarz zbolałą, niby nad kartą księgi pokiwał smutnie głową, a potem głaszcząc czule co ruch jeden wykona, to z oczu łzy.
Objęli się pośród szeleszczących złomów.
— Powiedz, powiedz, Lenorka — wołał Tadek — nikt się nie dowie, gdy te kawały węgla do pieca wrzucać będzie, jakie tu smutki, jakie tu prawdy toczyły się wśród tego węgla. Powiedz tylko, Lenorka!
Zaczem znów on, jej Tadek, wydał wszystko 0 pannie Kostryniównie.
Lenora ręce do nieba wzniosła i na kolana Tadka głową smutną upadła, struta bólem, znów podniesiona boleścią tak wielką, że drżeniem ciała jej trącony węgiel sypał się i szeleścił niby potok czarnej rozpaczy spod stóp wypływający.
Męczyli się, cierpieli i ręce sobie podawali, i znów na nowo życie swe budowali najprostszym, byle najgłupszym, tyle tylko, że ogromnie poruszonym słowem.
— Opieka, która z wypadków tych wyrasta, moja będzie nad tobą za brata. — Tadeusz wyrzekł to szczerze, do dna żołnierskich trybów swojej duszy, iż nagle bryznął łzami.
Płakali więc, radzili, ręce przez ręce, nogi przez nogi przeplecione. Błogosławili, cały świat kołysali w ramionach krzywdy swojej. Gdy nagle turkot zawarkotał od bramy, od strony wejścia na „Erazm“ z boków cynkowni. Któż teraz może jechać i skąd wraca?
Ustąpili się, ukryli głębiej pośród zwału i stąd Wszystko dokładnie uważali. Jechała obszarpana dorożka i właśnie tu stanęła. Woźnica w grubym kożuchu zeskoczywszy z kozła jął wracać na piechotę po przejechanej drodze. Szukał czegoś na bruku, pośród błota.
— Widać zgubił biczysko — szepnął Tadeusz. — Albo może podkowę?
Słychać było podkówki dorożkarza na bruku, rozgwar wciąż jeszcze na „Erazmie“ a dalej szczelną ciszę zimowego poranka. Rozległy się w tej ciszy grube, oporne słowa:
— Ty, głupi ośle, Koza!
Lenorka z Tadeuszem widzieli wszystko jak na dłoni: na skórzanych miejscach dorożki siedział pan poseł Drążek, obejmujący grubym ramieniem swego wilczego kubraka opiekłą postać markszejdera Falkiewicza. Przed nimi na podnoszonym siedzonku tejże dorożki kulił się Koza w gumowej paltocinie i jeszcze jakby górnik, czy robotnik rozchybotany sennie.
Poseł Drążek rozwalił się donośnie na sprężynach roztrzęsionej dorożki.
— Halo, sekretarz Koza! Nie spać mi do cholery! Ucz się, draniu, od starszych! Czterdzieści jeden trupów, rozumiesz, bracie?... I my nareszcie mamy jakiś kapitał!.... Czterdzieści jeden trupów. To już, Koza, kapitał spory!
Rzekłszy to Drążek poprawił się, potężną dłonią uderzył Falkiewicza w czoło, zgrabnie przychwycił za kołnierz, by geometra nie wypadł z pojazdu, do Kozy wrzasnął znowu: — Trzymaj tam swego wariata, by ci pod Miechów nie drapnął — gdy zaś woźnica z biczyskiem wygramolił się na kozioł, z szerokiej piersi posła Drążka huknęły jeszcze następujące słowa w skromną ciszę poranka:
— Cztery nasze osoby za dużo dla tej szkapy. To nic, jedź bracie po kawalersku. Już dzień, dostaniesz nocny kurs. Pan poseł Drążek płaci!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.