<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Po dość długiej wędrówce, Beniamin i Senderił przybyli na miejsce przeznaczenia i osiedlili się w koszarach.
Łatwo sobie można wyobrazić, że położenie nowokreowanych wojowników nie było godnem zazdrości.
Uśmiech nie zagościł na ich twarzach, byli posępni i smutni.
W pierwszych szczególniej chwilach pobytu swego w wojsku, chodzili oni jak błędni i nie wiedzieli co się z nimi stało? co się dzieje? Wszystko dla nich było nowem, obcem, nieznanem i niezrozumiałem, a zgoła niepodobnem do otoczenia, w którem wychowali się i wzrośli. Obcemi dla nich były koszary i żołnierze i język; obcem i zupełnie niezrozumiałem to, co im robić kazano.
Nawet powierzchowność ich stanowiła rażący kontrast z całem otoczeniem. Szynel wisiał na nich jak torba i wyglądał raczej jak „jupe“ (spódnica), aniżeli jak strój żołnierski, czapka zaś, na ich głowach, podobną była do nocnego czepka.
Wyglądali oni jak komedyanci, którzy przebrali się naumyślnie, ażeby wyśmiewać żołnierzy. Biada była także tej broni, która dostała się w ich ręce. Traciła ona zupełnie swój charakter i wyglądała jak kociuba, w ręku mężczyzny uwijającego się koło przypiecka...
Podczas musztry wyrabiali oni takie pocieszne sztuki rękami, nogami i bronią, że, patrząc na to, trzeba się było pokładać ze śmiechu. Rzecz naturalna, że w takich warunkach, obadwaj żydkowie nie mieli szans zrobienia wielkiej karyery w zawodzie militarnym — przeciwnie, spadały na nich częste, bardzo częste kary...
Gdy ptak, bujający na swobodzie, wpadnie w sidła i dostanie się do klatki, w pierwszych dniach rzuca się, nie je, nie pije i usiłuje wydobyć się na wolność. Później, zobaczywszy, że usiłowania jego są daremne, zaczyna godzić się z losem, a jeszcze później, już oswojony z zamknięciem, śpiewa i trzepocze się tak, jak gdyby w klatce na świat przyszedł i po za nią nigdy nic nie widział i nie zaznał. Takie są zazwyczaj dzieje drobnych ptaszków, zapędzonych przez złe losy w sidła i osadzonych w klatce.
Podobne koleje przechodził także Senderił. Jako człowiek zadziwiająco zgodnego charakteru, po niejakim czasie oswoił się z myślą, że jest żołnierzem; przytem, zmysł praktyczny wskazywał mu, że jeżeli za złe mustrowanie się biją i wsadzają na odwach, to — chcąc uniknąć odwachu i bicia, trzeba się dobrze mustrować.
Odkrycie to, proste jak wszystkie wogóle wielkie odkrycia na świecie, utkwiło mu w głowie, niby gwóźdź w ścianie. Postanowił nauczyć się dokładnie sztuki maszerowania, trzymania się prosto i wyrabiania różnych manewrów ciężkim karabinem, który brał do ręki z niedowierzaniem pewnem i obawą.
Chcąc nabrać umiejętności wymienionych powyżej, Senderił cały swój wolny czas poświęcał odpowiednim ćwiczeniom. Od samego rana wprawiał się w maszerowanie i robienie bronią, ku wielkiej uciesze żołnierzy, którzy śmieli się do rozpuku, patrząc na jego ciężką pracę...
Istotnie, zabawnie było patrzeć, gdy wszystkie ruchy i obroty wykonywał na swój sposób.
Wyciągał się i wyprężał jak struna, zadzierał głowę, nadymał policzki jak bohater, podnosił nogi do góry i maszerował poważnie, nadęty jak indyk, komenderując sam sobie donośnym głosem:
— Prawo! lewo! lewo! prawo! marś... marś!
Przy tych eksperymentach zdarzały mu się wypadki: nogi wyciągane i wyprężane jak druty, zaplątały mu się nieraz w długich połach szynela — bohater o nadętych policzkach i zadartej głowie, padał jak długi na piasek, wypuszczając ciężki karabin z dłoni.
Niepowodzenie nie zrażało go wszakże, podnosił się znowuż — i znów padał i znowuż maszerował tak zawzięcie, jak gdyby mustra była jego najulubieńszem zajęciem.
— Prawo! lewo! marś! stój! — wykrzykiwał nieustannie, chodząc aż do zupełnego zmęczenia.
Beniamin miał na sprawy militarne całkiem odmienne poglądy i na żaden sposób nie mógł się zaaklimatyzować w koszarach. Nic dziwnego, Senderił był sobie zwyczajny ptaszek i łatwo się z klatką oswajał; Beniamin zaś należał do gatunku wielkich ptaków wędrownych, które co pół roku zmieniają miejsce pobytu i dążą do odległych ciepłych krajów... Gdy taki ptak dostanie się do klatki, to żyć mu nie sposób, przestaje jeść i pić, macha rozpaczliwie skrzydłami i rzuca się na ścianę, szuka szpary, przejścia, przez które mógłby się na świat wydobyć.
Tak też i Beniamin szamotał się rozpaczliwie, myśl o dalszej podróży uczepiła się go jak pijawka i nie dawała mu ani chwili spokoju. — W drogę, w drogę! mówił ciągle do siebie — a we śnie widywał jakieś postacie i słyszał głos wołający:
— Dalej! dalej, Beniaminie, wstawaj i idź dalej!
Zima przeszła jeszcze jako tako, ale gdy wiosenne słońce zaświeciło, gdy dnie były już jasne i ciepłe, wielki podróżnik omało nie szalał z rozpaczy.
Pewnego razu, w piękny dzień wiosenny, jakoś po uroczystościach pamiątki wyjścia z Egiptu, kiedy Senderił, jak zazwyczaj, ćwiczył się w maszerowaniu i robieniu bronią, przyszedł do niego Beniamin i rzekł:
— Senderił! Senderił!
— Co? — zapytał zawzięty wojownik, maszerując ciągle.
— Stańże raz! chcę ci coś powiedzieć...
Senderił zakomenderował sobie „stój“ i zatrzymał się przed swym towarzyszem, wyprężony jak struna.
— Pfe! pfe! Senderił — rzekł Beniamin z goryczą i wyrzutem — pfe! (żebym tak zdrów był!) bawisz się i wyrabiasz takie figle, jak siedmioletni dzieciak! Pfe! pfe! I powiedz mi, proszę, do czego to prowadzi? jaki ma cel? Nie zapominaj, że przecież jesteś, dzięki Bogu, żonaty, poważny, dzieci masz, a przytem jest także z ciebie kawałek żyda — i ty! ty! zaprzątasz sobie głowę takiemi pustemi rzeczami! Zastanów się tylko, nad czem ty pracujesz? i powiedz, czy to nie jest zupełnie wszystko jedno: czy zrobić „na prawo krugom!“ czy na lewo „krugom!“? Czy tak, czy tak, to zawsze będzie „krugom“, a ty sobie nad tem głowę łamiesz!... Pfe, Senderił! pfe! dzieciak z ciebie! (żebym tak zdrowie miał!).
— Alboż ja wiem? zresztą co mi tam do tego? każą na lewo, niech mają na lewo; każą „na prawo krugom“, niech będzie „prawo krugom“... niech ich dyabli wezmą!...
— A nasza podróż? Senderił, podróż nasza!? czy zapomniałeś już o niej? Gewałt! nasza podróż, tam, tam daleko... gdzie „Pipernoter“ i gdzie „lindeworim“! — wołał wzburzony Beniamin.
— Marś! marś! marś! — zakomenderował sobie Senderił i podniósł nogę do góry.
— Biada! biada tobie i marszowi twojemu, Senderił, pfe! powinieneś się wstydzić tych głupstw! (żebym tak zdrowie miał). Powiedz mi oto lepiej, ty łobuzie, co będzie z naszą podróżą? czy pójdziemy w dalszą drogę, czy nie?
Senderił nie dał długo czekać na odpowiedź.
— Co się mnie tyczy, to i owszem — ja mogę iść choćby i dzisiaj — zaraz nawet, nie wiem tylko, czy oni nas puszczą? ale zdaje mi się, że chyba nie...
— Słuchaj, Senderił, pomówmy o tem poważnie. Co oni mają z nas? na co my im się przydamy? czy my zdatni jesteśmy do takich interesów, jakiemi oni się trudnią? Powiedz sam, Senderił, na twoje żydowstwo, czy gdyby, naprzykład, (czego Boże uchowaj) przyszedł nieprzyjaciel, czy moglibyśmy stanąć naprzeciwko niego?
— Mnie się zdaje, że nie...
— No, widzisz... a gdyby on przyszedł i tybyś powiedział do niego: — idź precz, uciekaj! bo jak nie, to zrobię do ciebie pif! paf! — to myślisz, że on tak ciebie zaraz, akuratnie posłucha?
— Po co on ma się mnie słuchać?
— Nie posłucha z pewnością; będzie to nawet wielkiem szczęściem, jeśli cię żywego z rąk wypuści... Aj! aj! wierz mi, Senderił (żebym tak zdrowie miał) jak oni sami chcieliby się nas pozbyć. Mnie się zdaje, żeśmy się im sprzykrzyli; sam słyszałem jak „starsi“ (oficerowie) mówili między sobą na mustrze: kara Boża z tymi żydami! żeby już ich raz licho ztąd wyniosło! Ja myślę, Senderił, że oni z wielką chęcią wypędziliby nas do wszystkich djabłów. Dalibóg, ja tak myślę, Senderił.
— Dlaczego nie? niech oni nas wypędzą! myślisz, Beniaminie, żebym płakał?
— Nie, nie, Senderił! ja ci powiem jasno, że to z samego początku był nieczysty interes, całkiem krzywa rzecz... Zrobiła się tu bardzo niestosowna partya — ale rozpatrzywszy się dobrze, można się przekonać, że i myśmy temu nie winni i oni nie winni. Wszystkiego złego narobili dnieprowieccy żydzi — oni i nas oszukali i wojsko także oszukali...
— Aj, aj, i jak oszukali! — powtórzył Senderił.
— Ja teraz domyślam się, jak to było... Ci żydzi, którzy oddali nas w ręce żołnierzy, musieli nagadać oficerom, że my jesteśmy „dzicy bohaterowie“ (a wiłde gibejrim) i bardzo oczytani w dziełach strategicznych, że znamy się na tem... Cóż my winni jesteśmy, że ich tamci żydzi brzydko oszukali? Nas oszukali oni jeszcze gorzej, jeszcze paskudniej! Mówię ci, Senderił, że najlepiej zrobimy, gdy porzucimy cały ten interes i pójdziemy sobie w dalszą drogę... A jak pójdziemy, to kto będzie winien? juści nie my i nie wojsko, bo my jesteśmy oszukani i wojsko jest oszukane... winni będą tylko tamci żydzi, łapserdaki, gałgany! niegodziwcy! Nas okłamali, że będzie łaźnia; oficerów okłamali, obiecawszy im, że się od nas strategii i sztuki wojowania nauczą. Ci żydzi! żydzi, Senderił, są winni! żydzi i jeszcze raz żydzi!
— No — ale nareszcie, cóż ty myślisz zrobić, Beniaminie?
— Ja nie chcę nic zrobić, tylko pragnę puścić się w dalszą podróż... Myślę, że nie będą tutaj bardzo tęsknili za nami, a co się tyczy tego, że mogą nas nie puścić, to jest bardzo proste lekarstwo: nie opowiadać się że idziemy. Na co kto ma o tem wiedzieć? Żegnać się z nimi bardzo czule też nie widzę potrzeby, możemy pójść tak sobie, bez wielkiej ceremonii...
— I ja tak myślę, że nie potrzeba się żegnać, tem bardziej, że gdy przed rokiem wychodziliśmy z domu, nie żegnaliśmy się przecież z nikim; żonie, dzieciom rodzonym nie powiedzieliśmy nawet... „na tebe“.
Od owego czasu, bohaterowie nasi przemyślać zaczęli nad wynalezieniem najpraktyczniejszego sposobu opuszczenia koszar, bez pożegnania się i bez robienia komukolwiek przykrości uroczystego rozstania.
Beniamin szczególniej wszystkie siły swojej inteligencyi wytężał w tym kierunku. Myśl ucieczki zajmowała go wyłącznie; ciągle też był niespokojny, zadumany i kręcił się jak kwoka, gdy sobie gniazda wyszukuje na wiosnę. Pogrążony w myślach, wyłącznie jednym tylko zajęty przedmiotem, nic nie widział, nie słyszał, nie zwracał uwagi na to, co się koło niego dzieje.
Często, spotkawszy oficera, zapominał zdjąć czapki, czem się narażał na karę, a podczas mustry nie wiedział co do niego mówią, co mu każą robić i, naturalnie, znowuż się z karą spotykał. Te wszakże nieprzyjemności przyjmował bardzo obojętnie i wyłącznie tylko marzeniem o swej podróży zajęty, na nic więcej nie zważał.
Senderił, chociaż może i myślał o wędrówce, jednak trybu postępowania nie zmienił, zawsze miał jednakowy apetyt, codziennie wyrabiał rozmaite sztuki z karabinem, zadzierał głowę, prostował krzyż, i aż do znużenia uczył się chodzić i zwracać, powtarzając ciągle:
— Raz, dwa! raz, dwa! prawo, lewo! marsz!
Dzięki tym ćwiczeniom, miał on wyborny apetyt i sen.
Pewnej nocy, gdy zmęczony, usnął doskonale, zbliżała się do niego jakaś postać.
W koszarach wszyscy już spali — było zupełnie ciemno i cicho...
Owa postać, zatrzymując dech w sobie, skradała się ostrożnie, jak kot...
Domyśleć się łatwo, że ową osobą, skradającą się potajemnie między pryczami, na których spali żołnierze, był Beniamin.
Stąpał on z jaknajwiększą ostrożnością, ażeby nie zbudzić nikogo — i pocichu zbliżył się do posłania, na którem wierny towarzysz jego złej i dobrej doli spał snem sprawiedliwego.
— Senderił! Senderił — szepnął Beniamin, dotykając ramienia rycerza.
— Co? kto to? co?
— Cicho, to ja, Beniamin...
— No?
— Czy gotów jesteś do drogi?
— Aj, aj, mogę być zaraz gotów — chcesz, żebyśmy poszli — to idziemy, cóż mi to przeszkadza? dlaczego nie mamy iść?
Bez szelestu podniósł się z posłania i trzymając Beniamina za połę, wyprowadził go z koszar tak szczęśliwie, że nikt się nie przebudził i nie spostrzegł zbiegów.
Na dworze było cicho, ciepły wietrzyk dął, a wysoko na niebie unosiły się chmury czarniawe i niebieskawe, ciągnęły jedne za drugiemi powoli, jak tysiące czumaków, z naładowanym na wozy towarem... spieszących gdzieś na wielki jarmark, tam... na wysokościach. Księżyc, jak „prykaszczyk“ strzegący owego długiego nieskończenie korowodu wozów, wychylał co chwila głowę z pod przykrycia chmur, spojrzał, czy wszystko w porządku i znowuż chował się pod czarną, jak smoła, opończą.
Tak wlokła się po górnych szlakach, powoli, ta długa karawana chmur, popychana przez lekki wietrzyk, w dalekie, niezmierzone obszary.
Zbiegowie, oddech w sobie zatrzymując, skradali się ostrożnie obok ścian koszarowych — aż nareszcie doszli do parkanu oddzielającego koszary od miasta.
Wdrapali się na stos złożonego pod parkanem drzewa i już mieli się przedostać na drugą stronę, gdy nagle Senderił przypomniał coś sobie i rozpaczliwym gestem uderzył się w czoło.
— Ach, Beniamin, wiesz co? zapomniałem torby! Nie wiem teraz co robić? chyba trzeba pójść napowrót do koszar po torbę?
— Broń Boże! broń Boże — zaprotestował Beniamin — wracać się, to paskudna rzecz! Jeżeli Bóg nam dopomoże, to da nam także i torbę. Zostawmy więc tamtę w koszarach, może się komu przyda.
— Wiesz co, Beniaminie — rzekł Senderił — mój dziadek, rebe Senderił (niech odpoczywa w pokoju!) nie napróżno ukazał mi się wtenczas we śnie i rzekł: wstawaj, wstawaj, Senderił i leć, uciekaj, gdzie cię oczy poniosą! uciekaj, Senderił... Ach, Beniaminie, co to był za człowiek, nieboszczyk dziadek mój, rebe Senderił (niech odpoczywa w pokoju!), to był żyd co się zowie! pełną gębą żyd, bez żadnych kruczków, bez wykrętów. Nieboszczka moja babka (niech odpoczywa w pokoju) zawsze opowiadała mi...
Zanim Senderił zdążył opowiedzieć, co mianowicie babka mówiła o dziadku, dał się słyszeć donośny głos żołnierza, pytającego:
— Kto idzie!?
Żołnierz stał właśnie przy koszarach na warcie i, widocznie, zdawało mu się, że usłyszał głos jakiś.
Obadwaj zbiegowie przytulili się do parkanu, skurczyli się tak, że ich nie było znać wcale, nie śmieli oddychać ze strachu...
Leżeli tak cicho, nieruchomie, bez życia, niby dwa cienie od księżyca, który się z po za chmur chwilowo wychylał.
Ze strachu, drżeli obadwaj jak w febrze.
Na szczęście, żołnierz, nie słysząc więcej głosu i nie zauważywszy, żeby się kto ruszał — oddalił się w przeciwną stronę — a jednocześnie ciemna chmura zasłoniła księżyc; zbiegowie ostrożnie zsunęli się z parkanu i, jak sądzili, znaleźli się po za obrębem wszelkiego niebezpieczeństwa. Pomimo tego jednak, opierając się na rękach i na nogach, pełzali po ziemi jak węże, z godną pochwały przezornością.
W taki sposób oddalili się znacznie od koszar i, po godzinie utrudzającego pełzania, znaleźli się w jakiejś uliczce.
Tu podnieśli się, dali cokolwiek odpocząć bardzo zmęczonym kościom — i wesoło spojrzeli przed siebie, wiedząc, że rozpoczynają znowuż tak niespodziewanie przerwaną wędrówkę.
Senderił, który lubił kończyć wszystko co zaczął, nawiązał nitkę przerwanego opowiadania i mówił dalej:
— Babcia moja, nieboszczka, (niech ona sobie odpoczywa w spokoju) opowiadała mi zawsze, że jej mąż, a mój dziadek, nieboszczyk rebe Senderił (wieczny mu odpoczynek) przez całe życie swoje wybierał się do „Ziemi Izraela“ — żeby tam, obok grobu patryarchów głowę swoją położyć; przed śmiercią zaś, widząc, że zamiaru tego nie dokona, powiedział do babki te słowa: Widzę, że nie zasłużyłem sobie u Stwórcy tego szczęścia, żebym ziemię Izraela mógł widzieć własnemi oczami, ale jestem pewny, że jeden z moich potomków tam zawędruje. Serce mi powiada, że nieboszczyk dziadek, rebe Senderił (niech spoczywa w pokoju) mówiąc o tym potomku, który miał dojść do ziemi świętej, mnie miał na myśli i, daj Boże, ażeby moje słowa były usłyszane na niebie...
Niestety, słowa Senderiła zostały przedtem jeszcze usłyszane na ziemi... usłyszał je bowiem przechodzący oficer.
— Kto tam!? — zapytał głosem, od którego naszym wielkim wędrowcom krew ścięła się w żyłach.
Na nieszczęście, księżyc wychylił się z poza chmury i oświetlił jasno wystraszone twarze zbiegów, którzy stali ze spuszczonemi oczami, bladzi jak ściana i sami nie wiedzieli co mówić...
Wiadomo co żołnierza czeka za zbiegostwo... odwach, sąd wojenny — a potem kara okropna!
W kilka minut później, wędrowcy, którym zdawało się, że szczęśliwie i bez żadnej przeszkody puszczą się w dalszą podróż — znaleźli się na odwachu, za kratami, pod silną strażą żołnierzy uzbrojonych od stóp do głów...
Ciężki, marny los!
Nie ma podobno pióra, które potrafiłoby opisać srogie cierpienia uwięzionych. Wychudli oni, pomizernieli, zbiednieli tak, że ledwie ich można było poznać. Wogóle przechodzili bardzo ciężkie koleje.
Senderił był od Beniamina o tyle szczęśliwszym, że mógł spać i przynajmniej przez ten czas nietylko że nie cierpiał, ale nawet miewał chwile przyjemne, gdyż śniły mu się rozmaite miłe rzeczy. Nieboszczyk dziadek, rebe Senderił (niech odpoczywa w pokoju) ukazywał mu się wielokrotnie, a zawsze w sposób nader przyjemny. Nigdy nie zjawiał się (chociaż we śnie) z próżnemi rękami — przynosił wnuczkowi swemu łuk i strzały, albo też „Haman-klepeł“ (klekotka, którą dzieci biją Hamana podczas zapust żydowskich), szczypał go pieszczotliwie za policzki i mówił: masz, Senderuniu łobuzie, baw się tem, strzelaj! rób pif! paf! Senderił... Czasem znów przynosił z sobą „drejdeł“[1] i zasiadał na ziemi aby grać z ukochanym wnuczkiem. Senderił kręcił, kręcił, wypadło mu „Gimeł“ i wygrał grosz, który mu dziadek rzetelnie, gotówką natychmiast zapłacił...
Miłym jest dla człowieka taki sen, bardzo miłym... a zresztą, czyż całe życie ludzkie nie jest snem tylko?
Beniamin jednak nie miał i tej pociechy — nie mógł spać, nie miał snów przyjemnych i wszystka krew burzyła się w nim i kipiała, jak w kotle...
Wyglądał przez okratowane okienko: słońce świeciło jasno, zielona trawka rosła, drzewa, młodemi liśćmi pokryte, szumiały, ludzie biegali tu i tam, ptaszki, śpiewając, wzlatywały w górę — a on siedział zamknięty w czterech ścianach więzienia, za kratami — i nie mógł się na świat wydostać!
Bywało, że aż podskakiwał do góry z wielkich cierpień, jakie szarpały mu duszę; chwytał się za głowę, darł z niej włosy, biegał po odwachu i krzyczał wielkim głosem:
— Gewałt! gewałt! Co oni chcą odemnie? co im złego zrobiłem?!
W kilka dni później, w kancelaryi pułkowej zebrali się członkowie sądu wojennego. W sali znajdowało się wielu oficerów, pomiędzy którymi byli również pułkownik i generał.
Beniamin i Senderił, oskarżeni, jako zbiegowie, weszli tam pod silną eskortą. Smutni, ze spuszczonemi głowami, wyglądali oni jak myszy, które wpadły w dzieżkę kwaśnego mleka.
Oficerowie przypatrywali im się bardzo pilnie, robili jakieś uwagi, i rozmawiali coś ze sobą, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— Słuchaj-no, Senderił — szeptał Beniamin do swego towarzysza niedoli, podczas gdy oficerowie zajęci byli rozmową, — żebym nawet wiedział, że mnie śmierć czeka, to muszę im powiedzieć całą prawdę. Jestem naładowany, nabity jestem prawdą — i nie będę mówił nic, tylko prawdę...
— Z mojej strony — rzekł Senderił — nic nie mam przeciwko temu, chcesz mówić prawdę, mów prawdę — chcesz tak, mów sobie tak, co mnie to przeszkadza?
— Wy — odezwał się surowo generał — wykradliście się w nocy z koszar i chcieliście uciekać. Czy wiecie, że to jest ciężkie przewinienie, za które prawo ostrą wymierza karę...
— Aj waj! aj waj! — zaczął Beniamin swą obronę, trochę po rosyjsku, trochę po polsku, a głównie po żydowsku i mówił tak przekonywająco, z takim zapałem, że sam Chajkieł Zajke (jąkała), największy orator z Tuniejadówki, mógł mu pozazdrościć sukcesu...
Efekt był nadspodziewany, albowiem generał, słuchając tej oracyi, zaledwie mógł powstrzymać się od śmiechu i dał pułkownikowi znak ręką, ażeby dalej sprawę prowadził.
— Bardzoście zawinili — rzekł pułkownik — powiedźcie, co macie na swoją obronę?
— Wasze błagerodie! — krzyczał nieludzkim głosem Beniamin, — to łapać ludzi na środku ulicy, w biały dzień, i sprzedawać ich jak kury na targu — można? a jak ci ludzie chcą uciec, żeby zająć się swojemi interesami — to nie można?! Teraz taki jest świat paskudny, taki rozpuszczony, taki zły, że, dalibóg, niewiadomo, co teraz można? a czego niemożna? Przeciwnie, naodwrót, trzeba zobaczyć tę rzecz z drugiej strony i przekonać się, kto tu winien. Naprzykład jakby panów, nieprzymierzając, złapali na drodze i wsadzili w worek, czybyście panowie byli winni, chcąc się z worka wydobyć? Ja zawsze powiadam, że to od samego początku była paskudna rzecz, samo oszukaństwo od początku — ja to zawsze powiadam! Tu nikt w tym interesie nie winien, tylko tamci żydzi! dnieprowieccy żydzi (żebym tak szczęście miał). Oni i panów oszukali i nas oszukali! Gadaj, Senderił, gadaj, otwórz gębę! cóż stoisz jak bałwan gliniany!? Wychodź naprzód z prawdą, prawdę mów! Nie bój się, mów prosto w oczy! Przyświadcz, że my tu na nic niezdatni jesteśmy, że nie czytaliśmy książek o strategii, że nie znamy sztuki wojowania i znać jej nie chcemy! Powiedz, że, Bogu dzięki, jesteśmy obadwaj ludzie żonaci — i że mamy w głowie co innego, niż strategię, że poważniejsze sprawy nas zajmują — takie zaś drobiazgi, jak wojna i to, co do niej należy, nie wchodzą bynajmniej w zakres naszej specyalności. To nawet nie idzie nam do głowy! Czegóż stoisz, jak kołek, Senderił, gadaj! mów! krzycz! proś, żeby nas puścili! Czyż nie widzisz, że oni sami chcieliby pozbyć się nas jak najprędzej?
Długo bardzo przemawiał w ten sposób Beniamin i, trzeba przyznać, że słuchano go bardzo uważnie, chociaż należy wątpić, czy członkowie sądu mogli przynajmniej dziesiątą część tej obrony zrozumieć.
Beniamin nie mijał się z prawdą, twierdząc, że oficerowie pragnęli gorąco pozbyć się coprędzej takich dzielnych żołnierzy, jak on i jego towarzysz. Z takich albowiem wojowników niepodobna było spodziewać się jakiejkolwiek pociechy — a czas, na ich naukę poświęcony, był straconym napróżno...
Obrona, którą tak świetnie wypowiedział Beniamin, nietylko, że nie chybiła celu, ale sprowadziła skutek, przechodzący wszelkie oczekiwania. Prezydujący w sądzie skinął na jednego z oficerów, znajdujących się w sali — i, wskazując drżących ze strachu zbiegów, zapytał:
— Co myślisz o tych ciekawych egzemplarzach, doktorze?
Doktór wdał się z Beniaminem i jego towarzyszem w gawędkę; pytał ich o to i owo, rozmawiał z nimi dość długo, aż wreszcie spojrzał na generała i, uderzając się palcem w czoło, z gestem znaczącym, rzekł:
— Brakuje tu klepki (do fełt a klepke).
Skończyło się na tem, że sąd wojenny, po niedługiej naradzie, wydał wyrok, uwalniający obudwóch przestępców, nietylko od odpowiedzialności za zbiegostwo — ale zupełnie od wojska.
— Idźcie sobie swobodnie, — powiedziano im, — idźcie zdrowi, gdzie wam się tylko podoba.
Beniamin pożegnał całe zgromadzenie w sposób bardzo uprzejmy i odszedł zwykłym krokiem, jak człowiek prywatny. Senderił natomiast, przyzwyczajony już poniekąd do form militarnych, wykonał przy drzwiach wspaniały zwrot na lewo (przyczem o mało nie runął na ziemię) i poszedł w świat krokiem posuwistym, komenderując sobie:
— Marś! marś!








  1. Drejdeł. Zabawka w rodzaju frygi, ma formę sześcienną, a na każdej ścianie jest wyrżnięta litera hebrajska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.