Doktór Muchołapski/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pełzający mur.
Budując z gorliwością murarki doprowadziliśmy ściany szałasu do koniecznej wysokości. Brakowało tylko dachu, a ponieważ nie wymagał on wielkiego zachodu, byliśmy już pewni, że zbliżającą się noc przepędzimy w szczupłym, ale własnym i bezpiecznym domku.
Inaczéj jednak rozporządziły nieba.
Krajobraz wkrótce zrobił się jasno‑szarym od chmur i mgły, a gęsty deszczyk przerwał robotę. Trwał on blizko do północy.
Potem, choć pogoda wróciła, wicher nie dał nam spocząć do rana. Od godziny drugiej nie zmrużyliśmy oka.
Księżyc cudnie świecił, było prawie widno. Niebo czyste migotało gwiazdami pierwszej wielkości, a nad Tatrami płynęły resztki poszarpanych chmur.
Niższe leciały bardzo prędko, wyższe stosunkowo wolno.
Świtanie uróżowało je od spodu, a wschodzące za górami słońce ślicznie ozłociło.
Szczyty Młynarza i Żabiego Wirchu oblały się żółtem półświatłem i ukazały jasną zieleń murawy. Na czubku Wołoszyna, skąpanym w blaskach, zarysowały się ukośne cienie najeżonych turni.
Wszystkie głazy i załomy skał zarumieniły się i tylko kosodrzewina podawnemu, niby plamy z atramentu, nie straciła swej czarności, a z nią cały las ziół drzemał w cieniu.
Jeszcze kwadrans, a i tu doszłyby wesołe blaski — ale od zachodu, niosąc niepogodę, wypłynęła gęsta masa złowrogich, żółto‑ołowiano‑fioletowych chmur.
Ostatnie plany skryły się niebawem pod czarnym, przejrzystym całunem.
Zachmurzony i siny zachód, zagroził nowym deszczem i wkrótce wesoły koloryt obłoków, błękit nieba, fioletowo‑czarny płaszcz, jakim okryły się turnie, wszystko utonęło w półprzezroczystej białej mgle.
Słońce ma dziwną władzę nad człowiekiem. Gdy nam z za gór przysłało piérwsze swoje promienie, wesele jakieś napełniło serca; — teraz sposępnieliśmy, jakby nam się jakie przytrafiło nieszczęście.
W sercach zrobiło się głucho jak w sercach rozbitków, rzuconych w kruchej łupinie na fale bezbrzeżnego oceanu. Jakaś bojaźń niewytłumaczona ogarnęła nas.
Tym razem pierzchła ona szybko. Na mdłem tle krajobrazu wybiły się dwa dolne końce tęczy, i niebawem złączyły się we wspaniały i bardzo wyraźny łuk!..
Od wschodu przedarły się nanowo promienie słoneczne.
Piękne zjawisko znikło i niby na wielkiej scenie teatralnej ukazał się nam inny obraz: dalekie horyzonty, kontury gór z nieskończoną rozmaitością świateł i półcieni, stada barwnych chmurek, hyżo z wiatrem płynące i zieleń krajobrazu.
Była godzina 5‑a, gdy, nie zważając na wilgoć, ruszyliśmy niecierpliwie ku szałasowi, aby coprędzej ocenić trwałość fundamentów naszej budowy.
Wyszliśmy już z zarośli i znaleźli się na drobnym żwirze gęsto usianym igłami świerkowemi. W połowie drogi, na skręcie, lord Puckins wyprzedził mię, ale zaledwie znikł z oczu, usłyszałem jego wołanie, a po chwili ujrzałem zdążającego ku mnie w stanie niezwykłego ożywienia. Masz tobie! pomyślałem — pewno nasza robota zniweczona. Tymczasem lord Puckins wołał zdaleka: Niema drogi! Coby to znaczyło, nie mogłem na razie zrozumieć.
Dopiero gdyśmy się zeszli dowiedziałem się, co go tak poruszyło.
— Śpiesz, doktorze! ujrzysz coś nadzwyczajnego, żywy wał nieznanych stworzeń zagradza nam drogę do szałasu.
Na pytanie moje o szczegóły, powtarzał tylko, że w poprzek naszego szlaku rozciąga się długi, dość wysoki mur, na którym roją się tysiące dziwnych liszek.
Skupione w jeden wał, pełzają powoli ku dołowi.
Miały one wszystkie długości około 1½ łokcia i były koloru żółto‑popielatego, prawie przezroczyste — z czarnemi główkami. Szklista, i lepka skóra sklejała je z sobą. Wał ten wysoki na jakie trzy do czterech stóp, cały był złożony z ruszających się i czołgających liszek.
Chciał go obejść i podążyć dalej, ale ani na lewo, ani na prawo nie mógł dostrzedz przejścia.
Opis ten, rzucony jednym prawie tchem, odrazu objaśnił mię o wszystkiem.
— Pleń! pleń, — zawołałem rozpromieniony; — prowadź mię lordzie, natychmiast! Jak żyję jeszczem go nie widział!
Anglik spojrzał na mnie pytająco.
— Objaśnię pana później, — odrzekłem na nieme jego pytanie — a teraz pokaż pan to cudo co prędzej! Dwadzieścia lat znam Tatry, szukałem go nieraz, a jeszczem go nie spotkał!..
— Czegoś pan szukał? bo właściwie nie rozumiem o czem pan mówisz? Czy to ów żywy wał nazywasz doktorze pleniem?
— Nieinaczej! jest to rzadkie bardzo w Tatrach zjawisko, a przytem jedna z największych osobliwości przyrody...
— Ale zkąd-że, doktorze, możesz przypuszczać, że się nie mylisz, skoroś jeszcze tego wału nie widział. Może on nie jest tem o czem myślisz, możem ci go niedokładnie opisał.
— Owszem, opisałeś pan go tak dokładnie, że najmniejszej nie mam wątpliwości. Zresztą pełzający wał, złożony z przezroczystych liszek, może być tylko pleniem i niczem innem.
Nie czekając na swego przewodnika, puściłem się szybkim krokiem naprzód i w kilka minut ujrzałem dziwne zjawisko. Przedemną rozciągał się pleń w całej okazałości.
— Jakże teraz przejdziemy? — odezwał się Anglik, widząc mię nieruchomo stojącego i obserwującego żywy mur.
— Ach! lordzie! Jesteś w tej chwili zbyt prozaicznym! Troszczysz się o to jak przejdziemy — zamiast zapomnieć o wszystkiem i podziwiać raczej dziwaczne wybryki przyrody, zamiast pomyśleć o dokładnem obejrzeniu zjawiska, które ci się samo nasuwa przed oczy! Czy wiesz, że wielu naturalistów odbyłoby chętnie stumilową wycieczkę, nie szczędząc trudów i kosztu, aby tylko ujrzeć to, co mamy przed sobą!
— Zaciekawiasz mię doktorze! Cóż w tej gromadzie liszek może być tak osobliwego?
— Samo to, że jest gromadą. Istoty te zdaje się nie powinny by posiadać żadnego instynktu i celu do zgromadzania się na wspólne wędrówki. Te robaki, które widzimy, są to liszki pewnego gatunku much, zwanego przez uczonych pleniówką (Sciara Thomae lub militaris); wpośród tysięcy najrozmaitszych gatunków much one tylko jedne zdradzają instynkt do zbierania się w długie szeregi i wędrowania z miejsca na miejsce, niby wojsko jakie...
Osobliwość tego zjawiska powiększają wyjątkowe warunki, w jakich powstaje.
Nie trzeba być badaczem przyrody, aby zainteresować się jaknajżywiej pleniem. Chodź, lordzie, obejdziemy go całego.
— Chętnie, ale powiedz mi jeszcze, doktorze, czy to co widzimy jest zbitą masą robaczków, czy też obsiadły one jaki leżący patyczek i po nim wędrują?
— Broń Boże! jest to zwarty hufiec liszek, idących przez las w postaci długiego, a cienkiego węża, a tem różni się od kolumn wojskowych, że idzie nie jedną warstwą jak ludzie po ziemi, ale na plecach pełznących po ziemi liszek znajduje się druga warstwa, która po nich pełza — na tej drugiej trzecia, czwarta, piąta i niekiedy szósta! Na przedzie kolumny kroczy jedna tylko liszka, a do niej przylepione dwie lub trzy inne prowadzą całe to wojsko.
Wobec podejrzanego kształtu gromady pełznącej powoli w obranym przez przewodniczkę kierunku, nic dziwnego, że, niby jakiś wąż popielaty, swą tajemniczością i niezwykłemi obyczajami zwróciła ona uwagę ludu nastręczając nieświadomym umysłom przedmiotu do mnóstwa gadek, baśni i przesądów.
Głuche i otoczone aureolą tajemniczości wieści, krążą od dawna w ustach ludu krain górzystych i lesistych, jako też po księgach dawnych pisarzy.
Znajomość plenia u ludu musi dawnych sięgać czasów, piśmienne zaś wzmianki sięgają początków 17‑go wieku.
Mimo jednak silnego zainteresowania się tem zjawiskiem z przyczyny jego rzadkości, niewielu dotąd naturalistów widziało plenia na własne oczy; znaczna część pisarzy powtarzała tylko podania obce, zaciemnione dodatkami, zaczerpniętemi z fantazyi ludowej.
Tajemnica, okrywająca historyą naturalną plenia dopiero niedawno została zdartą, a i to nie we wszystkich szczegółach jego życia.
Wiele się do tego przyczynił nasz znakomity zoolog dr Maksymilian Nowicki, a przed nim Hohman[1], Thon z Eisenachu[2] i Berthold[3].
Wielu innych naturalistów, choć niezmiernie interesowali się pleniem i pisywali o nim uczone artykuły, nie wyświetlili tego przedmiotu, poprzestając na domysłach lub powtarzaniu błędnych zdań cudzych.
Znakomity ornitolog[4] Ludwik Bechstein, jak sam przyznaje, przez długie lata napróżno oglądał się za pleniem, który interesował go bardziej niż wszystkie inne zwierzęta. Cudowność wieści o pleniu budziły w nim żądzę zbadania tego dziwu przyrody, ale lata mijały, a cud się nie pojawiał.
Dopiero 3‑go sierpnia 1850 roku przyjaciel jego, leśniczy Buchenröder z Oberhofu, który przez 20 lat także napróżno oglądał się za pleniem, doniósł mu, że pleń pojawił się około Lochbrunen, że go sam widział, a nadto posłał Bechsteinowi we flaszce trochę liszek.
Bechstein, choć nie entomolog, wyhodował z nich muszki i jak mógł najdokładniej opisał, dając bodźca do dalszych poszukiwań innym naturalistom, a szczególniej Bertholdowi.
Dotąd wiadomo, że pleń pojawia się w górskich, wilgotnych lasach Szwecyi, Norwegii, Turyngii, Szwajcaryi i wielu innych miejscowości.
W hercyńskich i turyngijskich górach lud go nazywa Heerwurm’em Kriegswarmem, lub Heerschlange, w Szwecyi gards‑drag i härmask. Co do Tatrów i galicyjskich Karpat, kwestya plenia niedawno została poruszoną.
Pierwszym z naturalistów, który widział tu plenia, nie znając jeszcze jego polskiego nazwiska, był mój serdeczny przyjaciel prof. Nowicki, który, idąc w 1865 roku ze Szmeksu na Łomnicę, napotkał w reglach cztery małe plenie. Towarzyszył mu Wala, zwykły jego przewodnik, który, przywołany do obejrzenia rzadkiego zjawiska, zaraz miał zawołać: „Ta to pleń! teraz da Bóg będą dobre urodzaje! Ludzie nasi plenia spotkanego zbierają, suszą i posypują nim izby, sądząc, że się chleb trzyma domu takiego.”
„Wróżą też, że w Polsce będzie urodzaj, gdy pleń idzie dołu (na dół) ku północy, w Węgrzech zaś, jeśli idzie w górę, ku węgierskiej stronie.”
Następnego roku pleń nie pojawił się w Tatrach, dopiero w 1867‑m otrzymał Nowicki od d‑ra Janoty list z wiadomością, że Wala z Sieczką widzieli plenia przy Gąsienicowych stawach, na halach. Napisał też natychmiast do Wali, aby plenia odszukał i zbadał przeobrażenie się gąsieniczek, ale biegły w dostrzeganiu przyrody góral nie znalazł już go nigdzie. Przedtem nieliczne osoby widziały plenia w Tatrach w roku 1861. Sieczka, Jędrzej Kubin i Tatar przyznawali mi się, że widzieli to zjawisko. Sieczka dwa razy nawet je dostrzegał. Raz, kiedy był bardzo młodym chłopcem i pasał owce, a potem w 1867 roku — Kubin zaś raz jeden tylko.
To co wiemy o pleniu od prof. Nowickiego, opiera się przeważnie na spostrzeżeniach w lasach pod wsią Kopaliny w Beskidach pod Bochnią, gdzie pierwszy raz w r. 1865 zwrócił on uwagę mieszkańców, a następnie nadleśnego Semscha i Nowickiego, który dowiedziawszy się o odkryciu, natychmiast przybył i zajął się ścisłem zbadaniem osobliwego owadu.
W dwa lata później plenie pojawiły się w kopalinach w tak niezwykłej obfitości, że Nowicki mógł dokonać nad niemi licznych i ścisłych obserwacyj, na których to podstawie napisał pierwsze dzieło, rzucające jaśniejsze światło na obyczaje tego niezwykłego gatunku much.
— Czem‑że się charakteryzują te dziwne obyczaje pleniówki? — zapytał mię lord Puckins.
— Nadewszystko osobliwym popędem liszek, żyjących w próchnicy, do tłumnego skupiania się w pewnej porze dojrzałości w jedno ciało wężowate i do wspólnego pełzania w tak zwartym szeregu.
Z chwilą, gdy liszki, poukrywane w próchnicy między butwiejącemi szczątkami roślinności, dorosną do pewnej oznaczonej wielkości i poczują popęd do wędrówek, wydobywają się one prawie równocześnie na powierzchnię ziemi i te, które najpierw wyjdą skupiają się zaraz, tworząc małego plenia.
Ta głowa uporządkowawszy się należycie, pomyka naprzód, a liszki, które później wydobywają się z próchnicy, przylepiają się po drodze do niej, powiększając coraz bardziej długość i objętość kolumny. Lepka ciecz, wydzielająca się ze skóry każdej liszki, spaja wszystkie tak silnie, że tworzą razem jakby jedno wężowate ciało, które da się na chwilę podnieść bez rozerwania. Popielaty ten wąż pełza niezmiernie powoli i wytrwale po cienistych ustroniach lasu, lub po drogach leśnych, a nieświadomego może w istocie zdziwić, lub nawet przestraszyć.
Widywano plenie mierzące po kilka cali, po łokciu, dwa lub trzy najwięcej. Przechowują się wszakże przesadne zapewne, bo niesprawdzone podania w Szwecyi i Norwegii, jakoby spotykano tam plenie, długie na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt łokci. Największy, jakiego widział Nowicki miał 56 cali długości, dwie linie szerokości, a 1½ linii wysokości.
— Ciekawym ile nasz okaz mierzy? — zawołał Anglik. — Wydaje mi się on niezmiernie długim.
— Zmierzymy go zaraz, — odrzekłem i ruszyliśmy szybkim krokiem ku przodowi olbrzymiego cielska. Rezultat pomiarów przeszedł nasze oczekiwania. Pleń mierzył 1320 stóp długości co dawało podzielone przez 120, rzeczywistej długości 5½ łokcia, czyli 132 cale!
— Lordzie! takiego olbrzyma nie znaleziono dotąd w Karpatach i Tatrach! Niech żyje! — zawołałem zachwycony i uroczyście nastrojony.
— Niech żyje jak najdłużej na pociechę naturalistów! — zawtórował Anglik, unosząc w górę czapki. — A teraz skoro tak wspaniałe zrobiliśmy odkrycie, musimy odżałować trochę czasu i poświęcić go na dokładne zbadanie naszego olbrzyma. Czy nie masz, doktorze, nic przeciw temu?
— Ależ przeciwnie, rad jestem niezmiernie, Puckinston będzie wprawdzie trochę później dokończony, ale za to po powrocie do świata opiszemy plenia w specyalnych organach zoologicznych. Samo znajdowanie się jego na tej wysokości w dolinie Białej Wody jest osobliwością.
Podeszliśmy do głowy plenia, aby przypatrzeć się, jak przodowniczka wybiera drogę. Tu zauważyliśmy, że w którąkolwiek stronę zwróci się pleniówka, czołgająca się na samym przodzie, tam za nią bez żadnego wahania podąża cała armia.
Właśnie, gdyśmy się zbliżyli, pleń nadszedł nad dołek, w poprzek którego leżała gałązka, niby kładka. Sądziliśmy, że przodowniczki ominą go, ale gdzie tam! Po chwili namysłu zeszły i zatrzymały się na dnie jego. Nadciągające liszki tylne to samo czyniły — całe ich setki zapełniały dołek a żadna nie pomyślała o przejściu na drugą stronę. Dopiero gdy zapełniły swemi ciałami wgłębienie, tworząc równą groblę, dalsze zastępy przeszły po niej i ruszyły w dalszą drogę. Było coś zadziwiającego i wzruszającego zarazem w tej ofierze nędznych robaków, jaką uczyniły dla wspólnego dobra. Dawna przodowniczka została tedy na dnie dołka, a na czoło kolumny dostała się pleniówka, która pierwsza przeszła po żywej grobli. Szybkość pochodu nie uległa przez to żadnej zmianie i mniej więcej wynosiła dwa łokcie na minutę (t. j. 2 cale na 5 minut). Gdy już przednia część plenia wysunęła się po za dołek na jakich dziesięć łokci, a reszta ciągnęła przez grobelkę, przodowniczka trafiła na innego rodzaju przeszkodę, mianowicie na uschłą łodygę, wystającą pionowo ze żwirowatego gruntu. Zdawało się, że teraz ominie pleń łatwo przeszkodę, lecz znów nas spotkała niespodzianka. Przodowniczka, do której tylnej części przylepione były dwie inne pleniówki, zbliżyła się do łodygi, zatrzymała, podniosła czarną główkę jak mogła najwyżej, i, po kilku poruszeniach na lewo i na prawo, ruszyła na lewo — tuż przy łodyżce. Za nią poszły dwie towarzyszki, ale następny szereg, złożony z czterech innych pleniówek, rozdzielił się i gdy dwie z nich poczołgały się za przewodniczką, dwie drugie zwróciły się na prawo. Dalszy szereg, złożony już z siedmiu liszek, także rozdzielił się na lewo i na prawo. Następnie cały pleń sunął już naprzód — dzieląc się u zapory na dwie części. Gdyby teraz obie przodowniczki zechciały obrać różne drogi, cały pleń przeciąłby się wzdłuż dobrowolnie na dwa mniejsze plenie. Sądziliśmy nawet, że to nastąpi, bo obie przednie kolumny uszły już 20 łokci (2 cale) obok siebie, nie zbliżając się, gdy naraz lewa kolumna skręciła na prawo i po kilku minutach połączyła się z prawą, tworząc znowu jednolite ciało, przedziurawione w tem miejscu, gdzie wyrastała łodyga.
Patrząc dłużej, zauważyliśmy inne jeszcze zjawisko. Polegało ono na niejednakowej szybkości, z jaką posuwają się dolne warstwy plenia. Podczas gdy będące na spodzie idą wolniej, bo im odbiera siły ciężar dźwiganych na barkach towarzyszek, te ostatnie odbywają ruch podwójny. Są niesione od pierwszych, jak dygnitarze dźwigani w lektykach przez niewolników; a prócz tego suną o własnych siłach, zdążając do celu, niby dyplomaci po plecach niższej warstwy.
Znajdujące się na samym wierzchu pleniówki posuwają się z tego powodu najszybciej i wyprzedzają ustawicznie dolne warstwy, dochodząc powoli do najpierwszych szeregów. Najzręczniejsze stają się wkrótce przodowniczkami.
Niedługo wszakże cieszą się buławą marszałkowską. Wkrótce podążające za niemi zastępy coraz natarczywiej nacierają na nie, wstępują im na grzbiety, wyprzedzają i ujmują berło pierwszeństwa, a cała długa kolumna przechodzi po grzbietach niedawnych dowódców, bez żadnego względu na położone przez nich zasługi i dostojeństwa. Pleń ma już nowych generałów i nie troszczy się o zdegradowane jednostki, które, zapomniane gdzieś w najniższej warstwie, dźwigają ciężar swój z rezygnącyą.
Czyż los tych biednych owadów nie przypomina doli jaka spotyka zwykle i w naszym świecie wszystkich przodowników?...
∗
∗ ∗ |
Przodowniczki stają się czasem zgubą całego plenia. Chociaż bowiem zwykle omijają strome lub niemożebne do przebycia zapory, zdarza się niekiedy, że spotkawszy rowek z wodą, włażą do niego, a za niemi cały pleń. Wtedy topi się ich znaczna ilość, albo jeśli woda głęboka toną wszystkie.
Gdy dwa plenie spotkają się z sobą na drodze, wtedy łączą się. Jednemu z przyrodników zdarzyło się widzieć dwa plenie idące w przeciwnych kierunkach. Skoro się zetknęły z sobą, nastąpił zamęt. Jeden wpełznął na drugiego i przez długą chwilę utworzyły one rojący się kłąb. Wkrótce jednak wierzchnie liszki uporządkowały się i ruszyły przed siebie, a za niemi skierowała się reszta towarzyszek, tworząc jednego dużego plenia. W tym wypadku młodsze liszki, stanowiące jednego plenia pomieszały się ze znacznie starszemi, i razem z niemi powędrowały. Obserwacya ta dowiodła naocznie, że liszki, stanowiące jednego plenia, nie pochodzą bynajmniej od jednej matki, ale od wielu matek. Każden nawet pleń, choćby składał się z równych sobie pod względem wieku liszek, jest zbiorowiskiem dzieci licznych matek — przekonano się bowiem, że jedna samiczka złożyć może najwyżej 300 jajeczek, gdy tymczasem niewielki pleń liczy kilka lub kilkanaście tysięcy liszek.
Nasz pleń, gdyśmy wzięli pod rachunek jego długość, grubość, oraz przeciętną wysokość, mógł zawierać przeszło 28,000 liszek!
Pochód plenia jest nużący i trwa zwykle całemi godzinami, zależnie od stanu pogody. Zwykle ma on miejsce w dnie pochmurne i to bardzo wcześnie przed wschodem słońca, a trwa kilka a czasem kilkanaście godzin, zazwyczaj dopóty, dopóki promienie słońca lub deszcz nie padną na niego.
Wtedy bowiem przodowniczki zatrzymują pochód, cały wąż rozrywa się i każda z liszek stara się ukryć coprędzej w próchnicy. Do rozsypki i ukrycia skłaniają także pleniówki potrzeba odpoczynku i głód, który zaspakajają butwiejącemi szczątkami mchów, korzonków i próchnicą.
Za nadejściem pory pochodu, liszki tłumnie wychodzą na powierzchnię, jakby za danym sygnałem, sklejają się znowu i pełzną w dalszą drogę.
— Skoro tak dobrze znasz, doktorze, obyczaje plenia, powiedz mi, co za cel mają te niedołężne liszki w odbywaniu długich i nużących wędrówek?
— Niestety! tego jeszcze niezbadano! Pomimo najrozmaitszych domysłów, popęd pleniówek do gromadnych pochodów należy do niewyjaśnionych dotąd tajemnic przyrody.
Usiłowali wprawdzie wytłumaczyć go niektórzy uczeni potrzebą wzajemnego chronienia się od obsychania na wolnem powietrzu, ale dowcipny ten domysł upadł po bliższem zastanowieniu się innych badaczów, gdyż zauważono z jednej strony, że liszki z osobna czołgające się nie obsychają bynajmniej jeśli pełzają po wilgotnej ziemi, jak to czynią zbiorowo, z drugiej widziano plenia zaskoczonego przez promienie słońca na twardym gruncie, gdzie niemógł się w cień ukryć. W tym wypadku, gdyby pomysł był trafny, pleń powinienby utrzymać się w całości, aby przeczekać w skupieniu spiekotę — a tymczasem zaniepokojony rozdrobnił się na kawałki, rozłączył się i większość liszek obeschnięta zginęła.
Łączenie się tedy liszek nie może mieć na celu utrzymania potrzebnej im do życia naturalnej wilgoci, nie może także mieć na celu gromadnego przeobrażenia się w poczwarki, bo i to nie zostało potwierdzonem, pozostawał jedynie domysł że przyroda chyba na to dała im ten instynkt, aby były łatwiej tępione przez nieprzyjaciół, wiadomo bowiem, że wszelkie gromadne wędrówki zwierząt mają ten skutek. Tu podobny rezultat nie daje się dostrzegać, przed pleniem bowiem wszelkie stworzenia owadożerne trwożliwie się usuwają i nie widziano, aby go mrówki, pająki lub wije (Myriapoda) napastowały.
— Jakto, więc te szczęśliwe stworzenia nie mają swoich tępicieli?
— Owszem i ciężki spłacają im haracz. Zacięty wróg nie opuszcza ich ani na chwilę i należy do tej samej kategoryi stworzeń. Jest nim liszka pewnego pospolitego gatunku much, (Cyrtoneuma pabulorum) żyjąca w pleniu i — razem z nim wędrująca. Gdy pleniówki żerują, liszka ta czeka spokojnie, gdy ruszają w pochód i ona wsuwa się w szeregi i niesiona na barkach ofiar czyni niemiłosierne spustoszenia, wysysając jednę pleniówkę po drugiej.
Niekiedy pleń nosi w swem łonie kilkadziesiąt tych strasznych pasorzytów, łatwo więc sobie wyobrazić, jak dziesiątkują one biedne bezbronne liszki, przez parę tygodni, w ciągu których pleń wędruje.
Wracając do celu zgromadzenia się pleniówek — muszę ci, lordzie, jeszcze domysł Hahna przytoczyć. Według niego, przyczyną i skutkiem skupiania się ma być wielożeństwo i nieruchliwość muszki pleniowej. Jest on o tyle trafnym, że muszki te w istocie po wylężeniu się z poczwarek tłumnie siedzą na próchnicy i że na kilkadziesiąt samiczek zaledwie jeden przypada samczyk.
— Wiesz, doktorze? że to ciekawe stworzenia! Nigdybym nie przypuścił, spoglądając na ociężałe i niezgrabne robaki, że posiadają tyle stron zajmujących w swojej historyi.
— Nie opowiedziałem ci jeszcze, lordzie, ani połowy rzeczy zajmujących o tych stworzeniach. Niezmiernie są ciekawemi przesądy, przywiązane do pojawiania się plenia.
Wszędzie, gdzie się zjawiał — otoczono to dziwo całą grozą bajecznej poezyi ludowej, i opowiadano setki najdziwaczniejszych i okropnych rzeczy.
Dla mieszkańców Turyngii, gdy idzie do góry, zapowiada on wojnę — gdy na dół — spokojne czasy. Nadto rzucają mu, podobnie jak to czynią wieśniacy w Szwecyi i Norwegii, wpoprzek drogi suknie, kaftany lub fartuszki. Jeśli przejdzie przez przedmioty, wróżą sobie szczęście, gdy ominie, właściciel lub właścicielka pogardzonego przedmiotu umrze niedługo, lub wpadnie w nieszczęście.
W okolicach Babiej Góry górale twierdzą, że gdy sunie na dół — będą złe lata — gdy do góry — dobre. Kto znajdzie plenia, będzie miał szczęście i nie zabraknie mu chleba.
— Dzięki Bogu! więc i dla nas pocieszająca to wróżba — przerwał mi Anglik, śmiejąc się — będziemy mieli obiad. Chodźmyż teraz, obaczyć co się dzieje z naszym pałacem; ciekawym, czy pleń usprawiedliwi swoją sławę.
I ruszyliśmy pod górę, pozostawiając armię muszą za sobą.