<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Na tem kończy się odyssea wielkich podróżników z Tuniejadówki. Ucięta, jak nożem, pozostawia czytelnika w zupełnej nieświadomości co do dalszych losów żydowskiego Donkiszota i jego wiernego giermka. Co zrobili po szczęśliwem wystąpieniu z szeregów armii? Może syci przygód i chwały, powrócili do rodzinnego miasta, aby tam, w „bejshamidraszu“, pod piecem, wobec „połne sobranie“ opowiadać o dziwach świata nieznanych — a może też, z torbami na plecach i ufnością w sercach, powędrowali nad brzegi „Sambatyi“, śladami Aleksandra Macedońskiego, do „gór ciemności“, do „hindye“, szukać współwyznawców z zatraconych dziesięciu pokoleń i obaczyć „czerwone dzieci Mojżesza“ proroka — tego ja nie wiem.
Powiastka kończy się na tem miejscu, do którego miałem zaszczyt doprowadzić cierpliwych czytelników. Wprawdzie na tytułowej karcie oryginału napisano jest wyraźnie: Księga pierwsza“, co każe się domyślać, że autor miał zamiar napisać drugą, a może i dalsze, lecz dotychczas zamiaru nie wykonał — i, skutkiem tego, historya wielkiego Beniamina nie ma końca. A może to naumyślnie zrobione — może autor chciał tym sposobem przedstawić figurycznie, że bieda i tułactwo zacofanych mas żydowskich końca nie ma? I tego nie wiem; — ale przyobiecuję czytelnikom, że jeżeli kiedy spotkam się z dalszym ciągiem powieści o nieustraszonym Beniaminie — nie będę robił z tego tajemnicy i opowiem, co było i jak było.
Obecnie, zanim zakończę zupełnie niniejszą pracę, upraszam jeszcze o odrobinę uwagi, gdyż pragnąłbym wypowiedzieć słów kilka od siebie.
W trakcie drukowania „Donkiszota Żydowskiego“ robiono mi bardzo wiele uwag, tak piśmiennych, jak ustnych, i wyrażano zdania najbardziej sprzeczne. Jedni upatrywali w tej pracy cel głębszy i poważniejszy, — drudzy widzieli w niej błahostkę, niebardzo a nawet wcale nie zajmującą; jedni zachęcali do studyów nad piśmiennictwem żargonowem, inni natomiast twierdzili, że jest to głupstwo, na które szkoda czas i pracę poświęcać.
Otóż nie chciałbym tych uwag zbyć milczeniem. Przeciwnie, sądzę, że powinienem złożyć kilka słów objaśnienia. Będą one zarazem służyły za odpowiedź osobom, które z powodu „Donkiszota“ zaszczyciły mnie swoją korespondencyą.
Jeżeli, patrząc, dajmy na to, na rzekę, pragniemy się dowiedzieć, zkąd się bierze taka masa wody, tedy idziemy w górę, do źródła i ciekawość nasza jest zaspokojona; podobnież, jeżeli chcemy badać, tak zwaną, „kwestyę żydowską“, idźmy do jej źródła, idźmy do gniazda żydowstwa, zamkniętego w ciasnem kole swych odrębności obyczajowych i religijnych, idźmy do naszych małych miasteczek.
Może to się komuś wyda dziwnem, lecz, według mego zdania, rozwałkowywanie tego, co wypisuje taki, naprzykład, Rolling, antisemita zaciekły, jak również tego, co wychodzi z pod pióra dra Jelinka, rabina i naturalnie filosemity z zasady, — z naszą krajową kwestyą żydowską nie ma bezpośredniego związku. Co nas obchodzą te wszystkie polemiczne i gazeciarskie „jeden hetze“, odbywające się po za granicami kraju, gdy tu... tu, na naszej ziemi, mamy taką masę ciemnych, zacofanych żydów! gdy mamy taką wiecznie jątrzącą się ranę, na naszym własnym organizmie społecznym. Egoizm to może — ale doprawdy, bliższa koszula ciała, niżeli kaftan, jak powiada przysłowie — i zawsze, zamiast przyglądać się cudzym nieporządkom, lepiej i praktyczniej jest zrobić porządek u siebie, o tyle przynajmniej, o ile to jest w naszej mocy...
Otóż — zamiast bujać w dziedzinie teoretycznych mrzonek i iluzyj, zamiast pomstować na żydów, na ich spryt — przebiegłość, zdolność do wszelkiego szachrajstwa i, zamiast ubolewać nad własną niezaradnością — czy nie lepiej zbliżyć się do nich i poznać ich dobrze?
Znajomość, dokładna znajomość nieprzyjaciela, jego sił i środków, (choć, co prawda, nie chciałbym tak żydów nazywać) jest już połową zwycięztwa. A cośmy dotąd w tym kierunku zrobili? Czy znamy żydów dobrze?
Uderzmy się w piersi. Z żydem (a mówię tu o masie żydowskiej zacofanej) łączy nas tylko interes. Idziemy do niego, gdy potrzebujemy coś sprzedać, albo pieniędzy pożyczyć — znamy go poprostu, jako interesanta, sprytnego, przebiegłego, wyzyskującego częstokroć, ale nie znamy go zupełnie, jako człowieka.
Mamy dla niego uśmiech politowania, albo uśmiech pogardy, lecz nie wglądamy bliżej w jego życie, nie pytamy, dlaczego on jest takim, jakim jest? i jakimi środkami możemy go uczynić takim, jakim być powinien?
Powiadamy, że żyd jest szachraj, wyzyskiwacz, lichwiarz, pijawka społeczna, pasorzyt — prawda to, w znacznej nawet części — ale dla czego, mówiąc tak, nie pomyślimy, że żyd jest to także... człowiek?
Człowiek, człowiek przedewszystkiem! taki sam, jak i my wszyscy, „syn ziemi“, z temiż zdolnościami, z temi skłonnościami, jakie my posiadamy, tylko z historyą inną, z wychowaniem odrębnem. Na niego, gdy zaledwie od ziemi odrósł i przy fartuchu matki się czołgał — działały inne wpływy, niż na nas, ztąd też on do nas niepodobny, on nam obcy.
On jest obskurant i fanatyk — zasklepiony w swej skorupie, jak ślimak, niezdolny do produkcyjnej pracy, bo nie przysposobiono go do niej; nie rozumiejący najbliższych swych sąsiadów, gdyż go odgranicza od nich „mur chiński“, o którym na początku niniejszej pracy mówiłem, — on więc jest wyzyskiwaczem, szynkarzem, lichwiarzem albo faktorem, gdyż inaczej zarabiać na chleb nie umie, a żyć potrzebuje.
Tak, nasze miasta i miasteczka, to są źródła i źródełka kwestyi... żydowskiej, są to siedliska owych „pasorzytów“ a prawdziwiej mówiąc, siedliska nędzarzy ostatniego gatunku, gnieżdżących się w brudnych norach, po trzy familie w jednej izbie — żyjących kartoflami i cebulą, nędzarzy, którzy zaledwie raz na tydzień widują kawałek mięsa. A jednak oni są także ludźmi, i na równi ze wszystkimi, mają prawo do życia.
Nie wiem czy jest kwestya, o której u nas tyle się mówi i pisze, ile o kwestyi żydowskiej — ale niestety i to, co się mówi i to, co się pisze, bardzo mało przynosi pożytku. A przecież kwestya to ważna. Setki tysięcy żyją wśród nas, na jednej ziemi, żyją w odosobnieniu; w znacznej części nieprodukcyjnie, szkodliwie dla ogółu.
Cóż z nimi zrobić? Przecież nie można ich ani wytopić co do nogi — ani naładować na jakąś olbrzymią furę i wysypać na grunt sąsiada — gdyż nie w taki sposób rozwiązują się kwestye społeczne w XIX wieku. Trzeba ich więc ucywilizować, oświecić, zachęcić i poniekąd zmusić do produkcyjnej pracy.
— Ale jak?
Otóż w tem jest sęk najtwardszy. Społeczeństwo chrześcijańskie na masę żydowską nie wywiera najmniejszego wpływu — bo wywierać go nie może. Jesteśmy rozdzieleni murem, który przez wieki budowano, a takie mury są, jak wiadomo, osobliwie trwałe. Pokolenia znoszą na nie cegły, historya zlepia je cementem, a pod wpływem wieków, ten mur stwardnieje, tak się zeszkli, że nie masz podobno oskarda, któryby go rozwalił... chyba tylko rozum, o tyle, o ile go namiętność nie zaślepia.
Chrześciańskie społeczeństwo nie ma wpływu na żydów — może więc żydowska inteligencya coś na tej szali zaważyć potrafi.
Gdzież tam! Tu znowuż spotykamy objaw innej kategoryi. Nasza krajowa inteligencya żydowska, a specyalnie warszawska, ma taki wpływ na zacofaną masę swych współwyznawców, jak, dajmy na to, fabrykacya musztardy na zmiany księżyca... Jednostka żydowska, jeżeli oderwie się od swego otoczenia, jeżeli, dzięki wykształceniu umysłowemu, oddali się od ojców swych i braci zacofanych, to już zrywa z nimi zupełnie. Zrzuciwszy z siebie chałat i przywdziawszy ubiór cywilizowanego człowieka, żyd postępowy wchodzi w zupełnie inną sferę i oddala się całkiem od swoich. Pomiędzy nimi a nim, nie ma już nic wspólnego; on jest dla nich „apikores“, bezbożnik i heretyk — oni dla niego gromadą obskurnych zacofańców, których jak morowego powietrza unika. Nie sekret to, że większa część żydów, którzy zrzucili z siebie chałaty i weszli w świat chrześcijański, pomiędzy ludzi cywilizowanych, wstydzi się swoich zacofanych braci, a nawet niechętnie do żydowskiego pochodzenia się przyznaje. O tem zaś, żeby który z tych panów starał się wywrzeć dodatni wpływ na masę, żeby chciał ją ucywilizować, umoralnić — mowy nawet nie masz. Zkądże więc ma przyjść światło do takich ludzi, jak Beniamin, Senderił, reb Ajzyk Dowid, Chajkiel Zaike i tych wszystkich członków „połne sobranie“, obradujących w bóżniczce nad polityką Aleksandra Macedońskiego i interesami Rotszylda? Ze strony chrześcian nie, ze strony cywilizowanych żydów także nie; jakąż więc drogą ma się dostać do nich promień światła? Czy zawsze mają tonąć w zabobonach i przesądach i sposobić swe dzieci nie do praktycznego życia, nie do produkcyjnej pracy, lecz do wegetacyi nędznej i ciężkiej. Dodać należy, że i wegetacya ta z każdym rokiem trudniejszą będzie; raz dlatego, że proletaryat żydowski powiększa się ciągle, a powtóre, że w tych czasach ciężkich, i chrześciańska ludność więcej liczy się z groszem i nietylko, że wobec faktorów i kramarzy trzyma się odpornie — lecz sama zwraca się na pole handlu, dotychczas wyłącznie znajdującego się w rękach żydów. W miasteczkach, pomiędzy ludnością żydowską, szerzy się nędza, nędza coraz dotkliwsza, która zmusza ją do rozpaczliwego chwytania się środków nie zawsze godziwych, byle tylko egzystencyę swą podtrzymać.
Śmiem twierdzić, że gdyby żydzi nie umieli jadać „homeopatycznie“, toby już ich trzecia część z głodu wymarła.
Nie jest to wcale paradoks, ale najszczersza prawda; kto się chce o niej przekonać, niech zajrzy do naszych brudnych, zabłoconych miasteczek, niech własnemi oczami zobaczy ten ogrom nędzy. Garnek kartofli z solą, kawałek chleba, cebula i rzodkiew, to całodzienne pożywienie rodziny złożonej z kilkorga osób. Jedzą oni wogóle bardzo mało, a żyją w takiej nędzy, że kto jej oczami własnemi nie widział, ten o niej pojęcia mieć nie może.
Dodajmy do tego, że tu, w Królestwie, pomiędzy żydami, znajduje się znaczna liczba „hassydów“, którzy z pogardą traktują wszystko co jest ziemskie i nie zajmują się niczem, cały dzień przepędzając w bóżnicy. Dla nich hańbą jest wszelka praca, a kłopot utrzymania rodziny zdają oni wyłącznie na barki swych żon, które z drobnego handlu, z marnego przekupnictwa zdobywają jakiś grosz.
W tych brudnych i zabłoconych naszych miasteczkach kryje się rdzeń tak zwanej, kwestyi żydowskiej, kwestyi, która z każdym rokiem coraz bardziej i bardziej palącą się staje, gdyż ta głodna, straszliwie biedna — a do pracy nie uzdolniona masa powiększa się z dniem każdym i poprostu, aby głód zaspokoić, aby egzystencyę podtrzymać, ucieka się do sposobów, szkodliwych dla reszty ludności.
Wszelkie więc czyny, dążące do oświecenia tych nędzarzy, rozproszenia ciemności, jakie ich otaczają, zachęcenia do pracy, do rzemiosł, — uważać należy za fakta pożyteczne, dodatnie, które do kategoryi obywatelskich zasług trzeba kwalifikować.
Jak powiedziałem wyżej, tutejsza inteligencya żydowska nie chce się do tego obowiązku poczuwać, lecz są z pomiędzy cywilizowanych żydów litewskich jednostki, które, wszedłszy w świat oświeceńszy, nie zapomniały jednak o tem zkąd wyszły, że pozostawiły za sobą masę ciemną, politowania godną — i nie mającą znikąd pomocy.
Otóż ci żydzi oświeceni, dla cywilizowania swych zacofanych braci, stworzyli literaturę ludową, literaturę żargonu, za pomocą której usiłują przeprowadzać idee dobre, zwalczać zabobony, zachęcać do uczciwej pracy. Naturalnie, że oprócz ludzi idei, wzięli się także do pisania książek żargonowych ludzie geszeftu — i dla spekulacyi zaczęli wydawać prace, nie mające żadnej moralnej wartości, — lecz proszę mi wskazać chociaż jedno jakiekolwiek piśmiennictwo, które nie posiadałoby swych pereł i swych śmieci. Książek żargonowych, godnych żeby niemi w piecach palono, nie braknie, ale nie braknie też i takich, które, jako dzieła ludowe, zasługują na uznanie.
Te właśnie książki, jak dzisiaj, są jedynym środkiem cywilizacyjnym, wywierającym do pewnego stopnia wpływ na ciemne masy żydowstwa. Powiadamy: do pewnego stopnia, gdyż i one nawet nie upowszechniają się bardzo łatwo.
„Izraelita“ warszawski, w artykule wstępnym, poświęconym kwestyi żydowskiego żargonu, powiada: że piśmiennictwo żargonowe nie ma racyi bytu, że należy zmusić żydów do tego, aby mówili pomiędzy sobą językiem krajowym i aby w tem języku pisane książki czytali. Jest to myśl bardzo piękna, na którą każdy z nas zgodziłby się chętnie — ale myśl, o ile piękna w teoryi, o tyle niemożliwa do wykonania w praktyce. Zacofany żyd nie wyrzeknie się żargonu, który za swój język uważa, a książek polskich z pewnością czytać nie będzie. O ile więc w teoryi należy zdaniu „Izraelity“ przyznać słuszność, o tyle znów względy czysto praktyczne nie każą lekceważyć literatury żargonu.
Skoro ta literatura może mieć jakiś wpływ na masy, skoro potrafi chociaż w części przyczynić się do oświecenia i pchnięcia jej na drogę cywilizacyi, to już ma racyę bytu. Czy żyd, stosownie do uzdolnienia swego, czytać będzie książki hebrajskie, czy żargonowe, byle tylko znajdował w nich pożytek i oświatę — to wszystko jedno; niech czyta, niech się uczy, cywilizuje, niech pozbywa się przesądów i niech nabierze przekonania, że nie wolno jest żyć bezczynnie, bez pożytku dla siebie i dla drugich.
Obawa, że książki żargonowe mogą się przyczynić do utrwalenia żydowskiego idiomu, jest całkiem płonną; żargon, albowiem używany jest tylko przez zacofaną masę, a gdy który żyd wyrwie się z tej sfery, otrzyma jakie takie wykształcenie i wejdzie pomiędzy ludzi cywilizowanych, to zarzuca szwargot i mówi językiem krajowym. Kwestya istnienia lub upadku żargonu wyłącznie zależy od stopnia cywilizacyi, jaką żydzi posiadają, i, jak niepodobna wyobrazić sobie, aby żydzi zacofani w stosunkach między sobą i w życiu rodzinnem nie używali żargonu, tak też z drugiej znów strony, nie sposób uwierzyć, aby rodzina cywilizowanego żyda posługiwała się tym idyomem. Jest to jasne jak słońce i dowodzenia nie potrzebuje — a gdyby (przypuśćmy taką hypotezę) dziś ucywilizowała się cała masa zacofanych żydów — to dzień dzisiejszy byłby dniem upadku żargonu.
Nie ma więc powodu rozdzierania szat i lamentowania nad faktem, że piśmiennictwo żargonowe rozwija się — gdyż ten rozwój jest pożytecznym i on właśnie przyczynia się do tępienia żargonu. Nie jest to wcale paradoksem, lecz prawdą, którą, przypatrzywszy się bliżej kwestyi, znaleźć bardzo łatwo.
Z tych zasad wychodząc, trzeba przyznać, że piśmiennictwo żargonowe ma racyę bytu i że (jak na teraz przynajmniej) jest ono jednym, a nawet jedynym, środkiem walki z zacofaniem i ciemnotą. Wszelkie inne środki, jak np. reforma szkółek żydowskie etc., mogą być wprowadzone tylko przez rząd — wydawanie zaś pouczających książek zależnem jest jedynie od dobrej woli jednostek, pragnących dla dobra uboższych duchem braci pracować.
Pisarze żargonowi zachęcają żydów do pracy. W kilku książkach, wyszłych z pod ich pióra, zdarzyło mi się czytać cytatę z Talmudu, że ojciec, jeżeli nie daje synowi (oprócz religijnego wykształcenia) nauki rzemiosła, krzywdzi syna. Na tle tej cytaty rozwinięte są całe rozdziały, a nawet całe powiastki. W książkach żargonowych znaleźć można uderzająco prawdziwe obrazy nędzy, w jakiej żyje rodzina żyda, przepędzającego całe życie w bóżnicy — i ostrą satyrę przeciw takim ojcom; naukę, że religia nakazuje rodzicom, aby się losem swych dzieci zajmowali.
Nie ma zabobonu i przesądu żydowskiego, przeciw któremu nie walczyliby ci autorowie, nie zbijali go, nie dowodzili jego śmieszności.
Przeciwko systemowi kształcenia dzieci żydowskich, praktykowanemu obecnie wśród zacofanej ludności, walczą oni systematycznie i wytrwale. Nieuctwo „mełamedów“ (nauczycieli), okropny stan „chederów“ (szkółek) — fatalny, pod względem pedagogicznym, wykład przedmiotu, nieludzkie obchodzenie się z dziećmi — zabijanie w nich wszelkich sił fizycznych i duchowych — przedstawiane są w książkach żargonowych tak jaskrawo, tak realnie, że niepodobna uwierzyć, iżby, przeczytawszy taki opis, żyd nie przeraził się i nie odczuł niedoli swych dzieci.
Ci pisarze bynajmniej nie ukrywają wad swego plemienia, mówią oni z całą swobodą o każdej podłości i złym czynie, przedstawiają w jaskrawem oświetleniu denuncyantów, szachrai, lichwiarzy i wszelkich wyzyskiwaczy nędzy ludzkiej — rzucają im w twarz ciężkie oskarżenia, a zestawiając ich drobiazgowo wykonywane praktyki religijne z postępkami złemi — powiadają im bez ceremonii: — wy jesteście nabożni rozbójnicy, „koszerni“ zdziercy i złodzieje!!
Niech kto chce sądzi tę sprawcę — a przyzna niezawodnie, że takich głosów lekceważyć nie można; przeciwnie, należy je popierać, przyczyniać się do ich rozpowszechnienia. Jedna dobra, z uczciwą tendencyą napisana książeczka w żargonie, więcej dobrego zdziałać, więcej wpływu wywrzeć może, aniżeli setki najpiękniejszych artykułów o „kwestyi żydowskiej“, artykułów, które mogą być bardzo zacne, rozumne, — ale, których żaden żyd, potrzebujący reformy, nie czyta.
Teorya „Izraelity“ co do żargonu, bardzo jest ładna, ale kwestya żydowska, a raczej kwestya ucywilizowania i umoralnienia żydów, nie da się teoryą rozwiązać — tu potrzeba czynu. Na papierze to nawet bardzo pięknie wygląda, jak nasz np. „Izraelita“, oderwany od masy zacofanej, płacze nad jej ciemnością; jak opisuje cnoty wielkiego filantropa z Ramsgate, splendory, jakie spadły na angielskiego Rotszylda, jak w szeregu długich rozpraw usiłuje wykazać zalety mozaizmu, lub zbijać wersye o szkodliwych tendencyach Talmudu — to wszystko, powiadamy, jest bardzo piękne, lecz na papierze tylko. Ani jeden żyd z tych, którym właśnie trzeba oczy otwierać, których należy cywilizować, „Izraelity“ nie czyta; — i ostatecznie praca chybia celu, bo nie dochodzi tam, gdzie dojść powinna... a tymczasem książeczka żargonowa dostaje się do rąk żyda.
W ogóle, w wystąpieniu „Izraelity“ przeciwko literaturze żargonowej, uderza wcale nie żydowska niepraktyczność — bujanie w sferze mrzonek — i jakiś osobliwszego rodzaju optymizm. „Izraelicie“ zdaje się, że po napisaniu przez niego kilku artykułów o piękności mowy polskiej, o obywatelskim obowiązku używania języka kraju, w którym się na świat przyszło — Mosiek z Kozienic, lub Wigdor z Łysobyk, uczuje dziwne rozrzewnienie i surowo nakaże swym dzieciom, ażeby nie ważyły się mówić żargonem.
Słodkie złudzenie, doprawdy!
Dla nas, chrześcian, literatura żargonu, jakem to już wykazał na wstępie, ma także swoją wartość, albowiem daje ona możność poznania wielu stron życia żydowskiego, nieznanych nam zupełnie; za jej pomocą będziemy mogli uprzedzenie niejedno obalić, niejedno, co ciemne, wyjaśnić i wogóle mieć o żydzie, jako o człowieku, dokładniejsze aniżeli dotąd, pojęcie.
Powiedziałem wyżej, że nie masz chyba przedmiotu, o którym pisano tyle, co o kwestyi żydowskiej. Z owych dzieł, dziełek, broszur możnaby uformować olbrzymią bibliotekę, złożoną z prac w najrozmaitszych językach martwych i żyjących, starożytnych i współczesnych. Obszerna ta literatura da się podzielić na wiele gałęzi specyalnych. I tak: o historyi żydów napisano tysiące tomów, — o ich religii, etyce, prawodawstwie istnieje również dzieł mnóstwo, a tego, co o talmudzie napisano, co powiedziano o nim i pro i contra, spamiętać trudno.
Z rozwojem prasy peryodycznej, gdy książki musiały ustąpić wiele miejsca gazetom, kwestya żydowska dostała się do szpalt czasopism i wytworzyła wiele organów specyalnych. Niepodobna wyliczyć wszystkich wydawnictw peryodycznych, tym przedmiotem zajętych. Powstają pisma, których głównym zadaniem jest walczyć przeciw dziennikarstwu znajdującemu się w rękach żydów; widzimy często artykuły przeciwko etyce żydowskiej, nieskończone wycieczki przeciw talmudowi, przeciw ekonomicznej szkodliwości żydów; widzimy gwałtowną walkę przeciw kapitalizmowi, który utożsamiono z kwestyą żydowską w ogóle. Nawet w dziedzinę sztuki ta kwestya wkracza, nawet teatr wolnym od niej nie jest. Jednem słowem, na wszelkie sposoby obrabiają ludzie ów przedmiot.
Tak dzieje się nietylko w innych krajach, ale i u nas. Artykuły dziennikarskie, komedya, powieść — wszystko to dotyka żydów, ich wad, albo zalet, stosownie do tego, z pod czyjej ręki praca wychodzi.
My mamy także dzieła o historyi żydów wogóle, mamy prace traktujące specyalnie historyę polskich żydów, mamy artykuły i studya o ich działalności ekonomicznej, o żydowskich artystach i poetach. Na wołowej skórze nie spisać tego, co kreślono o bankierach i ich figlach przeróżnych.
Mamy w naszem dziennikarstwie obszerne studya o szkodliwości Laskerów, Bleichrederów, Bambergerów a tutti quanti, wiemy doskonale co mówi a nawet, co myśli nadworny kaznodzieja Stöcker — jesteśmy poinformowani najdokładniej o wszelkich procesach w rodzaju Tisza-Eslarskiego, wiemy doskonale o każdym kroku Istoczy’ego i Onody’ego — słowem, jesteśmy z kwestyą żydowską obznajmieni prześlicznie. Wiemy jak ona wyglądała za faraonów, podczas niewoli babilońskiej, przed i po zburzeniu Jerozolimy, w wiekach średnich i dziś.
Kwestya żydowska tak jest u nas zpopularyzowaną, że nawet tak zwany przeciętny czytelnik, czyli człowiek średnio wykształcony, mógłby powiedzieć coś o sporach uczniów Rabi Szamai z uczniami Hillela; przyznałby, że nie są mu obce imiona Rabi Jochana, Gamaliela, Akiby etc., że słyszał coś o Majmonidesie i Mendelsohnie, wreszcie, że zna trochę historyę Franka i frankistów. Zdarza się w salonie słyszeć młodą panienkę, rozprawiającą o Spinozie — a o Heine’m i Boern’em wie już każda uczennica z trzeciej klasy...
Jednem słowem, kwestya żydowska znaną i obrabianą jest przez nas na wszystkie boki. Od pierwszych patryarchów izraelskich, aż do dziennikarstwa liberalno żydowskiego w Niemczech, do spółczesnych gründerów berlińskich, wiemy i czytamy o wszystkiem, oprócz... o setkach tysięcy żydów, zaludniających nasze miasteczka i osady.
Zapomnieliśmy o tej małej bagatelce — o naszych Mośkach, Abramkach i Ajzykach, którzy, o ile sądzę, powinni nas daleko więcej obchodzić, aniżeli od wieków spoczywający w grobie Rabi Szamai, lub też semiccy reprezentanci liberalizmu niemieckiego.
Dziwnie pojmujemy tę kwestyę, mówimy i piszemy o niej aż do zbytku, aż do przesady, ale cóż z tego, kiedy ci żydzi, których życie domaga się reformy, nic a nic tego nie słyszą!
Nie dalej, jak wczoraj, z jednym moim dobrym znajomym rozmawiałem na cichej, mało uczęszczanej uliczce. Po drugiej stronie ulicy właśnie przechodził żyd, odziany w chałat brudny, zaszargany, biegł szybko, widocznie za geszeftem.
Czy wiesz, doktorze — rzekłem do mego znajomego, — założę się, że ten żyd, to musi być wielki oszust, szachraj i geszefciarz. Jakież nieprodukcyjne jego życie, jakie szkodliwe dla całego ogółu! a jednak, przecież to człowiek tak, jak i wszyscy, mógłby być najzacniejszym obywatelem kraju...
— A któż go tego nauczy? — zapytał mój znajomy i trafił w sam sęk kwestyi żydowskiej.
Otóż pisarze żargonowi chcą właśnie żyda uczyć — a ja, korzystając z ich prac, pragnę znowu nasz ogół chrześciański z żydowskim życiem zapoznać. Taki sobie obrałem cel i, o ile siły pozwolą, dążyć do niego będę, w tem przekonaniu, że ta praca jest pożyteczną i uczciwą. Niech idealiści bujają w sferze mrzonek i utopij, niech studyują różne teorye, ja pragnę zająć stanowisko, niezajęte dotąd, chcę poświęcić czas i pracę specyalnie badaniu naszych polskich, chałatowych Mośków i Dawidków — gdyż, mniemam, że przez to i chrześciańskiemu społeczeństwu i Mośkom owym maleńki chociaż pożytek przyniosę.
Niechże więc „Izraelita“ warszawski pozostanie przy idealnych teoryach, niech informuje czytelników o Rotszyldach i innych luminarzach kosmopolitycznego żydowstwa, a mnie niech pozwoli pozostać przy naszych pacanowskich Rotszyldach i przy pachciarzach z Psiej Wólki, o których nikt myśleć nie chce...


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.