Cztéry wesela/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.
Drugie wesele.

Półkownik Salezy jakkolwiek pogodziwszy się z przeznaczeniem, które mu nieomylnego na pozór spadku po bracie odmówiło; zaczął surowo myśléć nad sobą i swojém na świecie położeniem. Nie był szczęśliwy nieborak! Palenie fajki, systematyczne gdéranie na wszystkich nie zaspokajało go; zażądał przyjaciół, ale był pewny że ich nie znajdzie, postanowił więc wziąść żonę. Poduszka i fajka dobremi, wiernemi mu byli druhami, ale i jego nawet serca zapełnić nie mogli, jemu nawet wystarczyć nie potrafili. Myślał dzień, drugi, trzeci, ruszał ramionami, kiwał głową, bawił się orderem wiszącym mu na szyi, nareście tęgo się namyśliwszy, zawołał swego pisarza, kazał mu obciąć papier pocztowy na list i pisać pod dyktą.
Pisarz, drobna figurka, w podartych bótach, z nastrzępioną czupryną, kosooki, a mocno o sobie zarozumiały, siadł i zamachnąwszy się napisał z ogonami

Jaśnie Wielmożny Mości
Dobrodzieju!

Skończył, chrząknął, obejrzał się. Półkownik mruczał cóś i palił fajkę, pisarz zaczął gryźć koniec pióra, zdmuchiwać pyłki z papieru, czekając na ciąg dalszy. Po kwadransie Półkownik odezwał się.
— Uuu!
— Czy u pisać? spytał pisarz maczając pióro.
— Osieł jesteś — odpowiedział Półkownik.
Pisarczyk nie był bez pretensij do dowcipu i tłumiąc śmiech, spytał znowu. Czy mam pisać Osieł jesteś?
— Nie, gawronie, czekaj aż myśli zbiorę?
— To pisać? jeszcze raz przerwał kosooki z uśmiéchem do siebie.
— Uuu! jakiś głupi!
— Czy to mam wszystko wziąść dla siebie?
— Dla siebie! Czekaj — Zaraz, zaraz będę ci dyktować. — I znowu fajkę palił, myślał, kręcił się kwadrans na kanapie, a niecierpliwy pisarz gryzł pióro, ziéwał, palcami klaskał, chrząkał na próżno, myśląc że tém ściągnie uwagę na siebie i zdecyduje Półkownika, aby raz przecie dyktować zaczął. Nareście widząc że — Jaśnie Wielmożny Mości Dobrodzieju zaschło już zupełnie, że na piórze wysechł także atrament, że pół godziny od zaczęcia listu upływało; kosooki odważył się odezwać.
— Za pozwoleniem JW. Pana! Żeby JW. Pan raczył mi powiedziéć, o czém ten list będzie, jabym go już sam ułożył.
— Ty? hę? ty! Potrafisz właśnie! bąknął pogardliwie Półkownik muszcząc wąsa — No, napisałbyś ty list, proszący ojca o córkę, za żonę? hę?
— Oj, oj, czemu nie! odezwał się kosooki uśmiechając i oblizując.
— Ale no, pisz tylko pod dyktą. Zaczynaj — Jabym się chciał z córką pańską ożenić, notabene starszą.
— Z pozwoleniem JW. Pana, przerwał kosooki, takiego listu szturmem tak zaczynać nie można!
— To, to, to! a czemu? hę?
— Zwykle wypada zacząć, poważnie dodał pisarz, wysławiając się z pewnym zapałem właściwym cymbałom, mającym o sobie dostojne wyobrażenia — wypada zacząć od komplementu, albo od sentencij, albo od konceptu.
— No, no, jak to? hę?
— To jest naprzykład od komplementu takiego — Zasługi górne i zaszczytna familij JW. Pana elewacja w renomie, równie też, oraz, cnoty wkorzenione, jako
— A pfe, bredzisz! To jakieś kazanie!
— To można począć od sentencij, naprzykład:
— A no, czekaj, ja podyktuję sentencją — Człek nie bydlę, rodzi się aby miał jedną towarzyszkę
— Ależ panie, bydlę w liście! to za grubo, mnie się zdaje że to nie ujdzie.
— A no, to cóż? to jakże?
— Może chyba położyć źwierzę, albo żywioł, bo bydle panie, to jakoś —
— Więc pisz. Ja nie źwierzę, któremu co roku to
— Zmiłuj się JW. Pan, i tak nie można!
— A cóż można u diabła?
— Jakąś sentencją delikatną, od affektów początek biorącą —
— Aha! od affektów! rozumiem! Czekaj, ot ja ci zaraz podyktuję — Pisz — Nie — Co? Pisz — Nie — Czekaj. Ot jest — Pisz. Moje serce nie lód, a —
— Ale panie lód, lodu kłaść nie można! Aj, gdzież zaś! zawołał trzęsąc piórem i głową kosooki, coraz śmielszy — Już tylko niech mi JW. pan pozwoli, to ja sam dobrze napiszę.
— Także! Zachciałeś! Otto! Cóż to, ja nie potrafię, hę? Toć chodziłem do XX. Jezuitów do Retoryki! Ty mnie będziesz uczył! hę! No, pisz: Ja nie lód, J. W. M. D. a serce moje przylgnęło do córki jego starszéj; otoż — A co napisałeś?
— Zaraz — Córki jego starszéj, otoż — Jest.
Otoż ja będąc jak i ona katolik, szlachcic a mając majątek, z nią się chcę ożenić — Jest?
— Jest.
Jeśli tylko serce panny Julij ode mnie nie jest dalekie i oddalone, ale ku mnie skłaniające się, przychylne i blizkie, bo Jest, hę?
— Zaraz, przychylne i co?
Przychylne i blizkie, naturalnie! Osieł!
— Jest!
Bo ja mam czystego funduszu pół milljona, to kiedy chce niech idzie za mnie, a ja jéj mogę sto tysięcy zapisać, czy ona posag wniesie, czy — Jest?
— Czyż ja piórem tak jak pan językiem wystarczę prędko. Niechże pan poczeka! Zaraz, ot jest — czy.
Czy nie wniesie, byleby za mnie poszła, a jéj dobrze będzie ze mną. To pisząc piszę się
— Nie można JW. Panie, pisząc piszę się, chyba: pisząc, zostaję
— No to, zostaję z prawdziwém uszanowaniem i respektem
Odbywszy ceremonję pisania listu, przyłożywszy do niego rękę, nasapawszy się Półkownik, kazał kosookiemu zapieczętować i wysłać umyślnym. —
Wrócił z najpomyślniéjszą odpowiedzią — Sędzia upił się z radości. Julja tak była szczęśliwa, iż szalała prawie, wołając —
— Oto właśnie, jakiego mi było potrzeba!
Półkownik z ukontentowania wielkiego łajał bez braku, miary i końca, kogo tylko spotkał. Ślub stante pede miał się odbyć za dwa tygodnie.
Lecz spójrzmy na Pana Alexego, kochanka obódwóch Sędzianek, który dotąd nie mógł się zdecydować w wyborze jednéj z nich.
Dzień był słotny. Alexy siedział w domu, wyglądał oknem, ziéwał, fajkę palił, świstał, grzał się u komina, bo cóż innego robią w dni pochmurne starzy kawalerowie, jeśli nie śpią? Wtém z trzaskiem i hałasem kolaska zajechała przed ganek, Alexy poznał po koniach Pana Djonizego, i wybiegł do sieni.
— Szanownego! a niechże cię uscisnę! zawołał, jakiżeś poczciwy, żeś się zdecydował odwiedzić mnie choć w słotę. Nudziłem się jak ostatni, ślicznieś zrobił żeś przyjechał — Bóg ci zapłać! Chodź do pokoju!
— Och! och! odpowiedział Djonizy, i z nowinami bo przyjechałem.
— No, to tém lepiéj.
Po chwilce.
— Kochasz ty moją siostrę szczerze?
— Co? jak to? którą?
— Sam niewiesz którą?
— Bo widzisz to osobliwsza rzecz, czy uwierzysz, jeszczem się nie zdecydował! Osobliwie ten wzrost! A potém jak myślę o jednéj, to mi drugiéj żal.
— Ale przecież do któréjś z nich więcéj czujesz.
— To jest, bo widzisz, nie decyduję się — I, tak prawdę powiedziawszy, do obydwóch czuję.
— Ależ, musisz jedną woléć od drugiéj?
— To, jak czasem, któréj niéma to tę zawsze wolę.
— Nie podobna jednak, aby jedna z nich nie stawała ci częściéj na myśli.
— Na myśli? Masz rację! ot na myśli, to Jul — nie, nie — Róz — nie! Et, bo to widzisz, to osobliwsza rzecz jak mi się pomięszały.
— No, ale też pora wybrać jedną, bo oto druga zamąż wychodzi.
— Już wychodzi? Co? za kogo? kiedy? A ja? A cóż będzie ze mną? Otoż masz!! Ale no, ale któraż?
— A którążbyś wolał?
— To, tego, prawdziwie że nie potrafię powiedzieć! chociaż wczoraj jeszcze nawet o tém myśłemm, osobliwie że wzrost — Już tak nagle, to możebym — Ale nie — Nie — Bo — Jużbym wybrał — Ale nie — Bo to nie podobna, kiedy zaraz drugiéj żal — A zresztą, już bym się zdecydował na Pannę — Julją.
— I właśnie to ona zamąż idzie, tylko co wróciwszy do domu dowiedziałem się o tém że już słowo dane, więc łap konie i do ciebie.
— Otóż masz! po wszystkiém! A za kogoż idzie?
— Za Półkownika Salezego!
— Za tego grubego baryłę? Czy to być może?
— Tak jest! Jeśli w istocie kochasz Julją, cóż na to poradzisz? Papa dał słowo, Julka naturalnie musi być posłuszna.
— Otóż teraz przekonywam się, rzekł smutnie Pan Alexy kiwając głową, że sam nie wiedząc byłem się zdecydował, bo taki mi teraz żal Julij! Ach! Nie napijesz ty się wódki?
— A dobrze, starki.
I napili się wzdychając, wzdychając zakąsili.
— Otóż z gruntu przepadłem, odezwał się Alexy przeżuwając.
— Nie przepadłeś, czy to na to ratunku niema.
— A jakiż ratunek?
— Wykraść! Choć to siostra moja, ale ja kiedy czyj przyjaciel to przyjaciel — sam radzę i pomogę.
— Ślicznie by to było, cicho odrzekł Alexy ściskając łapę Djonizego (ręką bowiem tego nazwać nie można) ale widzisz wykradać, to się trzeba dobrze namyśléć, bo to i ten Półkownik, kto jego wié jaki on.
— Cóż?
— Ja się go boję, taki rubacha, gotów bić się.
— On! co ledwie z kanapy na kanapę sapiąc przelezie!
— Ależ to potrzeba namysłu, to nie fraszki wykraść, to ryzyka panie! A potém jak to ułożyć? Możeby Julij o tém oznajmić?
— A! broń Boże!
— No — otóż widzisz, choć ja miarkuję że ona mnie kocha, bo i xiążek pożyczałem i żartowała ze mnie i wszystko, ale jak się to jéj czasem nie podoba?
— Jakże to może być, kiedy ty mój przyjaciel?
— Nu, ale na przypadek!
— Ale kiedy ja ręczę, że to być nie może.
— A jak z tego czasem proces wyniknie?
— Jaki?
— Bo Sędzia widzisz i Półkownik —
— Cóż oni zrobią?
— A mogą diabła zrobić jak się pogniéwają i wezmą za ręce.
— Et, co bo ty tam na wszystko uważasz! Ja ci radzę po żołniersku cup, łup, wykraść w sam dzień ślubu, konie rozstawić, xiędza przygotować, ożenić się i wrócić na wesele.
— Ba, ba! żeby to tak łatwo zrobić jak powiedziéć, czego bym ja chciał!
Umawiali się potém jeszcze z półtoréj godziny. Djonizy gwałtem przez przyjaźń narzucał siostrę, ręczył za wszystko, Alexy dał się poprowadzić za nos i na wszystko zgodził.
Nadszedł dzień ślubu, zjechał Półkownik i sapiąc czekał szczęśliwéj chwili połączenia się z panią swych myśli, któréj zawczasu zamiast mirtowego wieńca, koronę męczeńską wdziać należało.
— Otoż to panie jak za nic ręczyć nie można, mówił on do przyszłego teścia Pana Sędziego, który chwalebnym zwyczajem na wszystko się uśmiéchał, pokazując dwa rzędy ząbków czarno-żółtych, pokruszonych i krzywych — Otóż to, czym ja kiedy spodziewał się, żenić? No! a gdzież ta moja miła? hę?
— Właśnie się ubiéra do ślubu! odpowiedział z ukłonem Sędzia.
Półkownik sapiąc wstał się przejść, palił fajkę, myślał głęboko — Goście przypinali bukiety — Cóż robiła panna młoda?
Ona stała przed zwierciadłem, w wieńcu z mirtu, rozmarynu, pomarańczowych kwiatów, w białéj sukni, w zasłonie i przypatrywała się niebieskim swym oczom, ucząc się jak je czuléj przymrużać. Kilka panien kręciło się koło niéj, ta pasek przypinała, inna suknią, inna rozrzucone włosy, wyprzedzały jedna drugą, każda chciała dotknąć przynajmniéj szczęśliwéj, aby mieć nadzieję, że drobinę jéj szczęścia ukradnie.
Ruzia prosiła siostry aby zrzuciła prawą rękawiczkę po ślubie dla niéj, bo przesąd jest jakiś, że która ją podejmie, pójdzie zamąż w przeciągu roku. Druga przypominała o pociągnienie nogą kobierca; i w tém są jakieś czary. Wszystkie razem śmiały się, gadały, płakały, kręciły, popychały a nadewszystko jak najpowolniéj śpieszyły. Julja zamyślona trochę, jedną ręką piękne poprawiała kolje, drugą usuwała lok zwieszony na skroń. Rózia niespokojnie oglądała się w koło, chmurka wisiała nad jéj czołem, patrzała na siostrę, wzdychała cicho, wzdychały i inne, ale wzdychała i panna młoda. One myślały, kiedy też święty Eljasz da im mężów pożądanych; ona, czy z tym, którego bierze będzie szczęśliwą. Lecz któżby wątpił o szczęściu Julij? ona nawet nie wątpi, czoło jéj się rozjaśnia, uśmiech przelatuje usta.
Któś wszedł — Pan Sędzia.
— A co? pyta — czyście gotowe?
— Zaraz, zaraz, odpowiada Julja, niech papa z Półkownikiem jedzie przodem do kaplicy, my tam w momencie będziemy.
— Proszęż się tylko nie opóźniać! To mówiąc cofnął się Sędzia, a za chwilę turkot pojazdów oznajmił, że pan młody i mężczyźni wyjechali już do kaplicy. Julja stała jeszcze przed źwierciadłem i uśmiechała się do jakichś myśli, które się jéj błąkały po głowie. Podają salopę, wychodzą na ganek — niema koni. Posyłają po konie, Julja baczne ucho nadstawia. Z krzaków pod gankiem ciche głosy słyszéć się dają.
— Zachodź w prawo! cicho! cicho!
Julja poznała głosy, cofa się nazad do domu i śmieje się w duszy; wie ona o projektach Alexego i brata, żartuje z nich sobie i już ułożyła wypłatać im figla. Usłyszawszy głosy, usuwa się z ganku i wysyła jedną z kobiét równą sobie wzrostem, zobaczyć czy są konie. Tylko co ona wyszła, krzyk dał się słyszéć, dwóch ludzi ją porwało i uniosło. W tém właśnie kocz zajechał po pannę młodę, która siadła do niego i pojechała do kaplicy.
W domu tym czasem wrzawa, popłoch, zamięszanie. Porwanie jednéj z kobiét w takim czasie, w przytomności tylu osób, dawało powody do najdziwaczniéjszych domysłów, kobiéty drżąc pojechały z panną młodą. Ta, którą na miejscu Julij porwano, była zamężną; dano natychmiast znać mężowi do kaplicy. Nikt nie uważał, że brat panny młodéj z Alexym, zniknęli.
Porwaną kobiétę dwóch silnych ludzi zaniosło do pojazdu, czekającego już za domem; nie dając jéj krzyczeć, a tak się śpiesząc, że w pośpiechu i ciemności nie poznano omyłki. Alexy siadł z nią, Djonizy skoczył z tyłu pojazdu, krzyknęli na furmana — W czwał! i kocz pędem błyskawicy potoczył się po gładkiéj drodze.
Alexy najmocniéj przekonany, że wiezie Julją, chciał jéj zaraz do nóg upaść i za gwałt przepraszać, gdy kobiéta wyrywająca się ciągle, zawołała do niego płaczliwym, przelęknionym głosem.
Boże! cóż to jest? co panowie myślicie?
— A! na honor! wszak to — rzekł Alexy, który mimo głuszącego turkotu powozu poznał, że to nie był głos Julij — Pani — czy tylko nie omyłka!
— Ach! omyłka, pewnie! puszczajcie mnie, na Boga; puszczajcie! zawołała wyrywając się kobiéta — Ja pana nie znam, ja pana znać nie chcę! puszczajcie, puszczajcie!
— A! na honor! Djonizy! Djonizy! héj! furman stój! Djonizy! héj!
Djonizy nie słyszał o czém była mowa, lecz dorozumiawszy się, że kazano stanąć, odezwał się głośno.
— Jedź, jedź, nie słuchaj, ruszaj!
— Ale kiedy to nie panna Julja, zawołał Alexy — łoskot powozu zagłuszył wyrazy, Djonizemu zdało się, że Alexy mówił, iż siostra jego jechać nie chce i odpowiedział z za kocza.
— Babskie wykręty, ruszaj w czwał!
— Zdaje się, że on mówi, iż to wykręty, powtórzył Alexy, usiłując w ciemności rozpoznać twarz téj, która krzyczała ciągle i wyrywała się — Może to pani tylko głos odmienia?
— Ach! dajże mi pokój przez litość, człowiecze! Ja nie jestem Julją! jestem mężatka — puszczaj, na Boga — każ stanąć — zlituj się, bo wyskoczę!
— Słuchaj Djonizy, zawołał Alexy przechylając się za koczyk, powiada, że ona nie Julja, to omyłka!
— Co ty będziesz temu wierzył, ona sama niewie co plecie, zwyczajnie babskie figle, krzyknął Djonizy, sądząc zawsze, że Julja się tylko opiéra i jechać nie chce.
— Ruszaj!
— Ale, zlitujcie się, dokądże mnie wieziecie! każ stanąć, wołała kobiéta. Pan mnie zgubisz na wieki! Mój mąż! mój mąż! gdzież on był wówczas! Co on pomyśli! Ach! co ja pocznę! Stańcie, stańcie, każ pan stanąć, bo wyskoczę pod koła!
— Stój! stój! krzyknęło razem kilka głosów do koła, Alexy, który się zmięszał bełkotał — Jedź! jedź!
Pochwycono z przodu za konie, pojazd zakręcił się w bok, dyszel pękł, stanął. Djonizy widząc, że ich otaczają, zeskoczył z siedzenia, zbiegł z drogi i zaszył się w pobliskie krzaki.
Z obu stron przypadniono do drzwiczek powozu. Jakiś mężczyzna zsiadł z konia, otworzył je i grzmiącym zawołał głosem.
— Czyś ty tu Henryko?
— Ach, chwałaż Bogu! to mój mąż! zawołała kobiéta wyciągając ręce, chcąc się rzucić ku niemu.
— Chwała Bogu! odpowiedział mąż ponuro, cieszysz się! O! teraz mnie już nie oszukasz więcéj — Chciałabyś jeszcze pokazać się niewinną.
Kobieta struchlała z podziwienia.
— Mężu! na Boga, cóż ty myślisz? zawołała, ten pan porwał mnie omyłką, zamiast jakiejś Julij.
— Tak, i przez omyłkę zapewne, odwiózł pół mili od domu! Co za błahe kłamstwo! Maszże mnie za głupiego, dla tego żem dotąd nie widział przygotowań waszych? Wierzyłem ci i byłem ślepy tą wiarą — lecz, teraz, bądź zdrowa —
Słów nie stało na odpowiedź kobiécie, oczy jéj zaszły łzami, krzyknęła przeraźliwie, okropnie, Alexy podniósł się z siedzenia, na którém się kręcił, jak na gorących węglach.
— Ale ja, rzekł połykając połowę wyrazów, ja staję w obronie, bo na honor, że wcale kogo innego chciałem uwieść — Biorę świadkiem pana Djonizego; potém napróżno postrzegłszy omyłkę krzyczałem, bo Djonizy, czy nie słyszał, czy —
— Dośćże już tego, z śmiechem strasznym krzyknął mężczyzna, dość, głupcze; ciesz się teraz tą kobietą, którą odebrałeś dzieciom i mężowi. Miałaż pójść za kim!
— Mężu, przerwała kobiéta, zbierz przytomność, pomyśl, zastanów się, czy Henrykę twoją, o taką zbrodnią możesz oskarżyć, mężu, nie dręczże mnie dłużéj! Boże! daj mu upamiętanie! O! spalę się ze wstydu!
— Ale niech się pan zreflektuje, rzekł łagodnie Alexy, sam nie wiedząc co począć, ja nic niewinienem, bo to fatalna omyłka, ta pani takie — Poświadczy Djonizy — Djonizy! Djonizy! a gdzież on?
Cichość powszechną przerwał tylko szyderski śmiech męża, służący próżnemu wołaniu za odpowiedź.
— I gdzie świadek, gdzie dowody? spytał po chwili.
— Drogi mój, zawołała kobiéta, przysięgam ci, że się okropnie mylisz! zmiłuj się, ochłodnij, nie dręcz siebie i mnie napróżno. Przysięgam —
— Przysięga! rzeki zimno mąż, odstępując, chce żebym drugi raz oszukał się wierząc w kobiéce przysięgi!
Przytomni stali jak wryci, Alexy wołał znowu.
— Ja sam przysięgnę, sto razy, na honor, pani nic niewinna, to omyłka! Ale gdzież Djonizy?
Djonizego jak na złość nie było, a mąż nieubłagany, nie wierzył w łzy żony i zaklęcia Alexego. Przyszło do kłótni z któréj on, nie bez szwanku wyszedł. Napróżno przytomni wdawali się za żoną, próżne były jéj zaklęcia, odpowiedzi, płacz; — myśl niewierności nadto głęboko utkwiła w jego sercu, nadto był obrażony, aby się dał przekonać. Śmiał się szydersko, odpychał żonę, klął siebie, ją i losy, gryzł ręce, targał włosy, złorzeczył, szalał.
— O, żony, kobiéty, wołał — dzieci moje biedne! Matka wasza spodlona! Resztę kończył w myśli i jęku, bo usta jego nie mogły poburzonéj wystarczyć głowie i sercu.
Po długim, okropnym kwadransie kłótni i narzekań, odstąpił mąż od drzwiczek powozu i oddalił się szybko. Żona wyskoczyła za nim.
— Hilary! zlituj się, miéj rozum, na wszystko cię zaklinam! Ty niewiesz jak niesprawiedliwie, jak okropnie mnie dręczysz. Zaklinam cię, na twoje przywiązanie do małego Jasia naszego — na naszą miłość, na Boga!
On ją odepchnął ze wzgardą —
— Precz, zawołał, precz, nie wspominaj splamionemi usty, splamioném sercem naszego czystego szczęścia — Tyś nie moja, nieznam ciebie — nie chcę cię znać!
Siadał na koń, dysząc okropnie, łzy lały mu się po twarzy, gniew wrzał w sercu, drżał cały. Ona raz jeszcze, mocna niewinnością swoją rzuciła się ku niemu, pod konia, którego niewidziała nawet. Młody koń, stanął słupa przeląkszy się, postał chwilę i spadł przedniemi nogami na nią. Okropny krzyk dał się słyszéć — Biédna kobiéta leżała w błocie, zbita podkowami, bez zmysłów, mąż poleciał daléj —
A państwo młodzi powrócili z kaplicy, muzyka brzmiała, wszyscy byli weseli, ze wszystkich najweselsza, najszczęśliwsza Julja, którą co chwila pusty śmiech porywał, a nikt radości téj nie odgadywał zupełnéj przyczyny. — Po kątach, mężczyźni, kobiéty zebrani w kupki, po cichu opowiadali sobie szczegóły porwania jednéj z młodych mężatek. Robiono miljonowe najdziwaczniejsze wnioski, dowiadywano się co chwila, czy nie wrócił kto z tych, którzy w pogoń pojechali. Pytano się o Djonizego, o wielu innych, Julja milczała, ale na wszystko śmiała się do rozpuku. Na jéj krześle sparty stał Adolf, rozmawiając z nią półgłosem, ona gryzła liść mirtu ze swego wieńca i śmiałém okiem rzucała to na niego, to na zgromadzenie. Półkownik już trochę pijany, coraz to z podełba spoglądał na jéj trzpiotalstwo i sam do siebie się wykrzywiał. Kto wie, czy już w godzinę po ślubie, nie żałował, że się ożenił, widząc tę kobiétę, którą brał dla siebie, uśmiechającą się, dworującą z każdym, prócz niego. — Ale wist wymagał uwagi, półkownik rzucił całą swą duszę w karty, bo grali punkt po pół dukata, i w krótce zapomniał o żonie, tak dobrze jak gdyby się nie żenił.
Trzeba było widzieć Julją; — jaśniejącą swojém szczęściem, swoją swobodą, okupioną kilką słowami u ołtarza, trzeba było słyszeć jéj rozmowę z Adolfem, pełną zapału, poetyczną, śmiałą, dowcipną, trzeba było uważać z jaką radością mówiła mu, iż nic jéj nie zostaje teraz do życzenia, że dostąpiła królestwa swego na ziemi, bo zamąż poszła. Cieszyła się zupełnie jak student, który skończył szkoły i wybiegł na świat zmyślą, że jego biegu, jego popędów, namiętności, nie skrzyżuje już dyrektorska powaga, że jego czasu nie zjedzą obmierzłe mu xiążki, w których nie widział życia, tylko zasuszone słowa, leżące na bibule, jak trupy w katakombach.
Wszyscy byli zajęci — Julja rozmawiała z Adolfem, gdy w ganku jakieś jęki, hałas, wrzawa, słyszéć się dały.
Wybiegli wszyscy — i ujrzeli:
Kilku mężczyzn niosących na ramionach kobiétę w białéj sukni, skrwawioną, jęczącą okropnie. Wielu innych szli obok. Kondukt ten tajemniczy skierował się do osobnych pokojów na prawo i drzwi się za nim zamknęły. Sędzia, Julja, pobiegli tam natychmiast, reszta gości została u progu, w sieniach, przysłuchując się jękom wychodzącym z tamtych pokojów, tonąc w domysłach, nad szczegółami wypadku. Połamany kocz stał z boku domu, pytali się woźnicy, on był z przelęknienia niemy, mówił o jakimś koniu, kobiécie, ale niepodobna go było zrozumieć.
Po chwili wybiegła z tajemniczych pokojów pani młoda, blada, obłąkana, łzami zalana, wysłano trzech konnych po lekarzy. Ustała muzyka, goście siedli po kątach, rozpowiadano, szeptano, domyślano się. Ciekawość, niepokój, zajęły miéjsce wesołości.
W tamtych pokojach leżała na łóżku kobiéta, z rozbitą głową i piersiami, twarz jéj i czoło, usta, pływały we krwi, nie znać było rysów, wszystko krew zajęła i poczerniła. Przy łóżku stał mąż choréj i Julja, oboje smutni, lecz w sercu męża co się działo, niech pojmie, kto się odważy zajrzeć w takie uczucie. Milczał, zęby miał ściśnięte; oczy jasne i czyste, żadną łzą niezwilżone słupem stały, twarz drżała jak liść, słowa nie mógł wymówić — Patrzał i nie płakał nawet, westchnąć nawet nie umiał. Czasem wśród jęków, kobiéta odzywała się do niego, przerywanemi kilką słowy, ona go cieszyła, mówiąc, że nie czuje ran i bolu; rada była, że położenie okropniéjsze nad wszelkie cierpienia, skończyło się przecie, mąż przekonał się, uwierzył, wiedział, że była czystą jak anioł. Julja powiedziała mu wszystko.
Głuche, ciężkie, okropne milczenie panowało u łoża, każdy pytać, mówić, pocieszać się lękał; kilka kobiét obmywały rany, z których krew buchała. Hilary stawał u łoża, to znów rzucał się chodząc po pokoju, chwytał się za głowę, spoglądał na żonę, którą tylko po zmienionym głosie mógł poznać, odchodził znowu, znowu wracał, patrzał i uciekał.
Im dokładniéj dowiadywali się goście o tym wypadku, tém straszniejsze na nich robił wrażenie, mianowicie, że przyszedł w dniu, na któren byli pewni wesołości, zamówioną ją mieli, zostawili kłopoty w domu, postanawiając rozerwać się. Nikt nie lubi być świadkiem cierpień bez potrzeby, bo cierpienia wymagają litości, a litość ciężka jest sercu samolubów; oni często dają jałmużnę, dla tego aby nie patrzeć na ubogiego. Każdy też z zaproszonych odjeżdżał po cichu i kiedy po północy lekarz przybył, już kilka tylko zostało osób, i to gwałtem przytrzymanych do wista, którego bardzo systematycznie kończyli dwunasty robr Sędzia i Półkownik. Oni dwa razy wykrzyknąwszy — Ah! ruszywszy ramionami, potrząsłszy głową, mniemali, że się już ze wszelkiego obowiązku litości wywiązali, bo ten wypadek ich się osobiście nie tyczył. Szczęśliwi ludzie, punkt wista przegrany nierównie więcéj ich zajmował, od całego tego wypadku.
Lecz cierpień Henryki, rospaczy nieméj i okropnéj męża, nikt nie opisze. Co za przyszłość tego człowieka, co za wspomnienie, i biedne małe niewinne dzieci sieroty!
Bo Henryka nad rankiem Bogu czystą duszę oddała.

KONIEC PIERWSZEGO TOMU.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.