Demon wyścigów/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Demon wyścigów |
Podtytuł | Powieść sensacyjna z za kulis życia Warszawy |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Irma była dziś stanowczo w złym humorze.
— Tak dalej nie pójdzie! — oświadczyła z gniewem.
Hrabia Hubert jakoś nieokreślenie spojrzał na swoją przyjaciółkę. W gruncie bał się nieco tej wysokiej, pięknej kobiety o jasno blond włosach, iskrzących się, niczem djamenty oczach, które obecnie ciskały błyskawice. Zresztą nie cierpiał scen gwałtownych.
— Jakoś wszystko się ułoży! — bąknął.
— Co się ułoży! — zawołała. — Z nieba ci spadną pieniądze? Kiedy dla ciebie porzuciłam scenę, na której oczekiwała mnie wielka przyszłość, sądziłam, iż naprawdę czynię poświęcenie dla człowieka, który jest tego wart... A tymczasem wieczna bieda, golizna, stale siedzisz bez grosza...
Oświadczenie to pani Irmy nie zupełnie zgadzało się z prawdą. Nie uczyniła wielkiego poświęcenia, porzucając drugorzędny teatrzyk, w którym pod nazwą Irmy Moreny występowała raczej jako znana z urody tancerka, a przez okres swej blisko od roku trwającej znajomości ze Świtomirskim, zdążyła wyciągnąć z niego sumy znaczne. Dopiero od pewnego czasu poczynało wszystko się psuć. Majątek hrabiego w lubelskiem był tak obciążony, że długi przerastały wartość, o kredycie ani marzenia, bo najwięksi nawet ryzykanci dyskonterzy, na wspomnienie o wekslach Huby, jeno pogardliwie wzruszali ramionami...
— Więc? — rzekła, przystając przed Świtomirskim i uderzając niecierpliwie o podłogę końcem pantofelka, zdobiącego najładniejszą nóżkę w stolicy. — Zgrałeś się wczoraj, przegrałeś pieniądze, które dla mnie były przeznaczone. Któż moje rachunki zapłaci? Muszę mieć dziś jeszcze te parę tysięcy.
Świtomirski skrzywił się lekko. Liczył lat trzydzieści kilka, był wzrostu więcej, niźli wysokiego i mógł uchodzić za wcale przystojnego mężczyznę, gdyby nie wyraz jakiejś tępej apatji, który na stałe osiadł na jego twarzy. Mówił powoli, flegmatycznie i kiedy się z nim rozmawiało — odnosiło się wrażenie, iż nic na świecie go nie obchodzi i nic z równowagi wyprowadzić nie jest w stanie. Tymczasem pod tą pokrywką chłodu krył się szereg namiętności, z których zamiłowanie do kobiet i szampana były jeszcze najmniejsze. Huba graczem był przedewszystkiem. Ale to graczem takim, że aby zdobyć pieniądze na grę, potrafił posunąć się do najbardziej nieobliczalnych postępków, nie zastanawiając się nigdy, jakie te postępki pociągną za sobą skutki. Dobroduszny z natury, grywał przeważnie w niewyraźnych towarzystwach, stanowiąc łakomy żer dla różnych niebieskich ptaków i z „partyjek“ stale wychodził bez grosza. Podobny charakter miała i wczorajsza „partyjka“, bo w porządniejszych klubach, nie mógł się już Huba pokazać, będąc wszystkim dookoła winien. Przegrał pieniądze, zgoła na co innego przeznaczone i sytuacja przedstawiała się wcale poważnie... Jedno tylko pocieszało Hubę...
— Moja kochana — odezwał się, cedząc jak zwykle powoli wyrazy — mam wrażenie... dziś jeszcze będziemy mieli... złocisze....
— Jakto? Skąd?
— Telefonował do mnie... do „Bristolu“... jakiś Lisik... Sam zaofiarował pożyczkę...
— Tobie zaofiarowano pożyczkę? — wielkie zdziwienie zabrzmiało w głosie Irmy.
— Tak!... Powiedziałem mu, żeby przyszedł tu do ciebie o piątej. Wszak niezadługo piąta...
— Tutaj przyjdzie?
— Hm... sądzę... napewno...
Duże oczy pani Irmy bardziej jeszcze rozszerzyły się ze zdumienia. Przywykła do tego, iż Huba w jej mieszkaniu załatwiał swoje sprawy finansowe, niezbyt lubiąc przesiadywać w „Bristolu“, gdzie go niepokoili natrętni wierzyciele, lecz zrozumieć nie mogła, aby znalazł się ktoś, proponujący swe usługi hrabiemu. Zerknęła tylko na zegarek. W rzeczy samej za parę minut już piąta...
Chwilę zaległa cisza.
Podczas, gdy pani Irma przerzucała jakieś ilustrowane pisma, leżące na stole, Huba, choć nie dając tego poznać po sobie, niecierpliwie śledził bieg wskazówek zegara. A co się stanie, jeśli ów Lisik nie przyjdzie? O tem wolał jeszcze nie myśleć. Bo nie tyle trapiło go wspomnienie, iż wczoraj przegrał piętnaście tysięcy, resztę z zadatku na sprzedany w lubelskiem majątek, który po pijanemu zdążył przedtem już sprzedać komu innemu i że z tej sprawy dość ciężko będzie się wywikłać, nie tyle trapiła go myśl, iż nie może doręczyć przyobiecanej sumy przyjaciółce — ile to, iż brak mu nawet na grubszy zakład o „Magnusa“. Wszak zapewniał Grot, że „Magnus“ posiada jutro pierworzędne szanse na wygraną... „Magnus“ wogóle może Świtomirskiego postawić na nogi i w chwili obecnej jest jedyną hrabiego nadzieją, gdyż reszta jego koni nie odznacza się większą „klasą“.
Niechaj tylko zwycięży jutro, później w „Derby“... — odrazu Huba wyjdzie z najprzykrzejszych długów i pozwraca pobrane na majątek zadatki. Byle mieć pieniądze na znaczniejszą stawkę. Odbije się — inni przy nim też zarobią, bo hrabia ma szeroki gest. Zapewne ten Lisik poczuł dobry interes, coś przewąchał o „Magnusie“, gdy sam zaofiarowywuje pożyczkę...
Drgnął. W przedpokoju zabrzmiał dzwonek. W progu ukazała się fertyczna subretka.
— Jakiś pan z interesem do pana hrabiego... Czy mam prosić?
— Ależ proś! — zawołał niezwykle żywo Świtomirski, aż uniósłszy się nieco z radości na swem miejscu.
W ślad za subretką, wkroczył do pokoju mały, przygarbiony jegomość, wygolony, w wielkich amerykańskich okularach. Starszy już, ubrany czarno, na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie typowego, pokątnego „kapitalisty“. Szedł, zgięty w ukłonach, starając się temi ukłonami zaznaczyć zapewne swój wielki respekt dla osoby Świtomirskiego. Na panią Irmę zerknął nieco z ukosa.
— Pan Lisik? — zagadnął hrabia, wyciągając na powitanie niedbale rękę.
— Tak... tak... Piotr Lisik, do usług! O wielki to dla mnie zaszczyt, wielka cześć, znaleźć się w obliczu potomka naszych znakomitych mężów, pana z panów...
Pochwycił rękę Świtomirskiego oburącz, ściskając ją niczem skarb drogocenny.
— Pan miał jakąś sprawę do mnie! — rzekł Huba, przerywając ten potok zachwytów i uwielbienia.
— Owszem... owszem, panie hrabio! Sądzę, zadowolony pan hrabia ze mnie będzie, bo ja posiadam prawdziwy kult dla arystokracji... Tylko...
Znów zerknął okiem na panią Irmę. Ta zrozumiała w lot, o co „kapitaliście“ chodzi. Podobni panowie przy swoich tranzakcjach nie lubią zbytecznych świadków.
— Pragnie pan, sam na sam pozostać z hrabią?
— Hm... bo ja wiem... Obawiałbym się podobnie poziomemi sprawami nudzić panią dobrodziejkę...
— Nie chcę przeszkadzać! — rzekła i skinąwszy lekko głową opuściła salonik, choć wielce była ciekawa jaki to „interes“ zaproponuje lichwiarz Hubie. Wszak nie mógł nie wiedzieć, że Huba jest prawie bankrutem...
Tymczasem Lisik, Zająwszy miejsce naprzeciw Świtomirskiego, począł w uniżony sposób przemawiać:
— Wiem, panie hrabio, iż znalazł się pan w ciężkiej... hm... że się tak wyrażę sytuacji materjalnej... Wszyscy drą ogromne procenty, o gotówkę coraz trudniej... Aż smutno pomyśleć, że się tak musi męczyć wnuk naszych hetmanów...
— Ile pan może pożyczyć... i jakie warunki? — uciął Świtomirski krótko, znudzony długim wstępem.
— Jedna moja ciotka, pozostawiła u mnie dwadzieścia tysięcy. Ja bez jej wiedzy... Dla pana hrabiego...
Dziwnym zbiegiem okoliczności każdy lichwiarz ma jakąś ciotkę, albo starą kuzynkę i jej kapitalik, a nie swój własny rzekomo oddaje, chcąc się tem lepiej zabezpieczyć. Hubie wszystko było jedno, od kogo dostanie pieniądze.
— Tylko dwadzieścia? — zapytał. — A nie można więcej?
— Niestety! — rozkrzyżował ręce pan Lisik. — Niestety, panie hrabio! To wszystko, czem służyć możemy! Sumkę tę nawet zabrałem ze sobą... Ale pan hrabia rozumie, nie moje pieniądze, pragnąłbym gwarancji...
— Mogę dać weksle, czeki... Posiadam w lubelskiem majątek...
— Tak... tak... panie hrabio! Ale weksle, czeki to dzisiaj... Trochę się obawiam... Majątek znów...
— Czyżby co wiedział? — przemknęło przez myśl Hubie. — W takim razie pocóż się zgłaszał? Więc o cóż chodzi? — rzekł głośno.
— Gdyby tak zastaw....
— Ja panu mam dać zastaw? — zawołał Świtomirski, mocno rozczarowany — Jaki? Żadnych kosztowności ani biżuterji na podobną sumę nie posiadam...
— Ale pan hrabia ma konie!
— Konie pod zastaw?
Lisik skinął głową. Widząc, że hrabia go nie rozumie lub nie chce zrozumieć, począł tłumaczyć. Teraz jednak brakło już uniżoności w tonie jego mowy, twardo wykładał i dobitnie.
— Panie hrabio! Sam pan najlepiej wie, że od nikogo w Warszawie pieniędzy nie dostanie. Ja mogę pożyczyć dwadzieścia tysięcy, ale tylko na dwa tygodnie, pod zastaw „Magnusa“. Procent wezmę nie wielki... Dwa tysiące.
— „Magnus“? Dwa tygodnie?
— Dziś mamy piętnastego maja. Wystawi pan hrabia kwit, że sprzedał „Magnusa“ za dwadzieścia dwa tysiące z prawem odkupienia go do dnia 1 czerwca. O ile do tego terminu „Magnus“ wykupiony nie zostanie, przechodzi on na moją własność.
— Szaleństwo!... Ja mam stracić „Magnusa“ przed „Derby“!
— Któż tu mówi o stracie? Jest to najlepszy koń na torze! Pan hrabia niema pieniędzy na zakłady. „Magnus“ wygra jutro, a później za dziesięć dni. Interesowałem się zapisami. Pan hrabia, nie czekając na „Derby“ obróci pożyczoną odemnie sumą najmniej pięciokrotnie i mi ją zwróci. Pan zarobi, ja zarobię...
Świtomirski, który już miał przerwać rozmowę, zastanowił się nagle. To, co mu proponował lichwiarz, nie było znów takiem szaleństwem. „Magnus“ miał biegać jutro, za dziesięć dni, a później w „Derby“. Snać Lisik posiadał wielką wiarę w „Magnusa“, a tylko po swojemu chciał wykorzystać trudne położenie Huby i dobrze się zabezpieczyć. Uderzył go jednak krótki termin tranzakcji.
— Do pierwszego czerwca? — zapytał. — Dla czego, nie za miesiąc, po „Derby“? Dam dobry procent...
— Niemożliwie, panie hrabio! — Lisik potrząsnął głową — Powtarzam, nie moje pieniądze... Zwrócić je muszę w pierwszych dniach czerwca inaczej miałbym wielkie przykrości...
Huba zastanawiał się chwilę. Wierzył święcie, że „Magnus“ wygra nie tylko jutro, ale i wyścig następny, za dziesięć dni, przed pierwszym czerwca. Wierzył i wiedział, że w takim razie poczyniwszy za pieniądze otrzymane od Lisika znaczniejsze zakłady, może odbić się porządnie, nie czekając nawet na „Derby“. Jednocześnie jednak ogarnął go jakiś lęk, jakieś niewyraźne przeczucie nieszczęścia. A nuż którą z tych gonitw, koń przypadkiem przegra? Utraci „Magnusa“, a „Magnus“, to obecnie jedyny jego majątek. Nie będzie w stanie zwrócić długu Lisikowi i ten zabierze mu konia, a później go sprzeda i „Magnus“ w obcych barwach stanie pierwszy u celownika w największym biegu sezonu.
Lisik spostrzegł wahanie się hrabiego. Stary wyga, postanowił rzucić najmocniejszy i najbardziej przekonywujący argument. Wyciągnął z kieszeni dużą paczkę banknotów i niby od niechcenia począł liczyć...
— Zgadza się... Dwadzieścia tysięcy — mruknął, — Czy namyślił się pan hrabia?
Przed oczami Świtomirskiego zamigotały setki i pięćsetki. Jedno słowo, a ta paczka jest jego, podczas gdy obecnie nie posiada pięciu złotych w kieszeni. Wtedy będzie mógł pojechać do Ciemniowskiego i zaproponować zakład powtórnie — bo wczoraj, po przegranej w klubie, gdy mu ofiarował czek na pokrycie zakładu, zbył on go tylko milczeniem. Da również Irmie kilka tysięcy — i zdobędzie za tę cenę na parę dni spokój. A wieczorem spotka się z Geniem Rydzewskim i Morysiem Uszyckim. Ci zawsze potrafią dotrzymać kompanji przy butelce, a później ułożą dobrą „partyjkę“... Czego się lękać? „Magnus“ przegrać nie może..
— Jak mam napisać kwit? — zapytał.
Gdy w parę minut później, po wyjściu Lisika, Irma weszła do pokoju, Huba siedział zadowolony i uśmiechnięty, układając na stole kupkę banknotów.
— Trzy tysiące! Dla ciebie! — oświadczył, wskazując na setki. — Daruj, więcej nie mogę!... Muszę postawić na „Magnusa“... On nas wyratuje.
— Albo zgubi, bo przegrać może! Ale mów prędko, na jakich warunkach dał ci ten lichwiarz pożyczkę?
— O, bardzo dogodnych! Tylko dwa tysiące procentu! — począł wykładać Huba. Ponieważ jednak nie nawykł nic ukrywać przed kochanką, a świerzbił go język, chcąc popisać się „znakomitym interesem“, powtórzył i o uczynionym zastawie.
— Warjacie! — zawołała artystka, załamując ręce. — Straciłeś konia!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pozostawszy sama, Irma nadsłuchiwała przez chwilę, dopóki nie umilkł odgłos kroków zstępującego ze schodów hrabiego Huby. Później jej czoło zasępiło się, w wyrazistych oczach przemknął cień zadumy a usta wykrzywił grymas niezadowolenia.
Postąpiwszy o parę kroków, jakby machinalnie opadła na wielką otomanę, zasłaną skórą białego niedźwiedzia, a tonącą śród niezliczonej ilości jedwabnych poduszeczek i poduszek. Tuż koło otomany znajdował się mały wschodni, inkrustowany masą perłową stoliczek, na nim zaś ustawiony aparat telefoniczny.
Pochwyciła za słuchawkę, wymieniając numer. Po chwili naprężonego oczekiwania, posłyszała na drugim końcu telefonicznego drutu głos, jaki spodziewała się posłyszeć.
— To ty? — rzuciła zapytanie.
— Ja! Dla czego dzwonisz? Raz na zawsze zabroniłem ci telefonować bez wyraźnej potrzeby! — padła szorstka odpowiedź, wypowiedziana nieco ochrypłym głosem.
— Sprawy ważne! Huba sprzedał prawie konia...
— „Magnusa“? Komu?
— Jakiemuś Lisikowi! Czy wiesz coś o tem?
— Hm... Lisikowi? Cóż to za Lisik? Sprawdzimy... Ciekawe...? Pamiętaj, że „Magnus“ jutro przegra...
— Przegra? Czy Grot złakomi się na przynętę?
— Sądzę, iż nie zechce wojny z „demonem wyścigów“! Jak myślisz? Chyba znasz nasze środki...
Tyle siły zabrzmiało w tej pogróżce, iż zazwyczaj pewna siebie Irma pobladła. Istotnie, aż za dobrze znała ludzi, z których jednym rozmawiała obecnie. Tymczasem tamten mówił dalej:
— Czy pamiętasz, co masz jutro wykonać?
— Tak! — szepnęła cichutko.
— Liczymy na ciebie... i wiesz, że on nie znosi zawodu, lub źle wykonanej roboty...
Znów westchnienie wyrwało się z piersi Irmy. Już otwierała usta, aby z czegoś się wytłumaczyć, lub o coś zapytać, ale w tejże sekundzie przerwano połączenie. Nieznajomy pierwszy powiesił słuchawkę. Po raz drugi niepokoić nie śmiała Irma — narazićby ją to mogło na zbyt wielkie nieprzyjemności.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Świtomirski, opuszczając mieszkanie swej przyjaciółki, miał w głowie ułożony pewien plan. Choć godzina była dość późna, wskoczył do taksówki i kazał się zawieźć na ulicę Hożą. Tam zamieszkiwał Ciemniowski.
Na szczęście, zastał go w domu.
Ciemniowskiego nie zadziwiły późne odwiedziny. Aczkolwiek dorobiwszy się na domach gry i bookmacherce znacznego majątku, udawał obecnie wielkiego pana, nie przyjmując oficjalnie zakładów a poprzestając na roli właściciela wyścigowej stajni — sam będąc graczem z natury dla niektórych „grubszych ryb“ czynił wyjątek. W ich liczbie znajdował się i Huba — oczywiście, o ile posiadał pokrycie. Huba znów wolał zakładać się prywatnie, postawienie bowiem dużej sumy w totalizatorze, w razie wygranej jego konia, bardzo znacznie obniżyłoby wypłatę.
Ciemniowski przyjął Świtomirskiego nad wyraz uprzejmie, z owym mimowolnym szacunkiem, jaki u dorobkiewiczów budzi nawet zbankrutowany potomek znakomitego rodu. Pochlebiało mu, iż jest z hrabią za pan brat. W głębi oczu zamigotało tylko zapytanie — przyniósł pieniądze, czy znów pocznie nudzić o kredyt.
Przysunął Hubie krzesło, poczem sapnąwszy ciężko, ulokował swą olbrzymią postać w przeciwległym fotelu. Ciemniowski był bowiem wysokim i tęgim mężczyzną, dzięki czemu śród dawnych przyjaciół nosił przezwisko „Byka“. Ponieważ obrażał się on za nie obecnie, zmieniono je w tym sensie, iż mianowano go — „lordem Bykiem“.
— Chciałbym uczynić zakład... — począł Świtomirski.
— Hm... właściwie...
Huba wyciągnął z kieszeni paczkę banknotów. Ich widok rozproszył obawy gospodarza.
— Właściwie — dokończył poprzednie zdanie — nie powinienem przyjmować zakładu. Chodzi hrabiemu zapewne o „Magnusa“, ma on się spotkać z moją „Ruth“... Ja jestem przekonany, że wygram... pan hrabia również... Co prawda, obu nas może pogodzić „Grom“... Przegrywał on do mojej klaczy, ale z tym łajdakiem Kasprzykiem nigdy nic nie wiadomo, tak ciemni konie...
— Przywiozłem piętnaście tysięcy! — oświadczył Huba, który z pozostałej mu sumy, pragnął dwa zatrzymać na „drobne wydatki“. — Nie chcę stawiać w totalizatora... Za mną rzuciliby się wszyscy, wypłata byłaby żadna... Przyjmie pan?
Ciemniowski certował się jeszcze:
— Wiecznie hrabia kusi...
— Jaką pan da „cotę“?
— Jakąż mam dać „cotę“? Załóżmy się piętnaście za piętnaście...
— To mi się nie uśmiecha! — mruknął Huba. — Gdybym nawet postawił w totalizatorze, otrzymałbym z górą podwójną wypłatę. Sądziłem, że pan da lepsze warunki...
— Hm... lepsze warunki...
Ciemniowski zastanawiał się chwilę. Stawka Świtomirskiego nęciła go i nie miał zamiaru jej wypuścić, z różnych, sobie wiadomych względów. Wreszcie powoli jął obliczać:
— Powiedzmy, hrabia nie stawia w totalizatorze... Wysokość wypłaty? Nasze konie będą obstawione jednakowo, choć „Magnusa“ faworyzują stajnie... Później „Grom“ dość mocno... Dalej reszta pola... Cztery konie... Na nich zagrają różni ryzykanci... Wypłata będzie się wahała pomiędzy trzykrotną a czterokrotną stawką... Ja więcej zaofiarować nie mogę, jak trzy do jednego... I tak popełniam szaleństwo...
— Więc w razie wygranej „Magnusa“ otrzymam jutro czterdzieści pięć tysięcy?...
Ciemniowski skinął głową. O to tylko Świtomirskiemu chodziło..
— Zechce pan przeliczyć! — rzekł, przysuwając ku niemu paczkę pięćsetek.
— Wierzę hrabiemu na słowo! — odparł uprzejmie Ciemniowski, choć grube jego palce, niby od niechcenia szybko przebiegły wzdłuż paczki. — Musi się zgadzać! Piętnaście tysięcy. Doprawdy, zwarjowałem na starość, przyjmując podobny zakład. Przyjmuję, bo hrabia przegrał do mnie sumy znaczne i mniej więcej na podobnych warunkach. Zawsze jestem dżentelmenem i daję rewanż, choć ryzykuję podwójnie... Ukarany zostanę za moją wiarę w „Ruth“...
— A ja za „Magnusa“...
Obaj panowie uśmiechnęli się, poczem Świtomirski powstawszy z miejsca, uścisnął dłoń gospodarza serdecznie i opuścił jego mieszkanie.
Każdy właściciel stajni jest podobny do matki. Jak matka wierzy, że jej pociecha jest najpiękniejsza i najmądrzejsza na świecie — sportsman sądzi, iż niema konia, któryby mógł równać się z jego koniem. Podobne usposobienie posiadał zapewne i Ciemniowski. Bo kiedy za Hubą zamknęły się drzwi, zatarł z zadowoleniem ręce, pogłaskał paczkę banknotów i mruknął:
— Tego piętnastaka, to nie zobaczysz nigdy!... A twój „Magnus“ jutro przegra... Wiemy o tem dobrze...
Rzadko kiedy dwaj ludzie, o zgoła rozbieżnych interesach, bywają zadowoleni jednocześnie. Tym razem jednak miał miejsce ów rzadki wypadek. Bo, podczas kiedy Ciemniowski zacierał ręce — Huba, w złotym humorze, popędził do „Citouche“.
Jakże nie miał się cieszyć? Zdaniem Huby, „Magnus“ nie mógł przegrać. W takim razie... Sama nagroda wynosi dziesięć tysięcy, od Ciemniowskiego otrzyma czterdzieści pięć... Razem stworzy to wcale pokaźną sumkę... Zaraz odda dług Lisikowi, a za resztę...
Uśmiechnięty wszedł Świtomirski do małej salki nocnego dancingu. Zdala w jednej z lóż ujrzał swych nieodstępnych towarzyszów — Genia Rydzewskiego i Morysia Uszyckiego. Ci powitali Hubę wesołym okrzykiem:
— A jesteś!...
— Byłem zajęty... ważne sprawy... — począł się tłomaczyć.
W podskokach w ich stronę zbliżał się właściciel „zakładu“ Buchalski. Choć Świtomirski w „Citouche“ winien był sumy znaczne, kredytował mu jeszcze, słysząc zewsząd, że koń hrabiego ma duże szanse na „Derby“. Niezbyt w gruncie zadowolony z przewidywanego „debetu“ — oczekiwał zleceń.
— Masz pan tu.. mój kochany... coś tam na rachunek! — rzekł Huba, rzucając niedbale pięćsetkę — a szampana proszę zamrozić...
Twarz „dyrektora“ momentalnie rozpromieniała. Taki wpływ magiczny mają w Polsce pięćsetki, że na ich widok skacze radośnie największy nawet melancholik. To też, gdy Buchalski ze zdwojoną energją, jął się krzątać, Genio Rydzewski, dobroduszny grubas, obywatel ziemski i wielki birbant, zawołał:
— Widzę, poprawiło się znacznie!
— O... i poprawi się... całkowicie! — z przekonaniem przytwierdził Huba.
Tylko Moryś Uszycki milczał. Był to bardzo wytworny młodzieniec w monoklu, o pańskich manjerach i dumnym wyrazie twarzy. Z czego właściwie żył, trudno dociec, stale przesiadywał jednak w najdroższych lokalach i widywano go w towarzystwie najszykowniejszych kobiet. Używał tytułu barona, a tytuł ten, jak również swój rodowód wyprowadzał z Małopolski. Huba lubił Morysia wielce, bo nikt nie umiał równie dobrze jak on, zorganizować emocjonującej partyjki.
Dalszy ciąg zabawy potoczył się według zwykłego programu.
Mniej więcej w dwie godziny później, Huba był kompletnie pijany, a Rydzewski urznął się tak, że musiano go odwieźć do domu. Tylko baron trzymał się dobrze... Później Huba grał z baronem w orła i reszkę i czy przegrał czy wygrał nie pamiętał... Później rumuni przed ich lożą jęli zawodzić sentymentalne melodje, a obecne na sali „girlasy” bezczelnie naciągały Hubę.
Później... gdy przyszło do płacenia rachunku, okazało się, że przerasta on dwa tysiące i niemal połowę należy zapisać na „debet“, bo w międzyczasie hrabia gdzieś pogubił, czy porozdawał pieniądze.
W szatni pożyczył Świtomirski od portjera pięćdziesiąt złotych. Portjer dał je względnie chętnie. Widocznie, grywając stale na wyścigach, wierzył w dobrą gwiazdę „Magnusa“ i jego właściciela. Niestety, tych pieniędzy nie ujrzał nigdy więcej!