Czarnebłoto/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarnebłoto |
Podtytuł | Pająki wiejskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli kto wyobraża sobie, że na jarmarku w Czarnembłocie bywają tylko ludzie z tego mizernego świata, który oczami naszemi widzimy, na którym żyjemy i handlujemy, ten jest w błędzie i znajduje się od prawdy tak daleko, jak dajmy na to miasto Czarnebłoto od miejsca, na którem ongi wznosił się gród rozpusty — Sodoma.
Że nietylko zwyczajni ludzie bywają na jarmarkach, o tem dają świadectwo z jednej strony uczeni mężowie, z drugiej zaś nieokrzesani prostacy, co jest wymownym a niezbitym dowodem prawdy.
Można w tym razie powiedzieć, że prawdę, o której mówimy, widzący widzą, a ślepi ją namacali.
Jest niedaleko od Czarnegobłota nieduże, ale bardzo sławne miasteczko Kopytków; w niem mieszka pewien mąż sprawiedliwy i uczony, do którego się tysiące ludzi zjeżdżają, głośny na dalekie, dalekie okolice, rabi Chaim. On wie dobrze, kto bywa na jarmarkach i jakim towarem handluje.
Gdyby kto miał szczęście być dopuszczonym przed oblicze rabi Chaima i usłyszeć słowa, które niekiedy z ust swoich, niby rajskie ptaki ze złoconej klatki, wypuszcza, dowiedziałby się wielu a wielu ciekawych, a nieznanych rzeczy: usłyszałby, że na tym naszym świecie znajduje się drugi jeszcze świat, zaludniony przez istoty niewidzialne gęściej, niż największe miasto. Są między niemi złe i dobre, pomocne i psotne, przyjazne i wrogie, a skoro są na świecie, to oczywista rzecz, że bywają i na jarmarkach, bo któżby im mógł tej przyjemności zabronić? Ale nie trzeba szukać aż tak wielkiej powagi, jak rabi Chaim z Kopytkowa, gdyż każdy najprostszy żyd wie o tem, że na jarmarkach w Czarnembłocie bywa wielki miłosiernik prorok Eliasz i w ten lub inny sposób nastręcza ubogim żydkom sposobność do zarobienia, aby mieli z czego żyć i żywić liczne potomstwo; wie również, że bywają duchy dobre i złe, wie, że w bezmyślnych zwierzętach, w koniach, bydle, w drobiu, siedzą duchy zmarłych ludzi, że istnieją one nawet w przedmiotach martwych, jak np. w suchych drzewach i kamieniach przydrożnych.
Ciemny i nieokrzesany naród, chłopi, niezdolni do poważnego myślenia i zastanawiania się nad zagadnieniami świata, także mają o złych duchach pojęcie. Wiedzą oni, że o północy przeszkadzają one na groblach, koło mostów, na drogach rozstajnych i czynią różne psoty niegodziwe.
Wasążek, chociaż nie zaznał w swojem życiu i nie zazna do śmierci smaku mądrych ksiąg i chociaż, z drugiej strony, nie jest tak bezwzględnie nieokrzesany, jak naprzykład Michał Rokita, znał się jednak cokolwiek na duchach i miewał z nimi nieraz do czynienia.
Najczęściej spotykał ich, powracając z jarmarku.
Opowiadać o tych przygodach nie lubił, ale ludzie wiedzieli, że je miewał; świadczyło bowiem o tem zabłocone ubranie, czasem guz na czole, lub siniaki pod okiem. Po załatwieniu interesu z żydami i zakupieniu kilku drobnych sprawunków, Wasążek powrócił jeszcze „pod Łabędzia“ i tam zabawiał się w godnej kompanii, przy butelce.
Trwało to może do jedenastej w nocy. Dokładnie tego Wasążek nawet po gwiazdach wymiarkować nie mógł, gdyż te, jak na złość, rozruszały się owej nocy na firmamencie, akurat, jak żydzi na jarmarku.
Chociaż Wasążek miał wóz kuty i litry wyplatane, które wyglądały — pisz, maluj — jak bryczka, jednak na kołach jeździć nie lubił i najczęściej podróżował wierzchem, na starej gniadej kobyle. Była to szkapa własnego chowu Wasążka, znała swego pana i słuchała go, jak pies. Wasążek nie sprzedałby jej nawet za duże pieniądze, bo też było to bydlątko wielce mądre i na wszystkie sposoby wypraktykowane.
Wasążek umiał cenić jej przymioty i wiedział, że lepszej szkapiny dla siebie nie znajdzie. Istotnie, była ona jakby stworzona dla niego.
Słusznie powiedział ongi pewien chłop, że „insze bydlę, chociaż nie potrafi przemówić, ma jednak więcej rozumu, aniżeli niektóry człowiek.“
Zdanie to możnaby doskonale do szkapy Walentego Wasążka zastosować.
Do drogi tak była wypraktykowana i widząca, że czy w zaprzęgu, czy pod wierzchem, wśród nocy najciemniejszej, stąpała tak pewno i śmiało, jakby w samo południe. Wasążek mógł spać na wozie doskonale, gdyż pewny był, że szkapa nie zabłądzi i że go do rowu nie wrzuci.
Przed sądem gminnym zawsze stawała, jakby wiedząc, że jej pan ma ciągłe do tego domu interesa; zatrzymywała się również przed każdą karczmą. Jeżeli Wasążek zeszedł z wozu na rozgrzewkę, czekała spokojnie, dopóki nie wyjdzie, jeżeli zaś nie zsiadał i spał, stała przez jakąś chwilę i wlokła się w dalszą drogę.
Do pastwiska bydlątko było jedyne; zawsze znalazła drogę do cudzej koniczyny lub owsa, ale za najmniejszym szmerem, dosłyszawszy zdaleka odgłos kroków ludzkich, wynosiła się pocichutku na swoje miejsce i szczypała chudą, ale Wasążkową trawkę, najlegalniej i bez obawy, że jej kto jakąś przykrość wyrządzi.
Nie było wypadku, żeby ją złapano w szkodzie, a przecież wyglądała nieźle, chociaż jej skąpy Wasążek cukierkami nie pasł.
Na noclegach i popasach, w cudzych stajniach i zajazdach, umiała się doskonale zdjąć z uzdzienicy i powyjadać obrok innym koniom, a sprawowała się przytem tak cicho i spokojnie, że żaden furman się nie obudził i malwersacyi nie spostrzegł.
Pożywiwszy się, jak należy, wracała na swoje miejsce i albo kładła się na słomie, albo też stała spokojnie, ze łbem nisko, do samej ziemi spuszczonym, apatyczna, jakby jej życie obrzydło.
Ogromnie zaradne bydlątko!
Potulna i spokojna wobec Wasążka, Wasążkowej i małych Wasążczaków, które najbezpieczniej na niej jeździły, względem obcych ludzi była niezmiernie harda i nieprzystępna.
Gdy się do niej kto zbliżał, tuliła uszy i wyszczerzała ogromne żółte zęby, z wyrazem wielkiego niezadowolenia.
Raz w nocy złodziej zakradł się do stajni i chciał ją uprowadzić; tak go pogryzła i kopytami potłukła, że przez kilka tygodni leżał i ledwie się wylizał, tembardziej, że i Wasążek, którego hałas w stajni przebudził, nakładł mu także porządnie.
Od tej pory już się złodzieje nie kusili o szkapę.
Ale wszystkie te przymioty, które wykazywała jako szkapa zaprzężna w drodze, zaradna w cudzej stajni i na pastwisku, potulna w domu, energiczna wobec obcych, były niczem z przymiotami jej, jako wierzchówki.
Zdaje się, że Wasążek część własnej fantazyi jej odstąpił, bo gdy jej żypie i słomę z ogona wyskubał, gdy ją nieco rękawem wygładził, a stare siodlisko na nią włożył, nabierała takiej zawadyackiej miny i fanaberyi, że trudno było ją poznać.
Od Wasążkowej posiedzialności do figury za wioską niosła łeb wysoko, potem spuszczała go znowuż, ale niechno do innej wioski wchodziła, znów była fantazya okrutna i mina.
I Wasążek się wtedy pod bok podpierał, czapkę na bakier przekręcał i paradował tak, aż chłopi przystawali, mówiąc:
— Grosiwa wiele nie ma, ale miniasty od stu dyabłów!
Z iluż to przygód niedobrych wyratowała Wasążka wierna szkapa!
Szlachciura gorący był, do zaczepki skory, do bójki jeszcze prędszy, to też trafiało się czasem, zwłaszcza, gdy się na kilku rzucił, że musiał zmykać, aby kości salwować. W takich zdarzeniach, skoro tylko szkapiny swej dopadł, był bezpieczny zupełnie. Nieraz gonili go i na dobrych koniach, ale gdzieżtam! Szkapa rwała, jak wicher, grudy ziemi wyrzucając z pod kopyt.
Wasążek wówczas pochylał się tak, że jego konopiaste wąsiska splatały się niemal z rozwianą grzywą wierzchówki i wykrzykiwał co chwila:
— Hulaj, starucha!
I starucha hulała też, hulała bez pamięci. Mogło się zdawać, że ją szał jakiś ogarnął.
Rowy, wyrwy, zagony, nic nie znaczyły dla niej; pędziła, jak wicher, dysząc ciężko, pędziła dotąd, dopóki tylko mogła.
Potem zwalniała bieg stopniowo, uspakajała się, aż wreszcie, ciężko robiąc bokami, stawała.
Wówczas Wasążek napominał ją łagodnie i ostrzegał:
— A sprobuj-no i ochwać się, starucho, obaczysz, zaraz żydowi cię sprzedam!
Nie ochwaciła się, zdrowie miała żelazne i trwałość niespożytą.
Poczciwie bydlę. Siedmioro źrebiąt miał od niej Wasążek, a wszystkie pięknie się wychowały i za dobre pieniądze do ludzi poszły. Pamięta je Wasążek dobrze, wszystkie były gniade jako i matka, łyse jako i matka, z pończochą na lewej nodze zadniej, też jako i matka.
Jeden tylko był odmieniec i miał łeb, jak latarnię, całkiem biały, ale swoją drogą natura w nim była poczciwa; do roboty nie zanadto ciekawy, do żarcia jedyny i przez to właśnie zawsze gładki i gnatami nie świeci. Doskonały koń, kupił go ksiądz z Zimnej Woli i nie wstydzi się nim jeździć w pojedynkę, chociaż osoba znaczna i kanonik.
Starucha wiedziała zawsze, kiedy Wasążek jest trzeźwy, a kiedy pijany, boć się i to szlachcicowi, odpuść mu Panie, zdarzało.
Gdy trzeźwy był, szła pod nim równo i śmiało; gdy pijany, dreptała drobno, podbiegając bokiem to na prawo, to na lewo, stosownie do tego, w którą stronę się szlachciura przechylał i tym sposobem podtrzymywała go na sobie, aby nie spadł.
Ktoby widział w nocy Wasążka, powracającego z jarmarku na swej szkapie, idącej drobniutkim kroczkiem, zbaczającej co chwila to na prawo, to na lewo, mógłby wziąć jeźdźca i konia za jedną istotę i pomyśleć, że ma przed sobą dobrze podchmielonego centaura.
Tym razem Wasążek był dobrze cięty, ale nie drzemał, bo mu nowa sprawa na to nie pozwalała. Myślał o niej, miał już potrzebne na nią pieniądze i rozkoszował się przedsmakiem tańca, jaki z sąsiadem rozpocznie.
Droga ciągnęła się przez niewielką groblę, przerzynał ją rów nie głęboki, a na nim rzucony był mostek z balików, nawpół spróchniałych, jak klawisze ruchomych.
Właśnie do tego mostku dojeżdżał Wasążek, a tak się myślą w swoją uciechę spodziewaną zagłębił, że aż głośno mówić zaczął:
— Będę tańcował — rzekł — o! będę tańcował!
Nagle, nie wiadomo zkąd, w ciemności nocnej, odezwał się głos gruby, ochrypły, jakby z pod ziemi wychodzący:
— Łżesz, Walenty, bo nie będziesz tańcował!
Szkapa stanęła, jak wryta, szlachcic narazie zoryentować się nie mógł, co się stało, kto do niego przemawia. Uczuł, że mu się jakoś zimno robi, ale przez wrodzonego ducha przekory krzyknął:
— Otóż będę!
— Nie będziesz! — odezwało się znowuż z pod ziemi.
— Ktoś ty? — zawołał szlachcic, czując, że mu się czapka na głowie podnosi.
Zamiast odpowiedzi, rozległ się jakiś śmiech dziwny, nieludzki, w którym słychać było, jak gdyby wycie wilka, głos puszczyka, a jednocześnie ogromna jakaś figura ukazała się tuż przy drodze.
Musiało w niej być coś osobliwego i nadzwyczajnego, bo szkapa drgnęła i rzuciła się w bok tak nagle, że Wasążek o mało z siodła nie wyleciał.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał i uderzył szkapę z całej siły prętem.
Starucha chrapnęła tylko, rzuciła się naprzód, jak szalona, nie drogą, ale przez podorywkę, przez ściernie, przez łąkę; pędziła, jak wicher, jakby przez wilki ścigana.
Wasążek zląkł się bardzo, ale co dziwniejsze, że przestraszyła się także i szkapa.
Wysoka postać, która niespodziewanie ukazała się, jak gdyby z pod ziemi, ją, tę tak spokojną kobylinę przejęła trwogą — to też, choć Wasążek nie krzyknął na nią „hulaj, starucha!“ — pędziła, jak wicher, bez względu na ciemność i na nierówność gruntu.
Szlachcic przynaglał ją jeszcze do biegu.
Tajemnicza postać wybuchnęła śmiechem.
— Dobrze ci tak! — rzekła — jałmużny ubogiemu nie dałeś i jeszcześ mnie zdyfamował brzydkiem słowem, mnie! Ho, ho! jeszcze ja cię nieraz nocną porą tak nastraszę, że nie będziesz wiedział, którędy uciekać. Mnie dyfamować, mnie, Błażeja Pokrzywę! Mnie, którego na dziesięć parafij wkoło dziadowskim królem zowią. Ja na jarmarkach pierwszy, ja na odpustach pierwszy, ja na zaduszkach pierwszy; ja sto pieśni znam dziadowskich, a jedna nad drugą dziwniejsza; ja dziesięć głosów różnych dobyć potrafię, a jeden nad drugi silniejszy; ja wiem, co przededworem zaśpiewać, co przed chałupą, co przed kościołem, co przy cmentarzu, a co na jarmarku pasuje. Ja nie przybłęda z końca świata, ani nie kaleka z wypadku, ani chleba z biedy proszący — ja dziad z dziada pradziada rodzony; mój ojciec dziadem był, a matka też z dziadowskiego rodu; jeszcze panną była, a już za babę chodziła po świecie. I on mi dyfamacyę czyni!
Odsapnął i usiadł na mostku, z pod którego był wyszedł. Z gniewu widocznie jeść mu się zachciało. Zapuścił rękę w sakwę i szukać zaczął, mówiąc do siebie półgłosem:
— Naród jest miłosierny, daje chleb i trojaki... Insza baba i jajko do garści wciśnie i okrasy nie pożałuje, a za ziele dobre od słabości, za zamówienie, za odczynienie, za każdą przysługę zapłaci. Dobry i miłosierny naród, jałmużnę świętą daje i ubogie wspiera. Trafi się i taki Wasążek, coby i psu z gardła wyciągnął, trafi się odmieniec, dusza zatracona, ale rzadko...
Brzękło coś w torbie, flasza z gorzałką zapewne; dziad ją do ust chciwie przyłożył i ciągnął długo, potem rozmaite wiktuały wydobywał i jadł powoli.
Świt przy tej czynności go zastał. Cienie nocy przerzedzać się zaczęły i pierzchać; można już było widzieć drogę i mostek na niej, przysadziste grusze polne, co się rozsiadły na miedzach, a w oddaleniu kilkanaście wysokich topoli, które wyglądały niby smukłe wieżyczki.
Dziad podniósł się.
Był to chłop dużego wzrostu, barczysty, z miny raczej na zbójcę, niż na ubogiego żebraka-kalekę wyglądał. Piwne błyszczące oczy groźnie patrzyły z pod brwi krzaczystych, czarnych jak smoła. Długie włosy, szpakowate, spadały mu na ramiona, broda aż na piersi.
Utykał trochę na prawą nogę i o kuli chodził, właściwie jednak nie była mu ona potrzebna, chyba dla dziadowskiego decorum. Gdy go nikt nie widział, Błażej niósł tę kulę pod pachą, lub na ramieniu.
Oprócz kuli, nosił z sobą i kij dziadowski, długi, sękaty, zakrzywiony w grubszym końcu, a w cieńszym dobrze okuty, powyżej okucia zaś obciągnięty skórką z jeża. Z takim koszturem w ręku mógł dziad między najbardziej złemi psami przechodzić; kolczasta skórka jeża potrafiła je utrzymać w przyzwoitej odległości. Zresztą, ów kosztur potrzebny był raczej dla zachowania tradycyi dziadowskiej, aniżeli dla obrony. Błażej Pokrzywa tak był dobrze w całej okolicy znany, że i psy wioskowe szczekały na niego jedynie ze zwyczaju i z poczucia psiego obowiązku.
Szczekały, gdy szedł, a gdy usiadł przed którą chałupą dla wypoczynku lub pogawędki, gdy świeży, pachnący jeszcze chleb zajadał, to najzawziętszy Burek albo Łysek gospodarski siedział przy nim spokojnie, patrzył mu w oczy, a nawet i łasił się do niego.
Nie przeszkadzało mu to później z ujadaniem groźnem odprowadzić dziada aż do następnej chałupy.
Błażej miał dla wszelkich form poszanowanie i tem lubił się szczycić, że nie jest ladajaki żebrak, ale dziad zacny, według wszelkiej formy.
Oprócz kosztura z jeżową skórką, miał skorupkę żółwią, w której, gdy pod kościołem siedział, zbierał grosze; miał dwie sakwy płócienne, łatane gęsto, chodaki wykrzywione i dziurawe, sukmanę starą, jak świat, przepasany był pasem rzemiennym, wytartym aż do białości.
Na szyi nosił różaniec z wielkich drewnianych paciorków, zakończony krzyżem mosiężnym.
Błażej, był to dziad posesyonat, nie włóczęga bynajmniej, lecz osiadły na swoich własnych śmieciach. Mieszkał w Zimnej Woli, wsi kościelnej, gdzie miał niedaleko cmentarza własną lepiankę po ojcu.
Stała ona na gruncie dworskim, ale nikt dziada o tytuł własności nie pytał i używalności mu nie bronił.
Oddawna w zwyczaj weszło, że w lepiance dziad siedzi — to i siedzi. Nie przeszkadzało to nikomu. „Dziadowską budą“ ta posesya się zwała, a sołtys z Zimnej Woli, setnie stary chłop i dawnych rzeczy świadomy, opowiada, że niegdyś, jak wielka zaraza na świecie panowała i grabarz nie mógł sobie z kopaniem grobów dać rady, zgodzono mu do pomocy dziada. Ten, czy dlatego, że chromał i chodzić trudno mu było, czy też, że na wsi go na komorne wziąć nie chciano, budę sobie tuż przy cmentarzu sklecił.
Zaraza przeminęła, a dziad został, budę fundamentalnie wzmocnił, gliną ją i ziemią obrzucił, tak, że trawa na niej porosła.
Zczasem zrobił sobie i drzwi zamykane i okienko i komin, a jednego razu, powróciwszy z włóczęgi kilkotygodniowej, babę szkaradną z sobą przyprowadził i dzieciaka, też kulawego jak sam.
Zaczęli ludzie na to sarkać, że zgorszenie się dzieje tuż przy samym cmentarzu, ale dziad gorszących się brzydkiem słowem zdyfamował i złe języki przytarł, gdyż papierami się wywiódł i przekonał, metryki pokazawszy, jako baba jest jego prawowita żona, a chłopiec, prawowity syn, ochrzczony aktualnie, że po imieniu mu Błażej, a po nazwisku Pokrzywa.
Wójt się w tę w sprawę wdał, papiery obejrzał, dziada z familią zapisali do ksiąg i już pozostał on tak przy wsi, jako rękaw przy kapocie, lub guzik przy inszym stroju.
Czas uchodził, Błażek podrastał i w dziadowskiem rzemiośle porządnie był chowany, aż nareszcie stara Pokrzywina zmarła, a Pokrzywa, jak się w świat po żebraninie puścił, tak więcej go oko ludzkie nie widziało.
Pewnie zamarł gdzie dziadzisko i ziemię gryzie.
W lepiance, w budzie dziadowskiej, Błażej sam pozostał, a że to tak niby jakby na prawie sukcesyi, więc mu nikt przeszkody żadnej nie czynił i siedzi po dzisiejszy dzień spokojnie.
Siedzi, ma się rozumieć, gdy przyjdzie; ale więcej włóczy się po okolicy, na odpusty, na jarmarki i grosze do kabzy, a chleb do torby zbiera, jak dziad.
Baby nie ma. Sam sobie jeść gotuje, sam sobie niekiedy łachmany pierze; w swojej wsi o jałmużnę nigdy nie prosi, chyba, że mu kto z własnej chęci grosz do garści wciśnie, to weźmie, ale nie darmo, bo zaraz, na poczekaniu, pacierz zmówi, żeby nie myśleli ludzie, że jest jako inni dziadowie, co to i pieniądze wezmą i nawet „Bóg zapłać!“ nie rzekną.
Kapnie mu też czasem co nieco za suszone zioła, których w lepiance ma zawsze dość, na różne słabości skutecznych.
Taki to jest ów Błażej, co Wasążka przestraszył, ów dziad posesyonat, dziad z dziadów.
Podjadłszy sobie dobrze na mostku, Błażej wstał i nie spiesząc się, poszedł drogą, potem ścieżką wydeptaną, co się wśród pól wiła, niby szara tasiemka; szedł ze dwie godziny, aż wyszedł pod samą Brzozówkę, pod folwark.
Właśnie przechodził koło dworu, otoczonego dużym, osztachetowanym ogrodem.
Słońce już weszło, na dziedzińcu między budynkami był ruch, żóraw od studni skrzypiał przeciągle, fornale konie poili.
Koło sztachet ogrodowych, od drogi tylko rowem oddzielonych, dobył Błażej głosu wielkiego i stosownie do wczesnej pory dnia, zaczął śpiewać z pełnej piersi:
„Kiedy ranne wstają zorze...“
Ledwie prześpiewał jednę zwrotkę, z po za leszczyny, malin, agrestowych krzaków, wychyliła się jasna postać i ktoś dźwięcznym, miłym głosem zawołał:
— Dziadku, dziadku!
Błażej się obejrzał, za sztachetami stała dziewczyna młodziuchna, ładna, a świeża, jak poranek, który na nią blaski swe rzucał.
Ubrana była w jasną sukienkę, włosy miała uczesane gładko i w jeden wielki warkocz splecione. Za nią ukazała się druga, tak samo ubrana i bardzo do pierwszej podobna.
Błażej czapkę zdjął i do samych sztachet się zbliżył.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł. — Dzień dobry panienkom!
— Dzień dobry dziadku! A zkąd Pan Bóg prowadzi tak rano?
— Na jarmarku się było wczoraj w Czarnembłocie, panienko, na jarmarku, podług dziadowskiego rzemiosła, które cięższe i trudniejsze, a mało intratniejsze, niż insze szewctwo. Wieczorem się wyszło z Czarnegobłota, nocą się cokolwiek na gościńcu przespało, pod mostem, a potem się poszło i idzie się oto przed siebie.
— Wstąpcie do kuchni, barszczu wam dadzą, a i chleb jest świeżutki, wczoraj pieczony.
— Bóg zapłać! Stroi panieneczkę kwiatek, a jeszcze piękniej stroi miłosierdzie dla ubogiego. Niechże Bóg wynagrodzi, niech da panienkom zdrowie dobre, fortunę wielką i mężów, każdej takiego, jako sama sobie uwidzi i upodoba...
— Idźcie do kuchni.
— Pójdę, panienko, podjem sobie i modlić się będę do świętej Zofii, patronki starszej panienki, i do świętej Jadwigi, patronki młodszej panienki, aby wyprosiły wam szczęście i błogosławieństwo Boże. Podjem sobie, pomodlę się i pójdę dalej w świat.
— A w którą stronę, dziadku, pójdziecie?
— Gdzie oczy wskażą, a nogi poniosą. Powlokę się, kusztykając, przez las, bo między drzewiną chłodniej i precz, precz, lasem do Zimnej Woli na noc ściągnę do domu, jeżeli zdążę...
— To wam droga wypadnie przez Majdan.
— Dziadowi, panienko, rozmaicie drogi wypadają, czasem przez Majdan, czasem i nie przez Majdan, ale dziś musi mi wypaść przez Majdan.
— A to dlaczego?
— Dla panienki. Chociaż ja prosty dziadzisko i nieuczony, aleć zawsze zmiarkuję, co kiedy i jak uczynić, żeby za dobre słowo i za jałmużnę świętą, według swojej możności odsłużyć.
— Nie rozumiem ja, dziadku, co wy mówicie.
— Oj, dobrze panienka rozumie, tylko się przyznać nie chce.
Panna Zofia zarumieniła się, jak dojrzewająca wisienka, siostra jej zaczęła się śmiać, a dziad prawił dalej:
— Dziś mi droga przez Majdan wypadnie, panienko, sprawiedliwie przez Majdan, a coby panienka miała tam komu nakazać, to nakażę, a komuby się kazała kłaniać, to się pokłonię.
— Powiedzieć nie mam nic, a co do pokłonienia się, to niech się dziadek pokłoni od nas pani Zawadzkiej!
— Dobrze, panienko, pokłonię się, a jej synkowi to pewnie nie trzeba?
— Dlaczegóż?
— Tedy pokłonić mu się od panienki?
— Po cóż?
— Dlaczegóż? Po cóż? I pokłonić się — i nie kłaniaj się... Mój dziadowski rozum nie zmiarkuje.
— Miarkujcie sobie, jak chcecie, ja przecież nie mówię ani tak, ani owak.
— To właśnie najlepiej, panienko.
— A to dlaczego?
— Bo ja, podług swego pomiarkowania, powiem mu i tak i owak.
— Tylko bardzo was proszę, nie powiedzcie zadużo. Ja wam nic nie polecam i do niczego was nie upoważniam. Pan Stanisław, jeżeli chce, może do nas przyjechać, zna drogę; że już dwa tygodnie nie był, to jego wola. Nikt tu nie tęskni z tego powodu i nie płacze, ale jeżeli jego mama, pani Zawadzka, przyjedzie, będziemy bardzo kontente. Niech jej to dziadek powtórzy, niech powie, że tęskno nam za nią, że przyjechałybyśmy do niej, ale teraz czas taki, w gospodarstwie zajęcie, że nie ma kiedy i ojca o konie prosić nie śmiemy. Pani Zawadzkiej łatwiej, niż nam, na leśniczówce gospodarstwo maleńkie, oddalić się można, a pan Stanisław dla mamy koni żałować nie będzie. To tylko, dziadku, powiedzieć, nic więcej. Nic a nic, ani jednego słówka, bo zagniewałabym się na was strasznie.
— Dobrze, panienko, dobrze, Błażeja uczyć nie trzeba, powie on wszystko pani Zawadzkiej, a gdyby jej syna w lesie spotkał, to już na Majdan nie pójdzie, tylko lasem, wprost koło jeziora, do Zimnej Woli. Com miał matce powiedzieć, to powiem synowi, on zaś jej powtórzy akuratnie, do słowa. O powtórzy, to bardzo akuratny panicz.
— Zkąd wy, dziadku, wiedzieć możecie, czy on akuratny, czy nie?
— Dużo się, panienko złocista, po świecie chodzi, dużo się widzi i słyszy, więc też i niejedno się wie. Ludzie nieraz mówią, na dziada nie zważają, a dziad siedzi w izbie, albo koło izby i słyszy. A wie panienka, co to ucho dziadowskie?
— No, ucho, jak ucho.
— Oj nie, panienko złota, nie; różne są na świecie uszy, a wcale nie podobne jedne do drugich. Insze chłopskie, insze żydowskie, a dziadowskie jeszcze inaksze.
— Jakież więc?
— A właśnie, że rychtyk, jak i dziadowska torba — głębokie. Co tam wpadnie, to już i siedzi, bo dziad rzadko kiedy torbę wytrząsa. Panieneczki śmieją się z dziada...
— Ależ nie.
— Wiem ci ja to, wiem, bom trochę widzący.
— Jakto, widzący?
— Skoro trzeba urok odczynić — odczynię; zamówić bolączkę — zamówię; co w człowieku siedzi, przeniknę, i oj, panienko, jakie kto pomyślenie ma — zgadnę.
— Nie może być!
— A no, niech panienka spróbuje.
— Jakże mam spróbować?
— Powiedzieć, co panienka myśli?
— Powiedzieć.
— Panienka myśli tak: dobrze, że dziadzisko idzie na Majdan, ale szkoda, że jutro nie będzie tędy powracał. Otóż, na złość, będę jutro powracał, jak się tylko jasne słoneczko ukaże.
Widocznie dziad odgadł myśli dziewcząt, gdyż roześmiały się głośno i uciekły w ogród, niby sarenki spłoszone.
Błażej brodę pogładził i powlókł się do kuchni na barszcz.