<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dzieci pana radcy
Podtytuł Fragment z dziejów małego miasteczka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom II
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pan inżynier miał zwyczaj drzemać po obiedzie całą godzinę.
Wypiwszy czarną kawę zapalał cygaro, brał gazetę, którą mu akurat o tej porze z poczty przynoszono, i położywszy się w swym gabinecie na wygodnej, szerokiej otomanie, czytał, dopóki genialny wynalazek Gutenberga nie skleił mu powiek.
Aczkolwiek mieszkanie było obszerne, jednak podczas poobiedniej drzemki pana inżyniera nikt odezwać się nie śmiał. Pani Janina chodziła na paluszkach, dzieciom nie było wolno ust otworzyć, a gdy które przekroczyło ten zakaz, natychmiast wypędzane zostawało bądź na podwórze, bądź do kuchni, stosownie do pory roku i do pogody.
Pewnego dnia pan inżynier bardziej potrzebował poobiedniego spoczynku niż kiedyindziej.
Złożyło się na to kilka przyczyn.
Przedewszystkiem był bardzo spracowany. Trzeba zdarzenia, że coś się na linii popsuło i pan inżynier sam, osobiście, musiał pojechać to oglądać, aż na czwartą wiorstę. Przebyć taką drogę, tam i z powrotem na drezynie, to nie są żarty, tembardziej, że przez cały czas padał drobny deszczyk.
Powróciwszy z tej wycieczki, pan inżynier zabrał się do obiadu, który mu wyjątkowo smakował i bardziej jeszcze usposobił do snu.
Ległszy na sofie, byłby odrazu usnął, ale chciał dokończyć cygara i z przyzwyczajenia rzucił okiem na gazetę.
Gdy wziął ją do ręki, stała się rzecz nadzwyczajna. Zamiast przymykać oczy, pan inżynier coraz je szerzej otwierał, zamiast przycisnąć głowę do poduszki, podnosił się zwolna, podnosił, aż wreszcie wstał, przeszedł do okna i tu odczytał gazetę powtórnie.
Potem zadzwonił.
Zbiegła się cała służba zaalarmowana dzwonieniem o tak niezwykłej porze. Przybiegła i sama pani Janina przerażona, przypuszczała albowiem, że drogi jej małżonek nagle zasłabł i potrzebuje pomocy.
— Czegożeście zlecieli się tutaj?! — krzyknął opryskliwie.
— Sądziłam żeś zasłabł, mój kochany, po takiem zmęczeniu, ja ci zawsze powiadam, że ty za wiele pracujesz, Adolfie. Cóż ci potrzeba? dlaczegoś dzwonił?
— Każ mi dać jeszcze czarnej kawy i przyjdź, mam ci parę słów powiedzieć.
— Spać nie będziesz?
— Nie.
— Dla czego? po takiem zmęczeniu.
— Nie... nie... nie mogę... Proszę cię tylko, żeby kawa była gorąca i każ podać cognac, ten, co niedawno przywieziony z Warszawy.
To powiedziawszy, pan inżynier zaczął się przechadzać po pokoju wielkiemi krokami, głaszcząc brodę i poświstując półgłosem motyw z jakiejś opery.
W kilka chwil później gorąca kawa stała już na stoliku, a pani Janina zatrzymała się na środku pokoju, nie wiedząc czy wyjść i zostawić małżonka w samotności, czy też zostać i słuchać zapowiedzianych zwierzeń.
— Może ja ci przeszkadzam? — zapytała.
— Nie, owszem, proszę cię usiądź.
Pani Janina zajęła fotelik przy oknie.
— Powiedz mi, proszę cię — rzekł głaszcząc brodę — czy nie miałaś listu od matki?
— Nie.
— Ani od siostry?
— Stasia pisała przed dwoma tygodniami, donosząc, że mama chora.
— To wiem, idzie mi jednak głównie o późniejsze wiadomości, o ostatnie wiadomości od matki. Więc powiadasz, że nie miałaś ani depeszy, ani listu... nic? przeczytaj-no to...
Pani Janina rzuciła okiem na zakreśloną wiadomostkę i przeczytała następujące wyrazy: „Uśmiech losu. Niedawno umarł w Paryżu, zamieszkały tam od dość dawna zamożny przemysłowiec i pozostawił po sobie znaczny, podobno kilka milionów franków wynoszący majątek. Z. był kawalerem i umarł bez testamentu, cała jego fortuna przechodzi zatem na państwa L. mieszkańców Warszawy. Reporterowi naszemu udało się zebrać kilka szczegółów dotyczących tych wybrańców fortuny. Rodzina składa się z matki, oraz dwojga dzieci: syna i córki. Niedawno zmarł ich ojciec i pozostawił wdowę i sieroty w opłakanem położeniu materyalnem. Syn, student uniwersytetu, zarabia na życie lekcyami, córka pracuje podobno igiełką, czy też daje lekcye za bardzo marne wynagrodzenie. Trzeba przyznać, że tym razem fortuna uśmiechnęła się w samą porę.“
— Cóż myślisz o tem? — zapytał pan inżynier.
— Nie wiem doprawdy. Z opisu możnaby mniemać, że istotnie jest mowa o naszej mamie, Czesławie i Stasi, ale zkądżeby taka sukcesya? To musi być co innego, albo podobieństwo sytuacyi i początkowych liter nazwiska, albo poprostu plotka nieuzasadniona, wymysł może. W każdym razie rzecz ciekawa.
— Moja Janinko, każ mi przygotować walizkę. Pojadę do Warszawy.
— Dziś!
— Najbliższy pociąg odchodzi za dwie godziny.
— Dowiesz się więc.
— O! nie sądź znowu, że dla sprawdzenia tej pogłoski jadę, także miałbym po co? Wyjeżdżam, ponieważ miałem od kilku dni ten zamiar.
— Nie wspomniałeś nic.
— Moja kochana, mając tyle interesów co ja, nie sposób wspominać o każdym, tembardziej, że to do niczego nie prowadzi. Jeżeli chcesz napisać kilka słów do matki lub siostry, to racz się pośpieszyć.
— Owszem, napiszę zaraz. Czy będziesz sam u mamy? — zapytała nieśmiało.
— Naturalnie, że będę. Co prawda, wiem, że nie cieszę się szczególną sympatyą u tych państwa na Ogrodowej ulicy, ale przedewszystkiem obowiązek. Ponieważ mam obowiązek odwiedzać matkę mojej żony, odwiedzam ją więc, bez względu na to, czy mnie tam mile, czy niemile przyjmują.
Pani Janina wzięła się do pisania listu, a w dwie godziny później małżonek jej rozpierał się wygodnie w osobnym przedziale wagonu klasy pierwszej.
Pociąg pośpieszny pędził całą siłą pary, przebiegając pola i lasy i wlokąc za sobą kłęby czarnego, gryzącego dymu.
Pan inżynier przybywszy do Warszawy i przebrawszy się w hotelu, pośpieszył przedewszystkiem do teatru.
Czyniąc to, miał cel podwójny: zobaczyć sztukę, której nie znał jeszcze i dowiedzieć się od znajomych czegoś pewnego o sukcesyi, jaka na rodzinę Lubiczów spaść miała.
Człowiek bardzo wyrachowany i przezorny, lubił działać oględnie, opierając się na pewnych podstawach.
W teatrze było pełno osób, grano poraz trzeci dopiero nową sztukę rozgłośnego autora, wszystkie miejsca były zajęte.
Podczas antraktu pan inżynier wyszedł do „foyer“, w przekonaniu, że usłyszy coś o kwestyi, która go tak dalece obchodziła.
Istotnie, zaraz zbliżyło się do niego kilku znajomych.
— Ha! jak się masz! jak się masz, panie inżynierze! — zawołał otyły jegomość, kolega z kursów, — dalibóg w czepku się urodziłeś, jak to mówią! powinszować!
— O niczem nie wiem — odrzekł pan Adolf, udając zdumienie, — nie mam pojęcia na czem moje rzekome szczęście polega.
— Nie udawaj! bardzo proszę nie udawaj. Całe miasto o tem mówi, gazety piszą, a ty nie wiesz! Czy do waszego kąta żaden głos ze świata nie dochodzi?
— Jestem tak dalece zajęty służbą, że nie zwracam uwagi na to co kto mówi.
— Służbą?! to paradne doprawdy! Więc oddajesz się służbie tak gorliwie, jakbyś miał zamiar całe życie jej poświęcić?
— Całe życie?! Nie, ale dopóki nie wysłużę całkowitej emerytury...
— Słyszycie, słyszycie! To komiczne dalibóg, ten człowiek opowiada o emeryturze. Wstydziłbyś się doprawdy, panie Adolfie.
— Czego?
— No, no, nie udawaj tylko. Przecież nie sposób, żebyś mając dziś tak olbrzymi majątek, zajmował posadę, o której marzy dziesięciu przynajmniej bardzo, a bardzo potrzebujących. Dla nas nie ulega wątpliwości, że podasz się do dymisyi. Z ustąpieniem twojem otworzy się cały szereg wakansów. Nawet zobaczywszy cię tu w Warszawie pomyślałem odrazu, że nie po co innego, tylko po to przyjechałeś.
— Dziwne żądanie, szanowny kolego, bardzo dziwne.
— Owszem, mojem zdaniem naturalne. Powiem ci otwarcie, że ja przynajmniej tak dalece na to liczyłem, że wczoraj chodziłem do dyrektora, aby go prosić o twoją posadę.
— Dla siebie?
— Nie, dla jednego z moich kuzynów. Powiedziałem dyrektorowi, że jeżeli zostaniesz na kolei, to tylko chyba w charakterze członka rady zarządzającej, jako akcyonaryusz. Powiedziałem, że nosiłeś się oddawna z zamiarem opuszczenia służby. Kwestya, kto obejmie twoją posadę, rozstrzygnie się na najbliższej sesyi.
Pan inżynier zaczerwienił się po same uszy.
— To jeszcze zobaczymy — rzekł, — dotychczas nie podałem się do dymissyi.
— To czcza formalność, bez której można się obejść. Dyrektor wie, że wychodzisz, i dosyć.
— Do dyabła! — zawołał pan Adolf, — kto śmie...
Dzwonek przerwał ten wykrzyknik.
— Nie irytuj się szanowny kolego... akt się zaczyna. Trzeba zobaczyć. Po skończeniu możemy jeszcze pomówić. Czekaj na nas w kontramarkarni, pójdziemy razem na kolacyę. Przecież można się porozumieć. Tobie po tej posadzie nic, a mój kuzyn, jak tylko dostanie nominacyę, będzie mógł się ożenić, a to nie bagatelka!: dwie kamienice, folwark, naturalnie po najdłuższem życiu matki. Pytałem się lekarzy co warto jej szacowne zdrowie. Powiedzieli, że maximum dwa lata!....
Kolacya, w pierwszorzędnym handlu w blizkości teatru, była wykwintna; dysponował ją po porozumieniu się z kolegami, sam pan inżynier, wielki znawca spraw gastronomicznych. Każdy punkt programu przedyskutowany był jak należy, z zastanowieniem się i rozmysłem.
— Kto nie umie zadysponować obiadu, lub kolacyi — mówił pan Adolf, — ten ściśle mówiąc, niewiele jest wart. Wolno inżynierowi nie wiedzieć jak się stawia most, wolno prawnikowi sprawę przegrać, doktorowi chorego do grobu wpędzić, ale umieć jeść musi każdy porządny człowiek, a to nie jest rzecz łatwa.
— O nie! niełatwa — powtórzył kolega z namaszczeniem, zawiązując serwetę pod brodą. — Żywić się, karmić się, opychać potrafi lada chłop, jestto bowiem akcya właściwa zwierzęcej naturze człowieka, akcya przyrodzona niejako, ale jeść, w szlachetnem znaczeniu tego wyrazu, to sztuka, w której tylko wysoko inteligentni ludzie celują.
— Naturalnie!
— Mój Boże! — rzekł z uśmiechem pan Adolf, zabierając się do homara, — ledwie kilkanaście lat upływa od czasu, gdy będąc na kursach, jadło się chleb razowy i serdelki, a dziś...
— Tak... tak, a dziś jakaż różnica pojęć! Jużto z czystem sumieniem możemy powiedzieć, że nie traciliśmy czasu napróżno, dziś mamy już pojęcia ustalone.
— Ugruntowane, iż tak powiem, a dlaczego? Bośmy wiele przeszli, wiele przecierpieli. Ja naprzykład, ledwie, ledwie wykręciłem się od kataru żołądka. Doktor twierdził, że za dużo jadam, ale mylił się, to była wina kuchni.
— Ja proszę was, poszedłem jeszcze dalej, bo prosiłem teściowej, żeby zamieszkała przy nas. Wiecie zapewne co to jest mieć matkę żony w domu!
— Istne piekło!
— O tak, ale moja teściowa zna się wybornie na kuchni. Jak da obiad, to można zjeść go z przyjemnością. Stępkowski niech się schowa ze swoją armią kuchmistrzów. Ja tę kobietę uwielbiam podczas obiadu. O innej porze dnia nie jestem nią wcale zachwycony, ale w obiad! Daję wam słowo, że ta kobieta w obiad jest warta milion.
— To się mieniaj z Adolfem — rzekł któryś z biesiadników, — weź jego milion, a daj mu twoją teściowę.
— Propozycya godna rozwagi, nie zdaje mi się jednak, żebym na nią przystał. Miliona jeść nie będę.
— Jesteś wzorem zięciów!
— Znam się trochę na rzeczy... i nic więcej.
Gdy podano szampana, rozmowa ożywiła się jeszcze bardziej. Wszyscy pana Adolfa ściskali, całowali winszując sukcesyi, on natomiast przyrzekł, że jak tylko miliony odbierze, wnet się poda do dymisyi i sam dołoży wszelkich starań, żeby kuzyn kochanego kolegi tę posadę objął.
— Ale — mówił, — znacie mnie, że lubię porządek, że poniekąd uważany jestem nawet za pedanta.
— Więc cóż! przeliczysz swoje skarby z pedantyczną ścisłością i dosyć.
— Nie o to idzie, moi drodzy; tylko uprzedzam was, że podam się do dymisyi nie jutro, ani nie za tydzień, lecz w dniu, w którym owe miliony odbiorę.
— Formalista jesteś?
— Nie, moi kochani, od tego nie odstąpię. Ja za worek, wy za dworek, taka jest moja zasada. Zresztą, czy wy myślicie, że ja wierzę w jakieś tam zagadkowe sukcesye, albo że o nie dbam!
— On nie dba! Wybacz panie Adolfie, ale nie przypuszczam, żeby się znalazł naiwny, któryby ci uwierzył.
— Naturalnie! naturalnie.
— Nie wierzycie? Jak wam się podoba, ja wszakże trwam przy swojem i powiadam, że ani wierzę, ani dbam. Obchodzi mnie cała ta historya tyle, co przeszłoroczny mróz.
— To się zrzecz na naszą korzyść.
— I tego nie zrobię. Nie dbam, ale za okno nie wyrzucę, taka już moja zasada, a ja przedewszystkiem jestem człowiek zasad.
Po kolacyi pan inżynier udał się do hotelu na spoczynek. Aczkolwiek o sukcesyę nie dbał, jednak myśl o niej spać mu nie pozwoliła. Do samego rana prawie usnąć nie mógł, rozmyślał, zastanawiał się, dopóki zmęczenie nie wzięło góry nad podnieconym i rozgorączkowanym nieco umysłem.
Gdy się przebudził, była już godzina jedenasta. Ubrał się pośpiesznie i wyszedł na miasto. Był w kilku redakcyach w celu zebrania pożądanych informacyj, następnie udał się do jednego ze znakomitszych prawników, a następnie, zjadłszy doskonały obiad, kazał się zawieźć na Ogrodową.
Pani radczyni powitała go z okrzykiem radości.
— Czy słyszałeś Adolfie — zawołała zaraz na wstępie — czy słyszałeś o naszem szczęściu?
Udał że nie wie o niczem.
— Chyba na loteryi mama wygrała — rzekł.
— Ależ gdzie tam! Niepodobna, żebyś nie wiedział, całe miasto o tem tylko mówi, po gazetach piszą. U nas drzwi nie zamykają się, odbieram ze wszystkich stron powinszowania, a prócz tego zgłaszają się ciągle różni panowie, z propozycyami nabycia domów, dóbr lub korzystnych bardzo interesów. Poczciwy Fichtencwajg, który mi w najkrytyczniejszej chwili kilkaset rubli pożyczył, zgłaszał się także z propozycyą założenia olbrzymiego lombardu. Powiada że to jest bardzo a bardzo zyskowny interes, że można w przeciągu kilku lat podwoić kapitał. Fichtencwajg żąda na początek stu tysięcy rubli i chce wszystkie kłopoty prowadzenia lombardu wziąć na siebie, tak że my bez żadnego zachodu zbieralibyśmy tylko zyski. Nie masz wyobrażenia, jakie to poczciwe żydzisko! Jak sądzisz Adolfie, zdecydować się na ten lombard? czy może lepiej majątek kupić?
Zamiast odpowiedzi pan Adolf powoli i z wielką powagą zaczął wypytywać się o szczegóły dotyczące owego spadku, a zebrawszy wszystkie wiadomości jakie mu były potrzebne, zabierał się do odejścia.
— Zostań, zostań — mówiła radczyni — wieczór, tylko patrzyć jak dzieci nadejdą. Będziesz mi nawet potrzebny, bo nie wyobrażasz sobie jaki z niemi mam kłopot.
— Cóż takiego?
— Czesław...
— O, przepraszam mamę, ale co się tyczy pana Czesława...
— Posłuchaj-że przynajmniej o co idzie.
— Słucham, ale z góry zastrzegam, że w nic się wdawać nie będę; naraziłbym się tylko na nieprzyjemność.
— Uprzedzasz się niesłusznie.
— Już ja wiem, co mówię.
— Otóż Czesław zabija się lekcyami, pracuje od rana do nocy; wprawdzie zarabia, stosunkowo zarabia nawet dużo, ale czyż dziś potrzebuje zarobku kosztem zdrowia?
— Upór, wygórowana ambicya! Ja zawsze mówię, że ten chłopak nie zajdzie daleko. Nie ma języka, którymby można do niego przemówić. A propos, jakież wrażenie zrobiła na nim wiadomość o sukcesyi?
— Wzrusza ramionami i śmieje się.
— Śmieje się?
— Tak, powiedział do mnie, że kto ma mniej złudzeń, tem mniej rozczarowań go czeka i stanowczo w nadspodziewane łaski fortuny nie wierzy.
— Czy opiera to na jakich podstawach?
— Jakto?
— No, może ma jakie wiadomości, może zasięgał informacyi, pytał się kogo?
— Ale gdzież tam, powiada że nie wierzy i dość na tem.
— Rzecz szczególna — mruknął pan inżynier półgłosem, — bo ten chłopak pomimo swoich wad zdradzał niekiedy wcale poważne usposobienie.
— Zresztą mniejsza o niego. Jest to chłopak samodzielny i energiczny. Niech sobie robi co chce, ale dla czego mi Stasię buntuje?
— Stasię?
— Tak jest. Co ja już łez wylałam, ile nocy niespanych przepędziłam z tego powodu. Wyobraź to sobie Adolfie, że Stasia całe dnie przepędza po za domem, daje, proszę cię, jakieś lekcye!
— Teraz to już zupełnie zbyteczne.
— I ja to mówię, ale Stasia ani chce słuchać. Powiada, że zrobiła zobowiązanie na rok cały i że nie może naruszyć umowy.
— To głupstwo! Ktoby się takiemi drobnostkami krępował. Kazać Stasi żeby nie chodziła na lekcye i dosyć. Dziwię się, że mama robi z tem jakieś ceremonie.
W tej chwili Czesław z siostrą weszli do pokoju.
— Adolf — zawołała Stasia. — Czy nie przywiozłeś listu od Janinki?
— Owszem, przywiozłem, oddałem mamie.
— Muszę go zaraz przeczytać.
Czesław skłonił się i milcząc podał rękę panu inżynierowi.
— Niespodziewany gość — rzekła Stasia.
— Istotnie, nie miałem zamiaru być w Warszawie — odrzekł pan Adolf — przyjechałem przypadkiem w interesie służbowym.
— Spadkowym raczej — wtrącił Czesław.
— Nie wiedziałem nic o żadnym spadku, mama dopiero...
— Szczególne poczty macie na prowincyi. Zapewne gazety z przed tygodnia jeszcze nie nadeszły.
— Czy nadeszły, czy nie, jest to rzecz podrzędna... nie każdy zresztą ma tyle wolnego czasu, żeby mógł czytać wszystkie dzienniki od deski do deski... Przyjechałem odwiedzić matkę mojej żony i rodzeństwo; jest to obowiązek, który ani z gazetami wogóle, ani z tem co się w nich znajdować może, nie ma żadnej styczności.
— Obowiązek, zapewne...
— A naturalnie, każdy człowiek powinien spełniać swoje obowiązki, nic więcej, tylko obowiązki. Wszelkie tak zwane poświęcenia się, ofiary, są zupełnie zbyteczne. Niech tylko każdy pełni co do niego należy, a świat będzie zupełnie inaczej wyglądał jak teraz.
Czesław słuchał tej deklamacyi z ironicznym uśmiechem na ustach. Stasia zaczęła się krzątać koło kredensu, jedna tylko radczyni podtrzymywała rozmowę.
— Tak, tak, masz racyę, kochany Adolfie — rzekła.
— Ja zawsze mam racyę, szkoda tylko, że nie każdy to rozumie; obowiązek, widzi mama, to jest grunt i podstawa wszystkiego, obowiązek to jest...
— Proszę państwa na herbatę — zawołała Stasia.
— Chodźmy — rzekł Czesław — przecież to także obowiązek...
— Mam do ciebie, moja Stasiu, prośbę — rzekł pan inżynier, zajmując miejsce przy stole.
— Prośbę? do mnie?
— Tak jest... prośbę w imieniu Janinki. Kiedym odjeżdżał, Janinka poleciła mi, abym mamę i ciebie zaprosił na parę tygodni do nas. Dobrze byłoby odetchnąć trochę po warszawskim zaduchu. Wprawdzie, że nie jest teraz lato, ale bądź co bądź, u nas na prowincyi czas o każdej porze dość przyjemnie przechodzi. Żyjemy z ludźmi, wiele osób bywa u nas...
— O! to mnie najmniej interesuje.
— Dla czego? — wtrąciła matka — młoda osoba nie powinna unikać towarzystwa.
— Zwłaszcza takiego, jakie u nas się zbiera — rzekł pan inżynier. — Mogłabyś zrobić doskonałą partyę.
— Ja o tem myśleć nie chcę.
— Dziecko jesteś — odezwała się radczyni — co do mnie, przyjmuję z całą gotowością zaproszenie Adolfa. Doprawdy stęskniłam się już do Janinki i do wnuczków. Kiedyż moglibyśmy wyjechać?
— Jak mamie dogodniej, ale im prędzej tem lepiej. Ja mogę zabawić w Warszawie jeszcze dzień jeden, dwa najwyżej, dłużej nie, a chciałbym żebyśmy pojechali razem.
— Dzień, dwa... no, to będzie dość czasu do pomyślenia o naszych toaletach. Musimy, Stasiu, jutro od samego rana wyjść na miasto... żeby jaknajśpieszniej pozałatwiać sprawunki, nie sposób bo trzymać tu długo Adolfa, on ma tyle zatrudnienia, tyle obowiązków na głowie!
Pani radczyni tak była zajęta projektami wyjazdu, że nie spostrzegła, iż Stasia zmieszała się bardzo i pobladła. Nie uszło to jednak uwagi pana inżyniera.
— Co tobie jest, Stasiu? — zapytał.
— To nic — odrzekła, — bagatelka. Głowa trochę boli... przepraszam mamę, pójdę położę się na chwilę.
— Może ci zanieść herbatę? — spytał Czesław i nie czekając na odpowiedź, wyszedł za siostrą.
— Widzi mama — rzekł z uśmiechem pan inżynier, — na jaki dobry pomysł wpadłem.
— To jest...
— Mówię, że wpadłem na dobry pomysł, zapraszając do siebie mamę i Stasię. Kwestya owych lekcyj, która tak bardzo mamę niepokoi, zostanie odrazu rozwiązana. Stasia wyjeżdża i lekcye się kończą.
— To prawda! ileż wdzięczności winna ci jestem Adolfie!
— Mnie się zdaje, że owe lekcye to tylko pozór, że po za niemi kryje się co innego.
— Ah! Adolfie, co też tobie przychodzi do głowy?! — rzekła radczyni z wyrzutem.
— No, już ja mam dobre oko, zapewniam mamę.
— Stasia jest tak poczciwe dziecko...
— Bez wątpienia. Ja jednak trwam przy swojem i jestem moralnie przekonany, że ona żadnych lekcyj nie daje, że mówi o nich tylko dla zamydlenia oczu mamie.
— Więc cóż robi? z czem się kryje? na miłość Boga, Adolfie powiedz, wyprowadź mnie z niepewności! Wierzyć trudno, a jednak... alboż ja wiem co myśleć?... ja słaba schorowana kobieta nie mogę chodzić za nią krok w krok... Chociaż nie! nie, to niepodobieństwo! ta dziewczyna nie mogłaby popełnić nic niewłaściwego.
— O tem też nie ma mowy, moja mamo.
— Więc cóż przypuszczasz? czego się domyślasz?
— Jasno określić tego nie potrafię, ale przeczuwam w tem wpływ i działanie pana Czesława.
— Czesia!
— Naturalnie; jakiś koncept pełen egzaltacyi, jakieś — tu uśmiechnął się szyderczo — dobijanie się stanowiska własnemi siłami. Ona zawsze była pod jego wpływem. Myślała jego myślami, widziała w nim ideał doskonałości. Czy mama nie zauważyła jak Stasia zbladła, gdy wspomniałem o wyjeździe, jak porozumiała się oczami z Czesławem, jak zaraz na zawołanie znalazł się ból głowy.
— Kiedy ona istotnie, w samej rzeczy, ulega często atakom migreny.
— Mnie tem nie zwiedzie. Ja mam dobre oko.
— Zawołam jej i wnet dowiemy się całej prawdy...
— A nie! nie trzeba. Niech mama tego nie robi, niech mama nie da nawet poznać, że się czegoś domyśla. Udawajmy, że nie wiemy o niczem. Ja zapraszam, mama ją zabiera; jedziecie ze mną i cała historya. Zostać w Warszawie sama nie może, a skoro matka decyduje się na wyjazd i chce ją zabrać z sobą, jechać musi. Tym sposobem cichutko, bez scen, bez płaczów, bez wojowania z panem Czesławem, krzyżują się wszelkie plany, a dziewczyna pójdzie tą drogą jaką iść powinna... zwłaszcza teraz, gdy nadspodziewanie staje się panną bogatą. Mając znaczny posag może doskonale wyjść zamąż...
— Uwielbiam cię, Adolfie. Ja przecież ciągle z nią jestem i niczego się nie domyślałam, ty przyjechałeś na krótko, raz spojrzałeś i wiesz więcej aniżeli ja! Otworzyłeś mi oczy, doprawdy otworzyłeś mi oczy. Gubię się w domysłach, co oni z Czesławem zamyślali zrobić, nie pojmuję.
— I o tem będziemy wiedzieli — rzekł z wielką pewnością siebie pan inżynier, — tymczasem niech nam wystarcza to przekonanie, że od chwili wyjazdu z Warszawy, panna Stanisława będzie już wyłącznie pod naszym tylko wpływem i, że nie egzaltowany student, ale my o jej losie radzić będziemy. Jak powiedziałem, u nas w domu bywa wiele osób, a pomiędzy nimi kilku ludzi bezżennych, mających stanowiska i wpływy. Nawet pomocnik dyrektora naszej drogi często mnie odwiedza i skoro zobaczy Stasię, to kto wie? Panna z takim posagiem! Trzeba zaś mamie i to wiedzieć, że ów wice-dyrektor ma ogromne stosunki, mieć takiego w rodzinie to więcej znaczy niż majątek.
— Zapewne... powiedzże mi Adolfie, czy to młody człowiek?
— Młody!? to rzecz względna, są różne pojęcia o młodości. Można być dwudziestoletnim starcem i pięćdziesięcioletnim młodzikiem.
— Ale przecież, ileż ma lat?
— Wygląda na czterdzieści kilka.
— Przystojny?
— To także rzecz względna. Trochę może za nadto poważny, sztywny, ale niekiedy ożywia się. Między nami mówiąc, jest to stary kawaler, więc też ma swoje różne dziwactwa, ale zresztą, proszę mamy, ściśle biorąc, cóż to jest młodość? Krótka chwila. Co tak zwana uroda... głupstwo, nic więcej.
— Jednak gdyby Janinka była brzydka.
— Zapewne... chociaż teraz nie zważałbym na to. Ostatecznie taki wice-dyrektor to wyjątkowa partya.
— Z tego co mówisz, nie sądzę, żeby zrobił wrażenie na Stasi.
— Niech tylko Stasia na nim wrażenie zrobi... reszta do nas należy, od czegoż my jesteśmy? Mama od siebie, Janinka od siebie, ostatecznie i ja także coś powiem. Nie sposób żeby połączonym naszym usiłowaniom nie udało się przekonać jej, a choćby nawet popłakała z początku, za to w przyszłości miałaby czem łzy ocierać.
Pani radczyni milczała.
— Zresztą — ciągnął dalej inżynier — o przymusie tu mowy niema. Ja radzę, bo uważam to sobie za obowiązek, a u mnie obowiązek przedewszystkiem. Gdyby się uparła i nie chciała, to może sobie wybrać kogo innego, prowadzę dom otwarty i przyjmuję dużo, dużo osób.
— Radziłabym odraza nie nalegać.
— Naturalnie, tego rodzaju plany należy przeprowadzać powoli. Teraz ja pójdę już spocząć. Niechże mama zachowa naszą rozmowę w tajemnicy i pozwoli mi działać.
— Stasiu! Stasiu! — zawołała pani radczyni — chodźże tu, Adolf odchodzi.
Stasia weszła. Oczy miała zaczerwienione jakby od łez.
— Cóżto moje dziecko, płakałaś? — zapytała matka.
— Zdaje się mamie.
— Widzę przecież.
— Nie, to z bólu głowy mam może oczy czerwone. Odchodzisz już Adolfie?
— Idę, spocząć muszę, gdyż jutro mam jeszcze różne rzeczy do załatwienia. Dobranoc mamie, dobranoc ci Stasiu.
Pan inżynier nie myślał wszakże spoczywać. Przyjechał do Warszawy nie po to przecież żeby spać. Na wypoczynek dość miał czasu w domu.
Jeszcze przy śniadaniu umówił się ze znajomymi, że się na kolacyę zbiorą, aby przy miłej pogawędce parę godzin przepędzić. Dla tych znajomych pan Adolf był o wiele droższym towarzyszem obecnie, aniżeli dawniej.
Otaczał go urok bogactwa, które zawsze przyciągająco działa na ludzi. W wesołem gronie biesiadników, przy kieliszku szampana, była mowa o rozmaitych projektach i wielkich przedsiębiorstwach, budowach nowych kolei żelaznych, antrepryzach, które miały spodziewaną fortunę podwoić.
Każdy niemal człowiek ujrzawszy się nagle w posiadaniu znaczniejszej sumy, lub też mając nadzieję, że w niedalekiej przyszłości mieć ją będzie, wnet uczuwa w sobie powołanie do odegrania roli wielkiego finansisty. Miliony spodziewane chce wnet podwoić, potroić.
Gdy pan inżynier w gronie wesołych towarzyszów rozprawiał szeroko na temat, co znaczą duże pieniądze w ręku człowieka genialnego, w skromnem mieszkaniu na Ogrodowej ulicy było już cicho i tylko w jednym pokoju paliło się światło.
Pani radczyni usnęła, marząc o świetnej przyszłości córki, a brat z siostrą rozmawiali szeptem, aby tego snu i tych marzeń świetnych nie przerwać.
Stasia miała w oczach łzy. Czesław uspakajał ją i pocieszał.
Na trzeci dzień, dwoma dorożkami, udano się na dworzec drogi żelaznej.
Pan inżynier skrzywił się patrząc na mnóstwo tłomoczków, jakie z sobą radczyni zabrała, ale niezadowolenia swego nie śmiał głośno objawiać.
Ulokował się z paniami w przedziale pierwszej klasy i zapaliwszy cygaro, spoglądał z góry na ów szary tłum, który z gorączkowym pośpiechem przebiega od wagonu do wagonu, szukając twardej ławki.
Gdy się rozległ głos drugiego dzwonka, do przedziału zajętego przez naszych znajomych wskoczył młody człowiek w stroju podróżnym.
Wskoczył, spojrzał na panią Lubiczową, na Stasię i wybąknąwszy „przepraszam“ wyskoczył jeszcze prędzej z wagonu.
— Czy mnie wzrok nie myli — zawołała pani radczyni — Stasiu kto był?
— To był, mateczko, pan Kazimierz — odpowiedziała Stasia...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.