Dziecko salonu/Łzy mówią

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Łzy mówią
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁZY MÓWIĄ.

Byłem słaby. Kaszel mnie męczył. Tu wszyscy zimą kaszlą. Rano, po nocy, — każdy musi „swoje odkasłać“.

Łóżka niezasłane. Pranie przedświąteczne.
Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi.
— Jakaś pani przyszła do pana Jana, — mówi Wilczkowa.
— Czy sama?
— Sama.
— Jak wygląda?
—.....
Adela.
— Niech wejdzie, — powiedziałem.
— Ma wejść?... To jakaś bardzo elegancka pani.
— To nic. Niech wejdzie.
Wilczkowa zawahała się. Wreszcie otworzyła drzwi.
— Bo to pan Jan jest chory, — powiada.
Adela zatrzymała się niepewna we drzwiach.
— O, tu — proszę pani.
Przysunęła do łóżka wyściełane krzesło.
— Ignac, idź won!
Wzięła z kołyski krzyczącą Mańkę, odsunęła z komina gotującą się w garnku bieliznę, — wypchnęła za drzwi chłopaka i wyszła.
W izbie para gęsta. Szyby zaroszone. Dzień pochmurny. Półmrok.
Zostaliśmy sami.
Adela rozgląda się wokoło z przestrachem, — siada na krześle wyściełanem.
— Janek, co to znaczy?
Przypomniała mi się scena widziana przed paru dniami:
Sześcioletnia może dziewczyna stoi w chustce przed sklepikiem i patrzy łakomie na rozłożone w pudełku przy drzwiach uchylonych — cukierki. Jednolatek chłopak stanął za nią i zasłonił jej rękoma oczy. Wyrwała się przestraszona, obejrzała, pochwyciła go nagle za rękę i powiedziała prędko: „słuchaj, ukradnij cukierek“.
Dlaczego mi się to przypomniało i dlaczego ogarnęła mną wściekłość?
— Janek, co się z tobą dzieje?...
— Dziękuję pani za pięćdziesiąt rubli — syknąłem.
Drgnęła.
— Nie miałam, — odparła.
— Poco pani tu przyszła? To nie wypada. Ja leżę w łóżku...
— Janek, dlaczego ty tak do mnie mówisz?
— Pani ma dziecko. Pani ma męża. Pani mąż ma album z pocztówkami.
— Janek, nie mów tak!
Spojrzałem jej w twarz i...
Ujrzałem w kącikach jej oczu dwie łzy...
I nagle łzy mówić zaczęły...
Pod starym kasztanem w ogrodzie Saskim dzieci bawią się w piłkę. Duża balonowa piłka przeskakuje z rąk do rąk. Oparta o drzewo Adelcia, w białej sukience do kolan, w żółtych bucikach i czarnych ażurowych pończoszkach, — śledzi uważnie bieg piłki. Przez zielone liście drzewa przedziera się słońce — i złoci roześmianą postać dziewczynki.
To było dawno.
Adelcia miała dużą lalkę, serwis porcelanowy, książki z obrazkami, — miała ładne sukienki: białe, różowe, błękitne, — pończoszki w różnych kolorach — i żółte buciki. — Miała twarzyczkę wesołą i jasną.
Pilnie się uczyła, zadania rozwiązywała bez trudu.
I zdała na pensję; dostała tornister, mundurek i piórnik. — A na pensji bały się panienki przełożonej i damy klasowej, które prawiły długie i nudne morały.
Adelcia uczyła się dobrze; miała tyle — tyle koleżanek, — a jedna była nieprzyzwoita, że strach. — I Adelcia nie wiedziała sama, czy wierzyć jej, czy nie wierzyć.
To było bardzo dawno!
Więc pytała służącej, która ją odprowadzała na pensję: „czy to prawda?“ — A służąca albo się śmiała, że „panienka plecie“ i nic nie odpowiadała, albo groziła, że „powie wszystko pani“, gdy była zła.
Dowiedziała się mama, — bardzo się gniewała. — Zabroniła mówić o głupstwach, kazała nie myśleć; a nawet chciała, a może i poszła na pensję, aby z przełożoną pomówić.
Dlaczego nikt nic nie powie, tylko się śmieje lub gniewa?...
Adelcia miała powodzenie na kinderbalach i miała być w przyszłości „niebezpieczną sztuczką“. — Tak twierdzili dorośli i doświadczeni. — I dziwnie patrzyli na nią: jakby coś o niej myśleli, i dziwnie się uśmiechali, jakby wiedzieli to, czego nie chcą powiedzieć.
I coraz częściej słyszała, że brzydko, nie wolno, lub nie wypada, że dobre dla chłopaków a nie dla panienki, — że jest dziewczynką. — Adelcia pragnęła być chłopcem.
Ot, wyrwie się z czemś niestosownem: uwagą albo pytaniem, — a jeśli przy gościach, to mama bardzo się gniewa. — I nie wie czemu, ale się wstydzi, strasznie się wstydzi, — pod ziemię by się schowała. I tak jej źle.
Nie wolno Adelci bawić się wesoło i biegać z chłopcami. Nie wolno jej mówić na chłopców: „mój mąż, mój narzeczony“. Czemu dawniej sami mówili, a teraz nie wolno?
Oto dziewczynkę wychowują na nałożnicę, a ona nie wie, bo wiedzieć nie może — czy dziw, że jej smutno i źle?
Czuje się tak nieszczęśliwą, płacze po nocach, gdy nikt nie widzi, — chciałaby bardzo widzieć, jak duże może być dziecko nowonarodzone. A mama raz powiedziała, że będzie chora Adelcia.
W tem wszystkiem musi się kryć coś strasznego. — I z drżeniem oczekiwała.
I przyszło: spadło jak grom.
Przyszło stokroć gorsze, niż mogła sądzić — niż wszystko, czego oczekiwała.
A mama mówi, że każda w jej wieku, — żeby nie była śmieszną i głupią. Ale ona nie chce. — Dlaczego nie chłopcy, — czem oni lepsi? — Nie chce być dziewczyną, — boi się, wstydzi, długo w nocy płacze. — I poco to — poco?
Każdy kto na nią spojrzy odrazu się domyśli i będzie się śmiał. — Co za straszny wstyd!
Rumieni się. Oddałaby pół życia, żeby się nie rumienić. — Żeby choć być już dorosłą, — żeby mieć długą suknię, — żeby przestali już na nią patrzeć.
I pisze list do Jaskółki z „Wieczorów rodzinnych“.
„Kochana Jaskółko!
Pisywałam do ciebie dawniej, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Szczęśliwe to były czasy! Byłam jeszcze swobodnem dzieckiem, które nic nie wie, nic nie rozumie, tylko się swobodnie bawi. Przepraszam, że cię nudzę swemi bazgrotami, bo ty piszesz tylko do dzieci, a ja dzieckiem być przestałam. Ale kiedy w nocy leżałam bezsennie, to zaświtała mi myśl, że trzeba mieć kogoś starszego, komu mogłabym się zwierzyć. I chociaż rozpacz rozrywała me serce, jednak się zaraz uspokoiłam. Czuję, jak kobieta, a mnie mają za dziecko. I wokół taka straszna próżnia, bo nie mam nikogo, nikogo!!!“...
Adelcia nie skończyła listu do Jaskółki.
Chce pisać przynajmniej pamiętnik, ale się boi; bo gdyby kto znalazł, onaby nie przeżyła, — umarłaby ze wstydu. I nawet, gdy kończy list do przyjaciółki, przesyłając 1,000,000 całusów, dodaje w post scriptum: „nie pokazuj nikomu“, lub; „spal po przeczytaniu“.
Adelcia się kocha w nauczycielce, — takiej zawsze smutnej, — i myśli; „czy to nie grzech, że kocham ją tak, jak mamę“, — a boi się wyznać, że — więcej nawet.
I dowiaduje się coraz nowych rzeczy, a jedna straszniejsza i potworniejsza od drugiej. — I zawsze z początku nie wierzy, — potem nie chce wierzyć, — a potem już musi — i płacze, gdy nikt nie widzi.
Ukrywa uczucia swe przed wszystkiemi, prócz przyjaciółki.
Z Adelci śmieją się wszyscy, — wie, że się śmieją. — Bo oto dziewczynkę na nałożnicę chowają, a ona sądzi, że im się oprze.
Nienawidzi mężczyzn, — nie wyjdzie za mąż nigdy, nigdy, — nigdy w życiu. Onaby nie przeżyła, — umarłaby ze wstydu!
Adelcia zna kogoś zupełnie innego, niż wszyscy mężczyźni. On taki czysty, szlachetny. — Toż czytała w powieściach o takich szlachetnych — i wie, że nie wszyscy mężczyźni są tacy.
Za niego wyszłaby za mąż, lecz tylko za niego i tylko pod jednym warunkiem.
Ale to niemożliwe. — Wiec zostanie siostrą miłosierdzia, albo będzie wielką aktorką, albo wstąpi na uniwersytet, albo sama na siebie będzie pracowała, żeby nie brać nic od rodziców, — i wychowywać będzie biedne sieroty.
A na pensji nauczyciel był niesprawiedliwy i stawiał jej piątki. — A na ulicy mężczyźni, gdy było błoto, patrzyli na nogi.
Żeby choć suknię już mieć do ziemi!
To było dawno...
I jak się stało to wszystko, co potem?
Rodzice!
Dopóki była na pensji, nie znała rodziców, a oni jej nie znali. Kochała rodziców, rodzice ją kochali.
Nie chce wyjść za mąż? — Wszystkie tak mówią do czasu.
Na uniwersytet? — Teraz to w modzie.
Pracować na siebie i wychowywać sieroty? — Przyjaciółki trochę jej przewróciły w głowie.
Nie szkodzi...
I poszła na rynek.
Chodziła na bale, koncerty, wystawy, — śmiała się i uśmiechała, — starała się podobać. — Pokazywała gołą szyję, rękę, — gołe piersi pod gazą. — Kto zechce wziąć do małżeńskiego łoża wzamian za utrzymanie: dach, jadło i opierunek?...
Drżą dwie łzy w oczach Adeli...
Porwał ją wir tych wszystkich z targowiska, ogłuszyło kategoryczne: tak być musi. — I oto mąż jej zbiera pocztówki, a dziecko ma już dwa ząbki.
— Nie twoja wina, Adelo, ale i nie moja.
Łzy potoczyły się, ciche, smutne.
— Pamiętasz?
(Przypisek: wykreśliłem kilka kartek z moich notatek).
Wziąłem jej rękę białą i przycisnąłem do ust.
— Adelo, ty jesteś biedne, bardzo biedne dziecko.
Opuściła głowę cicha, pokorna, smutna.
— Adelo, ty jesteś biedne, bardzo biedne dziecko. I powiedz mi, dlaczego tak się dzieje? Wszyscy wiedzą, że tak być nie powinno, że to jest bardzo źle — i dlaczego przekleństwo własne niosą tak cierpliwie, bez skowytu? Mnie ciebie żal... Nie płacz, Adelko, — na to nic nie poradzisz. Widocznie być musi... Ja właśnie myślę bezustannie i nie mogę nic wymyśleć...
— Janek, Janek...
— Słuchaj, Adelciu, — czy nie bywa tak, że siedzisz sama o zmierzchu i nie myślisz o niczem, tylko ci w gardle stanie jakiś ból, jak kość? Dławi cię, i tak ci się zdaje, jakbyś słowa nie mogła powiedzieć, bo cię ta kość w gardle dławi?
— Janek.
— Nie myślisz o niczem, tylko czujesz, że ci źle, źle, strasznie źle. I tak ci czegoś żal i tak za czemś tęsknisz i tak sobą pogardzasz, i tak ci wszystko obojętne, i tak kogoś nienawidzisz, i tak coś kochasz, i czegoś oczekujesz i lękasz się, i czujesz, że powinno być inaczej, żeś ty nie winna, że już nie możesz dłużej?...
— Janek.
— Czyś ty czytała Asnyka? Nie wstydź się, powiedz prawdę... Ale jeżeli czytałaś, to pobieżnie, żeby go znać, żeby módz powiedzieć, że go znasz. Ja teraz wziąłem tu książki z czytelni bezpłatnej. Dawno już nic nie czytałem. Głodny byłem na książki. I znalazłem tam sonet. Powiedzieć ci ten sonet? Mam dużo czasu, więc nauczyłem się. — Powiedzieć?
Skinęła głową.
Usiadłem na łóżku.
— Widzisz, to tak:

Zejdź, jasna Jutrznio. Rozlej światła strumień
Po ziemi, życia nowego spragnionej,
Złotym promieniem do dna ludzkich sumień
Sięgnij i blask im nadaj nieskażony.

Rozedrzyj mroczne przyszłości zasłony
I wstydem czoła wątpiących zarumień,
A oczom, chciwym zachwytów i zdumień,
Ukaż odrodzeń szereg nieskończony.

Zejdź, jasna Jutrznio. Świat, przeczuciem tknięty,
Z lochów, gdzie nędza z zbrodnią mieszka skrycie,
Z gmachów, gdzie orgja dopija swe męty, —

Wygląda Ciebie w troskach czy przesycie
I woła, dziwną tęsknotą przejęty,
O świeże, lepsze, szlachetniejsze życie.

— Widzisz Adelo, to jest właśnie tęsknota, wołanie o czyściejsze, lepsze, szlachetniejsze życie.
— Janek, ale tobie musi tu być strasznie.
— Nie, Adelo, mnie tu dobrze, nie wiem czemu, ale mi dobrze.
(Prz. późn.: Adela zostawiła mi 50 rubli).


∗             ∗

Krople deszczu duże, ciężkie — długo i monotonnie, — miarowo, — tak, że je liczyć można — te krople deszczu, powiadam, padają na matową taflę duszy, której nikt nie obudził, bo chciał, żeby drzemała, bo mu z tem było wygodnie, że drzemie, — tafla duszy bezdusznej matowa. — Liczyć je można, powiadam: jedna kropla deszczu, dwie krople, trzy, cztery krople, — piąta, setna i setna pierwsza... Ni początku, ni końca... Mgła spowija ją — duszę, która drzemie bezwładnie, — nie śni, ale drzemie bezdusznie, bo jej nikt nie zbudził, — strzegł troskliwie, by leżała bezwładna we mgle, — by na nią krople duże i ciężkie padały, — by pleśnią porosła.
Pleśń nie rośnie; pleśń osiada, — źle powiedziałem, — pleśń pełznie, — pełznie cicho, gnuśnie, niepostrzeżenie. — Gnuśnie mówię: nie czai się, bo wie, że będzie, nie podstępnie, bo pewna, że będzie — bez wysiłku, bez pomocy, bez woli, będzie, bo być musi, — ona, która ma wagę tylko, — ale ani barwy, ani woni, — szmeru nie wydaje, — będzie mocą konieczności — pleśń wilgotna, która ciąży we mgle, — a pozatem nic... nic...
Samotna tafla matowa, senna, — bardzo samotna, — bardzo, bardzo, powiadam, samotna i sieroca.
Dzwonią krople; — źle powiedziałem, — nie dzwonią, nie uderzają nawet, — one tylko padają bezwładnie i ciężko, — monotonnie, miarowo, — że je liczyć można...
— Jest herbata?
— Niema jeszcze.
— Jest kurjer?
— Nie przynieśli.
Żeby choć dzwonek, żeby choć ktoś przez omyłkę zadzwonił. Żeby choć ktoś lub coś, ktokolwiek lub cośkolwiek, — jeden szmer, jeden dźwięk, jedna barwa, jeden błysk nikły, — tak nikły, że ledwo go dostrzedz można, — ale żeby był, mówię, — żeby był.
Niema!...
Tłoczy — nie, nawet nie tłoczy, — dusi, — i to nie, — ani bólu, ani nic... nic... nic...
Dusza głodna, — dusza chce jeść. Brzuch syty, a dusza głodna... — Chleba, czarnego chleba, — czerstwego razowca myśli dla duszy bezmyślnej, która porasta pleśnią, — którą we mgle wilgotnej, a może i cuchnącej, — ogarnia, zagarnia, wchłania czy pochłania, pożera czy wysysa, — pleśń czy rdza, czy trzęsawisko, — czy cholera wie co, — bo sam nie wiem, nic nie wiem, — nic... nic...
— Chleba! chleba!
— Dziecko moje, tyś głodne?... Biedna córuś moja. Masz — masz. — Torcik pralinowy, — ciastko kremowe. Jedz, — niech ci będzie na zdrowie.
— Ja nie chcę. — Chleba mi dajcie.
— Masz, kapryśne stworzenie, masz pociecho jedyna, — masz chleb.
— Dla duszy, nie dla żołądka, mamo. Najmarniejszy, byle dla duszy.
— Dziecko drogie, nie płacz. Powiedz jaśniej. Ja nie rozumiem. Co to ma być za chleb? — Czego ty chcesz?
— Mnie duszno, mamo.
— Panience duszno: otworzyć okna, — prędzej!
— Mnie ciemno... mnie zimno.
— Zapalić żyrandol: wszystkie świece, — prędzej! Przynieść mi tu kołdrę. Prędzej! Panience zimno!
— Ja wiem, że tam gra pieśń... Pieśni mi dajcie!...
— Kupię ci gramofon, dziecko drogie...
— Biedna ty, mamo.
— O dziecko, bardzo biedna.
— Ty nie wiesz, czego ja chcę?
— Nie wiem.
— A ja także nie wiem, mamo.
A pieśń gra, — nie ta z gramofonu, a światło płonie, — nie ze świec żyrandola, i ciepło płynie, — nie z kołdry puchowej, — a świeży, przeżywiczny powiew szeroki — nie z otwartych okien buduaru, — ale tam, — tam, — no wiecie?
Biedna duszo, — dwakroć i trzykroć biedna, — o biedna taflo matowa w wilgnej mgle, — choć ojciec się gniewa, a matka twierdzi, że czas ci wyjść za mąż, a lekarz żelazo ci zapisuje, a ciotki kiwają głowami, — ty masz słuszność, — ty jedna.
Zbyt głośno brzmi ta pieśń, by młody słuch oszukać ciebie miał. Zbyt silny powiew rzeźki, by młode nozdrza nie podchwyciły go choć raz, — jeden, jedyny raz. — Zbyt strzelisty wznosi się słup światła, by go przez mgłę nie dojrzał młody wzrok...
— Ja nie chcę, mamo, ani dywanów, ani albumów z pocztówkami, ani batystowych chusteczek do nosa, ani pralinowych torcików. — Ja nie wiem, czego chcę, ale wiem, czego nie chcę.
— To nic dziecko moje. Jutro przyjdzie doktór...
— Ja nie chcę doktora.
— Ależ on nie doktór, to nasz przyjaciel serdeczny. On ciebie leczył, gdyś chorowała na ząbki.
— Na ząbki mówisz? Powiedz mi, czy ja bardzo wtedy chorowałam?
— O, bardzo ciężko... Czemu płaczesz?... Nie — nie chorowałaś wcale... Czemu ty płaczesz?...
— Dlaczego ja wtedy nie umarłam?
— Dziecko moje, nie mów tak — bo grzeszysz.
— Ja chcę grzeszyć.
— Dziecko moje...
— Dlaczego ty zawsze mówisz: moje dziecko? Czy ja do siebie ani trochę nie należę, tylko do ciebie?
— Bo kocham cię nad życie, dziecko moje.
— Nad życie, mówisz mamo. A ty życie kochasz?
— Człowiek powinien kochać życie.
— A co ty w tem życiu kochasz?
— Nie rozumiem, dziecko, o co mnie pytasz?
— Wiem, że nie rozumiesz. Tak było zawsze... Ilekroć pytałam o rzecz ważną dla mnie, — ty zawsze albo nie rozumiałaś, albo udawałaś, że nie rozumiesz. — I starałaś się mamo, aby zawsze wokoło mnie byli ludzie, którzy także nie rozumieli, albo udawali, że nie rozumieją, — i nie odpowiadali, gdy pytałam.
— Dziecko moje, nastały teraz straszne czasy.
— Nie, — mylisz się... Bo teraz... Cicho...
Mgła się rozsnuwa, a zpoza mgły płynie pieśń, — kołysze się cudna pieśń. — W tej pieśni moc i ból, — nadzieja i rozpacz. Zamigotała gwiazda, — rośnie, — rośnie w pochodnię, — w stos ofiarny, — w słońce, — w sto tysięcy słońc. Falą mocną, która wie, że będzie, — płynie to, co będzie, — co nie jest mgłą ni pleśnią, — co lekkie skrzydła ma — i biel łabędzią, — i dzwoni, — coraz głośniej, i rozgłośniej i donośniej, — jak srebrny dzwonek, — jak spiżowy dzwon, jak sto tysięcy dzwonów, których dźwięk i huk — przez mgłę zgniłą leci ku taflom matowym, drzemiącym. — W pieśni, świetle, dzwonów grzmocie — jest życie...
— Mamo.
— Co, dziecko moje?
— Ty jesteś obca kobieta.
— Dla kogo?
— Dla mnie. Ty jesteś dozorcą moim: jakże ja mam ciebie kochać?
— Masz słuszność, dziecko moje: ja jestem dozorcą, i ty mnie nie kochaj.
— Ja nikogo, nikogo nie kocham.
— Masz słuszność, dziecko moje: nie kochaj nikogo, tylko myśl o sobie.
— A ty, mamo, także nie kochasz nikogo?
— Nikogo, prócz ciebie.
— Ty mnie pilnujesz, ale nie kochasz, — o nie!...
— Nie płacz, bo mi się serce kraje.
— Ty mamo, masz serce?... Powiedz mi, co ty masz w tem sercu?
— Ciebie.
— I nikogo i nic więcej?... Teraz już rozumiem.
— Co rozumiesz?
— Rozumiem, dlaczego mi w twojem sercu tak pusto, tak głucho, tak samotnie, tak strasznie. — W samotnej zimnej celi więziennej twego serca, obca, zła kobieto. — Wypuść mnie ze swego serca — na światło, na słońce, na swobodę, — wypuść z więziennej celi kamiennego serca, gdzie na matową taflę mojej duszy padają ciężkie krople z wilgotnego pułapu...
Otwórz mi żelazne drzwi twego okrutnego serca, gdzie niema nikogo i nic, prócz mnie jednej.
— Dziecko.
— Otwórz mi drzwi żelazne kamiennego serca, gdzie mnie więzisz w samotności, o chłodzie i głodzie... O, chleba dla duszy mojej, — chleba!
Dzwoni dzwon.
Dzwoni dzwon, — dzwoni spiż, — bije, — echem się roznosi, — gra a gra, — huczy, — gra, — spiżowy dzwon. Płynie pieśń, echem życia się roznosi, — rośnie pieśń i potężnieje, — tysiącznem echem się przewala, — grzmotem toczy się wśród serc młodzieńczych. Płonie stos ofiarny, — tysiącem iskier wystrzela, — słupem pod obłoki wybucha.
I zalękniona mgła kurczy się i zwija dokoła sennych dusz, zaklętych w martwe tafle matowe, których drzemania strzegą pilnie a bezsilnie, — pilnie, powiadam, — bo im tak wygodnie: że dusze śpią kamiennym snem.
I zalękniona mgła wilgotna, z której duże i ciężkie — bezwładnie i miarowo — padają krople na taflę senną — kurczy się i zwija — i kłębi — i wicher nią miota, — i pęd ją przesilny roztrąca i pędzi, — pędzi, — a wtedy słychać pieśń i ten dzwon spiżowy — i widać błyski światła nad taflą senną...
Chleba, — chleba, — chleba!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.