<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Dwa dni w Alpach
Pochodzenie Bajka o człowieku szczęśliwym
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1914
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DWA DNI W ALPACH
1907
I.

Lasy się już skończyły. Poniżej ścieżki czepiały się jeszcze bystrych stoków świerki strzeliste, szeroko dołem rozgałęzione, chwytając w zawęźlenia palczastych korzeni głazy, sterczące z pośród przedziwnego górskich kwiatów ogrodu. Nad ścieżką — wyżej — już tylko trawy bujne i puszyste, woniejące zioła górskie na wapiennym podłożu, gęstwa badyli i liści szerokich, poranną rosą usrebrzonych, i kwiaty, jedyne na świecie kwiaty: o barwach, jak światło błyszczących, morze całe dzwonków polnych i gorczyczki, ogromne białe anemony, jaskier i złotogłów, mlecze purpurowe, — strzępiaste, duszące wonią górskie goździki i konwalja, która w dołach dawno już przekwitła... A na każdym głazie wynioślejszym, białą głową z rozszalałej powodzi barw sterczącym — ogrody całe czerwonego rododendronu, pod ludową nazwą „róży alpejskiej“ sławnego. Wyżej, w szczelinach i załomach, ociekłych wodą skał, czepia się przyziemna saxifraga, tworząc delikatne kobierce, których świeża zieleń ginie prawie pod przepychem różowego kwiecia.
Usiedliśmy wszyscy troje na różach alpejskich, na jakimś sterczącym nad ścieżką kamieniu. Wilgotny, kwieciem i żywicą wonny cień od gór był nad nami, ale słońce wzeszło już było na świecie i oświetlało czerwono szczyty i stoki naprzeciwległe, zsuwając się po nich zwolna ku stalowo-błękitnej toni jeziora Brienzkiego, co błyszczało tam, w dole, równo tysiąc metrów pod nami...
Ciemno było jeszcze, gdyśmy, wstawszy przededniem, mijali ciche, tu i ówdzie zaledwie żółtą latarnią naftową rozświetlone wiejskie uliczki Iseltwaldu; ciemno było, kiedy wchodziliśmy w lasy, pnące się ku górze po stokach Furggehornu, nad szumiącym gdzieś w głębokiej rozpadlinie strumieniem. I tam dopiero, w lasach, przyszedł do nas pierwszy, szaro-srebrzysty brzask poranny, przesiewając się nieśmiało przez wonne żywicą gałęzie jodeł, co ciemniały wciąż na coraz jaśniejszem a później zlekka ozłoconem tle nieba.
Szliśmy w górę ku blaskowi i blask szedł z nieba ku nam. Już ścieżka widniała jaśniejsza pod nogami naszemi i już okiem można jej było szukać, nie tylko stopą, jak dotąd; już paprocie pierzaste wykwitały z gęstego cienia pod drzewami, nabierając zwolna w rodzącem się świetle szaro-zielonej barwy... Za progiem lasu czekał nas dzień, z całym przepychem barw i kolorów i uderzył na nas nagle, gdyśmy tylko ostatnie jodły minęli.
Teraz patrzyliśmy już w pełnym blasku na Iseltwald, wyglądający nad brzegiem ogromnego jeziora, jak dziecinna zabawka: maleńkie domki drewniane i drzewka z pomalowanych na zielono patyków. Była niedziela i w wiosce budzono się tam później niż zazwyczaj. Przez szkła widziałem, jak się pośród domów ludzie ruszać poczynali — na ulicę wylegały grupki dzieci i odświętnie ubrane kobiety — gdzieś pod kasztanami zabłysła czerwona suknia poranna jakiejś letniczki, z kominów snuły się wolno sinawe pasma dymu... Ktoś wyjechał w łódce na jezioro i zdążał ku poblizkiej małej wysepce: wyglądało to z dala, jakby drobny, czarny żuczek, wywijając szeroko rozstawionemi łapkami, ślizgał się po perłowej tafli... Środkiem toni, srebrną za sobą znacząc smugę, wlókł się pierwszy ranny parowiec w stronę Brienz, co widniało z dala za jeziorem u stóp Rothornu, słońcem już oblanego... U samego szczytu góry obłok się jakiś biały uczepił i wiał z podmuchem wiatru lekkiego, jak olbrzymie skrzydło w przepaścistym błękicie nieba.
I naraz jakiś dźwięk przedziwny, coś, czego głosem prawie nazwać niepodobna, pieśń jakaś metaliczna, czysta, głęboka a uchem zaledwie pochwytna — niewiadomo: z głębi lasów czy ze słońcem trąconej toni jeziora? powietrze-to złote zadrgało, czy głos dają harfiany rozwieszone na skałach wodospady?... A jednak ucho chwyta w tych dźwiękach coś niezmiernie swojskiego i znanego — z dawnych lat — od dzieciństwa, przypominają się łany skoszone, zapach święconych ziół i świec woskowych... powieki mimowolnie się przymykają... Cicho, tak cicho — tylko po kwiatach, po lasach zielonych — gdzieś od jeziora płyną, z Brienz czy z Interlaken niedzielne dzwony poranne, ku górze, ku górze, ku górze...
Słońce było już wysoko, kiedyśmy się w dalszą drogę puścili. Nie śpieszyło nam się wcale. Na szczyt Faulhornu, gdzie mieliśmy przenocować, można było zajść z tego miejsca za cztery lub pięć godzin, to jest około południa, ale... po co? Czyż to nie cudownie mieć taki piękny, pogodny dzień przed sobą i wlec się po halach słonecznych i iść przez czarne turnie, nie spiesząc się nigdzie, do nikąd? A zresztą następnego dnia czekały nas dzikie bezdroża, a następnych jeszcze lodowce i wiecznym śniegiem pokryte szczyty; dobrze więc było dzisiaj po wygodnej ścieżce iść powoli, oszczędzając sił na dzień jutrzejszy.
Droga zwracała się teraz na wschód; szliśmy ciągle u stóp Litschenburgu, wspinając się czasem na wyższe piętra bystro w zakosy bieżącą ścieżyną albo wązkiemi pólkami wśród turni wapiennych, bujną różą alpejską obrosłych... A potem znowu hale ogromne ponad czarnemi w dole lasami, pokrajane wyschniętemi łożyskami strumieni, co się tylko do słońca głazami wapienia bieliły. Widok na jezioro zasłaniały nam już skaliste wyniosłości od północy, ale za to — po okrążeniu Litschenburgu — mieliśmy już wciąż przed sobą czarną piramidę tatrzańskie szczyty wysokością przenoszącego Faulhornu. Na prawo sterczał w grani bliższy, do ostrego kła podobny Schwabhorn; ku wschodowi, nad wałem wzgórz i skał, błyszczał w słońcu wiecznym śniegiem z tej strony ubielony szczyt Schwarzhornu, cel jutrzejszej naszej wycieczki. Nad ścieżką ukazywały się już płaty śniegów, coraz rozleglejsze.
Południe zastało nas gdzieś na halach Fängis-Alp. Skorzystaliśmy z pełnego wody strumienia, aby ugotować buljon i herbatę i dopiero po długiej dwugodzinnej prawie sjeście puściliśmy się w dalszą drogę, zdążając wprost pod ząb Schwabhornu, skąd już graniami wygodna ścieżka na Faulhorn wiedzie. Szliśmy teraz znowu w kierunku zachodnim. Wapień się skończył od dawna; z pod skąpych trawników i coraz liczniejszych płatów brudnego śniegu wyzierały czarne pokłady łupkowe, łupkiem też czerniła się cała piramida Faulhornu, widna już stąd od szczytu do podstawy. Potok, od stóp Schwabhornu płynący, zbiera z niej wody, rzucające się w niego szeregiem kaskad z prostopadłej ściany łupkowej, na przestrzeni blizko trzech kilometrów nad doliną wyciągniętej. I doprawdy jest to jeden z najciekawszych a dziwnie smutnych widoków: ta długa, zielona dolina, czarną ścianą zamknięta, ponad którą piętrzą się niewypowiedzianie dzikie w swej martwocie turnie Faulhornu i niższych szczytów łupkowych, długiem pasmem ze Schwarzhornem go łączących.
Ale nie traciliśmy już wiele czasu na podziwianiu tego jedynego w bezbrzeżnej melancholji swej widoku, mgły bowiem popołudniowe czepiać się szczytów poczynały, tak żeśmy już prawie żałowali straconych przed południem godzin. Z grani pod Schwabhornem i z ostrego szczytu, dokąd w kilkanaście minut po wązkim pasku bystrego trawnika dostać się można, stojąc nad zionącą zewsząd otchłanią patrzyliśmy jeszcze swobodnie na ukazujące się w drodze po raz ostatni jezioro Brienzkie, na lasy i rozległe, przed południem przebyte hale Bätten-Alp, na dziką dolinę Sägis i ukryty w niej staw bez ujścia, blizko 2,000 metrów nad powierzchnią morza leżący, na skały i na turnie, — ale gdyśmy na grań powrócili, mgła nas gęsta owionęła i w mgle już szliśmy na szczyt Faulhornu.
Hotel tu stoi pod samym szczytem, dwa tysiące sześćset ośmdziesiąt kilka metrów nad powierzchnią morza, z kamienia zewnątrz zbudowany, z drewnianemi przepierzeniami wewnątrz, na wysokim cokole, otoczony ogromnemi cysternami dla zbierania wody deszczowej. Z Grindelwaldu i z Schynige-Platte wiodą do niego ścieżki wygodne, któremi i konno można wyjechać. Dziwne to jest uczucie, gdy się inną i dziką drogą na szczyt pieszo przybyło i zrzucając ciężki worek z zapotniałych pleców — widzi się w sznurówki wystrojone turystki i Niemców grubych z parasolami, którzy się tu dostali na grzbiecie konia, za uzdę przez przewodnika prowadzonego. Towarzyszka nasza wstydziła się już nawet wśród tych „dam“ swoich ostro podkutych butów i do kolan zaledwie sięgającej na spodenkach sukni. Pocieszyłem ją jednak rychło, mówiąc, aby zaprosiła te panie w dalszą z nami wycieczkę i po jednym lub dwóch dniach niech ocenia różnicę w stroju, na czyją korzyść wypadnie... Ale naprawdę jest nieprzyjemna ta zgraja spacerowiczów, bez trudu na szczyt wywieziona — i hotel nawet drażni, chociaż, nocując w nim, uznaje się całą jego dogodność... Szczęściem, że Alpy są wielkie i zawsze dość będzie szczytów, gdzie żadna robiona droga, żadna w skałach łamana kolej nie sięgnie...
Przed zachodem widok począł się znów otwierać. Mgły poszły w górę, rozbiegły się i skłębiły na krańcach widnokręgu w przedziwne, o perłowo-zielonej barwie obłoki, otwierając nad naszemi głowami szeroki szmat błękitu. Śnieżnych Alp nie było jeszcze widać. Czernił się tylko przed nami sąsiedni Simelihorn i ciemny, ukryty prawie za nim Rötihorn; dalej były już tylko białe chmury, tak dziwnie z białymi szczytami zmieszane, że nawet, gdy je wiatr nieco rozsłonił, trudno było oku rozróżnić, na co patrzy: na obłok dalszy, na śnieżne pole, czy na lodowiec. Z zachodniej strony, pod słońce, tonęła już w cieniu dolina Sägis, a za nią, za uwolnionemi już z mgieł łańcuchami niższych szczytów, widniała szeroko szaro-sina powierzchnia Brienzkiego jeziora, a dalej znowu góry i grzbiety, jedne nad drugiemi, spiętrzone i coraz to dalsze, aż po kraniec widnokręgu, nikłą linją Jury zaznaczony. Nad górami, wśród złotych i purpurowych chmur, zachodzące słońce.
Staliśmy na samym szczycie Faulhornu. A przed nami działo się widowisko tak czarodziejskie i niesłychane, że zapomnieliśmy o wszystkiem, nawet o przykrem towarzystwie Niemców, którzy, wyszedłszy z hotelu, w koce przed chłodem poowijani, zbili się w hałaśliwą grupę o kilka kroków poniżej. Nie słyszałem jednak, co mówili, później nie słyszałem już nawet, że mówią... Słońce opadało powoli na pociemniałe góry, szło na dół ogromne, purpurowe po ognistej, na połowie nieba zażegniętej łunie. Obłoki naokół świeciły, mieniły się barwami, na które w ludzkim języku niema określenia. Było to złoto żywe i kapiące z czarnych lub ciemno-szafirowych smug, był żar rozkrwawiony na śnieżnych mgłach, róż od snu delikatniejszy, jak pył po srebrnej wełnie rozwiany, i amarant na zielono-szarych i popielatych tumanach... A wszystko to świeciło i płonęło i mieniło się ciągle, a wszystko to biło w oczy i w piersi niemal tak bajecznym przepychem, takiem szaleństwem blasku, kształtu i barwy, że oddech prawie w gardle zamierał...
Odwróciłem się od słońca ku Alpom. Chmury spadły niżej, skłębiły się na reglach zielonych i bujną falą zwełnioną turnie kamienne pokryły — a nad niemi, na ciemnym błękicie olśniewająco biały szczyt Jungfrau, tak wysoko na niebie, tak nieprawdopodobnie wysoko, iż oczy przerażone rzeczywistości tego zjawienia uwierzyć nie chciały! Nad szczytem i wkoło niego, na obłokach w toni szafirowych rozwianych — anielski sen przyćmionych, uśmiechniętych barw: róż, z jakichś motylich skrzydeł strząśnięty, — konchy perłowe, stare czarodziejstwem jakiemś prześwietlające, w powietrzu rozdęte złoto i seledyn niepojęty, w zetknięciu z czerwienią aż w szaro-błękitną zieleń przechodzący. I znowu płynęły kształty i kolory przed oczyma mojemi, jak w fantastycznem marzeniu... Popielaty obłok zasłonił na chwilę płonącą się już zachodem Jungfrau, a obok wytryskały ponad zwał chmur szczyty inne, ogromne, śnieżne i coraz to dalsze, aż hen... po wschodnie krańce berneńskiej wysoczyzny...
Słońce zachodziło tymczasem... Kiedym spojrzał znów na nie, wisiało nad samym nieboskłonem, w pasie najdalszych, popielato-amarantowych oparów, samo bez blasku już i krwawe, przez załamanie promieni wydłużone jak lampjon olbrzymi, już nie do kuli, lecz raczej do krągło zakończonego walca podobne. Walec ten ciemno-purpurowy topniał od dołu i tajał, rozpływał się i ginął w jakiemś sinem zamroczu, pozornie najdalszej linji widnokręgu nie dotykając... Już tylko krwią ociekła, odwrócona czara pod zażegniętemi chmurami płonie, już skrawek tylko — mniej jeszcze błysk ostatni... Obłoki ciemnieją, bledną, w głąb nieba zapadają. Alpy wyszły już z mgieł całe; srebrzystą szarością zmierzchu od szafirowego nieba się odcinają.
Poniżej, na platformie przed hotelem, płatny parobek szwajcarski zadął w długi róg alpejski. Zadął chrapliwie i niezbyt czysto — i urwał. Ale natychmiast echo poczęło mu odpowiadać. Odrzucił naprzód prostą melodję Simelihorn poblizki, powtórzył ją za nim bliźniaczy Rötihorn już czystszą, jęknął metalicznie daleki Schwarzhorn nad śniegowemi polami zgarbiony, a potem już szedł dźwięk nieprzerwany, orkiestra cała, zmieszana a rostrojona, tony czyste, od śnieżnych czół i lodów najwyższych szczytów odbite, dzwony jakieś potężne, jasne, srebrnemi sercami we wnętrzach gór bijące, echowe: śpiewała Jungfrau, śpiewał Mnich i Eiger, Schreckhorn, Wetterhorn, Finsteraarhorn — i dalej... i dalej...
I znowu krótki dźwięk dmącego w trąbę pastucha — i odkrzyk gromki bliższych szczytów i znów ta, językiem ludzkim niewypowiedziana, przeczysta — dźwiękiem lodowców brzmiąca orkiestra.
Płaszczem przed dotkliwym chłodem owinięty patrzyłem na te śpiewające szczyty, które tymczasem coraz upiorniej, coraz srebrzyściej bielały na gwiazdami zachodzącem tle nocnego błękitu. Ostatnie dźwięki rogu dawno już przebrzmiały i niemcy pokryli się w hotelu, a ja nie ruszałem się z miejsca; dobrze mi było, szeroko i cicho. I nie wiem, przez jakie dziwne i niewytłumaczone skojarzenie myśli przyszedł mi na pamięć przesłoneczny dzień, kiedy — przed dwoma laty — tam na południu wstępowałem na szczyt Wezuwjusza od strony zmarłego miasta Pompei i w ogromnej powodzi słońca, ponad białe chmury, jak wyspy na tle morza pływające, patrzyłem na tę jedyną w świecie zatokę i na szczęśliwe, w błękitnej śreżodze zatopione miasto... Jakieś echo melancholji, która wówczas po świecie mnie wiodła i gardło spazmem żalu wobec najpiękniejszych widoków dławiła, cień jakiś szerokoskrzydłego smutku, który odegnałem już był od siebie, padł mi przelotną chwilą na duszę...
Nad białemi Alpami tysiące wyiskrzonych gwiazd błyszczały, w niezmierzonej ciszy słychać tylko było głuchy łoskot skaczących gdzieś w dole ze skał potoków.



II.

Noc jeszcze była, gdyśmy wstali nazajutrz. Długa droga nas tego dnia czekała. Układając w domu wycieczkę według znakomitych map szczegółowych szwajcarskiego instytutu topograficznego, postanowiłem spróbować przejścia z Faulhornu na Schwarzhorn wazką Kurzą Dolinką (Hühnertäli), ciągnącą się na wysokości z górą 2,300 metrów między podwójnym pasem grani łączących te oba szczyty. Średnia wysokość grani, od południa ją zamykającej, przenosi 2,600 m., z północy — wał znacznie niższy, opada w jednem miejscu nawet do poziomu doliny, dając ujście odpływowi trzech stawów, w niej ukrytych, z których ostatni i najwyższy Hexensee „staw czarci“, leży już u stóp Schwarzhornu 2,476 m. nad poziomem morza.
Otóż po okrążeniu tego stawku mieliśmy się przedrzeć oznaczoną w mapkach szczerbą na południową stronę grani, a potem już zwyczajną drogą na szczyt.
Nie wiedziałem i nie wiem dotychczas, czy przejście to jest używane, zazwyczaj bowiem — jak wnosić mogłem z opisów w drukowanych przewodnikach — schodzi się z Faulhornu, obierając drogę znacznie dalej na północ i niżej położoną, łączącą się ze ścieżką, która z hal Tschingelfeld na wieczne śniegi pod Schwarzhornem prowadzi. Nie wiedziałem zwłaszcza, jak nam się uda przejść wspomnianą szczerbą w południowej grani; wedle mapy, spodziewać się należało z tamtej strony bystrych krzesanic, należało nam tedy wyjść jak najwcześniej z noclegu, aby, w razie niepodobieństwa lub zbytniej dla towarzyszki naszej trudności przejścia, mieć czas do odwrotu i szukania innej drogi. W razie pomyślnym mieliśmy się spuścić ze Schwazhornu na południe i w Grosse Scheidegg pod Wetterhornem lub w Grindelwaldzie zanocować.
Więc ciemno było, kiedyśmy z hotelu wychodzili. Późny i niecały księżyc stał nad Alpami i oświetlał nam drogę, zrazu wygodną, gdyż postępowaliśmy ubitą ścieżką, z Faulhornu wiodącą. Dopiero minąwszy Simelihorn, nie dochodząc do leżącego ustóp jego stawu, wzięliśmy się na lewo, przedostając się po zupełnem bezdrożu na wał, zamykający z zachodu początek naszej doliny... Świt zastał nas na przełęczy dwa tysiące czterysta kilkanaście metrów nad powierzchnią morza. Przed nami, w kotlinie ku północy nieco pochylonej, leżał największy z trzech wspomnianych stawów — Gradowy (Hagelsee), lodem jeszcze pokryty. Cała kotlina śniegiem też była zasłana (wina to ostatniej, zbyt ostrej zimy), nad śniegiem czerniły się tylko pionowe wanty południowej grani, a na wschodzie błyszczała zielonym trawnikiem ku słońcu podana zbocz buli, zamykającej przed naszem okiem właściwą Kurzą Dolinkę.
Spuściliśmy się po śniegach bystro ku jeziorku, a zaczerpnąwszy w manierki wody, co brzegami z pod lodu wypływała, błękitną otęczą zamarzły staw od białych śniegów oddzielając, szliśmy dalej chyżo na ową bulę zieloną. Stamtąd widać już było całą Kurzą Dolinę, po brzegi śniegami zawaloną i czarny, pochylony nad nią, ogromny szczyt Schwarzhornu. Barania Grań (Widderfeldgrätli), zamykająca dolinę od południa, z poziomo na sobie ułożonych i prostopadle ściętych warstw łupku utworzona, wyglądała jak mur niedostępnej twierdzy. W dali tylko, jakby strzelnice, widniały w tej ścianie dwie głębokie szczerby; drugą z nich mieliśmy się właśnie pod szczyt przedostawać.
Ale tymczasem trzeba było zejść w Kurzą Dolinkę, co się dość trudnem okazało. Śnieżysty stok z pod naszych stóp spadał zbyt bystro ku małemu, całkowicie pod lodem pogrzebanemu stawkowi, a ponieważ nieprzezornie nie wzięliśmy raczków ze sobą, więc trzeba było szukać innej drogi.
Można było wprawdzie zwyczajem naszych tatrzańskich górali zjechać po śniegu, ale to wydało mi się niebezpiecznem, zwłaszcza dla mało wprawnej naszej towarzyszki, gdyż pochyłość opadała tu bezpośrednio ku wyrwie w północnej grani i kończyła się nad przepaścią, w którą z pod śniegów potok rzucał się spienioną kaskadą.
Spuściłem tedy oboje moich towarzyszy na linie, a następnie zszedłem sam po urwistych, wolnych od śniegu krzesanicach nad ową przepaścią. Z maleńkiej łączki, co tu pod niebem wśród skał wisiała, przeszliśmy wązkim pasem przykrego piargu nad samym wodospadem i wydostaliśmy się znowu na śniegi, które nas odtąd aż do szczerby w Grani Baraniej miały wieść. Dzień był już duży.
Zaczęła się monotonna, nużąca droga w górę. Szliśmy tedy w palącem słońcu, pod ciężkiemi workami zgięci, patrząc z przymkniętych i oślepiającem lśnieniem śniegów rażonych oczu na szerokie, białe pola przed nami, wydętą falą ku górze się wznoszące. Początkowo spadek był dość nieznaczny, gwoździami podkute podeszwy i ostre końce czekanów wystarczały, aby się utrzymać na pochyłości, ale po okrążeniu zamarzłego Czarciego Stawku (Hexensee) gdyśmy się poczęli do szczerby dobierać, trzeba już było rąbać w śniegu stupaje.
Zwał śniegów aż po samą szczerbę podchodził; dostaliśmy się do niej względnie łatwo; z południowej strony widać było wcale niezły kominek, który umożliwiał zejście aż na upłazy pod Schwarzhornem, śniegiem znowu zasłane. Do południa było wprawdzie jeszcze daleko, jednakże uspokojeni już co do dalszej drogi, rozłożyliśmy się tutaj na obiad, nie wiedząc, czy później gdzie odpowiednie miejsce dla odpoczynku znajdziemy. I tu, co prawda, niewiele mieliśmy, przestrzeni, w każdym razie między sterczącym brzegiem zwalonych ku północy śniegów a turnią, w samym karbie, znalazło się tyle miejsca, żeśmy wszyscy troje mogli usiąść wygodnie. Przydała się teraz woda, z Gradowego Stawu w manierkach wyniesiona: mogliśmy na maszynce spirytusowej ugotować buljon i herbatę.
Po godzinnym blizko postoju puściliśmy się w dalszą drogę. Zejście owym kominkiem nie było tak łatwe, jak się to na pozór z góry wydało, zwłaszcza że kruchy łupek mało dawał pewnych punktów oparcia dla rąk i nóg; w jednem miejscu wypadło nam nawet znowu liny użyć, ale ostatecznie dużo znam w Tatrach trudniejszych przejść, które się bierze bez pomocy liny, garścią jeno, jak mówią górale. Spuściliśmy się w ten sposób około pięćdziesięciu metrów na dół, poczem natrafiliśmy na zachodzik, umożliwiający trawers ku wschodowi pod grań Schwarzhornu. Minąwszy z trudem czarne, wodą ociekłe krzesanice, trawersowaliśmy dalej po bystro ściętych pokładach łupkowych, aż wreszcie dostaliśmy się znowu na śniegi, olbrzymiemi polami niezmiernie stromo się wznoszące. Teraz w górę brać się należało. Śnieg, rozmiękły na powierzchni od słońca, głębiej twardy był i zmarzły, tak że czekan szczękał po nim za każdem uderzeniem, jak po lodzie. Rąbaliśmy obaj z towarzyszem moim na zmianę — bo ręce mdlały od roboty, — posuwając się skośnie w ten sposób wciąż ku górze.
Dziwne to jest uczucie kiedy się tak, po godzinie mozolnego rąbania, stanie na chwilę i spojrzy naokół. Dopóki uwaga cała zajęta jest wybijaniem stopni w twardym śniegu, lub stawianiem nóg w ślady, ostrzem czekana zaznaczone, nie wie się nawet doprawdy, gdzie się jest. Stanąwszy jednak, spostrzega człowiek nagle, że jedynem jego oparciem są te dwa stopnie śniegu wyrąbane, w które się wrył ostro podkutymi butami, i że na tych dwóch stopniach wisi poprostu w przestrzeni. Naokół śniegi, tak bystre, że, stojąc, bez nachylania można się dłonią oprzeć powyżej, śniegi w nieskończoną otchłań od stóp spadające, rozelśnione i drgające, prawie rozfalowane w tym słonecznym blasku. Po chwili nogi się zdają pod człowiekiem uginać, ma się wrażenie, że śnieg taje pod stopami i lada chwila trzeba będzie spłynąć w dół z tą ruchliwą falą — i oko z dziwnem utęsknieniem szuka nadbrzeżnych turni, i nogom pilno czuć już twardy grunt pod podeszwami... Dosyć! nie patrzmy! Czekan znowu zazgrzytał, zapomina się o wszystkiem krom tego, że trzeba rąbać i iść dalej.
Wreszcie pola śniegowe były już za nami. Z prawdziwą ulgą chwytaliśmy się zwietrzałej turni łupkowej, pnąc się kocim sposobem po głazach, aby się dostać na wyższe, grubym piargiem zasłane piętro. Trawersując śniegi, oddaliliśmy się nieco z pod samego szczytu, tak że mieliśmy teraz nad sobą poszarpaną grań, wyciągniętą między dwiema przepaściami wprost ku południu. Wiatr nas owiał zimny, gdzieś od grindelwaldskich lodowców lecący, kiedyśmy wreszcie stanęli na grani. Stąd mieliśmy już tylko niespełna dwieście metrów wzwyż do przebycia. Droga była pewna, szło się wprawdzie, a raczej wspinało się po głazach wciąż nad przepaściami, ale twardy łupek, tworzący wązką, zębatą grań, dawał doskonałe oparcie dla rąk i nóg. W pół godziny mniej więcej byliśmy na szczycie; blizko trzy tysiące metrów nad powierzchnią morza, a dwa tysiące czterysta nad Brienzkiem jeziorem, któreśmy poprzedniego dnia opuścili. Było właśnie samo południe.
Pierś oddychała lekko czystem i rozrzedzonem powietrzem; nad głową rozciągało się pogodne, ciemno-błękitne niebo, żadną chmurką nie zamącone. Towarzysz mój i towarzyszka rozłożyli się na dobrze zasłużony odpoczynek na samym szczycie, pod niewielkim kopcem z kamieni, w którym berneński „Alpenclub“ umieścił blaszaną szafkę z termometrem, barometrem i księgą do zapisywania nazwisk; ja poszedłem nieco dalej, na ostatni cypel północny, zagięty jak orli dziób nad otchłaniami. Gdym się przechylił, widziałem tuż pod sobą wieczne śniegi, jak biały płaszcz od północy na Schwarzhorn narzucone (od strony południowej, na drodze, którą wychodziliśmy, po inne lata śniegów nie bywa); od wschodu bystro ścięte krzesanice opadały niemal pionowo ku szerokim halom w dolinie Reichenbachu. Dziesiątek małych stawów na zieleni łąk i widne z wyżyny żółte drożyny między szałasami pasterskimi; — stada krów wyglądały, jakby kto szczyptę płowego piasku zrzadka po zielonym suknie rozsypał...
A dalej — hen po krańce widnokręgu — rozfalowane morze szczytów — aż gdzieś po Jezioro Czterech Kantonów, przebłyskujące zdala wśród gór stalowo-sinem zwierciadłem. Z południa oko odbijało się od niebotycznej, granitowej ściany Wetterhornu, pod którą dwa tysiące metrów wysoki grzbiet Grosse Scheidegg wyglądał jak mały, podłużny kopczyk zielony, dziecięcemi rękoma urobiony dla zabawki. Dalej na prawo od tej skrzesanej turni straszliwej wrzynała się w błękit białymi zębami potrójna piła Schreckhornu, a między niemi pod olśniewająco srebrnymi śniegami wisiał jak chmura nad czarną gardzielą wąwozu olbrzymi modro-szary lodowiec. Jedna jego odnoga, jak wąż błyszczący, schodziła niżej, spadając kaskadą nieprawdopodobnie błękitnych, spiętrzonych kłów lodowych aż w samą zieloną Grindelwalską dolinę. Dalej — znowu białe szczyty i lodowce, turnie posrebrzone, widziane tam, gdzie się zazwyczaj niebo tylko widzi, aż po błyszczącą w słońcu przejasną Jungfrau w oddali. A pod tem wszystkiem, na tle ciemno-zielonej doliny, jakby drobnych trochę kamuszków nad błękitną wstążką, rozsypane wśród lasów i łąk domy Grindelwaldu...
Około ośmiu kilometrów w powietrznej linji dzieliło nas od śnieżnych szczytów, ale dzięki nadzwyczajnej czystości atmosfery, przestrzeń ta znikała niemal zupełnie i trzeba było dopiero przebiec okiem równinę, policzyć lasy, łąki i potoki, aby sobie zdać sprawę z odległości... Każdą grań i turnię widać było tak dokładnie, każdą zawieszoną w jakiś nieprawdopodobny sposób na pionowych ścianach lawinę, wszystkie szczeliny w lodowcach, wyglądające stąd, jak drobne zmarszczki na lśniącej powierzchni... A kiedy wiatr powiał, to zdawało się, że bezpośrednio, przed sekundą dopiero odbił się od tych gór ubielonych — i pierś wciągała go z dziwną, dziką rozkoszą, bo pachniał jeszcze przestrzenią, śniegiem i rozwieszonymi pod niebem wodospadami.
Spojrzałem na dół. Tam w Grindelwaldzie mieliśmy nazajutrz wziąć przewodnika i iść ponad ten modry lodowiec, po skałach tych i przez te śnieżne pola na szczyt Wetterhornu, a potem, jeśliby pogoda sprzyjała, może i dalej, przez lodowce, na drugą stronę, do błogosławionej doliny Wallis, gdzie młody Rodan pośród winnic i brzoskwiniowych płynie ogrodów. Mimowoli patrzyłem po błyszczących lodach, jakby drogi przez nie szukając. I przypomniała mi się wycieczka moja na Jungfrau, coś dwanaście lat temu, kiedy jeszcze jako student w Bernie szwajcarskim bawiłem; przypomniały mi się przejścia przez lodowce błyszczące i zawrotne drogi nad przepaściami, rzeźwy wiatr od szczytów, smagający spalone czoło, i młode siły moje, i uczułem nagle, wiatrem i wspomnieniem pijany, tę dawną, zagubioną, wielką, młodą, szumną radość życia... Pierś mi się wzdęła dawnym, szerokim okrzykiem, wyprężyłem ramiona — tam — ku górom, ku górom! silny, radosny, szczęśliwy i wolny tak po dawnemu! A słońce południowe grało tymczasem po śniegach i rozświetlało wszystkie szczyty na błękitnem niebie aż gdzieś w dal nieskończoną!...
Poczułem się wolnym, naprawdę wolnym w tej chwili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.