Dotrzymuj słowa. Koledzy. Samolub/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dotrzymuj słowa. Koledzy. Samolub | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1908 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 71. C. NIEWIADOMSKA DOTRZYMUJ SŁOWA KOLEDZY SAMOLUB
WARSZAWA KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
|
Gucio był najmłodszy z rodzeństwa, i wszyscy w domu kochali go i pieścili, ponieważ był to naprawdę bardzo dobry chłopczyk. Uczył się pilnie, dla każdego grzeczny, uprzejmy, każdemu usłużył chętnie: temu pożyczył książki, tamtemu ustąpił nowej zabawki, innemu oddał przysmaczek, jakże nie kochać takiego »Dobrutka?« Miał on przecież jedną wadę: nic nie można było liczyć na jego obietnice.
— Pójdźmy, Irenko, do ogrodu — tak ślicznie! — prosił starszej siostrzyczki.
— A lekcje już zrobiłeś?
— Zrobię wieczorem, Helenko.
— Wieczorem kto przyjdzie, albo będziesz zmęczony.
— Zrobię napewno, słowo daję! — wołał Gucio. — Możecie mi wierzyć obie.
— Najpierw: nie dawaj słowa — upominała Irenka, bo nie umiesz go jeszcze dotrzymać, a potem —
Ale Gucio rzucał się na szyję siostrze, ściskał, całował i tak ładnie prosił, że siostry same wstawiały się za nim do mamy. Mama pozwalała.
Tymczasem wieczorem przyszedł zwykle kto z gości, starsi byli zajęci, nie mieli czasu go pilnować, i Gucio tak długo odkładał naukę, aż mu się spać zachciało.
Wstanę jutro raniutko — myślał sobie. — Ale raniutko zaspał, a potem był wstyd.
Albo mama wychodzi wieczorem.
— Mój Guciu — prosi — idźże spać o 9-ej, słuchaj Kasi, nie czytaj długo, bo znowu będziesz jutro niewyspany, a do lekcji wstać trzeba.
I Gucio obiecywał, przyrzekał najszczerzej, że zamknie książkę o wpół do dziewiątej, chociażby nawet nie skończył powiastki.
Ale nazajutrz zwykle Kasia narzekała, że i do dziesiątej zeszło, nim się spać położył.
Był też dosyć nieporządny. Ileż to razy przyrzekał mateczce, że będzie pisał starannie, — ale gdzie tam! Dziś obiecał, a jutro znowu przyniósł naganę z kaligrafji; kajety zaś miał takie, że wstyd było pokazać je komu.
I co tu robić z takiem niepoprawnem dzieckiem?
Razu jednego do rodziców Gucia przyjechał stryj Ksawery i przywiózł synka swojego, Zygmusia, który miał mieszkać razem i uczyć się z Guciem.
Zygmuś był trochę starszy, ale nietaki zdolny, więc mniej nawet umiał od Gucia. Na pierwszej lekcji Gucio ciągle odpowiadał, a Zygmuś słuchał tylko i podziwiał, jak ten malec dużo umie!
Zato kajety Zygmusia daleko były porządniejsze, i Gucio wstydził się niezgrabnych liter, przekreślań i kleksów.
No — pomyślał sobie w duszy — teraz to już napewno się poprawię.
I pierwszy raz w życiu tego dnia tak się starał, tak uważnie pisał każdą literkę, że mama prawie nie poznała jego pisma. On sam był dumny, że mu się tak udało, i przyrzekł mamie przy Zygmusiu i siostrach, że odtąd zawsze tak porządnie pisać będzie.
— Znów obiecujesz, Guciu — rzekła mama — wolałabym już, żebyś nie przyrzekał wcale, bo znów nie dotrzymasz obietnicy.
Gucio się zaczerwienił, gdyż spostrzegł, że Zygmuś dziwnie na niego patrzy.
— Zobaczy mama, że umiem dotrzymać słowa — rzekł poważnie.
Mama się uśmiechnęła, lecz nic nie odpowiedziała, Gucio zrozumiał przecież, że mu niedowierza, i przykro mu to było; wstydził się też Zygmusia, bo już nieraz się przekonał, że stryjeczny jego braciszek w najmniejszej rzeczy dotrzymuje słowa.
Tak się też uparł, że przez cały tydzień pisał nietylko porządnie, lecz ładnie; podziwiała go mama, siostry, nauczyciel, a on zapytał cicho:
— A co, mateczko, dotrzymałem słowa?
— Dotrzymałeś, synku, ale czy to długo tak będzie?
— Zawsze, mateczko.
Mama ucałowała swojego pieszczoszka i pomyślała sobie, że może naprawdę Gucio zrozumiał wreszcie, co to znaczy dać słowo.
Była to sobota, wiosna, dzień prześliczny, wszędzie zielono, świeżo, na niebie ani chmurki, wietrzyk taki ciepły, lekki, pieszczotliwy, w powietrzu pełno zapachu kwiatów i ziół.
— Miałbym ochotę przejechać się z wami za miasto — rzekł ojciec — tylko nie wiem, czy dzieci mogą?
— Ojczulku, tatku, jutro przecież niedziela — wołały dzieci — zdążymy nauczyć się lekcji.
— I nabazgrać po dawnemu, prawda, Guciu?
— Nie, ojczulku, dałem słowo.
— No, to pojedziemy.
Pojechali do Wilanowa, gonili się po parku, zwiedzili pałac, pływali łódkami po Wiśle, i tak im było wesoło, jak nigdy. Wrócili późno wieczorem zmęczeni, lecz w doskonałych humorach.
— Jutro trzeba się dzielnie zabrać do roboty — rzekł Zygmuś już w łóżeczku.
Naturalnie — odparł Gucio.
Tymczasem z samego rana przyszedł Staś powiedzieć, że ciocia Julcia zaprasza wszystkich na podwieczorek. Ciocia Julcia miała śliczny dom z ogrodem, i dzieci niezmiernie lubiły tam chodzić, to też radość była wielka.
— Ale jakże będzie z lekcjami? rzekł ojciec.
— Zaraz się do nich weźmiemy — odpowiedział Gucio. — A jeśli nie zdążymy, to zostaniemy w domu obaj z Zygmusiem i przyjdziemy trochę później. Do cioci tak bliziutko, nieraz sam chodziłem.
I tak się stało. Chłopcy nauczyli się z rana wszystkiego, zostało im tylko pisanie, jakieś pół godziny pracy. Rodzice więc z siostrami poszli naprzód, usprawiedliwić przed ciocią opóźnienie siostrzeńców, a Zygmuś i Gucio zabrali się do roboty. Mimowolnie jednak Gucio spieszył się trochę, a z pośpiechu to wiadomo, co bywa z pisaniem. Przypominało ono bardzo dawne czasy.
Wtem Zygmuś spojrzał mu w kajet.
— Guciu! zawołał z przerażeniem. Co to?
Gucio się zaczerwienił. Zły był na siebie, na pisanie, na Zygmusia, na cały świat.
— Więc cóż? — rzekł hardo.
Zygmuś spojrzał na niego i uśmiechnął się dziwnie.
— Nie wiedziałem, żeś kłamcą.
— Kłamcą! — krzyknął Gucio, odskakując od stołu z zaciśniętemi pięściami i iskrzącym wzrokiem. — Ja nie kłamię! Nigdy nie kłamię! Nigdy! wołał z oburzeniem, czując się blizkim płaczu.
Zygmuś ruszył ramionami.
— Jakto nie kłamiesz? — rzekł spokojnie. — Kto słowa nie dotrzymuje, komu wierzyć nie można, to czemże jest? Obiecałeś rodzicom poprawę, a spojrzyj na ten kajet. — To przecież kłamstwo.
Gucio porwał kajet i wydarł całą kartkę; potem rzucił go na ziemię.
— Nie masz się czego złościć — mówił Zygmuś — złość nic nie pomoże; — ja skończyłem już swoje, pójdziemy razem, czy jeszcze zostaniesz?
— Nie pójdę z tobą, niecierpię cię, nienawidzę, — idź sobie!
I Zygmuś poszedł, a Gucio rzucił się na sofę i płakał głośno i długo.
Nakoniec wstał, otarł oczy, podniósł kajet z podłogi i zasiadł do pisania. Pisał tak wolno, jakby cioci Julci nie było na świecie, — zaciął zęby, rumieńce na twarz mu wystąpiły, oczy błyszczały. Skończył i spojrzał na kajet: pisanie było tak ładne, jak żadne w zeszłym tygodniu. Uśmiechnął się uszczęśliwiony, złożył porządnie książki, umył ręce i śpiewając, wybiegł na schody. Tak mu było wesoło, że pragnął co prędzej uściskać kogoś.
Na schodach siedział Zygmuś.
— A ty co tu robisz?
— Czekam na ciebie.
— Poco?
— Nie chciałem, żeby mnie pytali, dlaczego sam przyszedłem.
Gucio zarzucił ręce na szyję Zygmusia i ucałował go serdecznie.
— Dziękuję ci — rzekł — nie za to, że tu na mnie czekałeś. Jesteś prawdziwym moim przyjacielem. Teraz już wiem napewno, że nigdy nie złamię słowa.
I rzeczywiście tak było. Gucio stał się tak słownym, że za przykład go dawano. Nie zapomniał nigdy o najdrobniejszej obietnicy, bo zaraz przypominały mu się słowa Zygmusia; wszyscy mu też wierzyli i kochali go bardziej jeszcze.
On sam zaś był najszczęśliwszy, Zygmusia pokochał jak brata, i gdy chwalono jego słowność, zawsze mówił:
— Zawdzięczam to Zygmusiowi.
Ludwiś, Antoś i Czesławek uczyli się razem, a co to była za nauka! Dużo dzieci lubi się uczyć, ale nikt bardziej od nich. Szli na lekcję, jak na największą przyjemność; na widok pana Mieczysława, swego nauczyciela, aż się rumienili z radości, a serca uderzały im mocniej; podczas lekcji uważali jak w kościele, a co ciekawych rzeczy dowiadywali się codzień!
Pan Mieczysław także bardzo lubił chłopców, bo któryż nauczyciel nie lubi pilnych dzieci, starał się też rzecz każdą wytłumaczyć im tak doskonale, że uczniowie rozumieli go z łatwością i pamiętali wszystko, co powiedział.
Raz ojciec rzekł do Antosia:
— Ubierz się, Antosiu, pójdziesz z nami do teatru, — grają sztukę bardzo dla dzieci stosowną.
Antoś się zarumienił i szepnął nieśmiało:
— Nie umiem jeszcze lekcji.
— Nie umiesz? To źle, chłopcze. Trzeba się było pospieszyć. Ale moja w tem wina: powinienem był wcześniej powiedzieć ci, że wieczorem nie będzie czasu na naukę. No, to opuścisz jutro lekcję. Jesteś pilnym uczniem, więc postarasz się później wynagrodzić sobie tę stratę.
Antoś pocałował ojca w rękę i wybiegł szybko do drugiego pokoju, aby się przebrać, lecz wrócił wkrótce zmieszany i nieśmiało zbliżył się do matki:
— Mateczko! — szepnął — ja wolę nie iść do teatru i nie opuścić lekcji; byłoby mi jutro bardzo przykro, a dziś z pewnością nie mógłbym bawić się dobrze...
Matka uściskała chłopczyka i powtórzyła jego słowa ojcu, który zgodził się chętnie zostawić go w domu, pochwalił pilność i powiedział, iż się niezmiernie cieszy, że jego jedynak tak lubi naukę.
I Antosiowi wcale nie żal było teatru, ani troszeczkę, — a nazajutrz pan Mieczysław takie ciekawe rzeczy opowiadał, że chłopczyk co chwila prawie myślał sobie:
— Jak to dobrze! jak to dobrze, że nie poszedłem do teatru i nie opuściłem tej lekcji.
I za nic w świecie nie opuściłby żadnej.
Ludwiś niemniej był pilny, a Czesławek, choć nietak zdolny, pracą i usilnością dorównywał kolegom. Każdy z nich zresztą miał swój przedmiot ulubiony: Antosia zajmowały najbardziej pogadanki o świecie, zwierzętach, różnych zjawiskach, roślinach, niezmiernie przytem lubił wszelkie doświadczenia i tak wszystko pojmował, że kolegom tłumaczył, jeżeli zapomnieli czego. Czesławek był matematykiem: liczył tak wybornie, że sam pan Mieczysław się dziwił; nie zdarzyło się nigdy, żeby nie rozwiązał najtrudniejszego zadania. Ludwiś znów lubił historję, opowiadania o bitwach, bohaterach i różnych wielkich czynach.
Razu jednego pan Mieczysław ze zdziwieniem dwóch tylko zastał na lekcji chłopczyków: Antosia i Czesławka.
— Cóż to się stało Ludwikowi? — spytał.
Obaj chłopcy mieli bardzo poważne miny.
— Upadł wczoraj i zwichnął nogę — odpowiedział Antoś.
— Gdzie? jakim sposobem?
— Goniliśmy się na podwórzu u Czesławka, na dużym, brukowanym placu; Ludwiś źle stąpił widać i już się podnieść nie mógł. Doktór powiedział, że poleży z tydzień.
— Biedny chłopiec! — rzekł pan Mieczysław — to dla niego wielka strata: możeby przez ten tydzień u niego były lekcje?
— On bardzo daleko mieszka, aż na Żórawiej ulicy.
— Mnie to nic nie szkodzi, żal mi go i chętnie pójdę codzień trochę dalej; wy tylko proście rodziców, żeby wam pozwolili.
Obaj chłopcy z wdzięcznością spojrzeli na nauczyciela.
Rozpoczęła się lekcja: Antoś odpowiadał jak zwykle wybornie, ale Czesławek jąkał się, zacinał, czerwienił, widocznem było, że niewiele umie. Pan Mieczysław znów się zdziwił i spojrzał na niego z wyrzutem, lecz milczał. Czesławek spuścił oczy, czuł widać swoją winę.
Zaczęła się arytmetyka. Tym razem Antoś dość trudne zadanie rozwiązał doskonale i z radością podał kajet nauczycielowi, Czesławek wyjął swój także, lecz była w nim tylko zaczęta i przekreślona robota.
— Co się to stało? — spytał pan Mieczysław. — Nie jesteś dziś przygotowany do lekcji. O lenistwo cię nie posądzam, lecz powiedz mi, dlaczego nic nie zrobiłeś i nie umiesz?
Czesławek bał się rozpłakać, więc milczał ze spuszczonemi oczyma i pobladłą twarzyczką, ale wyręczył go Antoś.
— To przez Ludwisia, proszę pana — rzekł cicho. — Czesławek odwiózł Ludwisia do domu, a że nikogo oprócz służącej nie było, został przy nim, okładał mu nogę zimną wodą, i tak zeszło do wieczora. Potem głowa go rozbolała, i nie mógł się już uczyć, ani zrobić zadania.
— Skąd-że wiesz o tem, Antosiu?
— Sam opowiadał mi dzisiaj.
— A ty byłeś przy tym wypadku?
— Byłem, proszę pana.
— I nie odwiozłeś Ludwisia?
— Czesławek się nim już zajął, więc nie byłem potrzebny, a obawiałem się, że potem nie zdążę odrobić lekcji.
— Bardzo byłeś przezorny, lecz wiesz co, Antosiu: postąpiłeś jak samolub. Czesławkowi powierzyłeś cały trud opieki nad kolegą, a sam myślałeś tylko o sobie i swoich lekcjach.
Zarumienił się Antoś i smutnie spojrzał na nauczyciela, pan Mieczysław zaś mówił dalej:
— Czesławek nie umie dziś lekcji, ale nie przez lenistwo lub lekkomyślność, tylko przez dobroć serca, przez to, że wolał narazić się na wstyd i przykrość, niż opuścić towarzysza, który pomocy jego potrzebował. Podaj mi rękę, Czesławku, jesteś poczciwym chłopcem, masz dobre, szlachetne serce, a to więcej znaczy, niż pilność i nauka.
Czesławek uszczęśliwiony podał rękę panu Mieczysławowi, który uścisnął ją serdecznie.
— Proszę pana — rzekł nieśmiało — Antoś byłby zrobił to samo.
— Nie wątpię o tem, moje dzieci... Antoś nie jest złym chłopcem, i gdyby ciebie nie było, zaopiekowałby się Ludwisiem; był jednak zadowolony, że go w tem wyręczyłeś. No, Antosiu, czy mam słuszność?
— Tak, proszę pana.
— A widzisz. Mnie tylko chodzi o to, żebyście zrozumieli, iż pilność jest pięknym przymiotem dziecka, ale dobroć daleko piękniejszym. Że więcej wart człowiek zacny i szlachetny, niż uczony, który tych przymiotów nie ma — i pragnę bardzo, bardzo, żebyście o tem całe życie pamiętali.
Chłopcy przyrzekli szczerze i dotrzymali słowa, bo zrozumieli wtedy, że uczonych ludzi można bardzo szanować, ale kochamy tylko dobrych i szlachetnych.
A któż nie chce być kochanym?
Nie było chyba na świecie większego samoluba od Olesia. A był to zdolny chłopczyk: uczył się doskonale, nauczyciele go chwalili, rodzice się cieszyli, rodzeństwo ze zdziwieniem oglądało jego dobre świadectwa, czyściutkie kajety, porządne książki.
Bo też na półce Olesia był wzorowy porządek, każda książka, każda zabawka na swojem miejscu, wszystko ułożone, świecące, jak nowe.
Ale nikt nie pamiętał, żeby Oleś kiedy pozwolił siostrze lub bratu pobawić się jaką zabawką, lub obejrzeć książeczkę. — To moje! — wołał zaraz — Nie rusz tego!
I każdy bał się dotknąć jego rzeczy, bo natychmiast rozpaczał, jakby mu włosy z głowy wyrywano.
Raz Ewcia była chora i chciała koniecznie obejrzeć jego książkę, w której były zwierzęta i ptaki. Nie śmiała prosić go sama, więc powiedziała to mamie do uszka.
Mama zbliżyła się do Olesia, który odrabiał arytmetyczne zadanie, i pocałowała go w czoło.
— Mój synku, widzisz, Ewcia taka słaba, takie brzydkie bierze lekarstwa, tak jej smutno dzień cały, pozwól jej obejrzeć książkę ze zwierzętami, którą dostałeś od wujaszka.
Oleś spuścił oczy i zaczerwienił się mocno. Mama uważnie patrzała na niego.
— Proszę cię o to, Olesiu, — rzekła łagodnie.
— Ona ją z pewnością splami — szepnął chłopczyk, nie podnosząc oczu i zbliżając się do półeczki.
— Sama jej rączki umyję — powiedziała mama — nic nie je przecież, czemżeby ci splamić mogła?
Oleś nic już nie powiedział i podał mamie dużą książkę, a widać było, że mu to sprawia wielką przykrość.
Mama obmyła gąbką rączki i buzię Ewci, położyła książkę na czyściutkiej kołderce i odeszła spokojnie. Oleś uczył się w drugim pokoju, ale uważać nie mógł, tak go niepokoiła ta pożyczka.
Tymczasem mały Zygmuś, który, bawiąc się w konie, dobrze widział, co się stało, co chwila zsiadał z kozła, wysuwał języczek, jakby mu to co pomogło, i na paluszkach zbliżał się do łóżka siostry, by popatrzeć na obrazki.
Ewcia wtedy kładła paluszek na ustach i przestraszonym, lecz śmiejącym wzrokiem patrzała na Zygmusia. Przecież oczami książki nie powala!
I tak cichutko było w dziecięcym pokoju, że Oleś słyszał brzęczenie przelatującej muchy. Ta cisza go zaniepokoiła: Zygmuś tam coś musi broić.
Podniósł się ostrożnie z krzesła i też cichutko, na palcach szedł do sypialni dzieci. Minął drzwi i wysunąwszy głowę naprzód, ujrzał Zygmusia, stojącego przy łóżeczku Ewci, pochylonego z nią razem nad książką.
— Aha! — krzyknął ze złością i jak wilk skoczył ku dzieciom.
Ewcia i Zygmuś drgnęli, a ten ostatni z przestrachu kichnął głośno.
Oleś krzyknął po raz drugi, porwał książkę, nie zważając, że Ewcia trzyma jedną kartkę w ręku, i szarpnął ją z całej siły.
Kawałek kartki został w ręku Ewci, kichnięcie Zygmusia trochę spryskało obrazek, lecz z tego nie byłoby śladów.
Wszystkie dzieci płakać i krzyczeć zaczęły: Ewcia aż się zanosiła z żalu, zapewniając mamę, że nic nie jest winna, Zygmuś szlochał i powtarzał, że nicby się nie stało, gdyby Oleś nie wpadł na nich niespodzianie, — a Oleś ryczał poprostu z rozpaczy i złości.
— Moja książka! moja droga książka! — wołał. — Podarli mi ci niegodziwcy! Podarli, poplamili taką drogą książkę!... A nie chciałem dać, nie chciałem! Nigdy, nigdy nic swego nie dam tym rozbójnikom, tym rabusiom! Nigdy nie dam! Słyszycie? Niech mnie mama nie prosi, bo nie dam. To moje. Wolę spalić, niż im dać. Moja książka! moja książka!
Mama chciała mu perswadować, chciała obejrzeć szkodę, zobaczyć, jak ją naprawić, ale Oleś zbliżyć się nie dał. Rzucił się cały na książkę i krzyczał:
— Nie dam! nie dam! Nie dam się dotknąć nikomu na świecie!
— To też jej nie dotknę więcej — powiedziała mama — ani żadnej twojej rzeczy. Jesteś brzydkim samolubem! Milsza ci książka, niż zdrowie rodzeństwa. Wstyd mi, żeś moim synem!
Odtąd rodzeństwo nigdy o nic go nie prosiło, a on myślał tylko o tem, żeby dostać od ojca szafkę na klucz zamykaną, gdzieby mógł wszystko schować przed ciekawemi oczami.
Wkrótce Zygmuś i Ewcia, kochając się bardzo, przestali na niego prawie zważać, trzymali się z daleka od jego półeczki, nie siadali nigdy przy jego stoliku, a jeśli bawił się z nimi, to prawie jak obcy, bo tylko ich zabawkami, swoich nigdy nie dotykając.
Ale jeśli zobaczył coś u Zygmusia lub Ewci, co mu się bardzo podobało, to zaraz proponował zamianę.
— Daj mi ten obrazek — mówił — ty go i tak zniszczysz prędko, ja ci dam za to co innego.
I wybierał stare rzeczy, które go już nie bawiły, albo zepsute, nic nie warte i wychwalał je przed rodzeństwem, żeby się zgodzili na zamianę.
Oleś chodził do szkoły, lecz koledzy nie lubili go także. Zaco go mieli lubić, kiedy nikomu nigdy nic dobrego nie zrobił? Oleś mówił sobie, że o to nie dba wcale, ale przykro mu było. Do zabawy go nie zapraszali, u żadnego nie bywał, sekretów mu nie powierzali, nic nie żądali od niego, lecz niczem się też nie dzielili. Był tam wprawdzie drugi chłopczyk, taki sam jak on samolub, z tym mógł się bawić i rozmawiać, ale to mu nie sprawiało przyjemności.
— Hej, koledzy! składka na biednego Władka, co nam pierniki nosił — wołał raz wysoki Kostek. — Nogę złamał, był w szpitalu, nie ma za co kupić nowego towaru.
Posypały się dziesiątki, nawet złotówek parę. Kostek z czapką obchodził wkoło, potrząsając nią co chwila. Gdy stanął przed Olesiem, ruszył ramionami.
— Ty nie dawaj — rzekł głośno — jeszczeby się biedak udławił twoim groszem.
I posunął się dalej.
Oleś zaczerwieniony sięgnął do portmonetki.
— Patrzcie, patrzcie, koledzy — wołali chłopcy — Oleś ma dziurawe ćwierć grosza, które mu brudzi portmonetkę, więc chce należeć do składki.
— Nie bierz, Kostek, nie bierz! — krzyknęli inni, — będzie potem chciał kupować za pół ceny pierniki.
Cała klasa wybuchnęła śmiechem.
— Moi kochani — rzekł Oleś prawie ze łzami w oczach — przecież nikogo nie skrzywdziłem.
— To prawda — powiedział Kostek — bądźmy sprawiedliwi: Oleś jest samolub, ale porządny chłopiec.
— O, tak, porządny, codzień się czesze, myje i obciera z kurzu swoje książki. Co nam z tego porządku? Co komu po nim na świecie? Niech się od razu wypcha porządną słomą i umieści w porządnej szafie na wystawie, żeby cały świat widział, jak to porządnie wygląda samolub. Brr! nie chcę być takim! Strzeż się, Kostek, bo cię zarazi, już go zaczynasz bronić.
Kostek odsunął się pomimowolnie, wszyscy koledzy wybuchnęli śmiechem, Oleś tylko siedział blady, zawstydzony, nie wiedząc, co z sobą zrobić.
Po powrocie do domu usiadł smutny w kącie i nic nie mówił. Mama myślała, że nie umiał lekcji, więc go o to spytała, lecz odpowiedział, że umiał lekcje bardzo dobrze.
Wieczorem ojciec popatrzał mu w oczy i zapytał, czy nie ma nic do powiedzenia. Wtedy Oleś wybuchnął płaczem i opowiedział wszystko. Koledzy nie przyjęli od niego kilku groszy dla biedaka, brzydzą się nim, wyśmiewają z niego; przecież on nikomu nic złego nie zrobił?
Ojciec wysłuchał go z wielką powagą, a potem mówił długo, bardzo długo, tłumacząc synowi, że niedosyć jest nikomu nie zrobić nic złego, lecz każdy powinien się starać zrobić jak najwięcej dobrego. Kto kocha tylko siebie i tylko o sobie myśli, tego nikt więcej nie kocha, i ludzie nim pogardzają, bo jest niepotrzebny na świecie.
Dużo jeszcze bardzo mądrych rzeczy mówił ojciec.
— Popraw się, Olesiu, rzekł nakoniec, młody jesteś i masz czas zmienić się zupełnie; poznałeś, co jest złem w tobie, więc staraj się wyleczyć z tej wady, a zobaczysz, jaki będziesz szczęśliwy.
Oleś nie mógł spać tej nocy, ciągle myślał o tem, co mu ojciec mówił, ciągle słyszał głosy kolegów, odrzucających jego grosz jałmużny.
Dotąd choć się rodzice gniewali na niego, że jest nieużyty dla rodzeństwa, wyobrażał sobie zawsze, że to on ma słuszność, bo nic przecież złego Ewci ani Zygmusiowi nie robił. Bronił swego, gdyż oni byli nieporządni, a rodzice dlatego ujmowali się za niemi, ponieważ ich kochali pomimo tej wady. Teraz po raz pierwszy w życiu przekonał się i uwierzył, że to niedosyć nic złego nie robić, że to przykro nie być kochanym, a na życzliwość ludzką koniecznie zasłużyć trzeba.
Dotąd nie wyobrażał sobie, jak to przykro być przez wszystkich odtrąconym i nie mieć przyjaciela; w domu wiedział, że go kochają, chociaż nie jest dobrym; martwią się jego samolubstwem, ale przebaczają mu wszystko, — lecz inni ludzie, koledzy... Inni kochają tych tylko, którzy zasługują na to. On nie zasłużył na ich przyjaźń, on jest gorszy od wszystkich... Ale on nie chce być gorszym!
Wstał bardzo rano i wyszedł bez śniadania. Dowiedział się od stróża w szkole, gdzie mieszka Władek, co nosił pierniki, i poszedł do jego mieszkania.
Była to ciasna izba, podobna do piwnicy, z okienkiem w górze. Władek o kuli jeszcze, bardzo blady, próbował, czy uniesie koszyk z piernikami; matka jego z dzieckiem na ręku uspakajała starszą dziewczynkę, która stłukła glinianą gwizdawkę i płakała głośno.
— Cicho, Basiu, cicho — mówiła — wrócił Władek, kupi ci cacko, będziemy jedli dziś obiad, patrz, co ma pierników, panowie wszystko kupią.
— Będziemy jedli obiad? — zapytała, dziewczynka. — Gotowany?
— Gotowany. Widzisz drzewo i kartofle.
Dziecko uspokoiło się zupełnie.
— To niech mama prędko gotuje.
— A jakże, zaraz, tylko zabaw Józię.
Nikt nie widział Olesia, który, stojąc w progu, wysłuchał tej rozmowy, a teraz cofnął się nieznacznie, potem pobiegł do domu i wkrótce powrócił, niosąc flecik drewniany i małego konika.
Były to jego własne zabawki, które zachował niezniszczone.
— Niech pani to przyjmie ode mnie dla dzieci — rzekł grzecznie — a to, dodał, czerwieniąc się mocno i kładąc rubla na stole, to jest z mojej skarbonki na mięso dla Władka, żeby prędzej odzyskał siły. Przyjdę do niego w niedzielę z kościoła.
I wybiegł, nie czekając na podziękowanie.
Wieczorem rzekł do Zygmusia:
— Może chciałbyś obejrzeć moje nowe obrazki, co mi dziadziuś przywiózł z Krakowa?
Zygmuś i Ewcia spojrzeli na brata, nie wierząc własnym uszom.
— Dałbyś? — spytała Ewcia.
— Jeśli umyjecie ręce...
— Ach, Olesiu, jakiś ty dobry! Olesiu drogi! Olesiu kochany!
I ściskali go i całowali z całej duszy. Potem umyli ręce i oglądali obrazki z taką radością, aż im się oczy świeciły, a buzie zarumieniły jak jabłuszka.
Ale najszczęśliwszy był Oleś: serce biło mu jak młotem, co chwila łzy miał w oczach. Czuł, że mu tak lekko, wesoło na duszy, jak nigdy jeszcze nie było.
— Może się chcesz zamienić na moją nową portmonetkę — rzekł Zygmuś, pragnąc odwdzięczyć się bratu za doznaną przyjemność.
— Nie, Zygmusiu, pomożesz mi tylko zrobić w niedzielę porządek na półce.
Nowy wybuch radości był całą odpowiedzią dzieci, dla których od tego wieczora Oleś stał się najlepszym bratem. A jak go też pokochały! Jaki był szczęśliwy, widząc, że bez niego nie umieją się dobrze bawić, że go się o wszystko radzą, we wszystkiem go słuchają, że go uważają za najmądrzejszego i najlepszego zarazem.
Do Władka w niedzielę poszedł, wypytywał go, jakim sposobem złamał nogę, co myśli dalej robić, bo właśnie umarł mu ojciec, a matka z dwojgiem dzieci chodzić do roboty nie mogła.
Władek mówił, że znalazłby zajęcie, ale nie umie czytać; wtedy Oleś postanowił sam go uczyć i pracował z nim każdego wieczora.
Władek był chętny i zdolny, wszystko pojmował prędko, wkrótce też czytał gładko i został przyjęty do sklepu, w którym wuj jego bardzo już dawno pracował.
Koledzy Olesia, widząc w nim taką zmianę, zmienili się także dla niego zupełnie: bawili się z nim chętnie i okazywali mu wszyscy, że go kochają i szanują.
Wszystkim też było dobrze, ale najlepiej Olesiowi, i nieraz myślał sobie:
Samolub to najnieszczęśliwszy człowiek, bo on nawet nie wie, jak to miło być kochanym, jakie to szczęście zrobić komu dobrze.