Ewangelistka/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewangelistka |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | L'Évangéliste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I zawsze ten szmer kipiącego kotła, lecz jakoś bliższy, zwiększony, tuż obok niej. Czuje iż głowę ma wolniejszą i że szum w uszach ustał. — Otwiera oczy i ze zdziwieniem, nie widzi już ani rogatki, ani stosu kamieni.
Zkąd to wielkie łóżko, na którem leży i ten pokój do którego blask dzienny, przedziera się przez żółte firanki, odbija się na suficie i ścianach, tak jak w nadbrzeżnych domach?
Pani Ebsen już kiedyś widziała ten dywan w duże kwiaty, te rozwieszone obrazki wycięte z żurnali, ale najwięcej ją zdumiewa ten odgłos gwizdawki pod oknem i wołania: „hej! hej! Romanie!” panujące nad szmerem fal pieniących się wzdłuż stawideł. A tam we framudze drzwi, mała blondynka w długiej koszulce chłopskiej, patrząca na nią, nagle ucieka, wołając głosem Fanny:
— Sylwaniro! obudziła się.
I obie siadają przy jej głowach; widok ten ożywia biedną matkę, ta twarz poczciwa naprzeciw niej i te jedwabne włoski dziecka na jej policzku. Lecz dla Boga, co się dzieje? Jakim sposobem ona się tu znajduje?
Sylwanira również nic niewie. Wczoraj Maurycy, wracając z lekcyi katechizmu, znalazł panią Ebsen prawie nieżywą, nad brzegiem.
— Było to uderzenie krwi do głowy, jak o tem zadecydował doktor z Ablon, który zmuszony był, dwa razy puszczać krew, i ze sposobu jak krew upływała, zaraz poznał, iż nic jej nie będzie.
Pomimo to, Sylwanira czemprędzej zatelegrafowała do panny Eliny. Co za dogodność mieć telegraf w domu.
Żona Romana, przerywa mowę, widząc szlochanie pani Ebsen, ukrywającej twarz w poduszkę, bledszą od powłoczki.
Imię Eliny przebudziło jej rozpacz nanowo powstałą i mocną, po krótkim śnie zbolałego mózgu.
— Nie ma już Eliny... odjechała... pani Autheman....
Z tych przerywanych słów, Sylwanira dowiaduje się całej katastrofy i wcale się nie dziwi. Nie pierwsza to sprawka pani z portu Zbawiciela; zrobiła z tem dzieckiem toż samo co z Damour i Grelinot: „
dając im jakiś napój”.
— Napój? Tak myślisz? powiedziała matka pragnąca wierzyć w to podanie, ponieważ ono całą odpowiedzialność za zbrodnie zwala na Authemanów.
— Z pewnością dali jej się napić, bez tego, jakżeby to się stać mogło? Ale niech pani na to nie zważa, jeszcze dni szczęścia powrócą. Muszą oddać panienkę. Ale to nie tu, starać się o to: w tej bowiem stronie, Authemanowie są jakby królami. Trzeba próbować w Paryżu, cały świat poruszyć. Przecież nasz pan zna się z ministrami, pomówi z nimi. Niezadługo pani swój odzyska skarb.
To szczere spojrzenie, ta serdecznie naiwna i krzepka mowa, było to jakby przelaniem odwagi i nadziei w żyły matki.
Myśli o swych możnych i bogatych przyjaciołach: o hrabiostwie d’Arlot, o baronowej. Gotowa iść wszędzie; będzie to jakby ogólnem powstaniem przeciw tej niegodziwej kobiecie. Gdyby nie opór Sylwaniry, byłaby natychmiast wstała i poszła. Lecz nakazano jej kilka dni spoczynku, pod groźbą recydywy.
Cóż począć, przecież to dla dziecka, trzeba być rozsądną.
O jakże powrót do zdrowia wydał się jej długim, a godziny spędzone na oczekiwaniu w pokoju na tamie okropne. Mierzyła czas regularnem przejściem statków, ciągnionych łańcuchem, licząc galary i transporta drzewa, przeciągające ospale, z ich sternikiem, w bawełnianej czapce, pochylonym nad rudlem.
Wieczorem zapalało się czerwone światło na przodzie płytów, zwiększające się przez odbicie w wodzie. Wpatrywała się w ten płomień, niknący we mgle, towarzyszyła mu myśląc:
— Teraz są w Ablon... w porcie l’Anglais.... w Paryżu...
Wobec pożerającej ruchliwości jej myśli, ta woda, ci ludzie, te statki przesuwające się z jednostajną powolnością, doprowadzały ją do rozpaczy; jakby naigrawania się z niej. Czas rekonwalescencyi dzieliła na przystanki: tyle to dni w łóżku, tyle w krześle, kilka kroków po pokoju dla wzmocnienia nóg, a potem — w drogę!
Była to gorączka więźnia, blizkiego uwolnienia.
Jednakże pieszczono ją na tamie. Roman szczęśliwy z posiadania żony przy sobie dla siebie, obcowaniem z nią, wyrzekał się śmiechu i śpiewu, przez wzgląd na biedną matkę; i kiedy wchodził po cichu, aby postawić na komodzie wielkie bukiety z trzciny, irysów i kit wodnych, tak ułożone jak on jeden potrafił; przed wejściem do tego smutnego pokoju, przysposabiał się uzbrajając w myśli ponure: Wyobrażał sobie że Sylwanira zachorowała lub że ją pan odwołał z dziećmi.
Lecz jego gest powściągliwy, oczki małe na dół z hypokryzyą spuszczone, zwykłe „cré cochon pani Ebsen”, gniewały i drażniły Sylwanirę. Wypychała go więc z pokoju, ażeby na świeżem powietrzu wybrzeża, dał ulotnić się upojeniu swego szczęścia samolubnego, jak wszystkie wielkie szczęścia.
Z małą Fanny najlepiej matce było, sadzała ją z robótką przy sobie i cały dzień mówiła o Elinie:
— Prawda żeś ją bardzo kochała? że chciałaś ją za mamę?
W puszku jej świeżej twarzyczki, odnajdywała odrobinę pieszczot córki i ślad jej rąk na cienkich włoskach dziecka.
Innym razem, widząc przekształcenie się dziewczynki, grubą chustkę w którą była owinięta, czepeczek, saboty, rączki czerwone i zlodowaciałe, jak jesienne jabłka, uczuwała smutek, jaki nam sprawia widok upadku fizycznego lub moralnego.
Na Maurycym to się jeszcze więcej odbijało.
Z owego przyszłego ochotnika marynarki; którego prezentowano w świetnych salonach prefektury, pozostała tylko czapka w łachmanach na dużym, czerstwym, rozpróżniaczonym chłopaku wiejskim.
Zawsze się gotował da marynarki; lecz na chwilę, zwolniony od nauk, z powodu przygotowywania się do pierwszej komunii, w godzinach wolnych od katechizmu, pędził najsłodsze życie włóczęgi nad brzegiem wody; niepokojony tylko przez młodego Mikołaja z Portu Zbawiciela, który polował na niego przy każdym wyjściu z probostwa.
Śnił o tem w nocy biedny chłopiec, a w dzień opowiadał straszne historye siostrzyczce, która oburzała się że jest takim tchórzem, on przyszły oficer.
— Zobaczyłbyś, gdybym to ja była!
Na tamie, wszyscy mówili o tych okropnych polowaniach, po których Maurycy wracał zdyszany, blady i rozstrojony.
— Biada mu, jeśli ja się w to wdam! mówiła Sylwanira; lecz na szczęście małego Mikołaja, ciągłe zajęcia, zatrzymywały ją w domu.
Naprzód telegraf, z którym obchodzić się uczył ją Roman, potem kuchnia, czuwanie nad praniem mężowskiej i dziecinnej bielizny, jak również i Baraquina; bo ten renegat należał do domowników: sypiał tam, jadł z nimi, co im przeszkadzało mówić o pałacu i Elinie przy stole i w czasie wieczornej gawędy. Nie dla tego aby Baraquin był złym człowiekiem; ale za kieliszek wódki, gotów był sprzedać: przyjaciół, skórę swoją, duszę i to tak łatwo, jak surdut dawany mu za komunię.
Dla tego Sylwanira nieufała mu i wyczekiwała jego wyjścia aby się wypowiedzieć.
Sylwanira przekonaną była, że Elina nie opuściła pałacu i codzień wysyłała Romana na zwiady, aby na swojem czółnie, stawał naprzeciw kraty pałacowej, podczas gdy ona, rozpytywała się u dostawców, w rzeźni ewangelickiej pod godłem: „Umieraj tu aby żyć tam”, u kupca korzennego z napisem: „Miłujcie rzeczy, które są na wysokościach”.
Nigdzie się piękna panna niepokazywała, jednakże wiedziano dobrze o kim ona mówi. Lecz prosić ich o oddanie listu, lub podjęcia się jakiegoś zlecenia, było to samo co pytać o ich zdanie polityczne lub za kim będą głosować na przyszłych wyborach.
Nie można było nic więcej wydobyć prócz słów na wiatr puszczonych, mrugnięcia okiem lub śmiechu filuternego albo głupiego.
Pewnego wieczora matka Damour, weszła na moment do dozorcy tamy.
Ta chłopka z twarzą ponurą, w ciągłej żałobie, rodzaj dzikiej i twardej rezygnacyi, z jaką opisywała swoje nieszczęście, napełniała panią Ebsen przestrachem.
— Wszystko cobyś pani nie robiła na nic się nie przyda, mówiła szynkarka z Pod zgłodniałego, posępnym głosem, siedząc trzymała płasko położone ręce na kolanach. Mnie Authemanowie zabili córkę, męża zamknęli w domu waryatów. I nic wskórać niemogłam... Kiedym przesłała sprawę sędziemu, chciał mię wsadzić do więzienia... To bogaci ludzie, na nich niema sprawiedliwości.
Napróżno tłómaczył jej Roman, że pani Ebsen jest w innem położeniu, użyje wpływów możnych przyjaciół, ministrów, komisarzy policyi; matka Damour pozostała niezachwianą przy swem zdaniu.
— Na nic się nie zdało, to są za bogaci ludzie.
Dla tego ją więcej już nie wpuszczano.
Pani Ebsen zresztą miała się już lepiej, wstawała, powoli przechadzała się po wybrzeżu i po ośmiu dniach, odjechała, palona niecierpliwością, rozpoczęcia swych poszukiwań.
Sylwanira nie myliła się. Elina była pod srogim dozorem w Ustroniu, gdzie pani Autheman przygotowywała ją do misyi, trzymając w oddaleniu od wszelkich niebezpieczeństw, związków ziemskich.
Nigdy ją niepozostawiono samą i nie zajętą choćby na chwilę. Po lekcyi teologii przez Crouzata i konferencyach z Joanną, następowały śpiewy religijne, rozmyślania, modlitwy wspólne, głośno odmawiane, przechadzka pod rękę z Anną de Beuil lub z Chalmette’ą, której gorąca mowa podbudzała ją.
Najczęściej przechadzano się pod werendą z powodu deszczów jesiennych, padających na zrudziałą i przerzedzoną zieloność. Pięć lub sześć robotnic z Ustronia, wychodziło owinięte w nieprzemakalne płaszcze. Ich postacie pozawijane, czarne, nacechowane smutkiem, nędza wielkich miast zmieszana z melancholią lasów. Lecz najlepsze godziny dla neofitki, były na dole w szalecie, w sali modlitw, nawpół przyćmionej okapem dachu.
Tam to kołysana monotonną melodyą śpiewów, pogrążała się w rozkosznym hypnotyzmie, który powoli oddziaływał na słabą jej głowę, aż do lekkiego zawrotu.
Przygotowywano się do modlitwy rozmyślaniem na klęczkach, z czołem opartem o ścianę, pochłonięciem całej istoty. Te ciała kobiece pozostawały nieruchome w rozmaitych postawach: wyprostowane, zgięte, wykrzywiane mocą woli, lub też leżące na ziemi, jakby sama odzież bez ciała.
Nagle ta, która uczuła się usposobioną, natchnioną, stawała przed stołem, gdzie wyprężona i drgająca, głośno improwizowała modlitwę. Mniej słów niż wykrzyków, uniesień, wezwań, zawsze tych samych:
— Jezu, Jezu, mój Zbawicielu, najsłodszy i ukochany Jezusie! Chwała! Chwała! pomocy, litości dla mej duszy!
Lecz w tych improwizacyach był zapał mimowolnych wylań, których nie bywa w wyuczanych modlitwach, wyrazy przeistaczały się jak we śnie na wspaniałe i świetlane.
W takich chwilach Elina zapominała o swych troskach i okropnym bólu spowodowanym zerwaniem związków serdecznych. Pogrążona w Bogu, unicestwiona w bezbrzeżnej miłości, wyższej nad wszelkie inne miłości, ulegała namiętnym dreszczom, które zmieniały jej głos, czyniąc go więcej pociągającym i silniejszym.
Jej rysy dziecięce, jej słodycz właściwa blondynkom, podniecały się w mowie, oczy podsiniałe lubieżnością i łzy płynące potokiem, pozbawiając jej delikatną cerę rumieńców, zdawały się prawdziwie odradzającym hartem, wodą zbawienia, obmywającą muł grzechu.
Inne robotnice, chłopki dotknięte newralgią, doświadczały takiego samego zachwycenia w modlitwie; ale te ekstazy nie upiększały ich jak Elinę.
Garbata stawała się okropną: oczy miała obłąkane i nieruchome, ułomne ciało, wstrząsało się spazmatycznem drganiem, duże wykrzywione usta wołały Jezusa wyjąc i jęcząc.
Była ona prawdziwą konwulsyonistką, hysterya bowiem nie rozróżnia wyznań. Historycy opisujący sektę Revivals i Сampsmeetings w Anglii i Ameryce, mogą to zaświadczyć.
W tych revivals, zgromadzeniach religijnych i kaznodziejskich, podobnych do naszych „Jubileuszów”, a co w Szwajcaryi nazywają „Réveils”, ataki konwulsyjne są rzeczą zwyczajną.
„W Bristolu, podczas kazań Wesley’a, kobiety padały jak by od piorunu; ugodzone w samo serce słowami pastora. Leżały na ziemi bez czucia, jak trupy[1]. Albo też następująca scena w kościele presbyteryańskim w Cyncynati[2].
„Z tego poplątanego stosu istot ludzkich, rozciągniętych na płytach posadzki, odzywały się: histeryczne czkawki, łkania, głuche jęki, krzyki niewyraźne, ostre, gwałtowne... Jedna bardzo ładna dziewczyna, klęcząca przed nami w postaci Magdaleny Canovy, po wygłoszeniu trudnej do pojęcia ilości żargonu metodystskiego, zalała się łzami i wykrzyknęła:
— Przekleństwo! przekleństwo odszczepieńcom! Usłysz, usłysz Jezusie... Miałam lat piętnaście, kiedy mi matka umarła: wyrzekłam się wiary. Połącz mię z matką o! Jezu, ponieważ jestem mocno strudzona. O! John Mitchell O! John Mitchel!
W Irlandyi nazywają to chorobą revivalu.
Wszystkie robotnice z Portu Zbawiciela były nią dotknięte, Elina Ebsen, niebezpieczniej od innych, skutkiem naturalnego usposobienia nerwowego, które zaostrzyła śmierć Babuni i manewra Joanny Autheman. Była to prawdziwa choroba z atakami, peryodycznie powtarzającemi się.
Powróciwszy wieczorem, do samotnego pokoiku, dziecko uczuwało normalne bicie serca i tęsknotę do matki. Napróżno powtarzała sobie, że zbawienie matki nakazuje tę rozłąkę i że potrzebny jest ten czas próby, aby ją zbliżyć do Jezusa, napróżno przywoływała na pomoc wszystkie wersety z Pisma, wspomnienie spokojnego życia wśród uczuć przyrodzonych, porywało ją i przeszkadzało modlić się.
W tych chwilach, pani Ebsen zjawiała się przed córką i wyciągała ku niej z płaczem ramiona.
— Wracaj, o! wracaj, bądźmy szczęśliwe. Cóż ci złego uczyniłam?
Elina widziała matkę, słyszała ją i przywoływała do siebie; mówiła do niej łkając, aż zmęczona tą okrutną walką, wyciągała rękę ku szklance z napojem, którą Anna de Beuil co wieczór przygotowywała; po wypiciu ogarniał ją sen, z którego nazajutrz budziła się bez myśli, bez woli, nawet z wyschniętemi łzami.
W takie dnie nie wychodziła ze swej celi i przez zapocone szybki szaletu, patrzyła na przechodzące pomiędzy drzewami płaszcze stowarzyszonych, ich gesta ekstatyczne i przystawanie w zamyśleniu, jak się to widzieć daje na łąkach w Salpêtrière.
Liście wirowały pod ponurem niebem; coraz nowe obłoki, w jednym punkcie widnokręgu, skupiały się, rozchodziły i spadały drobnym deszczem.
Elina śledziła okiem tę zmianę światła i cieni, być może jednocześnie z matką, blizko niej patrzącą na to, ze swego krzesła rekonwalescentki, czasami skutkiem wpływu magnetycznego z oddalenia, tej zamiany myśli, tak potężnej pomiędzy kochającymi się, Elina miała jakby przeczucie tego sąsiedztwa.
Pewnego ranka pani Autheman zastała ją zalaną łzami.
— Cóż tam znowu? spytała ostro.
— Moja matka choruje tu blizko.
— Kto ci powiedział?
— Czuję to.
W ciągu dnia dowiedziano się rzeczywiście, że pani Ebsen jest na tamie.
Prezydująca widziała w tem przeniewierstwo służby, nikt nie jest takim niedowiarkiem w rzeczach tyczących się subtelnego odczuwania, jak ci prawowiernie wierzący. Czuła że wpływ jej ustanie, skoro tylko córka zobaczy się z matką.
— Czas w drogę Ebsen, czyś gotowa?
— Jestem gotową, odpowiedziała biedna Ebsen, starając się mówić stanowczym głosem.
Jej skromna wyprawa robotnicy prędko była ukończona i z pewnością nie tak starannie jak ta, dla której matka przerzuciła stare koronki i najdroższe pamiątki. Była to wyprawa biednej guwernantki, najwięcej miejsca w niej zajmowały biblie i Poranne Modlitwy, które czuć było jeszcze drukarnią.
Powóz już gotów. Anna de Beuil wsiadła w niego, tymczasem Ebsen uściskała panią Autheman, potem wszystkie towarzyszki, pannę Hamer i Crouzat’a, słowem prawdziwą swą rodzinę, jedyną dozwoloną robotnicom Portu Zbawiciela.
— Teraz idź moje dziecko i pracuj w winnicy mojej.
Powóz zawrócił za mur parku, powoli po ciasnej uliczce, pnąc się pod górę.
Dziewczynka schodząca na dół z koszykiem w ręku, ustąpiła na bok, aby powóz przepuścić i zajrzawszy wewnątrz poznała Elinę i wykrzyknęła:
— Mama!
Odpowiedział jej cichszy krzyk zakończony jękiem; lecz w tej chwili koń smagany biczem, szybko począł powóz unosić. Fanny nieopuszczając koszyka, biegła całą mocą swych nóżek, dysząc i wołając ciągle:
— Mamo! Mamo!
Lecz długo nie mogła biedź z powodu ciężkiego ubrania i sabotów wykrzywiających małe jej nogi i po ostatnim uczynionym wysiłku, padła ciężko na ziemię.
Gdy się podniosła, pokaleczona, mając ręce i włosy zawalane błotem, powóz już był wjechał na górę.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła nieruchoma, poważna i zamyślona; nagle ogarnął ją przestrach, jak gdyby odgadła coś okropnego i pobiegła bez tchu do tamy.