Druskieniki/Wyjazd z domu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Druskieniki
Podtytuł Szkic literacko-lekarski
Data wyd. 1848
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Włościanki z okolicy Druskienik.
Wyjazd z Domu.

Jakkolwiek istota duchowna, biedny człowiek przez połowę przynajmniéj jest ciałem. Ciało mu cięży, dolega, i w tych jego chodząc kajdanach, lubo przywykniemy do nich, niemniéj przeto je czujemy. Zdrowie! zdrowie! Kochanowski już nasz stary powiedział o niém w kilku wyrazach to, co każdego dnia doświadczenie potwierdza. Szafujemy niém bez oglądania się na jutro, aż nareszcie gdy z kolei ciało się odezwie, boleść posyłając do duszy; wszystkobyśmy oddali żeby się pozbyć choroby. Lecz jak łatwo utracić, jak trudno zdrowie odzyskać. Któż z nas zupełnie zdrowym nazwać się może? Nikt zapewne. Jednego winy ojców, drugiego grzechy własne, innych nieopatrzność, innych wypadek, innych brak sztuki życia (bo życie nawet materjalne wielką jest przecie sztuką) pozbawiają drogiego zdrowia. A ono daje nam swobodę! Jestli chory swobodnym na jedną chwilę? W stanie bliższym dzikości, człowiek obraca się w przyrodzeniu jak ryba w wodzie, bezpieczny, pewien, że nic zwyciężyć go nie potrafi, gdy jest w pełni sił swoich; — w naszym tak zwanym stanie cywilizowanym dzieje się wcale inaczéj. Człowiek wydzielił się, odosobnił, wyłączył z przyrodzenia, i począwszy życie sztuczne, co chwila obawiać się musi wszystkich wpływów zewnętrznych. Przychodzim do tego, że żywioły życia: powietrze, woda, pokarm, ruch — wszystko nam szkodzi, wszystko nas chorobą nabawia.
Aż nareszcie zbolały, złamany, chory, człowiek, który zbytecznie o wychowaniu i wzmocnieniu ciała swojego zapomniał, upada wołając: ratunku!
Często za późno! Szczęście jeśli w czas jeszcze, gdy zapas sił ma w sobie, obejrzy się na to, że czas machinie, powłoce duszy, dać zbroję, którąby wszystkie wpływy zewnętrzne odparła i na korzyść je swoją obróciła.
Ale na co wstęp tak długi? Doczekawszy się potrzebnych papierów, bez których w drogę wyruszyć nie można, chory i pełen nadziei, wyjeżdżałem z domu dnia 19 Lipca 1847, wśród zasępionego nieba, a wkrótce potém potoków lejącego deszczu. Jak smutno zwykle wyjeżdża się z domu, i mówić nie potrzeba; każdy to czuje. A kto jedzie po zdrowie tylko, tylko dla siebie, temu dziwne myśli, wątpliwości, pytania, gryzą głowę zbolałą.
W Łucku, starym Witoldowym grodzie, którego ciemne zamczysko jeszcze stoi niepożyte, patrząc w Styrowe wody, wstrzymawszy się dla słoty; smutny udałem się wkrótce w dalszą podróż. Tu zaraz żółte piaski do powolnéj zmuszające jazdy, rozpoczęły ten długi széreg wydm i nasypów, któremi cała droga prawie miała być wysłana. Wlokłem się więc sam jeden z myślami, oglądając tylko znany mi już zresztą kraj otaczający. Niekiedy Styr zjawiający się po lewéj stronie z zieloną łąką i gliniastym oberwanym brzegiem, sciągał oczy, to znów długiemi széregi ciemne sosny tylko zasłaniały mi widok wszelki. Na wydmie piasczystym u brzegu rzeki mignęły mi się ze swoją niemiecką, a raczéj kolonij fizjognomją — Różyszcze. Gdyby nie Styr, gdyby nie okolica, możnaby się mniemać w jednéj z tych osad Chersońskich i Bessarabskich, w których pracowici Niemcy tak daleko od kraju, za kawałek chleba siedzą. Domy kolonistów tak różne od chat ubogich chłopków naszych, okna ich z firankami, szklannie drzwiczki do ogródka malwami zakwieconego, wysokie dachy tarcicami kryte; — dziwnie odbijają wśród naszego kraju, właśnie jak rośliny obce, którebyś zasiał na grzędzie. Oko zaraz odróżni, co nienasze. Zdaje się, że niemiecki płot nawet inaczéj wygląda, a nie powiem, żeby ładniéj; może jest lepszy, mocniejszy, wyrozumowańszy, ale czemuś dla nas obcy i niesmaczny. Tak i domy i postaci niemieckie.
Ale już mijamy miasteczko, karczmy, folusze i młyny, a posuwamy się traktem daléj, tym krajem pośredniczącym między Polesiem a Wołyniem, który więcéj już ma charakteru poleskiego niż wołyńskiego. Chwilami piasek dokuczliwie koniom i jadącemu czuć się daje, zda się hamować koła i zatrzymywać wołając — Siedź na miejscu. Gdzieniegdzie wyrwie się pólko z żytem wcale ładném, ale pracowicie otrzymaném.
Otoż Hołoby pamiętne, zda mi się, przejazdem Stanisława Augusta, podobniejsze do miasteczka niż do wsi i z kościołem i cerkwią, z murowanym pałacykiem i starą bramą, na któréj wierzchołku jeszcze feodalna powiewa chorągiewka. Oto Kowel najnędzniejsze podobno z naszych miast powiatowych, ubogi, czarny, i nawet z pamiątek obrany. Mijajmy go co najprędzéj. Za nim... a! długi step piasczysty się wyciąga.
Cierpliwości! cierpliwości! Kraj coraz bardziéj pusty, a nudniejsze lasy czarno wyściełają się wielką przestrzenią przed nami. Ku Ratnu zbliżając się już mamy zadość drogi, w któréj nawet żywéj duszy na publicznym gościńcu spotkać się nie uda; a tu dopiéro zaczyna się owa sławna cztéromilowa pustynia, dzieląca Wołyń od Grodzieńskiego, na któréj granicy stoi dziwnéj fiziognomij wici — Samary.
Radbym szczérze opisać nieznośną drogę z Ratna do Dywina, ale wątpię żebym tego dokazać potrafił. Zdaje mi się, że w kraju naszym, nawet u nas, gdzie tyle pustyń jeszcze i tyle dziczy, nic podobnego znaleść niepodobna. Zaledwie Ratno ubogie i liche znikło ci z oczu, gdy już piaski żółte, poplamione sosninką ciemną, poprzecinane brodkami i błotkami, roztwarły ramiona na twe przyjęcie.
Posępne oblicze téj krainy nabawia cię rozpaczą, strachem, nudą; nie myśl jednak pośpieszyć zamknąwszy oczy, i nie naglij ani woźnicy, który ziewa jak ty, ani koni, którym ta droga srożéj dopieka od ciebie. Piasek zatrzymuje cię za koła, daléj grzązkie kałuże, daléj jeszcze gorsze groble usłane dla wygody dylami, po których skacze i rzuca nieznośnie powóz; daléj piasek jeszcze, potém korzenie drzew, potém groble znowu, brody znowu. Te cztéry mile staną i wydadzą się dziesięcią. Mamy czas przypatrzyć się pustyni, którą żadna wieś, żadna budowa, żadna żywa dusza, żadne źwierzę nawet nie urozmaica. Zdaje się, że wszystko tu wymarło, nawet ptacy i drobne owady. Szorstkie tylko wiszary szelescą w niezmiernych błotach; woda leniwie sączy się po rowach, szumią sosny drzémiące, ziewają żółte piaski.
Ale to piaski, las, groble, błota nawet tutejsze niepodobne są żadnym innym. Jest to dzikość bez wdzięku, bez powabu, bez charakteru, podniesiona do najwyższego stopnia, do nieokréślonéj potęgi. Wszystko się spika na wbicie ci téj myśli, że na wieki wieków jechać będziesz tą pustynią, aż do Józefatowéj doliny. Płaski kraj nie dozwala ci okiem nawet wybiedz na przód; wjedziesz-li w wydmy żółte, wydadzą ci się nieskończone; w las, zda ci się nieprzebyty; na groblę, myślisz, że nigdy nie dójrzysz ostatka. A niczém oka ubawić, myśli nigdzie zawiesić!
Żebyż drzewo dorodne, żeby kamień choć na drodze kształtem lub wielkością zastanawiający — żeby woda rozległa —; ale nie! drzewa rachityczne wszystkie, kamyki zmielone na otręby, woda czarna, kałużowata i więcéj grzęzawisk niż strumieni. Dodajmy, że dla pociechy podróżnego na tych groblach olbrzymich, pełnych dziur, pełnych błota, otoczonych pejsażem godnym piekła; niéma ani jednego mostka całego, a wielu braknie kompletnie; dodajmy, że byleby kogo bok lub głowa boleć miała ochotę, tu znajdzie doskonały powód, bo od rzucania powozu nawet zęby powybijać sobie można.
Taką to roskoszną krainą dojeżdża się do wsi Samary, nad jeziorkiem, na szczérym żółtym piasku, między dwiema groblami, bez końca zabudowanéj. Fizjognomja tego sioła odpowiada oprawie jego, ramom, w których od wieków spoczywa. Na wydmie stoi karczma, cerkiewka i chaty czarne, smutne, liche, małe, w którychby niejeden Jaśnie Wielmożny swojéj psiarni na nocleg nie postawił.
Lud tutejszy tak straszliwie jest brudny, tak nędzny, tak zbiedzony, że kobiet zwłaszcza tutejszym podobnych nie wiem gdzie szukaćby przyszło.
Ale możnaż te stworzenia w łachmanach, w kołpaczkach jakichś, ściérkami uwinionych, z rozczochranemi czarnemi kołtunami, nazwać kobietami?
Z prawdziwą radością powóz rusza od karczmy Samarskiéj ku Dywinowi. Tu jeszcze dzielącą nas od niego odległość, po groblach wśród błot nieprzejrzanych i po piasku przebywać musiemy. Ale się cieszym, że nareszcie zbliżamy się do krajów zaludnionych. Otoż i Dywin, wielka wieś, a raczéj, nie ubliżając, mieścina. W karczmie sławny gospodarz, gaduła, jakich mało, żyd w całém wyrazu znaczeniu. Przecież, dzięki Bogu, że spocząć można![1].
Z Dywina do Kobrynia; chociażby może cudzoziemiec zapatrując się na lud, nie postrzegł wybitnéj między nim a zamieszkującym Wołyń i jego brzegi różnicy. Krajowiec nie może w języku, ubiorze i całéj fizjognomji nie widzieć zmiany wielkiéj. Inna twarz, inna odzież, czapki krojem różnym, zaprząg jednokonny, ale koń za to lepszy od Wołyńskich drobnych koniąt, szarą siermięgę zastępuje ciemno-brunatna; w ustach tutejszéj Rusi już z małorossyjskiego dialektu przejście do białoruskiego widoczne.
Na Wołyniu lud razem pokory ma więcéj i hardości. Korzy się aż do bicia czołem panu, a w wejrzeniu wyzywać się go zdaje; tu wieśniak nie tak uniżony, łagodniejszy przecie. Czy obejście się właścicieli ziemi wpłynęło na takie wykształcenie ludu? nie wiem. Zdaje się przecie, że pan na Wołyniu musiał być bardziéj panem, w Litwie ojcem więcéj i naczelnikiem rodziny raczéj, niż właścicielem.
Gdy na Wołyniu wielkie dobra, wielkie folwarki, zabudowania pańskie, stare pałace w ruinach i nowe białe fabryki na wielką skalę co krok się spotykają; tu nad drogą witają cię folwarczki otoczone olchami i wierzbami, małe wioseczki, małe domki tylko. Gdzieniegdzie wymknie się z między drzew powabna jodełka, która przypomina ci, żeś w Litwie, ówdzie płotek kamienny, tak malowniczy i wdzięczny, okryty darniną, porosły axamitnemi mchami, mile po kołkach i tynach Wołynia wita oko twoje.
Takich drobnych i większych różnic znajdziesz wiele, zechcesz-li się zastanawiać i porównywać tylko. Na polach nawet uprawa, zboża, inaczéj wyglądają. Tu niéma ogromnych łanów naszych, ani sześcią wołów zaprzężonych pługów, socha z parą byków stoi, i ciężko wysypany zagon starannie jak ogrodowa grzęda uprawny. Ale za to jeśli Bóg da czas po temu, urodzi w Litwie lepiéj może niż u nas — choć w ziemi żółci się piasek i czérwieni kamień.
Kobryń, któremu bruk, szosse i kanały dają pozór czegoś daleko porządniejszego niżeli jest w istocie, witamy nareszcie. Nowy kościoł uderza oczy i mile przypomina, że jeszcze dziś są ludzie, co Bogu dom postarali się postawić. Osobliwsza rzecz, że wśród natłoku fabryk, znalazło się miejsce i pieniądze na kościoł, że duch industrijalny i kupiecki nie zewszystkiém zabił nas jeszcze na duchu religijnym, bez którego niéma życia, niéma przyszłości dla narodów. Napróżno szukamy oczyma w Kobryniu zamku, którego lustracja w XVI wieku już upadek objawiała. Natomiast rzeka dawniéj zwana Muchą, zmieniła się w kanał spławny, a droga brukowana leci ztąd na dwie strony. Wkrótce woda i droga sprowadzą tu życie czynniejsze. Dotąd przecie Kobryń jest jedném z lichszych powiatowych miast, i prócz niewielkiéj ilości murowanych budowli, cały z drzewa tylko, zabudowany dosyć mizernie.
Z Kobrynia krajem wioskami małemi przeciętym, drogą posypaną coraz gęstszym kamieniem, suniemy się ku puszczy Kobryńskiéj. Jest to resztka tych puszcz i lasów, które niegdyś tak ogromne zajmowały u nas przestrzenie, a dziś tak wyniszczone zostały. Tu całe ostępy jodłowe, ze swemi strzałkowatemi wierzchołki, dla podróżnego z okolic, gdzie jodły tylko w ogrodach widuje, dziwnie pięknie się wydają. Pomięszana z brzozą, osiczyną, sośniną, jodła wszędzie zdaje się szlachetniejszą od towarzyszów i towarzyszek swoich; śmieléj wystrzela ku niebu, zieleńsze zwiesza ku ziemi gałęzie, a obłamana z nich i zwalona na ziemię, jeszcze wabi oko, jak szczątek jaki gotyckiego budownictwa.
Coraz daléj i głębiéj w Litwę, wybitniéj fizjognomja kraju się zarysowuje: chaty, płoty, wozy, stroje, widocznie nie takie jak u nas. Zawicie głów kobiecych, sam charakter pięknych niekiedy twarzy postrzegacza zajmują. Tutaj kobiety piękniejsze, mężczyzni mniéj dorodni i niepozornego oblicza; gdy na Wołyniu i Podolu mężczyzni mogliby za wzór służyć snycerzowi, a na ich towarzyszki spójrzeć niepodobna. To zdaje się powiadać o ucisku kobiet i cięższém nierównie życiu niewiasty wieśniaczki w Rusi Wołyńskiéj.
Kraj dziwnie płaski, przecięty gajami z brzóz po większéj części i olszyny: — nigdzie oko daleko nie pójdzie, nigdzie wzgórka, z któregoby napaść się mogło całą okolicą. Wszystko postrzegasz cząstkami. Ale za to wsie gęste. Każda w wianku drzew zielonych, każda ma swój gaik olchowy, brzeźniak, wygon zielony, łąkę rowami przeciętą, smętarz z kamiennemi pomnikami ubogich kmiotków, w których głowach leżą bryły nieokrzesane jak oni; płoty kamienne, chatki nizkie i czarne.
Otoż i Prużana, dawniéj od lasów dębowych otaczających ją, które dziś brzozy tylko zastępują, Dobuczynem zwana, małe miasteczko jak grzyb świeżo wyrosłe i dość porządne. Mijamy je i wjeżdżamy w Białowiezką puszczę.
Niepodobna i najobojętniejszemu człowiekowi przebyć tego lasu, pozostałości, szczątka dawnych puszcz Litwy, nie doznawszy wrażenia. Jest w nim cóś tak majestatycznego, tak wielkiego, tak dzikiego, co mimowolnie przemawia do duszy i dumać zniewala. A w dumaniu wysnuwają się mary przeszłości — dawne łowy Jagiełłów, Zygmuntów, potém królewskie polowania Sasów — i — żubry, których tu w Europie ostatnie schronienie. Drzewa Białowiezkiéj puszczy zdają się wynioślejsze, wspanialsze od innych, bujniéj zda się rosną, gęściéj do siebie się tulą, jakby człowieka do serca tego lasu ostatka dopuścić nie chciały. Las to, który jeden u nas dać może pojęcie piérwotnych Ameryki gąszczy, zwłaszcza w ostępach jak Nieznanów ledwie ludzką stopą tkniętych, gdzie stosy trupa karmią nowe życie roślinne. Ileż to rzek z tego serca wypływa i żyzne a piękne wody na przeciwne kraju strony posyła. Przejażdżka Białowiezką puszczą jest miłą podróży chwilą, cóż gdy do niéj jeszcze przywiąże się wspomnienie jakie, co życiem darzy ją nowém. Tak tu spostrzegamy nad drogą ten »dom ubogi« Karpińskiego, który teraz pustką stoi; tę górę, na któréj się on modlił; pola, które z kmiotkami ręką własną trzebił; i smętarz, nad którego bramką już niéma dawnego napisu. Westchnąłem nad losem poety! Umarł tęskniąc! tak, i biedny: bo nie umiał sobie zdać sprawy z tęsknoty swojéj. Narzekał na świat, ludzi, ubóstwo — a nie czuł, że w nim nieśmiertelna dusza tą tęsknotą nienasyconą, nieogarnioną, wyrywała się ku niebu.
Teraz pustką domek biedny, puszcza od niego uciekła, rozstąpiły się drzewa, zarosły chwastem dróżyny, nic nie pozostało, nic — a nowe pokolenie nasze nie poszanuje starca i nie wznowi wspomnienia niczém. Gdyby choć prosty krzyż na tém wzgórzu, gdzie się modlić siadał!
Jedźmy prędzéj! — Oto Swisłocz, którą tak pięknie obmurował Referendarz Tyszkiewicz, którą ożywia szkoła — ale w niéj teraz pusto, bo dzieci wesołe rozbiegły się na odpoczynek do domów, tylko z pochyłych domków, wyglądają tęskne głowy odpoczywających gospodarzy i gospodyń.
Ze Swisłoczy prawdziwie już litewskiemi otoczeni widokami, zbliżamy się do Grodna, nieraz z wierzchołka piasczystéj góry unosząc się nad pięknością krajobrazów. Smutnaż bo, ale dziwnie piękna Litwa ze swemi piaski, ze swemi bryłami kamieni, z czarnemi lasy, które się czarniejsze jeszcze przy płowych wydmach wydają, z chatkami nizkiemi, jodły smukłemi i zielonemi łąki. — Ten kraj wymówniéj niżby kto sądził, tłómaczy wiarę Litwina i dzieje tego kraju![2]. Im bliżéj Grodna, tém piaski większe, a widoki posępniejsze i dziksze. Mijamy Brzostowicę wielką, któréj kościoł murowany, dwa tylko niewyśmienite obrazy Chodkiewicza i żony jego Monwidównéj zawiera; daléj Brzostowicę małą (jest jeszcze i trzecia). Tu pejsaż prześliczny! kościołek otoczony drzewami na wzgórzu; w dali dwór z ogrodem, daléj jeszcze góry płowe, pola żółte, gaje sine. Ranek prześliczny znęcił mnie wysiąść z powozu i przejść pieszo mimo kościołka, do którego właśnie zbliżał się na prostym wozie w sosnowéj trumnie wieziony umarły, naprzeciw którego wychodził Xiądz siwowłosy.
Pomódlmy się za umarłego i jedźmy daléj. — Tu już aż do Grodna, nie wyjmując Indury, nic nie uderza oczu i nie mówi do myśli. Aż nareszcie wspanialsze zdala niż zblizka, nad brzegiem Niemna rozwinięte z wieżami swych kościołów i cerkwi, dachami swych upadłych zamczysk i wstęgą niebieską rzeki, zjawia się stare Grodno.
Witaj piękna Garteno! A! jakże ci tu do twarzy, patrzącéj w stare wody Niemna, zamyślonéj u brzegu spadzistego! Na tym brzegu, na tych murach ile wspomnień poczepiały się jak gniazda jaskółcze! Ile wspomnień począwszy od chmurnéj przeszłości, w któréj ginie twój początek, do ostatnich Sejmów i Tyzenhauzowskich zakładów!
Historja Grodna, któréj tu szczegółowie dać nie możemy, jest jedną z najbardziéj zajmujących, jak widok miejsca samego, jednym z najpiękniejszych w Litwie. Szanowny M. Kulesza, którego obrazek cerkwi na Kołoży i widok zamczyska tak doskonale odtwarza charakter pejsażowi temu właściwy, wiele tu jeszcze znajdzie przedmiotów do tych miluchnych krajobrazów, które mu późniéj daleko pewnie większą sławę, niż dziś zdołały, uczynią.
Dość przebiedz myślą historyą litewską, ażeby ważność miejsca i dzieje jego przypomnieć. To stanowisko nad-niemnowe, ten gród, którego założenie chmurą czasu pokryte, sięga najodleglejszéj starożytności. W piérwszych wieściach o Litwie pełno wspomnień o Grodnie, które znajdujesz często w kronikach zakonu i aktach krzyżackich. Okolica ta wystawiona była na częste i nieznośne napady Mnicho-rycerzy. Przychodzi podróżnemu na pamięć to sławne oblężenie zamków przez Jagiełłę, gdy Witold przybywszy na odsiecz miasta, napróżno patrzał tylko z drugiego brzegu i rwał włosy nie mogąc się za Niemen do swéj załogi przeprawić. Oblężenia tego opis dosyć szczegółowy zachowały polskie dzieje i kroniki rusko-litewskie.
Do śmierci Witolda Grodno zachowuje tę ważność, którą zwłaszcza w początkowych dziejach Litwy miało. Ale z upadkiem naprzód niezależności Litwy, potém zakonu krzyżackiego, którego potęga złamaną została śmiertelnym ciosem pod Grünwaldem, i Grodno zmienia, powiedzieć można, charakter swój, powoli niknąc w liczbie miast litewskich drugiego rzędu. Wielka zaiste szkoda, że kto z miejscowych, naprzykład P. Albert Danilecki, nie wezmie się do napisania z xiąg i akt znajdujących się zapewne po archiwach, historyi starego litewskiego grodu; byłaby ona obrazkiem życia pełnym, w którym losy kraju, losy miast jego i różnych klass społeczeństwa tutejszego, odmalowaćby się mogły.
W XVI wieku widok Grodna, skréślony około r. 1560, a raczéj w r. 1567, przedstawia nam Atlas Brauna i Hogenberga. Jakkolwiek ówczesne miast widoki robione zwykle wpółmalowniczo, wpół topograficznie a vol d’oiseau, dokładnego wyobrażenia ani o stronie malowniczéj, ani o topografii dać nie mogą; sztych ten wszakże zajmuje jako miła z odległych czasów pamiątka. Rozpoznać na nim można jeszcze rozkład głównych budowli, i (jeśli temu damy wiarę) ich powierzchowności nawet. Od lewéj ręki poczynając, są tu oznaczone: cerkiew murowana ruska za Niemnem, zamek murowany fossą od miasta oddzielony, pałac królewski i przy nim budowy, cerkiew ruska druga murem opasana, kościoł farny w mieście, dwór i t. d. Widok bramy jest od strony Wołkowyskiego przyjazdu z za Niemna. Na rzece widać most z bramą od miasta wysoką. Piérwszy plan zajmują dwa orszaki, polski i ruski, których stroje dość dobrze oznaczone; są to osoby poselstwa ruskiego i orszak wysłany na ich spotkanie w czasie Sejmu 1567 roku, o którym wspomina objaśnienie do téj ryciny przydane.
Krótka tu nawet o położeniu i stanie Grodna ówczesnym znajduje się wiadomość. »Grodno, pisze Braun, leży nad rzeką Niemnem (Cronon) w części na wyniosłości, częścią na płaszczyznie, wedle obyczaju tego kraju zabudowane.
»Mało w niém domostw z sobą się stykają, mniéj jeszcze murowanych, po większéj części niezgrabnie z grubego materjału sklecone. Niejest opasane murem, niéma baszt, bram i wież obronnych. Jest tu tylko zamek i pałac królewski, na wyższém wzgórzu wzniesiony. Trzy murowane kościoły, pozostałe z drzewa tylko, dwa Rusi służą, jeden katolicki. Ruś tu obyczajem swoim się modli. Ruskie cerkwie, jedna okrągła w mieście, druga na przedmieściu murowana. Dzwonnice nie w kościołach samych, ale w osobnych budynkach u wnijścia ich się mieszczą. Dzwonnice te z kamienia i drzewa, belek i palów zbudowane, na wierzchołkach swych dzwony mają. Takież drewniane podpory most utrzymują, którym Niemnowe brzegi są połączone.” Daléj wspomina opisujący Sejm 1567, przyjęcie poselstwa ruskiego, i rozwodzi się nad dawną wiarą litewską, gdzie i o Hieronymie nawracającym pogan tutejszych pisze.
Grodno przyjeżdżającemu od strony Wołkowyska i Wilna wydaje się wspaniale i zwraca najobojętniejsze oczy; ale widziane wewnątrz niéma nic charakterystycznego, czémby się od innych miast odznaczało. Krótki wprawdzie pobyt w niém sądzić mi o tém dostatecznie nie dozwala; lecz mimo porządku powierzchownego, domostw dość schludnych, kościołów czystych, nie postrzegłem nic uderzającego, nic odróżniającego to miasto, i żadna pamiątka dawna nie spotkała mych oczu. Wjazd tylko ze stroméj góry na Niemnową przeprawę dość piękny, stojące u brzegów wiciny z czérwonemi chorągiewkami na masztach, płyty drzewa i t. p. ożywiają piękne brzegi staréj litewskiéj ubóstwianéj rzeki.
Z Grodna do Druskienik liczą już tylko mil sześć, ale zastraszają razem piaskami olbrzymiéj głębiny i nieprzerwanego ciągu, tak, że każdy gotuje się na ich przebycie, jak na przepłynienie morza, jak na przejście pustyni. Piaski te przecież nie są bynajmniéj straszniejsze od tych, które przebywamy pod Lubieszowem naprzykład i pod Brześciem; a że po większéj części jedzie się lasem, drogą ocienioną, i spotyka po drodze wioseczki, nie tyle się ta przejażdżka uprzykrzy.
Tu już minąwszy Grandzicze i Hożę, we właściwą Litwę wjeżdżamy. Od połowy drogi z Grodna do Druskienik, włościanie mówią językiem litewskim, typ ich twarzy, ubior kobiet osłonionych płachtą, która jest szczątkiem dawnéj zasłony, dziś z głowy na ramiona spadłéj; oznajmują o tém. Lud wcale niepiękny, a zmęczone twarze, blade lica, wzbudzają jakąś litość dla tych pozostałości wielkiego plemienia, które dogorywa wynarodowiając się co chwila. Jadąc daléj na Krynicznę, około któréj jest ładna dolina jedliną zarosła, na Przewałkę i Szendubrę, ciągle po piaskach, zbliża się powoli zaroślami sosnowemi, które nic malowniczego i wdzięcznego nie mają. Ale nadzieja dostania się wreszcie na miejsce upragnione, do uzdrawiających źródeł, zwiększa jeszcze niecierpliwość. Otoż i wierzchołek kościołka krzyżykiem błogosławieństwa wita podróżnego, oto dachy pośpiesznie wzniesionych domostw, i sosnowe drzewa stare, i brzeg Niemnowy.
Witajcie więc Druskieniki.








  1. Nazwanie Dywin’a zdaje się zapowiadać bardzo starą pogańskich jeszcze czasów osadę. Wiemy o znaczeniu wyrazu Diw, z którego nasze dziw pochodzi, a litewskie Dejwas. Nazwanie wioski sięga mythologicznych Rusi czasów i odnosi się pewnie do nazwy bóstwa. O historyi téj osady nic dowiedzieć się nie mogłem.
  2. Zadziwia nas istotnie, ze niezmierne lasy nasze, któreby Litwie sławę Europejską zjednać powinny, tak mało dotąd uwagę uczonych na siebie zwracały. Z tém większą więc przyjemnością wyglądamy wkrótce mającej się na widok publiczny ukazać Historyi lasów litewskich przez Kapitana Dałmatowa, Guberuskiego Leśniczego Grodzieńskiego, który tę trudną pracę z wzorową gorliwością przedsięwziął. Uczony ten mąż wydał już w roku przeszłym obszérną, dokładną i nader zajmującą rosprawę o Żubrach i polowaniu na nie, która lubo u nas jeszcze zbyt mało znana, zjednała autorowi zaszczytne przyznanie medalu przez Towarzystwo Zoologiczne w Londynie. Tak to za morzem nawet prędzéj oceniają zasługi uczonych w naszym kraju, aniżeli my sami dostrzedz je zdołamy!
    Przyp. K. W.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.