<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dworek przy cmentarzu
Podtytuł Z niewydanego rękopisu
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Ciężkie sny miałem tej nocy. Zawsze skłonny do marzycielstwa, z bojaźliwą ciekawością zaglądający w świat fantazyi, nie mogłem usnąć odrazu pod wpływem wrażeń rozmaitych.
Przyszły mi na myśl trumny w podziemiach kościelnych, groźna postać rotmistrza, chodząca po księżycowym promieniu, jak po ścieżce, zawieszonej w powietrzu. Pan Piotr, zagrożony śmiercią, wstępujący na próg zagrobowego życia w krainę cieniów i duchów, tajemnic pełną, załzawione oczy panny Felicyi, wstrząsająca mowa zakonnika i jakaś straszna postać opinii, miażdżącej ludzi, którzy jej pokornymi sługami być nie chcą.
Wszystko to przesuwało się przed mojemi oczyma, niby w panoramie fantastycznej, której przyświecało trwogą przejmujące zjawisko niebieskie, kometa. Widziałem ją codzień wieczorem od niejakiego czasu, świeciła jasno ta gwiazda, a za nią wlókł się ogon świetlny, niby ognista rózga, na postrach ludziom niewidzialną a potężną ręką na sklepieniu niebieskiem zawieszona.
Patrzyłem na nią z trwogą nie ja tylko, bo wszystkich ona przejmowała strachem, a ludzie za przepowiednię wielkich nieszczęść, za wróżbę końca świata ją uważali.
Rano byłem mizerny i blady.
— Co ci jest? — zapytał dziadek — czyś nie chory?
— Nie, dziadziu.
— Więc dlaczego wyglądasz jak zmokła kura i krzywisz się, jak środa na piątek?
— Spałem źle, dziadziu.
— A to co nowego? Za moich czasów dzieci sypiały, jak kamienie.
— Być może, dziadziu, ale wtedy nie było komety.
— Ach, więc i ty także?
— Co, dziadziu?
— Komety się lękasz?
— Bardzo, tyle o niej mówią.
— A wiesz-że przynajmniej, co to jest kometa?
— Nie wiem i może właśnie dlatego się boję.
— Racya. Kometa jest to ciało niebieskie, gwiazda.
— Dlaczegoż ma ogon ognisty, kiedy inne gwiazdy...
— To nie jest ogon, to światło. Ona tak szybko przebiega ta gwiazda, że ślad świetlany pozostawia po sobie i nam się zdaje Bóg wie co.
— Więc końca świata nie będzie?
— Będzie, ale nie kometa świat zniszczy.
— Więc dlaczego, mój dziadziu, ludzie takie przepowiednie robią?
— Któż to może wytłómaczyć? Już w naturze swojej człowiek ma skłonność do przesądów. Sam bezsilny i słaby, drobnym pyłkiem się czuje wobec tych światów wielkich, niezmierzonych, które się w przestworzu nad nim unoszą. Wyobraża sobie, że mają one wpływ na jego losy, z ich biegu i układu usiłuje odgadnąć przyszłość ludzi i nawet całych narodów, jak to czynili wieszczbiarze starożytni i astrologowie średniowieczni. Według ich mniemania, znaki zodyaku, pod jakiemi człowiek na świat przychodzi, byłyby jakoby nieomylną wskazówką dalszych jego losów. Wierzono i jeszcze wierzą niektórzy, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę, że gwiazdy spadające są nieomylnem proroctwem śmierci tych, którym one jakoby wyłącznie miały przyświecać. Jeżeli więc do zwyczajnych zjawisk na niebie skłonni jesteśmy przypisywać takie wielkie znaczenie, cóż dopiero, gdy się ukaże światło nadzwyczajne, niezwykłe, gdy chwilowo zajaśnieje wspaniały meteor, albo, jak teraz, gdy ta kometa co noc ukazuje się na horyzoncie, grożąc niby ludziom potężną rózgą ognistą! Nie ma się czego dziwić, ludzie dużo złego broją i nie zawsze miewają czyste sumienie, więc taki znak widomy na niebie wydaje im się ostrzeżeniem niejako i groźbą, że Bóg karać będzie surowo, że ześle na świat klęski w postaci krwawych wojen, ciężkich chorób i innych nieszczęść powszechnych.
Przerwałem dziadkowi zapytaniem:
— Mówią o końcu świata. Zkądże to ludziom na myśl przyszło?
Dziadek uśmiechnął się:
— To widzisz — rzekł — jakiś Niemiec niby uczony obliczył, że kometa spotka na swej drodze naszą kulę ziemską, że o nią uderzy, i naturalnie, rozbije ją na proszek.
— Czy to być może? — zawołałem. — Cóżby się w takim razie stało z naszym domkiem, z dworkiem przy cmentarzu, z panią rotmistrzową, z panną Felicyą, z panem Piotrem z Dębianki?
— Ha! — odpowiedział staruszek z uśmiechem — zrobiłaby się z nich tabaka.
— To niepodobna.
Dziadek chciał jeszcze coś dodać, lecz w tej chwili wszedł do pokoju rudy żyd, Pinkus Lederlich, główny golarz miasteczka, który regularnie trzy razy w tygodniu przychodził do dziadka.
Ukłonił się i zaczął rozkładać swoje przybory, uśmiechając się przy tem znacząco.
— Jakoś w dobrym humorze jesteś, Pinkus! — rzekł dziadek.
— Za przeproszeniem wielmożnego pana, ja nie jestem ani w dobrym humorze, ani w złym humorze. Jestem tak sobie, jak codzień. Dziękuję panu Bogu, że mi daje paru panów do ogolenia, trochę chorych pod bańki i pijawki, a czasem zepsuty ząb do wyrwania, człowiek ma z czego żyć!
— Dopóki świat stoi — wtrącił dziadek.
— Nu, a dlaczego on nie ma stać?
— Różnie mówią. Powiedz mi jednak, Pinkus, co wy o tem myślicie?
— Jakto, my?
— No, wy, żydzi.
— Proszę wielmożnego pana! — odrzekł, gładząc długie, rude pejsy — nasi uczeni powiedzieli o tym interesie, że to może być prawda, może być i nieprawda.
— No, to niewiele powiedzieli!
— Jakto niewiele? Oni powiedzieli bardzo dużo, tyle akurat, ile można o takiej rzeczy powiedzieć; po pierwsze, może być nieprawda, bo u nas stoi w księgach, że świat nie będzie popsuty aż do sześciu tysięcy lat, ale tego terminu ani my, ani nasze dzieci, ani nasze wnuki nie doczekają; po drugie, może też i prawda, bo ludzie robią coraz więcej gałgaństwa, więc może się stać zato jaki paskudny i niepotrzebny przypadek. Takim sposobem nasi uczeni, mówiąc, że będzie albo tak, albo nie tak, powiedzieli wielką prawdę.
— Ależ... — przerwał dziadek.
— Za pozwoleniem wielmożnego pana, to jest dopiero początek, ale co będzie dalej?
— Cóż ma być?
— Aj waj! wielmożny panie, jakto, co ma być? przypadek może być? Ja myślę, że świat się nie skończy i drugie nasze żydki myślą też, że się nie skończy, ale są i tacy ludzie, co mówią, że się skończy. Dajmy na to, że człowiek mieszka w domu, zwyczajnie sobie, jak w domu. Ma kawałek dachu nad głową, deszcz mu na nos nie cieknie, ma ciepło i całkiem dobrze. No, i dom, to jest dom. Zdaje się, że stoi mocno, nie przewróci się, że jest zrobiony z porządnego drzewa, jak się należy, że... nic mu złego nie będzie.
— A ogień?
— Właśnie pan dobrodziej trafił, gdzie potrzeba, ja sam chciałem powiedzieć: ogień. Co to jest ogień? Jest nieszczęście, przypadek. Człowiek potrzebuje się chronić od przypadku i dlatego pilnuje, żeby z gołą świeczką na strych nie chodzić, żeby komin był dobry... żeby była ostrożność jak się należy. A na przypadek jakiego przypadku stara się o takie sposoby, żeby dom swój ratować. Rozumie teraz pan dobrodziej, do czego ja to wszystko powiadam.
— Nie rozumiem — odrzekł dziadek.
— Pan zrozumie zaraz! Koniec świata jest też przypadek, trzeba się od niego zabezpieczyć...
— Ale jak?
— Właśnie na to są mądrzy ludzie, żeby wiedzieli, jak na złe poradzić. Myśmy szukali takich mądrych ludzi i myśmy znaleźli!
— Ciekawy jestem gdzie? — spytał dziadek.
— Oj, oj! wielmożny panie, są, czy wielmożnemu panu nie wiadomo? cudowniki, oni wiedzą, czego my nie wiemy i potrafią, czego my nie potrafimy, i słyszeli o interesach, o jakich my nigdy nie będziemy słyszeli.
— Pewnie rabin — odrzekł dziadek.
— Nu, a któż? Wiadomo, że jak kto z naszych starozakonnych ma zmartwienie, jak mu źle, albo jak zrobi się taka rzecz, co nie potrzeba, żeby się zrobiła, to idzie do rabina, żeby go rabin ratował, a teraz, jak wszystkim żydkom strach i wszystkim się może zrobić niedobry interes, to rabini sami z siebie, bez proszenia, puszczają głowy w ruch, żeby radę jakąś obmyśleć i żeby żydowski naród nie zginął.
— Więc cóż obmyślili?
Pinkus uśmiechnął się.
— Co oni obmyślili? co oni obmyślili? mądrze obmyślili, jak zawsze.
— Ale co?
— Kazali postawić na rynku beczki z wodą, kto tylko miał jaką pustą beczkę, to ją przytoczył na rynek i nalał wodą. Już teraz stoi więcej niż sto beczek i żydki są daleko spokojniejsi. Nie boją się już, to jest oni się jeszcze trochę boją, znajdzie się nawet niejeden taki, co się bardzo boi, ale zawsze już nie tak, jak pierwej.
Ja sam, przyznam się wielmożnemu panu, dopiero teraz jestem cokolwiek spokojniejszy...
— Ciekawy jestem, w jaki sposób woda ma pomódz?
— W jaki? w taki, jak zawsze. Czem gasić ogień? ma się rozumieć, wodą... przecież ta gwiazda, ten komet, jest z ognia, cały ogon ma z ognia, powiadają, że jednego dnia ma uderzyć tym ogonem w ziemię... Nu, niech-no on sprobuje. Jeżeli trafi, broń Boże, w nasze miasteczko, w sam rynek, to padnie na wodę i zgaśnie. Ha, słyszy wielmożny pan, jaki sposób! Ten komet, póki suchy, może ludzi straszyć, ale jak sobie ogon zmoczy... to będzie tyle wart, co wystrzelnięta dubeltówka.
Gdy Pinkus opowiadanie swoje kończył, przyszedł odwiedzić dziadka brat Serwacy.
Dowiedziawszy się o takim skutecznym na koniec świata sposobie, kwestarz śmiał się i żartował z żyda.
— Nu, nu, niech ksiądz kwestarz nie śmieje się — rzekł Pinkus — bo chociaż na świecie nie zawsze dobrze jest, ale lepiej, jak się świat trzyma kupy, gorzejby było, żeby się przewrócił. Fe! niech nasze oczy nie widzą takiego interesu, na co on nam potrzebny?
— Masz racyę — wtrącił brat Serwacy, zażyj zato tabaki.
— Aj waj, dlaczego nie? jak na to, jak na lato, a taką tabakę, jak wielmożni panowie Kapucyni mają, zażywałbym w największe święto, bo to jest bardzo smakowity posiłek.
— Jakto posiłek? — spytał dziadek.
— Ma się rozumieć, że posiłek, bo on daje siłę na oczy. Największe panowie i największe rabiny lubią tabakę zażywać.
Gdy Pinkus wyszedł, dziadek kazał podać przekąskę. Zasiedli z bratem Serwacym przy stole i spożywali śniadanie.
Ja, wziąwszy swoją porcyę chleba z powidłami, ulokowałem się w kąciku przy oknie.
— Jakże tam, ojczulku — zapytał dziadek — co nowego?
— Niewiele.
— A gość nasz kiedy odjeżdża.
— Nie wiadomo. Upodobał sobie u nas, więc siedzi, jak w domu. Bo i tak jest, ten klasztor, czy ów, zawsze to dom dla zakonnika, bo nie mury rzecz stanowią, lecz reguła. Przytem, o ile wiem teraz, duże zatrudnienie ma. Księgę jakąś pisze i upodobał sobie nasz klasztor. W bibliotece cały dzień przepędza, a wiadomo panu dobrodziejowi, jaka tam cisza zwykle bywa. Okna na ogród wychodzą, chyba tylko muszka niekiedy zabrzęczy, lub gałązka, przez wiatr poruszona w szybę trąci. Widać mu ojciec gwardyan i ojciec kaznodzieja dopomagają w pracy, bo często z niemi konferencye miewa i wspólnie ogromne księgi całemi godzinami czytują.
— Ciekawym, co to za dzieło?
— Teologiczne zapewne, przeznaczone do druku, a co w niem będzie, nie wiem, nie uczonym bowiem i w takich sprawach nie biegły. Chwalę Stwórcę mego, jak umiem, i czynię, со mі przełożeni każą, kwestować — kwestuję, rybek nałowię, jak mam czas, to bratu ogrodnikowi pomagam i tak oto z łaski Najwyższego dzionek za dzionkiem biegnie, jak paciorek za paciorkiem w Różańcu, dopóki ostatni się nie zsunie.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł dziadek — że praca nad owem dziełem przez dłuższy czas u nas go zatrzyma. Światły to człowiek, rozmowa z nim prawdziwą przyjemność sprawia.
— O ile domyśleć się mogę — odrzekł brat Serwacy — jeszcze jeden powód go u nas zatrzyma.
— Jaki powód?
— Pan Piotr. On go nie opuści... chyba wrazie śmierci, broń Boże, ale jeśli zdrowie wracać zacznie, to dwaj przyjaciele nie rozłączą się tak prędko. On pana Piotra nawet z doktorem pogodzi.
— Wątpię.
— A ja nie. On jest jedyny do tego. Wielkie zawziętości i waśnie ludzkie on godził, a zna naturę człowieczą na wylot, w duszach, jak w książce, czyta.
— Czy się w klasztorze tej sztuki nauczył?
Kwestarz się roześmiał.
— Panie dobrodzieju! — rzekł — uczą się ludzie i w szkole i w klasztorze, ale podobno najwięcej w życiu, w biedzie, w tułaczce, w poniewierce. Podobno niema lepszej szkoły, natabene, jeśli się z niej korzystać potrafi.
— A kiedyż on, mój bracie, tę szkołę i poniewierki przechodził.
— Dobrodzieju, właśnie pana Piotra trzebaby o to zapytać. On właśnie mógłby dużo o tem powiedzieć.
— Pan Piotr! No, proszę, nowe rzeczy opowiadasz mi, bracie Serwacy.
— Tak jest, pan dobrodziej nie zbyt dawno między nami, więc niejednej historyi tutejszej nie zna. Do nas, do klasztoru, często ze świata odgłosy dochodzą, no, a ja, biedny sługa Boży, od wsi do wsi, od dworku do dworku za kwestą jeżdżąc, z ludźmi różnej kondycyi przestając, to i owo usłyszę i wiem.
— Ale to mnie jednak zastanawia, jaki stosunek mógł ich łączyć. Pan Piotr bardziej mi na starego wiarusa, aniżeli na eks-mnicha wygląda, wątpię więc, żeby kiedy razem pacierze w chórze odmawiali. Nawet, co ja mówię, wątpię! wątpliwości żadnej nie masz i być nie może, przecież pan Piotr syna dorosłego ma, ergo i żonę musiał zamłodu mieć, więc...
— Tak, panie dobrodzieju, tak, ale i nasz gość nie w poranku życia swego zakonnikiem został. Dziś habit nosi i sandały drewniane, ale niegdyś czem innem nagość swą przyodziewał.
— Rozumiem.
— Nawet znać po nim i teraz dawne rzemiosło; ruch ma osobliwy, żołnierski, chód równy, jakby mierzony i w spojrzeniu coś rozkazującego, bystrego. Dawne to czasy i wiem od naszego furtyana, niegdyś także żołnierza, jak to bywało. Wielki kawał świata przeszli, los rzucał nimi, jak piłką, a potem jeden poszedł rolę uprawiać i zwierza ścigać po lasach, a drugi świata się wyrzekł i Bogu służyć ślubował, odbył ciężki nowicyat, mnichem został. Jakim jest zakonnikiem, opowiadać panu dobrodziejowi nie mam potrzeby; wiedzą to ludzie. Prawdziwy żołnierz Chrystusowy, zwierzchność go ceni, misye mu ważne poleca. Otóż z panem Piotrem stara i wypróbowana przyjaźń go łączy i, jak panu wiadomo, w obronie swego socyusza stanąć umiał. Bronić on też będzie jego dobrej sławy i skutecznie zwróci panu Piotrowi to, co mu ludzie porywczo i niesłusznie odebrali.
Powiedziawszy to, kwestarz powstał i do odejścia się zabierał, ale dziadek puścić go nie chciał.
— A cóż jegomości tak pilno? — mówił — po ogień przyszedłeś, czy co? Klasztor nie ucieknie, siadaj-no jeszcze, powiedz, co tam nowego de publicis.
— Pan dobrodziej ma gazety?
— Niewielka pociecha z nich; puste są, jakoś z po za mglistych osłon nie wiele można wydobyć. Czasem od żydów prędzej się coś usłyszy, bo ci wiedzą wszystko! Wszystko, powiadam jegomości, wiedzą expedite.
— Oni to — rzekł kwestarz — relacye swoje mają, a że są wszędzie i jeden drugiego podtrzymuje, więc sobie wszelkich wieści udzielają nawzajem. Sprytny naród.
— Zanadto przebiegły i chciwy.
— Prawda to, panie dobrodzieju, święta prawda, ale w niektórych razach wzór z nich brać trzeba. Trzymają się razem, mocno się trzymają, ręka w rękę idą.
Dziadek nie oponował, rozmowa zwróciła się na pole polityki i zaczęły się debaty nad tem, co Francya myśli, co Anglia zrobi, jakie Turcya powzięła zamiary?
Całą Europę przebiegli, wytykali państwom nowe granice, wytwarzali związki, przymierza, koalicye, nareszcie zrobili straszliwą wojnę powszechną, po której dopiero nastąpić miał pokój, zabezpieczający szczęście wszystkich ludów.
Ponieważ nie we wszystkich punktach się zgadzali, więc wybuchały między nimi przelotne sprzeczki; dziadek czerwienił się i głos podnosił, kwestarz odpowiadał spokojnie, ale za brodę się mocno ciągnął, co znaczyło, że jest wzburzony.
Nie rozumiałem z tego nic a nic, nie wiedziałem, o co idzie. Mnóstwo wyrazów cudzoziemskich, któremi rozmowę przeplatali, utrudniało mi poznanie jej treści. Wysunąłem się pocichu z pokoju i wyszedłem na podwórko przypatrywać się gołębiom pocztmistrza, które całemi stadami dach obsiadły.
Były to śliczne ptaki, niektóre białe, jak śnieg, inne szare, ceglaste, nakrapiane, z połyskliwemi szyjami. Marzyłem, żeby choć kilka takich posiadać. Kiedym tak stał i ścigał gołąbki oczami, usłyszałem za sobą głos:
— Paniczu, paniczu!
Obejrzałem się, obok mnie stał Kajetan.
— Co wy tu robicie, Kajetanie?
— Naumyślnie przyszedłem, czy panicza dziadzio jest w domu?
— Jest.
— Niechże panicz powie, jako mnie pani rotmistrzowa przysłała z pokłonem i prosi, żeby, jeżeli pan czasowy, pofatygował się zaraz, bo coś pilnego pani ma powiedzieć.
— Zaraz powiem, ale co się tam stało? czy kto nie zasłabł we dworku?
— Toć paniczowy dziadzio nie doktór. Nikt nie zasłabł, a zresztą, po prawdzie powiedziawszy, nie wiem. Trzęsigłowa przyszła i powiedziała, żebym zaraz szedł do miasta i poprosił paniczowego dziadzia i pana rejenta. Zrobiłem, co mi kazali, i idę.
— Kajetanie!
— Paniczu kochający, czasu nie mam. Pan rejent prawie za miastem mieszka, drogi kawał, a kazali się śpieszyć.
Pobiegłem i powiedziałem dziadkowi, z czem Kajetan przychodził.
Staruszek zaniepokoił się ogromnie.
— Ciekawym, co to może być? — rzekł do brata Serwacego — wzywają mnie i rejenta. Po co?
— Bądź co bądź, iść trzeba. Skoro powiedziano chłopczykowi, że chory nikt nie jest, to widać będzie jakaś narada prawna. Pan dobrodziej, o ile mi wiadomo, jurysta.
— Zęby ja na statutach zjadłem, kochany bracie, i, nie chwaląc się, znam wszelkie artykuły prawa expedite; kodeks, to mój brewiarz.
— A, panie dobrodzieju, ne misceatur...
— No, nie... to porównanie tylko. Coby tam jednak być mogło? jakiej porady pani rotmistrzowa potrzebuje, bo procesów, o ile mi wiadomo, nie prowadzi. Żyje babunia spokojnie, w swoim własnym dworku, jeżeli ma jaki fundusz, to w listach, nie kłóci się z nikim, wody nikomu nie zamąci, zkąd więc i jakaby sprawa być mogła?
— Zapewne coś ważnego jest — rzekł braciszek — ale ja pana dobrodzieja nie zatrzymuję. Niech pan śpieszy... może istotnie sprawa pilna. Chłopczykowi pozwoli pan ze mną?... rybki dziś łowić będziemy.
— A i owszem, niech idzie.
Ucałowałem rękę dziadka i z bratem Serwacym poszedłem ku klasztorowi, którego mury czerwone widać było zdaleka. Uciecha to dla mnie była ogromna taka wyprawa na ryby. Zapominałem o całym świecie, gdy mi pozwolono wziąć w niej udział.
Siadywałem na przodzie wielkiej krypy i rozkoszowałem się widokiem bystrej rzeki, po której modrych falach płynęliśmy na połów. Gdyśmy już byli blizko klasztoru, przypomniałem sobie zlecenie panny Felicyi.
Wyraźnie kazała mi przyjść, a cóżbym ja był za paź, gdybym zlecenia mojej damy nie spełnił. Zapytałem brata Serwacego, czy nie mógłbym jeszcze na godzinę do Sewerynka zajrzeć, bo mam do niego bardzo pilny interes.
— A idź, moje dziecko — rzekł zakonnik — nim ja się z parobkami wyguzdram, to z pewnością z półtorej godziny upłynie. Masz więc czas, ale swoją drogą, pilnuj się, żebyśmy cię nie odjechali.
— O! zawołałem — stawię się na czas.
Co tchu w piersiach starczyło, pobiegłem do dworku doktora.
Pannę Felicyę zastałem samą. Matka jej zajęta była w kuchni, Sewerynek, chory trochę, położył się i zasnął.
— Czekam na ciebie — rzekła, gdym do pokoju wszedł.
— Co pani każe?
— Moje dziecko, ja nie każę nic, prosić cię tylko mogę. Niespokojna jestem w najwyższym stopniu, nie wiem, co się tam dzieje.
— W Dębiance? — spytałem.
— Tak jest, w Dębiance, czy byś nie mógł dowiedzieć się.
— Ale jak?
— Ach, Boże! gdybym wiedziała, nie czekałabym na ciebie.
— Dobrze — odrzekłem — wkrótce pani przyniosę wiadomości.
— Wkrótce?
— Tak, gdyż nie mam dziś dużo czasu.
— Ty czasu nie masz?
— Nie mam, proszę pani, za godzinę wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Z bratem Serwacym na ryby. Niechże pani poczeka, idę i zaraz powrócę, może się dowiem.
Pobiegłem na rynek, gdzie zwykle w dniu targowym gromadzą się wozy włościan okolicznych. Tego dnia targ był duży, rynek zapchany wozami, przeciskałem się z trudnością wśród zgiełkliwego tłumu przekupniów, dopytując, czy nie ma kogo z Dębianki.
Nareszcie ujrzałem znajomego człowieka.
Był to stary chłop, przy lesie pod samą Dębianką mieszkający, rybak, myśliwy, znachor, leczący ziołami.
Miał on u pana Piotra wielkie względy, towarzyszył mu na polowania, czasem do dozoru robotników w polu był używany.
Człowiek ten za jakieś zasługi dostał od pana Piotra chatkę i ziemi kawałek pod lasem, był niezależny zupełnie, pańszczyzny nie robił, nawet gospodarstwem się nie trudnił, lecz zdał je zupełnie na dzieci, a sam całe dnie w lesie, na jeziorze, lub nad rzeką przepędzał.
W miasteczku znano go dobrze, gdyż często przywoził na targ okazałe szczupaki, tłuste węgorze, raki, a grzybów i rydzów co najlepszych bez liku.
Ujrzawszy rybaka z Dębianki, pobiegłem uradowany do niego; właśnie towar swój już sprzedał i do odjazdu się zabierał, zatrzymałem go, prosząc, aby mi powiedział, czy dawno widział pana Piotra i co się z nim dzieje?
Chłop nie był gadatliwy, popatrzył na mnie przez chwilę, podrapał się w głowę i rzekł flegmatycznie:
— Albo co?
— Bo widzicie, tu wszyscy są niespokojni i radziby wiedzieć, jak zdrowie waszego pana, czy mu lepiej?
— Hm... — mruknął — może lepiej, może gorzej, kto to może wiedzieć.
— Bywacie tam przecież.
— A dyć, chodzi się — i dziś byłem.
— Zdrowy? przytomny?
— Nie bardzo.
— Doktór nasz tam jest przecie.
Chłop ręką machnął.
— A juści — rzekł — siedzi, siedzi, jednem okiem na pana patrzy, drugiem gazetę czyta... ale co z tego?
— Więc mówicie, że ciągle źle.
— Nic nie mówię, jeno powiadam, że doktór nic nie pomoże i nie doktorska głowa na taką słabość...
— Więc jakże?
— Będzie jak Bóg da, wola Jego święta. Ja zaniosłem panu trochę jednego ziela, co dobre jest na łamanie i drugiego ziela, co jeszcze lepsze, sam zagotowałem, sam podałem do ręki. Ulżyło mu odrobinkę — usnął.
— Więc lepiej mu?
— W mocy Boskiej, paniczu, w mocy Boskiej. Da Bóg — będzie zdrów, nie da — pójdzie na mogiłki, a tam źle nie jest, człek sobie leży, odpoczywa.
Nic więcej, oprócz tych ogólników niejasnych, z chłopa wydobyć nie mogłem, ale i ta wiadomość pocieszyła pannę Felicyę, pocałowała mnie w czoło i nazwała zuchem. Dlaczego zuchem, do tej pory wytłómaczyć sobie nie mogę.
Kiedy przybiegłem do klasztoru, już brat Serwacy na wóz się gramolił, pojechaliśmy też zaraz drożyną, co się między łąkami wiła, nad brzeg rzeki bystrej, przezroczystej, błyszczącej wśród łąk i zarośli.
Ludzie z sieciami oczekiwali już. Wsiedliśmy w łódź i rozpoczął się połów.
— Małą siecią dziś łowimy — rzekł zakonnik — bo i niewiele potrzeba, ale w zimie tobyś dopiero zobaczył połów co się zowie, ledwie sieć można wyciągnąć, jak dobrze pójdzie.
— Czy — zapytałem — brat Serwacy zawsze rybołówstwem zarządza?
— Co ty pleciesz, dzieciaku — odrzekł mnich, brodę głaszcząc — czem kapucyński braciszek może zarządzać? Robi, co mu każą, i dość na tem, każą po kweście jeździć — jeździ, ryby łowić — łowi, a gdyby korytarze kazali zamiatać, toby zamiatał. U nas, moje dziecko, posłuszeństwo przedewszystkiem, posłuszeństwo, ubóstwo, pokora, ale — dodał, zmieniając przedmiot rozmowy — gdzieżeś ty bywał przez ten cały czas, gdyśmy się wybierali na ryby?
— U Sewerynka, ale nie widziałem go, gdyż chory jest, usnął.
— O proszę, chory... no, ale ma ojca lekarza, to go przecież poratuje.
— Pan Głowacki w Dębiance jest obecnie. A jak się bratu zdaje, czy pan Piotr wyzdrowieje?
— Któż to wiedzieć może, moje dziecko.
— Ja widziałem rybaka z Dębianki; mówił, że trochę lepiej.
Zakonnik wiosłował zawzięcie.
— Może, może — rzekł — dałby to Bóg, ale słyszałem, że niemoc bardzo ciężka.
— Czy oni się też pogodzą? — spytałem.
— Kto?
— Doktór z panem Piotrem.
— Czy się pogodzą? Zapewne... grzeszną jest rzeczą zawziętość, dlaczego mieliby urazę tak długo w sercach chować.
Ludzie zaczęli sieci wyciągać, rozmowa się przerwała. Połów był nadspodziewanie obfity, wróciliśmy do domu z tryumfem.
Brat Serwacy dał mi dwa duże szczupaki i rzekł:
— Zanieś-że te rybki dziadzi i pokłoń się pięknie odemnie.
Pobiegłem do domu, ale dziadka jeszcze nie było i nie widziałem się z nim tego dnia, powrócił bowiem późno z dworku przy cmentarzu, kiedy ja już spałem.
Miał on tam dużo zajęcia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.