<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Eliza Orzeszkowa,
jej życie i pisma
Wydawca „Księgarnia Polska“
Data wyd. 1907
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Czas płynął, przynosił coraz nowe zagadnienia, wykazywał zmiany stosunków społecznych; Orzeszkowa wszystkiemu przyglądała się wytężoną myślą.
Gdy z powodu coraz to trudniejszej walki o kawałek chleba, kobiety ze sfer dawniej zamożnych już nie mogły li tylko oglądać się na ojców i mężów, ale musiały samodzielnie pracować i zarobkować, Orzeszkowa napisała opowieść p. t. „Marta“. Wystawia tu ciężkie koleje młodej kobiety, którą potrzeba zmusza do zarobkowania, a ona nie umie, bowiem nie nauczono jej tego w niedołężnym wychowaniu. Powieść ta swego czasu wywarła w społeczeństwie wielkie wrażenie, przynagliła niejedną rodzinę do rozumniejszego kształcenia córek.
Każdy pisarz posiada w szeregu dzieł przez siebie stworzonych jedno jakgdyby osobliwie, swoje, takie dzieło, w którym najmocniej i zarazem najpiękniej wystąpiły wszystkie właściwości autora, jego sposób rozumienia i odczuwania świata. W twórczości Orzeszkowej takim szczytowym dziełem jest powieść: „Nad Niemnem“.
Przyjrzyjmy się mu bliżej.
„Dzień był letni, świąteczny. Wszystko na świecie kwitło, jaśniało, śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały z nad pól porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącym powietrzu, nad niewielkiemi wzgórzami w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew.
Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącemi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderżnięty od błękitnego nieba, ogromnym półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, z której gdzie­‑niegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole.
Na świetnym tym tle, w zmieszanych zdala zarysach, rozpoznać można było dwór obszerny i w niewielkiej od niego odległości na jednej z nim linji rozciągnięty, szereg kilkudziesięciu małych dworków.
Nad niektóremi dachami w powietrzu czystym i spokojnym, wzbijały się proste i trochę tylko skłębione nici dymów; niektóre okna świeciły od słońca jak wielkie iskry; kilka strzech nowych mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew.
Równinę przerzynały drogi białe i trochę zieleniejące od porastającej je zrzadka trawy; ku nim niby strumienie ku rzekom przybiegały z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek“.
W takiej to miejscowości rozegrywać się będą wypadki, o których mówi opowieść.
Krajobraz przedstawiony jest, jak widzimy, pięknie, malowniczo, tak że czytając, zda się, istotnie patrzymy nań oczyma.
Dwór, któryśmy dostrzegli w oddali, należy do p. Benedykta Korczyńskiego, średnio zamożnego człowieka. Małe dworki składają się na osadę szlachty zagonowej, na jeden z tak zwanych szlacheckich „zaścianków“, gęsto napotykanych w niektórych okolicach Litwy. Wszyscy mieszkańcy osady, o której mowa, nosili społem jedno nazwisko Bohatyrowiczów i mieli o początku swoim następujące podanie:
„W starych czasach, w sto lat, albo i mniej potym, jak litewski naród przyjął świętą, chrześcijańską wiarę, przyszła w te strony nadniemeńskie para ludzi. Niewiadomego byli nazwiska, niewiadomej kondycji i tylko to można było poznać z mówienia ich i z ubioru, że przyszli z Polski. Z jakiej przyczyny aż tu przywędrowali? zarówno niewiadomym było. Kiedy spotykający ich ludzie pytali ich o nazwiska, odpowiadali, że przy chrzcie świętym, nadano im imiona: „Jan“ i „Cecylja“. A kiedy ktokolwiek chciał wiedzieć, dokąd wędrują, mówili: „Szukamy puszczy“. Widać było, że bali się jakiegoś pościgu i żądali skryć się przed ludźmi, a żyć tylko pod Bożym okiem.
Cały tutejszy kraj zalegała po ten czas nieprzebyta puszcza; tylko Pan Bóg nasiał co niemiara jezior błękitnych i łąk zielonych, a ludzie pobudowali troszkę osad, w których trudnili się różną przemyślnością“.
Jan i Cecylja, schodziwszy puszcze, wkońcu naleźli miejsce dogodne sobie na wysokim nadniemeńskim brzegu. „Podtenczas stał tam dąb taki wielki, co może i tysiąc lat miał wieku, bo w jego wydrążeniu bawoła ukryćby można. I pod tym dębem Jan i Cecylja zbudowali sobie chatę bez pieca i komina, bo odrazu inszej zbudować nie mogli“.
I tak poczęli mieszkać. Cecylja „po anielsku śpiewała i grała na harfie, a jak pierwsza matka ludzkiego rodu, miała włosy złociste i takie długie, że pokryć niemi mogła siebie i swoją harfę“. Kochali się bardzo, ale „pomimo kochania i wszelkich jego rozkoszy, nachodziły ich takie potrzeby i strachy, że innym ludziom pomyśleć byłoby trudno.
Po puszczy chodziły stada żubrów, turów, niedźwiedzi, dzików i wilków, w gałęziach czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce.
Nocami wyły puszczyki, a po drzewach wieszały się rysie. I rzeka nie była taka jak teraz, głębinę i prędkość miała ogromniejszą...
Jak oni to wszystko znieśli i przemogli? Bogu świętemu wiadomo; dość że znieśli i przemogli... Może dwadzieścia roków minęło im w tej męce, kroplami rozkoszy słodzonej, aż po puszczy puściły się pogłosy o tej parze ludzi, że przemyślnością swoją i krwawą pracą kawał duży lasu wyplenili, zboża nasieli, że dom sobie zbudowali widny i czysty... Poszli tedy do nich ludzie z różnych dalszych osad dowiedzieć się: jak też tam czyniły się takie cuda.
Niektórzy prosili, aby już ostać się przy nich dla wspólności i pomocy. Ale Jan i Cecylja wprędce doczekali się rodzonych pomocników. Sześciu synów i sześć córek urodziło się im i wyhodowało nad brzegiem tej wody, w cienistościach tej puszczy, pod okiem jednego Boga“.
Rychło pożeniły się te dzieci i powychodziły za mąż. „Zkąd synowie pojmowali żony, ztamtąd przybywali mężowie dla córek i, poślubiwszy je, nie odjeżdżali nigdzie, tylko tu sobie budowali chaty i tnąc las coraz dalej, uprawiali pola. Tak przeminęło lat 80 albo może więcej od tego dnia, kiedy Jan i Cecylja pierwszy raz na tej ziemi nogi postawili... Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieściś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy, nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas król dwoma imionami Zygmunt i August nazwany. Zapalczywy był myśliwiec i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobiono, bawił się polowaniem w swoich knyszyńskich lasach“. Że od Knyszyna do tamtego miejsca w nadniemeńskiej puszczy było niezbyt daleko, wybrał się król obaczyć.
Przyjechał z orszakiem i zadziwił się wielce: „Tam, kędy dawniej panowała dzicz drzewiasta, bezludna i głucha, leżała wielka równina, żółtością ścierniska po zżętem zbożu okryta. Na ściernisku by wysokie domy stały sterty wszelkiego zboża; sto par wołów orało pod przyszły zasiewek, na gładkich łąkach hasały stada obłaskawionych koni, pasły się trzody krów ryżych i białych owiec. Lipowe gaje rozlegały się od brzęczenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych. Sto domów przedzielonych ogrodami sznurem wyciągało się wpodłuż rzeki, a z ich kominów by z kościelnych kadzielnic sto złotych dymów podnosiło się prosto do nieba“.
Król jechał, oglądając wszystko wesoło, a „łowczowie złote trąby wciąż do ust przykładali i rozgłośnym graniem rozgłaszali królewskie przybycie szerokiej równinie, długiemu Niemnu i aż zaniemeńskim głębokościom boru“. I wylegli na dźwięk uroczysty wszyscy mieszkańcy osady, a król ich zapytuje: „Czy żywie jeszcze rodziciel was wszystkich?“ „Żywie i w zdrowiu przebywa“ — odpowiedział najstarszy syn Jana i Cecylji, sam już zmarszczkami poorany i siwy jak gołąb. „A rodzicielka czy żywie?“ „Żywie i w zdrowiu przebywa“.
Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuki wyprowadzili parę rodziców. Więcej niźli stuletnie starce szli sami przez się, bez niczyjej pomocy, jedno przy drugim. A król, kołpak swój zdjąwszy z głowy, powiał nim przed starcami tak nizko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy“. I zapytał ich król o nazwisko, a gdy starzec Jan wyjawić nie chciał, mówiąc, że powie dopiero na sądzie Bogu, wygłosił Zygmunt August taką wolę swoją: „Ty, starcze, według własnego żądania bezimiennym ostaniesz i jakeś się urodził, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale żeś był bohaterem mężnym, który tę oto ziemię dzikiej puszczy i srogim zwierzętom odebrał, zawojowawszy ją nie mieczem i krwią, ale pracą i potem, żeś piersi jej dla mnogiego ludu otworzył, ojczyźnie przymnażając bogactwa, przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom aż do najdalszego pokolenia nadaję nazwisko od bohaterstwa twego wywiedzione“. I rozkazał im zwać się odtąd Bohatyrowiczami, a na pieczęć dał im klejnot Pomian, wystawiający głowę żubra na żółtym polu, „jako rodziciel wasz pokonał żubra i z odwiecznego jego siedliska uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące pole“.
Tyle słów podania. Jako pamiątka po owych przodkach odległych, stał jeszcze pomimo lat zniszczenia grobowiec z dużym krzyżem. Znajdował się nie w samej osadzie Bohatyrowiczów, ale opodal na brzegu Niemna w lesie. Na krzyżu widniał napis: „Jan i Cecylja. Rok 1549. Memento mori“.
Potomkowie, właściciele maleńkich dworków i szczupłych gruntów, wiedli życie znojne, do chłopskiego bytu najzupełniej podobne, własnemi rękami uprawiając ziemię. W przeszłości miewali może lepsze czasy, ale obecnie ciężko było.
Pomiędzy Korczyńskim dworem, a Bohatyrowiczów zaściankiem oddawna i z konieczności bywały sąsiedzkie stosunki, — a nawet pamiętano okres, w którym owo sąsiedztwo braterstwem stało się i miłością. Działo się tak około 1863 roku.
Korczyńskich było podówczas trzech braci: Andrzej, Dominik i najmłodszy Benedykt. Młodzi, zdolni, pełni rzeźwości i wesela, żyli z sobą zawsze w przyjaźni i zgodzie, a „teraz do życia ich wpłynął pierwiastek, który z nich uczynił niby trzy strzały równym pędem ku jednemu celowi lecące“.
Gdy Orzeszkowa wspomina o chwilach powstania 1863, czyni to z musu oględnie, wpółwyraźnie. A jednak pomimo zdań urywanych, skróconych, czuć, że to pisał ktoś pamiętający te rzeczy nie ze słuchu, ale z własnych najgłębszych wspomnień, świadek, który widział, przebolał całą duszą.
Więc oto dalej o braciach Korczyńskich:
„We wszystkich trzech ozwała się krew dziada, żołnierza z pod Somosierry; to zaś, co w pokoleniu najbliższym zadrzemało było i tylko przez sen niekiedy płakało, uderzone dzwonem czasu krzyknęło i na skrzydłach fantazji wzleciało w wysoko gorejące płomię. Hej! gorączką i burzą przeleciały im te dwa lata!
Stojące wody społeczne zaszumiały, wzdęły się, wyrzucały w górę kipiące kaskady; w martwej atmosferze wichry zaśpiewały, roznosząc po ziemi złote tumany, a na niebie malując jutrzenki tęcze. Duch demokratyzmu równającym pługiem orał glebę społeczną. Wyżyny skruchą zdjęte pochylały się ku nizinom, gotowe do wynagrodzenia krzywd, żebrzące prawie o życzliwość i ufność“. Dom Korczyński naoścież otworzył się przed mieszkańcami sąsiednich Bohatyrowicz. „Hej! byłoż tam wtedy, było, ruchu i tłumu w tym nizkim, obszernym domu! rozlegałyż się tam gwary i krzyki, płynąc w dal, po falach tej rzeki. Brzmiałyż tam i huczały w głębiach tego boru i na rozłogach tej gładkiej równiny takie stuki i hałasy, jakich ani razu słychać nie było oddawna, od owego czasu, w którym powstały gęsto w pobliżu Niemna rozsiane okopy szwedzkie... Najgorętszym z braci był najstarszy Andrzej. Mężem i ojcem już będąc, zapomniał o żonie, dziecku i gospodarstwie“...
W Korczynie przebywała wtedy krewna owych trzech braci Marta, młoda, pełna wesołości, zapału, życia. Ta, krzątając się około gospodarstwa, którym rządziła, i mnóstwu codziennych gości usługując, zawsze w ich gronie wyróżniała Anzelma Bohatyrowicza, przystojnego chłopca w grubym obuwiu i surducie z domowego sukna. „Brat Anzelma Jerzy znowu przyjaźnią bardzo szczególną połączył się z najstarszym Korczyńskim. Odkąd poznali się z sobą, to jest, odkąd bracia Korczyńscy, w nizkich drzwiach pochylając wysokie swoje postacie, po raz pierwszy weszli do chaty braci Bohatyrowiczów, Andrzeja i Jerzego zawsze prawie widywano razem“.
Aż przyszła taka chwila, że razem pojechali — na wojnę. Jan Bohatyrowicz, syn Jerzego, tak o tem opowiadał w wiele lat później, przywodząc sobie do myśli wczesnego dzieciństwa wspomnienia.
Znajdował się z matką i kilkorgiem innych osób na pagórku, zkąd widok na piaszczyste przyrzeczne rozłogi i na Niemen: „Patrzyliśmy na rzekę, którą przepływały czółna i łodzie, z jednej strony i z drugiej ludzi przywożąc. Od brzegu do brzegu zaś szedł i powracał promek na łodziach nieduży. Wszyscy przez te piaski przeszli, przejechali i już ich widać nie było.
Wieczór zrobił się majowy. Cichość panowała na rzece, na brzegach tylko w borze słowik śpiewał. Wtenczas ojciec pocałował matkę, cóś jej poszeptał, a potym mnie z ziemi na rękach podniósł i całować zaczął... W tej samej minucie pan Andrzej Korczyński żegnał się ze swoją żoną i swoim synkiem... Stała też tam panna Marta, która w tę porę młodą jeszcze była i kiedy stryja Anzelma żegnała, medalik na szyję mu powiesiła... Dwa konie osiodłane i pod pagórkiem stojące z niecierpliwości parskały“. A potym „księżyc wprost nad piaskami świecił, a w jego światłości ojciec i pan Andrzej jeden przy drugim na koniach równej piękności jechali... Nie obejrzawszy się ani razu, piaski na ukos przejechali i z oczu naszych znikli“.. Udali się do oddziału powstańców.
I nigdy już ojca swego nie oglądał Jan Bohatyrowicz. Raz o nim słyszał. Tak opowiada. „Było po świętym Janie, a może i około świętej Anny, bo zboże już na polu prawie dojrzewało. Staliśmy w okolicy (to znaczy, w zaścianku) nad samym brzegiem rzeki, gdzie na podwórku naszym lipy rosną. Niedużo nas było, może osób kilka, bo inni ludzie na swoich podwórkach zgromadzali się i tak samo kupkami stojąc, wszyscy ku stronie piasków obróceni, stuków i grzmotów słuchali, co tam toczyły się i turkotały, to dłużej to krócej, to prędko, to pomalutku“... Oczywiście bitwa to była...
O końcu jej tak mówi młody Bohatyrowicz: „Dopiero przed samym wieczorem grzmoty zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnie ustały, a po całym borze podniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki.. Potym i krzyki zamilkły. Noc nastała... Pomimo nocy ludzie wciąż kupkami na swoich podwórkach stali i siedzieli, ku piaskom patrząc. W ciemności nocnej rozeszły się szepty ludzkie, szumienie wiatru naśladujące... Posłyszeliśmy na przeciwnym brzegu rzeki wielkie pluśnięcie, a potym już ciche, ale ciągle jednostajne pluskanie. Ktoś do wody skoczył, płynął, rzekę przepłynął... Widać było cień jakiś wstępujący pod górę to prędko, to pomału, aż ostatni raz skoczył i wprost przed nami stanął. Matka krzyknęła: Anzelm! i zakręciła się na miejscu jak nieprzytomna.
Jezu drogi! jak stryj wyglądał! Twarz miał czarną jak u murzyna i tylko oczami wilczemi błyszczącą, odzież calutka w dziurach, rękę jedną opuszczoną i bezwładną, a z włosów i odzienia woda mu potokami ciekła.
Dyszał tak, że słowa wymówić nie mógł i tylko kiedy niekiedy stękał, jakby w nim co pękało“.
Anzelm Bohatyrowicz, raniony w bitwie, wysiłkiem woli dostał się do domu, aby przynieść wiadomość o śmierci brata swego Jerzego i Korczyńskiego Andrzeja. Zginęli na polu walki. Pogrzebieni we wspólnej z trzydziestu kilku innemi żołnierskiej mogile w borze za Niemnem, pod czarnym cieniem jodeł.
Drugi z Korczyńskich braci, Dominik, dostał się do więzienia, a potym zesłany w głąb Rosji. Najmłodszy Benedykt ostał w rodzinnym Korczynie.
Mijały lata. Ciągnął się ten okropny okres popowstaniowy, kiedy pod ciężarem marnieli, zapominali o wszystkiem, co dobre, psuli się ludzie. Benedykt Korczyński jeszcze przez czas niejaki opierał się temu zabójczemu wpływowi, dobywał z siebie sił i dawnych pragnień. Ale cóż? gdy począł pracować nad oświatą okolicznego ludu, dążąc do tego, by ci jego sąsiedzi nauczyli się czytać, omijali karczmy, zakładali przy chatach owocowe sady, wnet z owej pracy uczyniono mu ciężką winę; groziła mu znaczna kara, od której zaledwo wielkiemi staraniami i wielkim kosztem wybawić się zdołał.
Jeszcze parę razy usiłował Korczyński rozpocząć jakie pożyteczne dla społeczeństwa działanie, zawsze z równym wynikiem; nie wolno było i tyle!
A więc nakoniec zaniechał wszystkiego, pochylił karku. Zajął się już tylko osobistemi sprawami, doglądaniem gospodarki, która w zmienionych warunkach przyczyniała mnóstwo troski i kłopotów.
Z trudem i wysileniem utrzymywał w posiadaniu ten kawałek rodzonej ziemi, aby przynajmniej chociaż to ostało.
Zmienił się, zestarzał, zgorzkniał na sercu i myśli. W ciągłym wysiłku około gospodarstwa, łatając wciąż nowe dziury, wchodził w zatargi z sąsiadami, którzy urywali mu częstokroć to albo owo.
Owi sąsiedzi to mieszkańcy Bohatyrowicz. Oddawna popsuły się ich stosunki życzliwe z korczyńskim dworem, oddawna zapomniano o czasach pana Andrzeja. Mnożyły się kłótnie, z obu stron wyrządzano sobie przykrości, włóczono po sądach sprawy.
Benedyktowi Korczyńskiemu z początku przy tych zatargach, jak sam powiadał, płakało coś w środku, ale następnie na wszystko machnął ręką.
Obco więc, nawet wrogo względem siebie usposobieni byli Korczyn i Bohatyrowicze. W Korczynie oprócz Benedykta przebywa jego żona, schorowana, a jeszcze dużo bardziej kapryśna i samolubna kobieta.
Ona to w znacznej części ponosi winę, że mąż tak bardzo dawnych uczuć poniechał. Nie była mu nigdy towarzyszką pracy i przyjacielem w działaniu dla społeczeństwa.
Gospodarkę kobiecą wobec niezdarności żony prowadzi krewna Marta, owa niegdyś młoda, hoża, zapalna, która idącemu do powstania Anzelmowi medalik swój powiesiła na szyi. Dzisiaj zgorzkniała, jak i Benedykt. Za Anzelma pomimo rzetelnej ku niemu miłości, nie wyszła, obawiała się pracy w jego zagrodzie. Zestarzała. Pracę ma może równie ciężką, chociaż w szlacheckim dworze, a nie posiada ani domu własnego, ani zadowolenia, ni szczęścia.
Jeszcze dużo innych postaci przewija się w Korczynie, a Orzeszkowa każdą z nich wystawia doskonale, ze wszystkiemi właściwościami, że się wydaje jak żywa.
W pokoju panny Marty przemieszkuje i czasem w zajęciach jej dopomaga druga krewna gospodarza, ale młoda, piękna dziewczyna, Justyna Orzelska. Wychowanka to jest Korczyńskich. Dano jej, jak to często w szlacheckich domach bywało, wykształcenie jakieś połowiczne, że ani przypiąć, ni przyłatać. Troszkę tego, owego umie, nie bardzo dobrze, a przedewszystkim nic takiego, coby jej pozwoliło życie właściwie cenić i na chleb dla siebie, a pożytek dla społeczeństwa pracować.
Justyna jednakże nie jest dziewczyną bezmyślną, albo bierną.
Posiada słuszną, uczciwą dumę i dlatego pozostawanie na łasce krewnych sprawia jej ból dotkliwy. Posiada także gorące pragnienie stać się pożyteczną, usłużyć w czymkolwiek ludziom, społeczeństwu swojemu.
Zachodzi przyjazny wypadek, a mianowicie zdarza się, iż Justyna zawiązuje znajomość z mieszkańcami Bohatyrowicz.
Ścieżki pomiędzy Korczynem i ową wsią sąsiedzką zdają się oddawna trawą porosłe, a oto ktoś niemi chadzać poczyna. Pan Benedykt nie domyśla się nawet, że oprócz Justyny chadza jego własny syn, ukochany jedynak. Ten syn, dwudziestoletni Witold przyjechał na wakacje, do domu z wyższej szkoły rolniczej. Jest to chłopak noszący w piersiach to wszystko, co ongi nosili stryj i ojciec, a za co stryj dał życie. Gorąca, szlachetna natura, serce pragnące kochać i ukochanemu społeczeństwu służyć.
Witold często odwiedza dworki we wsi, a mieszkańcy jej Bohatyrowicze lubią go szczerze pomimo zatargów z panem Benedyktem.
Między ojcem i synem istnieje wielkie przywiązanie wzajemne, ale tym nie mniej coś się w ich zgodzie psuć poczyna.
Witolda boli to, że ojciec teraz taki z ludźmi twardy i zda się nieużyty, że ojciec taki już obojętny dla spraw, które ongi kochał. A ojciec znowu cierpi z powodu sądu syna, gniewa się, że go ten syn nie rozumie, że przed nim swojej od tak dawna zamkniętej duszy otworzyć nie może.
Czytamy tę powieść; przesuwają się przed oczyma naszemi drobne codzienne zdarzenia i ludzie wśród codziennych zajęć, a wszystko oddane tak zajmująco i wybornie, że czytelnik naprawdę jakby postacie widział i głosy słyszał i czuł wonie pól, a ogrodów, bowiem jest lato.
Oto naprzykład obrazek: „W porze żniw na tej rozległej równinie ziemia wydawała się złotym fundamentem, dźwigającym błękitną kopułę i okrytym ruchliwym mrowiem drobnych istot. Właściwa barwa ziemi ukazywała się tu i ówdzie na drogach porosłych rzadką trawą i na wcześnie zoranych małych szmatach pola. Zresztą wszędzie, od wzgórz obrosłych drzewami do wysokiej ściany nadniemeńskiej, dojrzałe zboża płonęły gorąco — żółtym ścierniskiem“.
Mieszkańcy Bohatyrowicz wylegli wszyscy do żniwa, jedni z sierpami, drudzy do zwożenia powiązanych już snopów. Starego Anzelma nie było, bo od wielu lat, właściwie od klęski 1863 roku, chorował prawie ciągle, jeszcze bardziej na nieuleczalny smutek duszy, niżeli na słabość ciała. Przesiadywał też doma w zagrodzie. Ale był w polu, na wozie w dwa dzielne zaprzężone konie, synowiec Jan, pozostały sierotą po poległym Jerzym. Tego Anzelm jakby najlepszy ojciec wychował.
Oprócz tych dwu — Anzelma i Jana — opisuje Orzeszkowa innych Bohatyrowiczów, różnego wieku, mężczyzn i kobiety. Wybornie przedstawia, jak to w owej wsi litewskiej pracowano i schodzono się na gawędy i bawiono w chwilach wytchnienia. Rozmaite zwyczaje miejscowe są znakomicie oddane. Po żniwach na jesieni jest w Bohatyrowiczach wesele. W wieczór, po powrocie z kościoła i poczęstunku, rozpoczęły się tańce w stodole pomiędzy zasiekami, które tam nazywają torpy. Jan Bohatyrowicz tańczył z Justyną. Coraz to bardziej zbliżali się ku sobie zupełnym porozumieniem ci młodzi. Z korczyńskiego dworu przyszli oprócz Justyny Witold i panna Marta. Czas mijał naogół wesoło. Justyna w pewnej przerwie od tańca zamyśliła się głęboko nad różnemi rzeczami. Serce jej uderzało „mocno, prędko, przyjaźnie“, dlaczego? Przypomniała sobie wyraźnie doznany w ciągu lata sen, czy marzenie, w którym „zapaloną lampą świeciła z góry tym domostwom w Bohatyrowiczach i tym ludziom, a promienie jej lampy nićmi światła ślizgały się po dachach, ścieżkach, płotkach, szerokich polach, o starożytny grobowiec Jana i Cecylji, o dwór Korczyński i o leśną mogiłę poległych powstańców zaczepiając, a wszystkie te ułamki jednej całości jakby w łańcuch wiążąc“.
Czas mijał; zmęczona tańcami młodzież powsiadała do łódek, popłynęła w tę noc pogodną po cichym, poważnym Niemnie.
Pozostawali starsi. Pod lipami na wysokim wybrzeżu siedziało w rozmowie dwoje ludzi, którzy się spotkali oto po latach, Anzelm i Marta.
A rozmowa ich taka była: „Czy panna Marta pamięta, jak pierwszy raz na zaproszenie panów Korczyńskich do Korczyna przyszedłszy i na panią spojrzawszy, z otwartą gębą stanąłem, aż wszyscy śmiać się zaczęli?.. Ślicznością figury i ognistością oczu pani zdziwiony i oślepiony zostałem“.
„A pamięta pan Anzelm, ile to gości zbierało się wtenczas w Korczynie? jakie oni plany układali, jakie sprzeczki zawodzili, jakie nadzieje mieli?“
„Jak nieboszczyk pan Andrzej wszystkim przewodził, a nasz Jerzy z narażeniem się niejeden raz pomocą i radą służył?“
„A tak, tak to było! Wieczny smutek“ — szepnęła Marta.
„Wieczne odpoczywanie racz im dać sprawiedliwy Boże!“ czapkę nad głowę podnosząc, wtórował Anzelm.
Umilkli. Przed niemi kilka łodzi i czółen sznurem, a cicho, sunęło po szlaku Niemna, „wiosłami szkliste roztrącając tonie i krzesząc w nich złote blaski.“ Od tych łodzi płynących przyleciał śpiew chóralny:

„Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
„z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne.
„Nie było, nie było, matko, szczęścia tobie,
„wszystko się zmieniło i twa dziatwa w grobie.“

Po prześpiewaniu tej pieśni i paru jeszcze, już tylko męski chór zagrzmiał, zahuczał inną skargą, innym, a ciężkim, w tony zaklętym postrachem.

„Jak to pięknie, jak to ładnie,
„kiedy ułan z konia spadnie.
„Koledzy go nie żałują,
„jeszcze końmi go tratują...“

Daleko leciały te dźwięki, daleko; obijały się także o ciemne w tej chwili okna korczyńskiego dworu. Po nieoświetlonych pokojach p. Benedykt chodził i słuchał. „Może nawet słuch natężał i podchwytywał słowa pieśni:

„Szumiała dąbrowa, wojacy jechali.“

Znów chodzić zaczął. O, jak to dawno, dawno było, kiedy te dźwięki i te słowa uderzały o jego młode, gorące serce.
Stanął znowu:

„Nie było, nie było,
Matko, szczęścia tobie.“

Benedykt westchnieniem przeciągłym z głębokiej piersi odpowiedział:

„Wszystko się zmieniło
i twa dziatwa w grobie.“

A potym jeszcze powtórzył: „W grobie, gdybyż wszyscy w grobie!“
„Nie mógł słuchać, nie mógł już dłużej słuchać tych dźwięków i słów, które zdawały się spływać z promiennego szczytu jego świeżej, gorącej miłości... Ciężkim krokiem przebył sień zupełnie ciemną, salę jadalną, do której zaglądał księżyc, i wszedł do swego pokoju oświetlonego palącą się na biurku lampą. Przez wpółotwarte okno naleciało mnóstwo białych nadniemeńskich motylków, wzbijało się pod sufit, krążyło dokoła lampy i z rozpiętemi skrzydły padało na okrywające biurko książki i papiery. Benedykt usiadł przed biurkiem i zamyślił się głęboko. Odebrał był właśnie list od brata swego Dominika.
Dominik, ongi zesłany do Rosji, pozostał tam z dobrej woli po upływie terminu, przywykł, zżył się z warunkami, umiłował majątkowe korzyści, zapomniał o ojczyźnie. Benedykt już oddawna usiłował o tym bracie nie pamiętać, zobojętnieć dla niego, ale to trudno: „Swoja krew, swój ból, swoja hańba.“ Przyszedł mu na myśl wieczór do dzisiejszego podobny — kiedyś przed laty. I wtedy miał list od Dominika, list namawiający usilnie, aby te kłopoty tutejsze i smutki i niewdzięczną pracę porzucił, Korczyn sprzedał, a do Rosji przyjeżdżał robić niezawodny majątek. Chwilę wahał się wówczas Benedykt, bo właśnie okrutnie ciężko mu było. Co go jednakże pocieszyło, dźwignęło, do rodzinnego miejsca przykuło? Syn. Zapytał: „Widziu, kochasz Niemen, lubisz ty te białe motylki? lubisz ten bór za Niemnem, w którego głębi w cieniu jodeł zapomniany i nieuczczony twój stryj spoczywa snem wiecznym? Dziecko już wtenczas to wszystko kochało, a on pokusy i rady gdzieindziej go wabiące, odepchnąwszy, wziął znowu krzyż swój na barki — i został.
Co to? Spieszne kroki ozwały się w przyległym pokoju, otworzyły się drzwi — te same co wówczas, do gabinetu wbiegł Witold. Znowu on! tylko dorosły teraz i tak dojrzały, jakby każdy rok przez niego przeżyty nakształt ziarna w sokach ziemi nad miarę rósł i nabrzmiewał.“ Ojciec zapytał:
— Zkąd przychodzisz? czegożeś taki rozgrzany i zmęczony?
— Przychodzę, mój ojcze, z ustami i sercem pełnemi skarg.
— Na kogo? czyich? — zapytał Benedykt.
— Ludzkich, — na ciebie ojcze!
Porwał się Benedykt: „Wiem, gdzie byłeś. Domyślam się, co ci tam Bohatyrowicze nagadali! Skarżą się, że dobro ich zagrabiłem, że ich ze skóry obdzieram, prawda?
— Tak, ojcze!
— Czekajże więc!
I wyjął zwój papierów. „Musisz popatrzeć i przeczytać. Musisz przekonać się, że ten kawał ziemi, o który mi oni proces wytoczyli, do Korczyna zawsze należał. Musisz zawstydzić się za posądzenie, że twój ojciec kogokolwiek okradać chce. Nie! jakimkolwiek jestem, do tego jeszcze nie doszedłem...“
Witold odpowiedział: „Przekonany byłem, że nawet myśl o przywłaszczeniu sobie cudzej własności przejść ci, mój ojcze, przez głowę nie mogła.“
— „Więc cóż? więc o co chodzi? więc czyjaż w tej sprawie wina“?
— „Twoja, ojcze“!
Benedykt wybuchnął: „Oni jak tabaka w rogu ciemni, wierzą każdemu pokątnemu doradcy, który z nich sobie trzodę dojnych krów chce uczynić; oni na każdym kroku wyrządzają mi psoty i szkody!..
— „Przebacz, ojcze, przerwał Witold; dlaczego oni ciemni jak w rogu? dlaczego chciwością pożerani? dlaczego nieprzyjaźni? Czy niczyjej winy w tym niema, tylko ich jednych?“
I gorącemi słowy począł przemawiać ten syn do ojca. Mówił długo o wielkiej potrzebie oświaty i wzajemnej miłości, ażeby wybawić i podźwignąć naród, ażeby nieść ratunek tym „krwawym cierpieniom wyrastającym z gruntu oranego przez złość i przemoc.“
Benedykt słuchał i czuł, że z obfitych i gorących słów syna powstawała i o pierś mu uderzała jakaś fala błękitna, śpiewna, niegdyś mu dobrze znana, lecz przez życie pochłonięta, a teraz niby z przepaści życia ku niemu powracająca. Obruszył się jednak raz jeszcze i szyderstwem bryznął.
Witold drżał cały:
„Nie masz prawa, mój ojcze, — zawołał, — igrać z najświętszemi uczuciami mojemi. Młody jestem, cóż ztąd? Nam, dzieciom czarnej nocy, jak żołnierzom w porze wojny, rok za dwa liczyć się powinien! W upale cierpień prędko dojrzewamy.“
— Ty cierpiałeś?
— Więc myślisz, ojcze, że młodzi nie rozglądają się wokoło siebie, nie rozumieją, nie czują kurczów chłostanej dumy, nie mają litości, która w nich płacze, i trwogi o rzeczy drogie, która w nich krzyczy: ratunku!“
Pan Benedykt pochylił się, szyję wyciągnął, wpatrzył się w syna. „Tak! było to istotnie dziecię dnia burzliwego i ciemnej nocy. Nigdy w jasną pogodę pąki kwiatów nie rozwierają z tak męczeńskim pośpiechem swych purpurowych kielichów.“
Witold unosił się coraz bardziej. Mówił o tych uczuciach miłości do kraju i ludzi, które mu ze krwią krążą w żyłach, z mózgiem myślą, a z sercem tętnią. O tych uczuciach i myślach, które są także jedyną nadzieją. Jaką nadzieją? O! jej imienia ojciec wspominać zabrania! „Tu nie wolno żadnego świętego imienia wspominać, bo ciągnie ono za sobą bladą marę strachu. Och! ten strach wieczny, ta ostrożność niewolników, których drżeniem przejmuje sam brzęk ich obroży, to zagrzebanie szlachetnej duszy w prochu bojaźni i interesu.“
Z powodu uniesienia przyszło nawet pomiędzy ojcem a synem do wymiany słów ostrych, bolesnych. Potym Benedykt „z wyciągniętą ku synowi szyją, oczy w nim zatopił, szeroko otwarte, przerażone: „Wiesz ty? — zaszeptał. — Wiesz? Może nie wiesz! ale ja to wiem, widywałem. Wszak ty zginiesz. Czy słyszysz? z tą zapalczywością swoją, z tym ogniem... Niechybnie zginiesz!“
— „Ojcze mój, nie lękaj się i nie żałuj, jeżeli dziecko twoje zginie na mlecznej drodze przyszłości, w blasku jutrzenki, w ogniu ofiary! Nie sąż także zaginionemi ci, którzy chodzą po nizinach samolubstwa, zaprzaństwa, rozkoszy ciała, a nędzy ducha?“
„Benedykt przez chwilę wspominał, aż serce jego gwałtownym rzutem skoczyło myślą ku bratu, który oddawna, z krwawą plamą na młodym czole pod wilgotną ziemią spoczywał. Długo jeszcze patrzył na syna, aż obie dłonie do głowy podniósł i głucho wyszeptał:, Krwi moja! młodości moja! falo, która nas niosłaś, powracająca falo!“ Potym odkrył twarz i, jedną rękę o biurko wspierając, wyprostował się, głowę podniósł, zmienił się dziwnie. Blask jego oczu wilgotny był i jakby rozmarzony, postawa dumna, na syna patrzał.
„— Słuchaj, zaczął: jeżeli wam się zdaje, że wy pierwsi wymyśliliście wszystkie szlachetne uniesienia i wzniosłe idee, że wy pierwsi poczęliście kochać i ziemię i lud i sprawiedliwość, to popełniacie błąd gruby i grzech przeciwko — sprawiedliwości.“
Zatrzymał się na chwilę.
„— I w naszych ustach, mówił dalej, brzmiało niegdyś hasło: Młodości! ty nad poziomy wylatuj! I myśmy latali na mleczne drogi i w blaski jutrzenki i w ognie ofiary! Ten lud... Boże wielki! to­‑żeśmy się i my ku niemu jak szaleńcy rzucili, jak w słońce w niego wierzyli, na rękach prawie podnieść go usiłowaliśmy, dobro nasze i samych siebie słaliśmy przed nim. Krzywdy przez ojców jeszcze zrządzone własnemi ciałami pragnęliśmy unieść ze świata i jego pamięci. A ziemia! Boże! dzieckiem, chłopięciem, młodzieńcem, ja każdą roślinkę, każdą kroplę wody, każdy jej kamień kochałem; mógłżem być wrogiem ludzi, którzy z niej powstali? Niemało nas takich było! Młodzi mędrcy, poeci, rycerze, apostoły... Braku miłości Korczyńskim zarzucić nie można. Jeden ją życiem opłacił... drugiego zawiodła ona tam, gdzie powoli i stopniowo pozbył się czci i honoru... Trzeci, trzeci przebył życie, zazdroszcząc temu, który w mogile leży.“
„Witold niemy, osłupiały, chciwemi oczyma wpatrywał się w ojca, domyślając się istoty i natury tej siły, która go tak dziwnie wśród rozmowy z nim przetworzyła.“ Benedykt z przyrodzenia nie był skrytym, jeno strasznie uciszyło go — życie. „Sto przyczyn na sto zamków zamknęło mu usta. Dopiero dzisiaj rozmowa z synem zerwała z jego serca kamienną pokrywę i otworzyła mowę. Byłoż to opowiadanie? byłaż to spowiedź? byłoż to usprawiedliwienie się przed dzieckiem, tak niezmiernie kochanym, a które mu dziś w oczy cisnęło gradem wyrzutów? Mówił, opowiadał, co się stało i działo po roku 1863, potym, gdy wszystko wpadło w wodę. Zdaje mu się, że setki lat od tego czasu upłynęły, tak wszystko zmieniło się dokoła niego i w nim samym. Zmienił się zaś nie odrazu, nie nagle, ale stopniowo, jak stopniowo rdza gasi blask i wyszczerbia ostrze zakopanego w ziemi żelaza; jak stopniowo szczupleją, tracą siłę i znikają nieużywane do ruchu członki ciała; jak stopniowo zmierzch wieczoru pochłania światło dnia; jak stopniowo ciemnieje w sobie, słabnie, gaśnie człowiek ciężko i nieustannie smutny.“
Była już druga po północy godzina. Rozmowa trwała jeszcze, ale serdeczna, pełna wzajemnego zrozumienia. Złączyła tych dwu ludzi powracająca w ojcu fala, uderzyły ich serca jednakim tętnem. Witold, jak niegdyś w dziecięcych latach, ramiona na szyję ojca zarzucił i rozpalonemi usty zcałował grube łzy, które po tej twarzy ściemniałej, ogorzałej, że zmarszczki na zmarszczkę ściekały. Syn uszanował, zrozumiał duszę ojca i zjadającą go długo rdzę cierpienia. Ojciec powtórną młodością odżył w wierze i dążeniach syna. Inaczej miało się odtąd ułożyć istnienie Benedykta Korczyńskiego, innym, bo odrodzonym miał stać się sposób postępowania z ludźmi i patrzenia na rzeczy.
Początkiem tego zwrotu było, że, o świtaniu rozstając się z synem, rzekł uśmiechnięty łagodnie: „No, no! prawdziwe dziwy! Jakby mię fala jaka ze dna wód gorzkich i zimnych na ciepłą murawę wyrzuciła. Chłopcze, pójdziesz tam do nich i powiesz, że tej kary sądowej nie żądam już, nie żądam. Istotnie za wielką jest, a w tym, że ich oszuści wyzyskują i do złego prowadzą, — moja wina! O miedzę z niemi żyję i palcem, aby temu zapobiedz, nie poruszyłem...
Ale nie siedź tam długo, bo przecież wspólnie ułożyć musimy różne projekty i plany na daleką przyszłość... A potym, pod wieczór... może razem popłyniemy...“
Zająknął się: „Na Mogiłę“ dokończył.“
Wkrótce po dniu tym pamiętnym zaszło w Korczynie zdarzenie wywołujące pochwałę jednych, a niezmierne zadziwienie drugich zpośród rodzinnej i domowej gromadki. Oto Justyna Orzelska postąpiła lepiej i rozsądniej, niż ongi panna Marta. Nie ulękła się pracy obok rzetelnego uczucia. Kochając Jana Bohatyrowicza i wzajem od niego kochana, właśnie oznajmiła rodzinie o blizkim z nim zamężciu. Na przełożenia i wykrzykniki niektórych osób, zwłaszcza pani Benedyktowej, odpowiedziała: „Brak pracy był mi oddawna trucizną i wstydem! O! jakże wdzięczną jestem temu, który mię pod nizki, ale własny, dach swój biorąc, daje nietylko zadowolenie serca, ale zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania na siebie i na innych. Uczoną nie jestem... Ale jeżeli światła, z łaski twojej, wuju Benedykcie, otrzymanego, zostanie mi trochę więcej niż oni go posiadają... z jakimże szczęściem pomiędzy nich je wniosę. O! z jakim szczęściem trzymać będę nad nimi ubogą lampkę moją, aby im trochę widniej, jaśniej, weselej było!“ Benedykt życzliwie przyjął ten zamiar siostrzenicy.
Tegoż dnia wybrał się do zaścianka, po latach, pierwszy raz po tak wielu latach.
„Poszli drogą sunącą białym szlakiem u spłowiałego kobierca pól. Niebo było białe od okrywających je obłoków; pod nim leciały stada jaskółek. W powietrzu panowała chłodna, smętna, łagodna cisza jesieni.“ Wszedłszy do zagrody Anzelma i Jana, Benedykt prosto ku gankowi zmierzał. A właśnie stał pod okapem ganku Anzelm przygarbiony trochę, w długiej kapocie; powolnym ruchem rękę ku dużej baraniej czapce podnosił.
Oczy tych dwu ludzi spotkały się ze sobą. Przez chwilę milcząc, na siebie patrzyli. Nakoniec Benedykt, kładąc dłoń na pochylonej przed nim głowie Jana, tonem zapytania wymówił:
„— Syn Jerzego?“
Anzelm wyprostował się i głowę odkrył, ze snopa zmarszczek, leżącego pomiędzy brwiami, na wysokie czoło i aż na skronie cienkie nici rozbiegły się niby ukośne promienie. Rękę z czapką wzniósł nieco, na zaniemeński bór nią pokazał i odpowiedział: „Tego samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa.“
Żadne z dzieł Orzeszkowej nie wywarło w swoim czasie tak głębokiego i szczerego wrażenia, co powieść „Nad Niemnem“. Utwór ten w epoce, gdy był pisany, trafiał bardzo serdecznie do duszy społeczeństwa i to całego społeczeństwa, chociaż przedstawiał w szczególności warunki życia i obyczaje pewnej na Litwie okolicy. Ale bo też, pomimo poszczególne różnice miejscowe, wspólną całemu narodowi była i jest potrzeba łączności, dźwigania się i obrony; wspólną była przygniatająca nędza ucisku.
I dzisiaj po latach kilkunastu powieść „Nad Niemnem“ wartości swojej nie traci i nie powinna tracić w społeczeństwie znaczenia. Nieprzemijającą zaletę tego dzieła stanowi to, że jest pisane serdeczną, a żywą i twórczą miłością do ludzi i ziemi. Dlatego też postacie ludzkie i krajobrazy przedstawiają się czytelnikowi wyraźnie, wypukle, i zajmują go szczerze. Dlatego po zamknięciu książki nie zapomina o niej czytelnik, bo mu jako ślad pozostało w duszy wzruszenie, ciepłe, serdeczne, dobre uczucie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.