Ewangelistka/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ewangelistka | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1883 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski | |
Tytuł orygin. | L'Évangéliste | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
EWANGELISTKA
ROMANS PARYZKI
PRZEZ
Alfonsa Daudeta.
Przełożył
Feliks Mierzejewski.
TOMI.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1883. Дозволено Цензурою.
Варшава 20 Января 1883 г.
W Druk. Przeglądu Tygodniowego, ulica Czysta № 2.
|
A l’éloquent et savant professeur
J. M. Chareot,
médecin de la Salpêtrière,
je dédie cette „observation”.
A. D.
Było to o zmroku, w małym domku przy ulicy Val-de Grâce. Tylko co się odbył pogrzeb Babuni. Drzwi już zatarasowano, znajomi się rozeszli a pani Ebsen z córką, pozostały same, w szczupłem mieszkanku, które od kilku godzin większe się jakoś wydaje. Najmniejszy przedmiot przypomina nieobecną; dla tego obie tem dotkliwiej czują swoje zmartwienie.
Nawet na Montparnasse, gdy ziemia pochłaniała drogie im zwłoki, nieczuły tak żywo niepowetowanej straty i rozłączenia na wieki, jak przy tem oknie i tym próżnym fotelu. Tak im było, jakby Babunia drugi raz umarła.
Pani Ebsen padła na krzesło i siedzi nieporuszona w grubej żałobie, nie mając siły zdjąć nawet szala i kapelusza, którego krepowy woal sztywno się wznosi nad jej dużą, poczciwą, łzami zalaną twarzą. Obcierając nos i oczy zapuchnięte od płaczu, wylicza cnoty zmarłej: jej doЪгоć, wesołość, męztwo w przeciwnościach, wplatając tak dokładnie ustępy z życia własnego oraz córki i wnuczki, iż gdyby tam znajdował się ktoś obcy, poznałby do gruntu dzieje tych trzech kobiet. — Dowiedziałby się, że p. Ebsen był inżenierem, który się zrujnował, przez namiętność do wynalazków. Przed dwudziestu laty, przybył on z Kopenhagi do Paryża, dla uzyskania przywileju na zegar elektryczny, który nigdy iść niemógł, bo się w nim ciągle coś psuło. Wynalazca umarł, pozostawiając w hotelu matkę staruszkę i żonę tak biedną, iż niewidziała czem opędzić koszta oczekiwanej słabości.
Ach jakże by sobie wówczas poradziła bez Babuni i jej niestrudzonego szydełka, którem dzień i noc wyrabiała serwetki i zarzutki gipiurowe, wówczas jeszcze mało znane w Paryżu. Wszystkie te wyroby, stara Dunka, odważnie nosiła do sklepów z robotami ręcznemi.
W ten sposób mogła ona opędzić potrzeby domowe i dostarczyć dobrą mamkę małej Elinie.
Ależ musiała narobić tych kółek i cieniutkich koronek — całe stosy, aż do nadwerężenia wzroku! Droga, droga Babunia!
Wspomnienia te przeciągały się, przerywane łkaniem. Świeże osierocenie przypomniało jej pieszczotliwe słowa, które przybierały cechę naiwną i rozrzewniającą, wymawiała je bowiem z cudzoziemska, ciężką francuzczyzną z Kopenhagi, pomimo dwudziestoletniego pobytu w Paryżu Boleść jej córki nie była tak ujawniającą się. Blada, z zębami zaciśniętemi, Elina krzątała się z właściwym sobie spokojem, pewnością siebie, a zarazem z powolnemi nieco ruchami. Żałobną suknię, okrywającą jej pełną i gibką postać, rozweselały tylko płowe gęste włosy i wdzięk lat dziewiętnastu.
Jako zręczna gosposia, bez łoskotu rozpaliła przygasły, w czasie ich nieobecności, ogień, spuściła firanki, zapaliła lampę; usunęła z salonu chłód i ciemność, jakie tam zastały po swym powrocie. Zdjęła potem szal i kapelusz z matki, która nieprzestawała mówić i szlochać; włożyła jej na nogi ciepłe pantofle, w miejsce bucików przemokłych i ciężkich od ziemi cmentarnej. Nareszcie wziąwszy ją, jak dziecko, za rękę, posadziła przy stole, gdzie zupa, w wazie malowanej w kwiaty, parowała, pomiędzy dwoma półmiskami, przyniesionemi z restauracyi.
Pani Ebsen opierała się. „Jakto — jeść kiedy mi się niechce!...” Przytem ten stół na którym brakuje trzeciego nakrycia...
— Nie, Lino, proszę cię.
— Owszem, trzeba jeść.
Elina umyśliła, że tam, nie gdzie indziej jeść będą obiad, od pierwszego zaraz dnia i że w niczem nie zmienią zwykłego porządku, wiedząc iż nazajutrz przyszłoby to z większą jeszcze trudnością. — Jakże ona to rozumnie postanowiła, ta słodka i rozważna Lina!
Powoli, ciepło jakie się rozeszło w salonie od lampy i komina, poczęło ożywiać zbolałe serce. Jakto zwykle bywa po wyczerpującem siły wstrząśnieniu, pani Ebsen zaczęła jeść z wilczym apetytem i zwolna myśli jej, nie zmieniając przedmiotu, koiły się i przychodziły do równowagi.
— To pewna, mówiła, że się dokładało wszelkich starań, żeby Babunia była szczęśliwą, żeby jej na niczem nie zbywało do końca życia. A jakiejże ulgi musiała doznawać w tych ostatnich strasznych chwilach, czując się otoczona taką miłością.
Jaki był tłok na pogrzebie. Aż czarno było na ulicy. Z dawnych jej uczennic widziałam Leonię d’Arlot, baronową Gerspach, Paulinę i Ludwikę de Lostande; ani jednej nie brakowało. Miała nieboszczka nawet to, czego dziś bogaci za żadne pieniądze zdobyć nie mogą, to jest mowę pastora Aussandon, dziekana fakultetu teologicznego, sławnego mówcę kościoła reformowanego, który od lat piętnastu nie dał się słyszeć w Paryżu. Jakieto było piękne co powiedział on o rodzinie; jaki był wzruszony, mówiąc o tej odważnej Babuni, opuszczającej w podeszłym wieku ojczyznę, ażeby nawet na jeden dzień, z dziećmi się nie rozstać!
— Tak, nawet najeden dzień, wzdychając powtarza pani Ebsen, którą te słowa pastora, znowu do płaczu pobudzają. Chwytając w objęcia córkę, która się zbliżyła, żeby ją uspokoić, ściska ją wołając:
— Kochajmy się całem sercem, moja Linetto, i nie rozłączajmy się nigdy.
Przytulona do niej, składa Elina długi pocałunek na siwych włosach i odpowiada tkliwie, lecz po cichutku, żeby się nie rozpłakać:
— Nigdy! wiesz dobrze, że nigdy...
Ciepło, przyjęcie posiłku, trzy noce bezsenne i łzy wylane, utuliły nareszcie do snu biedną matkę. Elina krząta się po cichu, sprząta ze stołu, przyprowadza do zwykłego ładu dom, w którym z powodu okropnej, nagłej straty, cały porządek zburzony został.
W tej czynności czysto materyalnej, szukała ona ulgi na swój smutek; lecz gdy się zbliżyła do framugi okna z podniesioną zawsze firanką, gdzie staruszka zwykle przesiadywała, zbrakło jej odwagi, ażeby pochować drobne przedmioty, przypominające przyzwyczajenia nieboszczki i niejako noszące na sobie odcisk drżących palcy, które ich dotykały. Nożyczki, okulary wyjęte z futerału i włożone w tom Andersena, jakby znak gdzie czytać przestała; szydełko utkwione w robótce, wyglądającej z szuflady od stoliczka; czepek koronkowy ze wstążkami płowemi, powieszony na klamce od okna. Wszystko to było drogą pamiątką.
Elina zatrzymała się, pogrążona w zadumie.
Całe jej dzieciństwo zawiera się w tym kąciku. Tu Babunia uczyła ją czytać i szyć. Podczas kiedy matka biegała po lekcyach niemieckiego języka, mała Lina siedziała na stołeczku u nóg starej Dunki, która jej opisywała swój kraj, opowiadała legendy północne i śpiewała pieśń morską „Króla Chrystyana”, albowiem mąż jej był kapitanem okrętu.
Później, kiedy Elina już sama mogła zarabiać na życie, powróciwszy do domu, również tam siadała. Babunia widząc ją na tem miejscu, które zajmowała jako dzieweczka, dalej ciągnęła swe opowiadania, pieszczotliwym głosem. W ostatnich latach, umysł staruszki zaczął słabnąć; zdarzało się jej pomieszać córkę z wnuczką, nazywała Linę Elżbietą (tak było na imię pani Ebsen). Mówiła do dziewczyny o zmarłym jej mężu, zlewając razem te dwie osoby, które w jej sercu stanowiły jeden przedmiot miłości i macierzyńskiego uczucia.
Jedno słówko wystarczało aby ją opamiętać; wówczas zaczynała się śmiać. — Ach ten śmiech anielski, ten śmiech — dziecięcy, rozweselający jej twarz, okoloną czepeczkiem — już po nim — już go nigdy nie usłyszę!
Ta myśl pozbawiła ją całej odwagi. Od rana powstrzymywała się od łez ze względu na matkę, również jak przez wstydliwość i delikatność uczuć, bo ją te ciągłe objawy litości otaczających, męczyły; lecz teraz wybuchnęła tak gwałtownym łkaniem i głośnym płaczem, że musiała uciec do przyległego pokoju.
Tam okno było na oścież otwarte. Noc zaglądała wilgotnym wiatrem, od którego drgało światło księżyca w pełni marcowej, rozpostarte na łóżku nieposłanem, na świecach zgaszonych, na dwóch krzesłach, które zrana dźwigały na sobie trumnę podczas mowy pastora, wypowiedzianej w domu, według rytuału luterańskiego.
Nie było w tym pokoju nieporządku, nic nie wskazywało długiej choroby, przebytych cierpień. Znać było nagłe, w ciągu kilku godzin zniknięcie ludzkiej istoty. Babunia, która tutaj przychodziła tylko spać, znalazła pewnego dnia sen głębszy, noc dłuższą i nic więcej. Zmarła nie lubiła tego pokoju, wydawał jej się zbyt smutny, przepełniony ciszą, której tak nie lubią starzy ludzie. Z okien jego widać było tylko drzewa, ogród pani Aussandon, dalej zaś drugi ogród głuchoniemych i dzwonnicę kościoła Saint Jacques-de-Haut-Pas i zieloność pośród kamieni, ten prawdziwy wdzięk Paryża. Ale Dunka wolała swój kącik, ożywiony ruchem ulicy.
Czy te wspomnienia tak na Elinę oddziałały, czyli też widok nieba głębokiego, szarego i miejscami pieniącego się jak morze, ale przestała płakać. Wobec otwartego okna, boleść jej nabiera wyższego polotu, buja po szerszych przestworzach, uspakaja się. Zdaje się dziewczęciu, iż tą drogą uleciała dusza drogiej nieboszczki. Wzrok jej zwraca się tam, ku mieniącym się chmurkom, ku bladym obłoczkom, które się wydają otworami w niebie.
Po cichu, długo, wzywa ją, przemawia do niej, takim głosem, jak gdyby się modliła....
„Matko, czy ty tam jesteś?... Czy widzisz mnie?...” Na wieży Š-go Jakóba w Val-de Grâce, wybiła godzina; drzewa ogołocone z liści, szeleściały od podmuchu wiatru nocnego. Świst lokomotywy, trąbka tramwaju, odzywają się pośród nieustającego zgiełku Paryża.
Elina opuściła balkon, na którym się modliła, zasłoniła okno i weszła do salonu, gdzie matka jej ciągle jeszcze była pogrążoną w śnie dziecięcym, przerywanym ciężkiem westchnieniem. Przed tą uczciwą twarzą, okrytą zmarszczkami, pełną wyrazu dobroci, z oczami spuchniętemi od płaczu, Lina duma o wyrzeczeniu się siebie, o poświęceniu tej zacnej istoty. Przechodzi myślą ciężkie obowiązki rodzinne, które z takiem męztwem, z taką pogodą umysłu, na barkach swych dźwigała. Wszakże musiała dziecko wychowywać, potrzeby całego domu zaspakajać, rozciągać nad niem opiekę jak mężczyzna — a nigdy nie uniosła się gniewem, nigdy skargi nie wydała. Serce dziewczęcia przepełnia się tkliwością i wdzięcznością. — Ona także poświęci się matce; raz jeszcze przysięga, że ją będzie kochać z całego serca i nigdy jej nie opuści.
W tej chwili puka ktoś lekko do drzwi; to dziewczynka lat około ośmiu, w czarnym fartuszku pensyonarskim, ma ona włosy gładko uczesane i prawie nad samem czołem przewiązane jasną wstążką.
— Czy to ty, Fanny, zapytuje Elina, dziś lekcyi nie będzie.
— Oh! wiem o tem, odpowiada dziecię, zwracając ciekawie oczy ku miejscu Babuni, chcąc zobaczyć jak to jest, kiedy ktoś umrze, wiem o tem, ale ojciec chciał koniecznie, ażebym tu przyszła i uścisnęła panią w tym ciężkim smutku.
— Kochaneczko moja... Objęła główkę dziewczęcia, ściskając ją serdecznie.
— Dobranoc, moja droga Fanny, jutro przyjdziesz do mnie. Zaczekaj, niech ci poświecę, bo na schodach ciemno...
Schyliwszy się, podniosła lampę wysoko, ażeby małej oświecić drogę aż do drzwi na parterze, gdzie mieszkała. Naraz spostrzegła postać, czekającą na nią w ciemnościach.
— Czy to pan, panie Lorie?
— Tak pani, to ja jestem. Spiesz się Fanny. Poczem lękliwie wznosi oczy ku pięknej blondynce, której jasne włosy, połyskują przy świetle lampy — i w długich zawiłych wyrazach, tłómaczy się, iż sam nie śmiał wejść, aby złożyć hołd współczucia. Nagle porzucając te uroczyste komunały, rzekł:
— Całem sercem dzielę z panią boleść, panno Elino.
— Dziękuję ci, panie Lorie.
Wziął potem dziecko za rękę. Elina zaś weszła do siebie i dwoje drzwi, jedno na piętrze, drugie na parterze jednocześnie zamknięto, jakby pod wpływem jednego wrażenia.
Już pięć czy sześć miesięcy upływało, jak państwo Lorie, zamieszkali w tym domu, jednakże na ulicy Val-de Grâce nie minęło jeszcze wrażenie ciekawości, jaką, ta osobliwa rodzina, wniósłszy się tam, obudziła. Ulica ta bowiem miała wszystkie cechy prowincyonalne; płotki, mury klasztorne z po za których wychylały się drzewa i szosę, gdzie się swobodnie przechadzały psy, koty i gołębie — nie lękając się powozów.
Pewnego ranka, w miesiącu październiku, podczas ulewy, w dzień jakby stworzony na przenosiny, ujrzano przybywających: Wysokiego mężczyznę w czarnem ubraniu, z krepą na kapeluszu. Był on jeszcze młody, lecz staro wyglądał, z powodu poważnej miny, ust zaciśniętych pomiędzy bokobrodami, zdradzającemi urzędnika.
Dwoje dzieci z nim było: chłopiec lat dwunastu, w czapce marynarskiej z kotwicą i galonem złotym, oraz dziewczynka, którą trzymała za rękę bona w czepku, jaki noszą wieśniaczki Beriszońskie. Ona była także w czerni i tak ogorzała od słońca, jak państwo z którem przybyła.
Za nimi toczył się wózek z drogi żelaznej, na który rzucono w nieładzie: pudła, walizy i kufry.
— A gdzież meble? — spytał się odźwierny, przyjmujący nowych lokatorów.
Beriszonka odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Nie ma żadnych.
Ponieważ mieszkanie z góry zapłacono za кwartał, nie było więc o czem mówić.
Na czem oni spali? na czem jedli? na czem nakoniec siedzieli? — tyle naraz zagadek trudnych do rozwiązania, zwłaszcza że się drzwi rzadko otwierały, a chociaż przy oknach nie było firanek, okienice były ciągle przymknięte od ulicy i od ogrodu.
Już też nie od tego poważnego pana w surducie zapiętym po samą brodę, można było oczekiwać jakich szczegółów; zresztą nie było go nigdy w domu. Wychodził z rana strasznie się śpiesząc, ze skórzaną teką pod pachą i nie wracał aż do późnej nocy. Co się zaś tyczy tej rosłej i tęgiej służącej, która wyglądała na mamkę, to takim szczególnym sposobem szastała spódnicą i odwracała się plecami, gdy ją ktoś ciekawie wypytywał, — że się od niej wszyscy zdaleka trzymali. Na ulicy chłopiec szedł zwykle naprzód, a dziewczynka trzymała się jej sukni; gdy zaś szła prać, z zawiniątkiem bielizny, opartem na mocnem biodrze, dzieci pozostawały w domu, zamknięte na dwa spusty. Nikt nie odwiedzał tych ludzi, tylko dwa lub trzy razy na tydzień, zjawiał się człowiek małego wzrostu, w czarnym słomianym kapeluszu, wyglądający na marynarza, włóczęga jakiś z pobrzeży morskich. Miał żywe oczki, cerę jakby w żółtaczce i zawsze nosił ogromny kosz w ręku. Koniec końców nic o nich nie wiedziano, prócz tego, iż pan nazywał się Lorie-Dufresne, jak świadczył bilet wizytowy, na drzwiach przybity:
podprefekt w Cherсhell
Wszystko to wypisano niewyraźnie jakby tylko z musu.
Rzeczywiście został on wydalony z posady i to w następujący sposób. Zamianowany w Algierze, przy końcu cesarstwa, Lorie-Dufresne zawdzięczał to oddaleniu od kraju, iż się obecnie ujrzał pod nowym rządem. Nie mając bardzo ustalonych przekonań, jak większość naszych urzędników, gotów był służyć Rzeczypospolitej z tąż samą gorliwością, co przedtem Cesarstwu, ażeby tylko zachować swoją posadę.
Takie życie w kraju cudownie pięknym, pałac podprefektury do zamieszkania, pomarańczowe i bananowe ogrody, nad samem morzem; do usług tłum czausów i spahi w długich czerwonych płaszczach, gotowi na skinienie lecieć jak flamingi, rozpościerając szkarłatne swe skrzydła; konie wierzchowe i powozowe, utrzymywane i dostarczane przez skarb państwa, z powodu odległych objazdów, wszystko to warte było poświęcenia czegoś ze swych przekonań politycznych.
Utrzymany dzięki Szesnastemu Maja na posadzie, Lorie ujrzał się zachwianym dopiero po odjeździe Mac-Mahona, lecz udało mu się jeszcze pozostać, za sprawą nowego, prefekta p. Chemineau, byłego adwokata z Bourges. Ten człowiek przebiegły i zimny, nadzwyczaj giętki, o dziewięć lat starszy od Lorie, był dla niego, wówczas radcy podprefektury, owym typem idealnym, którego młodzi ludzie w początkach życia, prawie bezwiednie starają się naśladować. W tym wieku bowiem staje się to potrzebnem, koniecznie kogoś obrać sobie za wzór. Naśladował grę jego twarzy, przyswoił sobie jego poważną i dyplomatyczną minę, jego uśmiech zagadkowy, kształt faworytów, nawet sposób bawienia się binoklem. Gdy się w daleko późniejszym czasie spotkali w Algierze, panu Chemineau zdawało się, iż widzi własny obraz z młodych lat lecz z wyrazem naiwnym i szczerym w oczach, czego pan prefekt nigdy nie posiadał. Temu to pochlebnemu podobieństwu, Lorie zawdzięczał protekcyę tego starego kawalera, który był równie suchy, skrzypiący i nieubłagany jak arkusz stemplowego papieru, na jakich niegdyś, prowadzone sprawy pisywał.
Na nieszczęście, po kilku latach pobytu w Cherchell, pani Lorie zachorowała. Uległa ona jednej z tych chorób, które zabierają ze świata dużo kobiet w kwiecie wieku. Złe prędko się rozwinęło w skutek klimatu podbudzającego, w którym wszystko dojrzewa, z przerażającą szybkością.
Blizka śmierć groziła w razie gdyby chora nie powróciła niezwłocznie do Francyi, której klimat wilgotny mógł przedłużyć, a nawet i zbawić życie, tak drogie dla całej rodziny. Lorie chciał prosić o tranzlokacyę, ale pan Chemineau na to nie zezwolił. Ministeryum zapomniało o nim, gdyby się odezwał, groziło mu to niezawodną zgubą.
— Czekaj pan cierpliwie, mówił, jak się wybiorę do Europy, to wezmę cię z sobą.
Biedna kobieta pojechała sama i schroniła się w Amboise w Turanii, do krewnych dalekich. Nie mogła nawet zabrać z sobą dzieci. Starzy państwo Gailleton nigdy nie mieli dziatwy, więc ją nienawidzili i obawiali się jej w swym ciasnym i czyściutkim domku, jakby chmury szarańczy lub innych szkodliwych owadów. Trzeba się było odważyć na rozłąkę, otwierały się bowiem bardzo pomyślne widoki pobytu pod cudownem niebem, prawie na łonie rodziny, z utrzymaniem daleko tańszem niż w hotelu.
Zresztą zdawało się, że taki stan rzeczy niepotrwa długo, ponieważ Chemineau nie był człowiekiem, któryby chciał butwieć w Algieryi.
— A ja z nim razem popłynę do Europy, mówił sobie Lorie-Dufresne, chwytający w lot, słowa swego zwierzchnika.
Tak upływały miesiące. Chora rozpaczała zdala od męża i dzieci, wystawiona na idyotyczne dokuczania swoich gospodarzy i na dotkliwe cierpienia fizyczne. Co tydzień słała za morze listy rozdzierające, z jednym zawsze krzykiem: mój mężu, moje dzieci!” Każdy czwartek, jako dzień pocztowy, wstrząsał aż do końca faworytów, biednym podprefektem, wyglądającym zjawienia się statku pocztowego.
Po ostatniem wezwaniu boleśniejszem od innych, odważył się na wielkie przedsięwzięcie.
„Pójdę do samego ministra, pomyślał, będzie to daleko skuteczniejsze od listu. Będę mógł przynajmniej odezwać się za sobą, bronić swej sprawy; zresztą łatwiej jest pisać wyrok śmierci zaocznie, niżeli wobec skazanego”. Lorie miał słuszność rozumując w ten sposób. Na szczęście ministrem był wówczas zacny człowiek, którego polityka nie wyziębiła jeszcze do szpiku kości. Ze wzruszeniem wysłuchał on tej historyi, rzuconej pośród mnóstwa jego papierów rządowych, mających za cel ambitne widoki.
— „Wracaj do Cherchel, mój kochany panie Lorie, przy pierwszym ruchu urzędników, będę miał twój interes na pamięci.
O jakże uradowany był podprefekt, gdy wyszedł po za kratę placu Beauvau, gdy wskoczywszy do fiakra, kazał się zawieść na kolej, aby się nie spóźnić na pospieszny pociąg, odchodzący do Touraine.
Przybycie do Grailletonów było mniej radosne.
Żona powitała go na szeslongu, z którego już wstawać nie mogła. Leżąc tam, przepędzała dnie całe, wpatrzona w wielką wieżę zamku Amboise, której, grube i zczerniałe mury, wiecznie sterczały przed smutną samotnicą. Od niejakiego czasu niemieszkała w domu Gailletonów, lecz obok u ich „odźwiernego”, którego obowiązkiem było pilnować winnicy, dotykającej do ogrodu.
„Ponieważ choroba wzmagała się, pani Grailleton obawiała się o swoją podłogę i swoje meble, przedmioty jej ciągłej troskliwości. Mogłoby się coś rozlać, ziółka albo oliwa z lampki nocnej. Od świtu do nocy, stara ta jejmość nie wypuszczała z rąk pióra do spylania, szczotki i kawałka wosku. Jak froter ciągle czyściła i wycierała posadzkę; zdyszana, prawie zawsze na czworakach, w szkaradnej zielonej spódnicy, zajętą była jedynie utrzymaniem ukochanego gniazdka, które mogło służyć za typ Turańskiego domu: czyściutki był, bielutki, z czerwonym geranium na każdem oknie.
Pan Gailleton, był prawie takimże samym tyranem dla swego ogrodu. Prowadząc podprefekta do chorej żony, kazał mu podziwiać równość grzęd i połysk kwiatów, jak gdyby je pióro jejmości musnęło.
— Pojmujesz dobrze, kuzynku, iż puścić tu dzieci, było niepodobieństwem... Otóż jesteśmy u kuzynki... Znajdziesz ją strasznie zmienioną.
W istocie tak było: twarz miała wybladłą, policzki zapadnięte jakby nożem wyżłobione; ciało zdawało się mniejsze i wykrzywione pod długą i fałdzistą suknią. Lorie niezauważył tego jednak odrazu, bo z radości oglądania drogiego męża, tak była rumiana, młoda i pełna życia, jak kiedy miała lat dwadzieścia. Jakiż to był uścisk serdeczny, skoro pozostali sami, po odejściu Gailleton’a do ogrodu. Nakoniec miała go już przy sobie, nie umrze przecież nie uścisnąwszy chociaż jego jednego. A dzieci — Maurycy, Panny? Sylwanin — czy ich dobrze dogląda? O jakże musiały urość! Co za niegodziwi ludzie, że jej nie pozwolą mieć przy sobie chociaż małą Fanny!
Potem cichutko, prawie szeptem z powodu zgrzytania grabi Gailleton’a pod oknem, zaczęła prosić:
— O! weź mnie, zabierz mnie ztąd! Żebyś ty wiedział, jak ja się tu nudzę sama jedna, jak mnie przytłacza ta ogromna wieża! Zdaje mi się, iż to ona przeszkadza mi was widzieć! A jakże dokuczliwe jest samolubstwo tych starych maniaków; jak się niepokoją o należność swoją, gdy się jeden dzień spóźni; cukier, chleb wydzielano mi. Odźwierna uraża mnie, przenosząc na łóżko.
Wszystko to opowiadała dla ulżenia całorocznym cierpieniom.
Lorie uspakajał ją, przekonywał z tą swoją poważną miną, lecz w głębi duszy bardzo był wzburzony i zaniepokojony. Powtarzał ciągle zapewnienie ministra. „Przy pierwszym ruchu” a od niejakiego czasu często on się powtarza. Za miesiąc, za tydzień, a może jutro, nominacyę moją umieszczą w „Officiel.”
Potem następowały przenosin projekta, widziadła szczęścia, zdrowia, powyższeń w służbie, dostatku, jakie zdolny był sobie wytworzyć ów chimeryk zabłąkany w administracyi, który przejął od p. Chemineau, tylko wygoloną brodę i minę urzędową. Ona go słuchała z głową opartą na jego ramieniu; łudziła się, starała się wierzyć, chociaż wstrząsał nią ból szarpiący.
Nazajutrz, w jeden z tych rozkosznych poranków z nad brzegów Loary, jedli śniadanie przy otwartem oknie. Chora leżała jeszcze w łóżku, mając portrety dzieci przed sobą. W tem zaskrzypiały wschody w tym wieśniaczym domku, pod ciężko kutemi trzewikami kuzyna. Trzymał on w ręku gazetę „Officiel, ” którą prenumerując z nałogu, jako dawny kancelista sądu handlowego, czytał z poszanowaniem od początku do końca.
— Ruch się już rozpoczął... Jesteś wydalony.
Powiedział bez ogródek, straciwszy poważanie, jakie miał w wigilię tego dnia, dla wyższego urzędnika w państwie. Lorie schwycił gazetę, lecz upuścił ją natychmiast, aby do żony pobiedz, której twarz śmiertelną bladością się okryła.
— To nic, to nic... — wołał — pomylili się... to jakieś nieporozumienie...
Pospieszny pociąg odchodził. Za cztery godziny mógł Lorie być u ministra, gdzie się wszystko wyjaśni. Lecz widząc żonę tak zmienioną, z oznakami śmierci na twarzy, przeląkł się, chciał czekać wizyty doktora; lecz ona rzekła:
— Niе, jedź zaraz, natychmiast.
Ażeby się dał nakłonić, przysięgała że jej lepiej i przy rozstaniu, tak mocno objęła go rękami, że go to nieco uspokoiło.
Tego dnia Lorie-Dufresne przybył zapóźno na plac Beauvau. Nazajutrz nieprzyjmował minister. Na trzeci dzień, skoro go wpuszczono, po parogodzinnem oczekiwaniu, ujrzał się nie przed ministrem, lecz przed Cheminau, siedzącym w żakietce, zupełnie jak u siebie w domu.
— Tak, tak mój kochany, to ja, jestem tu u siebie... Byłbyś i pan także, gdybyś mnie słuchał. Ale nie, tyś się wolał zgubić... Skorzystaj pan z tej nauki!...
— Zdawało mi się... obiecano mi...
— Minister postąpił tak pod przymusem. Pan byłeś ostatnim podprefektem z szesnastego maja, odezwałeś się: „oto jestem ”, a zatem...
Stali jeden naprzeciw drugiego, z jednakowemi faworytami co do długości i kształtu; podrzucając binokle tymże samym sposobem, lecz tak się od siebie różnili, jab kopja różni się od obrazu mistrza.
Lorie myślał o żonie i dzieciach. Ta posada była ich jedynym środkiem do życia.
— Co robić? — zapytał przytłumionym głosem.
Chemineau prawie się ulitował nad nim; prosił ażeby przychodził do ministeryum od czasu do czasu.
— Mając sobie powierzoną dyrekcyę nad prasą — rzekł — będę mógł kiedyś dać panu zajęcie w biurach.
Lorie powrócił zrozpaczony do hotelu, oczekiwała go tam depesza z Amhoise: „Przybywaj jak najprędzej... ona umiera.”
Lecz napróżno się spieszył, został wyprzedzony przez istotę bieżącą daleko prędzej. Gdy przybył na miejsce, żona już umarła; umarła samotna, pomiędzy dwojgiem Gailletonów, zdaleka od wszystkiego co kochała, z troską o jutro dla drogich swych istot, rozproszonych po świecie. — O! polityko bez wnętrzności.
Obietnica p. Chemineau, zatrzymała go w Paryżu. Zresztą, pocóż miał wracać do Afryki? Sprowadzeniem dzieci i uregulowaniem niektórych rachunków, mogła się zająć bona, również jak upakować papiery osobiste, książki i odzież. Wszystkie zaś inne ruchomości: bielizna i kredens, były własnością skarbu państwa.
Sylwanirze można było zaufać, gdyż od lat dwunastu służyła mu wiernie. P. Lorie, podówczas radca prefektury w Bourges, ugodził ją, za mamkę do pierworodnego dziecka. Było to wkrótce po przykrem przejściu, jakiemu dziewczęta wiejskie często ulegają. Uwiedziona przez ucznia szkoły artyleryjskiej, została porzuconą z dzieckiem, które niedługo żyło.
Proste uczucie ludzkości, zostało wówczas wynagrodzone. Ta czerstwa i piękna dziewczyna, zniechęcona smutnem doświadczeniem do miłości — miłość dla niej, to nosze i szpital — dumną była że służy u dygnitarza w haftowanym mundurze stosowanym kapeluszu.
Dzięki swej zaradności, podołała Sylwanira tej dalekiej podróży i dołożywszy własne oszczędności, załatwiła nawet wszystkie obrachunki.
Kiedy wysiadła z wagonu i wydobyła się z pośród tłumu, trzymając za ręce dwoje sierot ubranych w nowiutką żałobę, nastąpiła chwila bolesnego wzruszenia, rozegrał się jeden z tych dramatów, jakie się często zdarzają na dworcach kolei, pośród turkotu taczek, potrącaniu tragarzy i celników. Lorie byłby rad trzymać się ostro, udawał że go tylko pospolite drobiazgi zajmują, niechciał się popisywać z boleścią przed ludźmi, on mający faworyty à la Chemineau, ale łzy płyną mimo jego woli i zraszają najobojętniejsze wyrazy.
— A rzeczy? — łkając, pytał Sylwaniry.
Ona zaś, jeszcze bardziej wzruszona, odpowiada że ich było za dużo, więc poleciła Romanowi, żeby je wyprawił towarowym pociągiem.
— O! jeżeli Romanowi... — chciał powiedzieć — on z pewnością dobrze to załatwi, lecz łzy niepozwoliły przemówić.
Dzieci nie płakały: bo znużyła ich długa podróż; zresztą za małe były, żeby pojmować swą stratę i wiedzieć, jak to smutno, nie módz się odezwać „mamo” do tej, która wszystko przebacza.
O jakże Paryż wydał się ponury tym biednym algierczykom, którzy nagle przeszli od lazurów nieba, słońca, życia dostatniego, do pokoiku na trzeciem piętrze w hotelu przy ulicy Mail, z gołemi, zapleśniałemi ścianami i nędznem urządzeniem. Obiady jadali przy ogólnym stole, pośród nieznanych osób, gdzie nawet mówić nie było im wolno. Jedyną rozrywką, była przechadzka pod parasolem z boną, która żeby nie zbłądzić, nie śmiała puszczać się dalej, jak na plac Zwycięztw.
Ojciec tymczasem szukał bezustannie zajęcia, żeby mieć o czem czekać pomieszczenia w ministeryum.
Jakież to miało być zajęcie?
Kto spędził lat dwadzieścia w administracyi, ten jest wyczerpany i niejako skołowaciały poważną na pozór, a czczą w gruncie pracą, tak że do niczego już nie jest zdolny.
Nikt lepiej od niego nie umiał napisać listu urzędowego, w którym idzie o to, żeby frazesa były zaokrąglone i bezbarwne; żeby nie nazywać rzeczy właściwym wyrazem, a głównie żeby dużo mówiąc nic nie powiedzieć.
Nikt tak dokładniej nie znał formułek pozdrowień hierarchicznych: jak pisać do prezesa, do biskupa, naczelnika korpusu, do „kochanego kolegi.“
Nikt nie umiał tak wysoko trzymać sztandaru administracyi, wobec magistratury swego nieprzejednanego wroga; nikt nie miał takiego zamiłowania do biura, aktów, nagród, zielonych tek, regestrów. Nikt nie był tak utalentowanym do oddawania wizyt popołudniowych pani prezesowej, pani generałowej; gdzie stojąc obróconym plecami do kominka, z uchylonemi połami ubrania, wywiązywał się z frazesów zawiłych, nigdy się nie kompromitując i zwykle się zgadzając ze zdaniem ogółu. Nikt nie był tak brutalny w pochlebstwie, ani tak delikatnie nie oponował: „Za pozwoleniem.,.” z podniesionemi w górę binoklami.
Nikt tak nieprezydował przy odgłosie muzyki i werblu, na radach rewizyjnych, na komitetach rolniczych lub rozdawnictwie nagród. Nikt tak nie przytoczył wiersza z Horacyusza, albo dowcipu Montaigne’a. Nikt tak nie modulował głosu, przemawiając do dzieci, rekrutów, księży lub robotników, do mniszek czy do wieśniaków, krótko mówiąc: stosownie do wszystkich odcieni, póz i min postaci administracyjnych. Jeden Chemineau mógł tylko w tej sztuce, wyrównać Lorie-Dufresne’owi.
Lecz na co mu się to wszystko przyda obecnie? Nie jest że to okropne, aby w czterdziestym roku życia, prócz teatralnych gestów i pustych fraz, nie mieć nic do wyżywienia dzieci?
Wyczekując posady w ministeryum, ekspodprefekt zmuszony był szukać pracy w agencyi kopiowania sztuk dramatycznych.
Z tuzin przepisywaczy siedziało przy ogromnym stole, w antresoli przy ulicy Montmartre, tak ciemnej, że się tam cały dzień gaz palił. Pisali w milczeniu, prawie nieznając się pomiędzy sobą. Taka tam była mieszanina rozmaitych stanów, jak w szpitalu albo przytułku nocnym. Wszyscy byli znędzniali, zgłodzeni, z gorączkowym wzrokiem, z dziurawemi łokciami, cuchnący ubóstwem lub czemś gorszem. Czasami zjawiał się jaki dawny wojskowy, schludnie ubrany, syty, z żółtą wstążeczką orderową. Chciał on zarobić w popołudniowych godzinach trochę grosza, ażeby tem zwiększyć pobieraną emeryturę.
Wszyscy pisali jednakowym, okrągłym charakterem, na gładkim papierze, aby się pióro prędzej posuwało, na jednakowego formatu arkuszach — dramata, komedye, wodewile, operetki czarodziejskie sztuki — z głową pochyloną, bezmyślnem okiem, machinalnie, jak woły robocze.
W pierwszych dniach, Lorie’go zajmował ten rodzaj pracy. Bawiły go tysiączne intrygi, wychodzące z pod jego pióra, błazeństwa wodewilu, różne przygody dramatu społecznego, w którym adulterya służy za temat wiekuisty.
— Zkąd oni to wszystko biorą? — myślał czasami, zdumiony takiem mnóstwem okoliczności zawiłych i przechodzących po za obręb zwyczajnego życia.
Dziwiła go także mnogość sutych uczt, wyprawianych w sztukach teatralnych, z szampanem, homarami, pasztetami i dziczyzną. Ludzie nie rozmawiają tam inaczej jak z pełnemi usty, podwiązani serwetą. Przepisując te szczegóły, on sam zwykle zjadał na śniadanie obwarzanek za dwa sous, który ukradkiem kruszył w kieszeni. Odtąd był przekonany, że między światem i sceną, nie ma żadnego związku. Praca ta przynosiła mu trzy lub cztery franki dziennie. Zarabiałby dwa razy więcej, gdyby wieczorem mógł pisać w domu; lecz na nieszczęście rękopismu nikomu niepowierzano. Niestety, bywały i bezrobocia.
Dodajmy jeszcze ciągłe durzenie dyrektora Chemineau, wzrastające rachunki hotelowe i trzysta franków opłaty za transport, mających przybyć rzeczy.
Trzysta franków za pakunki! Niechciał temu wierzyć, lecz przestał się dziwić, ujrzawszy na składzie w Bercy, cały szereg skrzyń i kufrów pod swoim adresem.
Sylwanira zebrała rupiecie, starą odzież, papiery, wszystko czego się pozbywają urzędnicy za każdą tranzlokacyą; wszystko co się uzbierało niepotrzebnego u podprefekta w ciągu dziesięcioletniego pobytu na jednem miejscu: niekompletne książki prawne, broszury o eukaliptusach i filoxerze; suknie nieboszczki „mojej biednej pani”, nawet stare kepi z galonami, wysadzane perłową masą rękojeści od szpad mundurowych. Z tego wszystkiego, możnaby było założyć sklep z tandetą: „Pod dymisyonowanym podprefektem”. Rzeczy te były przez Romana upakowane mocno, obwiązane, opieczętowane i zabezpieczone przeciw wszelkim wypadkom tak lądowym jak morskim.
Jakże to pomieścić w hotelu? Trzeba było szukać mieszkania: wynalazł wtedy ów parter na ulicy Val-de-Grâce, który go znęcił swą ciszą, prowincyonalnym wyglądem domu i ulicy, sąsiedztwem Luksemburgskiego ogrodu, gdzie dzieci mogły używać powietrza.
Przenosiny odbyły się wesoło. Dzieci z radością otwierały paki, odnajdowały ulubione przedmioty, jako to: książki, lalkę Fanny, warsztacik stolarski Maurycego. Po czczem życiu hotelowem, nastąpiła uciecha koczującej egzystencyi.
Tyle tam było rzeczy zbytecznych, a tak wiele brakowało prawdziwie potrzebnych! Świecę palić musieli we flaszce od wody kolońskiej, a gazet używać zamiast talerzy.
Pierwszego wieczoru było dużo wesołego śmiechu. Kiedy po bardzo szczupłym obiedzie, rozłożono materace, paki usunięto w kąt, — Lorie Dufresne, przed pójściem spać, ze świecą w ręku, rozejrzał się po swojem nowem gospodarstwie, wyglądającem jak skład towarów i powiedział słowa, doskonale malujące obecny ich stan:
— Trochę pusto, ale za to jesteśmy u siebie.
Nazajutrz było nieco smutniej. Policzywszy koszta przenosin, opłacenie z góry komornego, Lorie przekonał się, że już wyczerpał swój fundusz, uszczuplony jeszcze przedtem, rachunkiem Gailleton’à, podróżami, pobytem w Paryżu, zakupieniem małego miejsca na cmentarzu w Amboise, bardzo małego, dla kogoś co na świecie niewiele miejsca zajmował.
Pomimo to wszystko, zima się zbliżała, zima, jakiej w Algieryi nie znają, a dzieci niebyły zaopatrzone ani w odzież ani w obuwie.
Na szczęście mieli oni Sylwanirę. Poczciwa ta dziewczyna umiała podołać wszystkiemu: prała, krajała, przerabiała szczątki przeszłości, czyściła pańskie rękawiczki, naprawiała drutem lornetkę, gdyż były urzędnik, dbał zawsze o pozory. Ona to handlowała z tandeciarzami z ulicy Monsieur-le-Prince, z bukinistami z ulicy Sorbonne, sprzedając im stare książki i broszury i droższe jeszcze relikwie, to jest, galowe mundury podprefekta, srebrem haftowane.
Jeden z tych urzędowych łachmanów, którego niechciano kupić z powodu starości, służył panu Lorie za szlafrok, dla zaoszczędzenia jedynego garnituru, jaki miał od wyjścia. Był to ciekawy widok, jak Lorie trzęsąc się od zimna, w swoim paradnym, haftowanym łachmanie, biegał dla rozgrzania się po pokoju; Sylwanira natężała wzrok przy jednej świecy, a dzieci spały w pakach, zamienionych na łóżka, aby je ochronić od chłodu pokoju.
Chociaż Lorie-Dufresne nieraz kopiował sztuki dramatyczne osobliwe i niezwyczajne, jednak nie zdarzyło mu się napotkać równie dziwacznych.
U pań Ebsen, Babunia siedząc przy swoim oknie, pilnie śledziła każde poruszenie sąsiadów z dołu: Dla tej wiecznie zajętej szydełkową robotą staruszki, której trzęsące się ręce gubiły oczka i upuszczały ciągle Andersena na ziemię, ulica służyła za jedyną rozrywkę. Ale się tam niewiele ludzi snuło, czasami tylko przeszedł dozorca szpitalny w białych epoletach, uczeń w haftowanym kołnierzu, albo dwie siostry miłosierdzia w kornetach ze skrzydłami. Ponieważ jednak wszystkie te codzień się ukazujące postacie bynajmniej nie budziły ciekawości, przybycie państwa Lorie było pożądanem urozmaiceniem.
Babunia znała godziny biurowe ojca, wiedziała kiedy sługa chodzi na miasto i w które dnie zjawi się człowiek z koszem. Najwięcej zajmowała staruszkę dziewczynka, kiedy zziębnięta tuliła się do swej opiekunki, lub też skakała przez kałużę, cienkiemi nóżkami, w krótkiej sukience.
Staruszka podejrzywała, iż bona musi być złą, kobietą. Poznawszy doskonale ubranie małej, jej dwie sukienki żałobne z wyparskniętym obrąbkiem u dołu; wykręcone buciki, godzinami całemi z oburzeniem o tem myślała. „Któż to widział? Oni okaleczą to dzieciątko... jakby to co trudnego było, wyprostować obcasy.
Śledziła, czy też dziewczynka ma na sobie płaszczyk; niepokoiła się gdy w deszcz wyszła z domu i dopiero wtenczas była zadowolona, kiedy Berryszonka, trzymając dzieci za ręce, ukazała się na rogu ulicy i bulwaru Saint-Michel, pomiędzy dwoma stadkami gołębi, czekając z obawą, prawdziwej prowincyałki, na przejazd powozów.
— Idźcież prędzej... przechodźcie... — pomrukiwała staruszka, jakby ją mogli usłyszeć i przez szybę dawała znaki ręką.
Pani Ebsen bardziej romantyczna i sentymentalna, wolała pana Lorie. Interesowała się jego pięknym układem, szeroką krepą na kapeluszu. Niewidując nigdy żony, odgadywała, że tylko co owdowiał. Było to przedmiotem długich rozmów tych kobiet.
Elina cały dzień zajęta lekcyami, mało wglądała w sprawy domowe pana Lorie, lecz drobne dzieciny pozbawione matki, osamotnione wśród Paryża, przejmowały ją litością. Przy każdem spotkaniu, uśmiechała się do nich, starając się zaznajomić z niemi, pomimo niechętnej temu Berryszonki. W wigilijny wieczór Bożego Narodzenia, „Juzeaften” Duńczyków, który panie Ebsen zawsze obchodziły uroczyście, zeszła na dół, zaprosić dzieci, aby wraz z innemi rówieśnikami, przyszły skosztować „risengrood” i innych słodyczy, wiszących na świątecznej choince, śród zapalonych świeczek i latarek.
Łatwo sobie wyobrazić zmartwienia tych malców, przyczajonych za Sylwanirą, niewpuszczającą gościa za próg, gdy odpowiedziała, że dzieci do nikogo nie chodzą, ponieważ pan zabronił. Z bólem serca, słyszały, biedactwo! — cały wieczór ponad sobą śpiew, fortepian, okrzyki radośne i głuchy sztuk bucików drepcących dokoła pięknej choinki.
Pan Lorie osądził, iż w tym razie Sylwanira zbyt skrupulatnie spełniła jego rozkazy i dlatego nazajutrz, zaleciwszy aby ubrała dzieci, poszedł z niemi na górę do tych pań.
Wszystkie trzy były w domu; ceremonialne wejście dawnego podprefekta, głębokie ukłony malca i siostrzyczki, wywarły pewne wrażenie na tych dosyć prostych kobietach. Lecz dzięki miluchnej Fanny, wkrótce pękły pierwsze lody.
Maleńka była uradowana, że widzi pannę, która się tak mile do niej zawsze uśmiechała i tę staruszkę, przyglądającą się im przez okno. Elina wzięła dziewczynkę na kolana; nakładła jej do kieszonek cukierków pozostałych od wczoraj i weszła z nią w rozmowę:
— Siedem lat!... To już duża z ciebie panienka! Pewnie już chodzisz do szkoły?
— O jeszcze nie, jeszcze nie, wtrącił żywo ojciec, jakby się obawiał, zbyt szczerej odpowiedzi dziecka. Ona jest bardzo delikatna, nie można jej wysilać. Chłopiec to co innego, zdrowie z niego tryska, w sam raz do jego powołania.
— Jakiż zawód obrałeś pan dla niego? zapytała pani Ebsen.
— Marynarza, odrzekł ojciec bez wahania, po szesnastym roku, wstąpi do szkoły Morskiej.
Zwracając się natychmiast do malca, zgarbionego na krześle, wyprostował go, wołając ostro: „Cóż Maurycy!... Bordo!...
Ma wspomnienie tego okrętu do ćwiczeń w Szkole Morskiej, oczy Fanny zabłysły dumą; co się zaś tyczy przyszłego ochotnika marynarki, to gniótł niemiłosiernie ozdoby swojej czapeczki i schylał nos ku ziemi, ten nos dziecięcy, który rosnąc szybko, zdaje się mówić do innych części ciała: „Rośnijcie sobie, ja was zawsze wyprzedzę”. Posłyszawszy Bordo, wykrzyknął z zachwytem: ach! i zamilkł, jakby przytłoczony wrażeniem.
— Powietrze Paryża oddziaływa na niego, powiedział pan Lorie, ażeby wytłómaczyć tę onieśmieloną minę. Potem zaczął opowiadać, że się tylko przejazdem znajdują w Paryżu, dla załatwienia niektórych interesów, dla tego nawpół się urządzili i brakuje im niejednej drobnostki... Wszystko to mówił tonem światowca, z kapeluszem opartym na biodrach, kręcąc lornetkę na końcu palca.
Frazesa jego były zaokrąglone, poparte odpowiednim ruchem ramion i uśmiech znaczący, dyplomatyczny, rozjaśniał z lekka regularną, poważną twarz. Pani Ebsen wraz z matką, były nim olśnione.
Elinie wydał się wprawdzie nienaturalnym, ale ją wzruszył głos przytłumiony i jakiś ochrypły, prostota, gdy wspomniał po cichu śmierć żony; w tej chwili wyglądał jakby inny człowiek.
Chociaż ubrano Fanny w co tylko miała najlepszego, jednakże, dużo było cer na haftowanym kołnierzyku i z farbowanej wstążki przy kapeluszu zmiarkowała, iż pomimo pięknych frazesów ojca, nie są oni bardzo zamożni, uczuła współczucie dla nich, nie podejrzywając o ile ich nędza była zupełną i srogą.
W kilka dni po tej wizycie, Sylwanira zadzwoniła do drzwi tych pań. Fanny zachorowała nagle, a więc w nieobecności pana, przejęta trwogą, udała się tam jako do jedynych osób, które choć trochę znała. Elina z matką prędko zbiegły na dół i obie osłupiały na widok pustych trzech zimnych pokoi, bez firanek i mebli; ale pełnych stosów ksiąg, podartych i starych papierów, wyglądających z zielonych kartonów, których było mnóstwo we wszystkich kątach.
Tu i owdzie rozrzucone były nieliczne sprzęty kuchenne, parę materacy zwiniętych leżało na ziemi, ogromna moc pak rozmaitych rozmiarów. Niektóre były nawet napełnione starzyzną, inne całkiem puste; zastępowały one meble. Jedna z nich przewrócona dnem do góry, z napisem na czterech rogach „ostrożnie”, służyła za stół, na niej były talerze, kawałki chleba i sera, szczątki śniadania. Inna służyła za łóżko dziewczynce, która trzęsła się od zimna, wśród tych czterech desek, wyglądała jakby nieboszczka w trumnie; taka była blada i nosek tak był zaciśnięty. Obok niej przyszły wychowaniec Borda, zanosił się od płaczu, zakrywając twarz czapeczką z godłami!
Rozkład pokoi był taki sam jak na pierwszem piętrze; ale jakaż różnica między salonikiem eleganckim i cieplutkim pani Ebsen, a tą psiarnią! Serce Eliny pękało z bólu, czuła coś nakształt wyrzutu sumienia, że mogła żyć obok takiej nędzy, niepodejrzywając jej nawet.
Zarazem przypominał się elegancki pan Lorie, kiedy bawiąc się lornetką, z niechcenia, napomknął: że im brakuje niektórych drobnostek.
Tak pewnie brakuje niektórych, jak naprzykład: ognia, wina, ciepłego ubrania, prześcieradeł, obuwia. Jednakże dzieci czasami umierają z braku podobnych drobnostek.
— Prędko po doktora!
Na szczęście wojskowy doktór, syn pastora Aussandon, od kilku dni bawił na urlopie u rodziców. Pani Ebsen pobiegła po niego; tymczasem Elina zajęła się urządzeniem pokoju przy po mocy Sylwaniry, która zupełnie straciła głowę. Uderzała ciągle o coś łóżkiem żelaznem, które naprędce zniesiono z góry; upuszczała polana, których Babunia nakładła do fartuszka, ciągle tylko powtarzała:
— Co pan na to powie?.
— Cóż? — spytała Elina, oczekująca w drugim pokoju skutku badań chorej przez doktora, niepokazując się nawet, póki galonowane kepi jego, nie zniknęło, wśród gęstej mgły ogródka.
Dobra pani Ebsen, promieniała z radości.
— Nic ważnego... gorączka żółciowa. Kilka dni spoczynku i starań, a będzie zdrowa. Otóż zdaje się, że jej lepiej, od czasu jak ma wygodne łóżeczko.
Potem nachylając się do ucha córki, rzekła:
— Tak się serdecznie o ciebie rozpytywał... zdaje się, że chyba stracił nadzieję...
— Biedny chłopiec! westchnęła Elina, zajęta otulaniem chorej na białem łóżeczku, które niegdyś jej samej służyło.
Chora zwracała ku niej, zgorączkowane oczęta z uśmiechem; jednocześnie Elina, uczuła na ręku wilgotne ciepło, jakby liżącego psa. Była to Sylwanira, która płacząc z radości dziękowała jej ustami — bez słów. Ta dziewczyna nie była chyba złą, jak się zdawało Babuni... Gdy pan Lorie wrócił wieczorem do domu, Fanny spała spokojnie, po za muślinową firaneczką.
Wesoły ogień palił się na kominku, u okien wisiały białe firanki, postawiono stół, fotel, a mleczna lampa wisząca u sufitu, rzucała światło do koła. W całym pokoju dziecka, lecz tylko tam, czuć się dawało, jakby tchnienie macierzyńskiej opieki, umiejącej wszystko uprzyjemnić, wszystko przewidzieć.
Od tego dnia, zawiązały się poufne stosunki pomiędzy temi dwiema rodzinami.
Panie wzięły w opiekę Fanny. Co chwila wołały ją do siebie i zawsze wracała do domu z jakimś podarkiem: to jej kupiono ciepłe mitynki na rączęta, nieprzyzwyczajone do chłodu zimowego, to kalosze, to wełnianą chusteczkę. Elina wracając wieczorem z lekcyi, brała ją do siebie, aby zwolna oswajała się z nauką. Pozostawiona przez długi czas pod wyłączną opieką służącej, miała ona główkę pełną tylko czarodziejskich bajek. Pomimo delikatnej powierzchowności, wyglądała z ruchów i z mowy, jak dziecko przez zbyt długi czas oddane opiece mamki wiejskiej.
Elina pozostawiając matce troski materyalne, starała się, wszelkiemi sposobami, odzwyczajać dziewczynkę od trzymania się Sylwaniry za spódnicę. Chciała jej przywrócić należne stanowisko panienki, nieobrażając jednak niczem drażliwości, kochającej i na wpół dzikiej Berryszonki.
Ale czegóż by nie dokazała ta Lina, dziewczę tak pełne wdzięku i słodyczy? Jedno jej słowo powiedziane u baronowej Gerspach, u której bywał Chemineau, sprawiło że natychmiast, cudem jakimś, znalazło się wakujące miejsce dla Lorie’go w biurach pana dyrektora. Pobierał tam dwieście franków miesięcznie, z potrącaniem zwyczajnej składki. Mógł się wprawdzie spodziewać czegoś lepszego, ale w każdym razie był to pierwszy krok do urzędowania, od którego usunięcie, równało się dla niego śmierci. Ale cóż to za radość mieć znowu do czynienia z papierami; otwierać i zamykać zielone teki, cuchnące pleśnią i wilgocią; czuć się kółkiem tej wielkiej i skomplikowanej, zawadzającej i zgrzybiałej maszyny, która się nazywa administracyą francuzką! Lorie-Dufresne odmłodniał w tym upragnionym żywiole.
A jakiż to był miły wypoczynek po całodziennej bieganinie za interesami; pójść z Fanny do pań Ebsen, do ich skromnego saloniku, gdzie obok ciężkich staromodnych mebli; konsol z czasów cesarstwa, przywiezionych z Kopenhagi i zegara elektrycznego, który nigdy nie szedł — tej przyczyny ich wszystkich nieszczęść — można było ujrzeć piękne krzesło roboty znakomitego tapicera i kosz do kwiatów, podarunki bogatych uczennic. Na tem wszystkiem koronki, roboty starej jejmości, w postaci obrusów, serwetek, zarzutek na fotele. Wszędzie uderzała białość, dziś już nie modna, lecz tak miła dla oka, zwłaszcza oczarowanego widokiem tych trzech kobiet: babki, córki i wnuczki, z których każda tak pięknie i z godnością wiek swój przedstawiała.
Podczas kiedy Elina zajęta była małą Fanny i jej książkami, Lorie rozmawiał z panią Ebsen; opowiadał o dniach minionej swej potęgi i o dawnej świetności, jak to jest zwyczajem upadłych potentatów.
Lubił on opisywać swoje wielkie czyny z czasów urzędowania, usługi wyświadczone kolonii, dzięki zdolnościom organizacyjnym. Nieraz przypominając sobie jaką mowę inauguracyjną, powtarzał całe ustępy, z ręką wyciągniętą ku urojonym słuchaczom.
— Wiele przestrzeni i wszystko do zrobienia!... oto godło nowych krajów, panowie...!
W kąciku Babuni, drzemiącej w okularach na nosie, lampa oświecała grupę daleko spokojniejszą. Fanny, pochyloną była nad książką, Elina, łagodnie, po macierzyńsku niejako, obejmowała jej kibić. Na zewnątrz o dwadzieścia kroków od cichej uliczki, na bulwarze Saint-Michel, ryczała i szumiała burza, panował zgiełk, dążących do Bullier’a, którego muzykę słychać było w czasie balów. Były to podwójne prądy Paryża skomplikowanego, w którym jest tyle wątków trudnych do rozwikłania.
W niedzielę wieczór, salon się ożywiał, zapalano świece na fortepianie i rozpoczynało się przy jęcie nielicznych przyjaciół. Nasamprzód, od czasu zaprowadzenia wieczorów, przybywały dwie rodziny duńskie, znane paniom Ebsen od czasu ich przybycia do Paryża; osoby ociężałe, z twarzami rozlanemi i bez wyrazu, siedzące nieruchomo, jakby martwe, dokoła salonu.
Potem zjawiał się pan Birk, młody pastor z Kopenhagi, przysłany niedawno do świątyni duńskiej na ulicy Chautchat. Elina, która za czasów starego pastora pana Larsen, w niedzielę grywała w kościele na organach, pełniła i teraz obowiązek bezpłatnej organistki, przy nowoprzybyłym; on zaś w zamian za tę usługę, miał sobie za powinność, oddać kilka ceremonialnych wizyt, chociaż nie było pomiędzy nimi rzeczywistej sympatyi. Tęgi ten mężczyzna o płowej brodzie, głowie regularnej i ospowatej twarzy, udawał przesadną powściągliwość w obejściu i w mowie. Rzeczywiście zaś, był to prosty karyerowicz, który wiedząc, że pastorowie w Paryżu żenią się bogato, obiecywał sobie podczas pobytu w Babylonie, zdobyć duży posag.
Z salonu pań Ebsen nie mógł w tym względzie skorzystać, gdyż goście tamtejsi byli to ludzie prości i niebogaci. Dla tego nigdy niebawiła tam długo ta spiczasta broda. Birk dawał uczuć że otoczenie to nie jest dość prawowierne dla niego. Co prawda, te panie, jako wielkie tolerantki, mało się zajmowały religią swych gości; panu Larsen nie przeszkadzało to jednak spotykać się tam przez długie lata z pastorem Aussandon.
Szanowny dziekan był oddzielony od swych sąsiadek tylko ogródkiem, w którym zawsze można go było widzieć, z nożem ogrodniczym w ręku, zginającego swą wysoką postać, nad krzakiem róż; za najlżejszym powiewem wiatru, maleńka, popędliwa pani Aussandon, czuwająca ciągle nad swoim mężem, wychylała głowę przez okno w czepku na bakier, z wojowniczą miną, wołając:
— Aussandon, czas do domu!
— Idę, moja droga.
Posłuszny był jej jak dziecko. Dzięki sąsiedztwu i tłómaczeniom, których pastor potrzebował W swoim czasie, do wykładów historyi kościelnej, rodziny te, weszły w ścisłe stosunki. Na jakiś czas, przed przybyciem Lorie’go, najmłodszy z synów Aussandon’a, Paweł, którego matka za zwyczaj nazywała „majorem”, oświadczył się o rękę Eliny.
Na nieszczęście lekarz wojskowy, prowadzi tułacze życie, ciągle jest w drodze; ażeby nieopuszczać matki i babki, Elina odrazu dała odmowną odpowiedź, nie pokazując nawet po sobie, ile ją to kosztowało. Od tego czasu stosunki się zmieniły: pani Aussandon unikała tych pań; kłaniały się sobie, lecz odwiedziny ustały. Wieczory niedzielne, były odtąd mniej ożywione, gdyż stary dziekan był wesół, a jego „Droga”, mówiła głosem tak tubalnym, że się cały salon wstrząsał; szczególnie kiedy się tam znajdowała Henryetta Briss i kiedy się wszczynała dysputa teologiczna.
Henryeta Briss, była to stara panna, mająca lat trzydzieści lub trzydzieści pięć, urodzona w Norwegii z rodziców katolików. Przebywszy dziesięć lat, w jednym z klasztorów w Chrystianii, zmuszoną była go opuścić, z powodu nadwątlonego zdrowia i od tego czasu, starała się powrócić do życia, które światowem nazywała.
Przyzwyczajona do klasztornej reguły, do niemego posłuszeństwa, utraciła wszelką rzutkość i odwagę odpowiedzialności. Życie było dla niej labiryntem, z którego wybrnąć nie mogła. Ciągle była przestraszona, wykolejona, piszcząca i wołająca pomocy, jakby ptaszę z gniazda wyrzucone. Jednakże, była to osoba inteligentna, wykształcona, mówiąca kilkoma językami, skutkiem czego z łatwością znajdowała miejsce nauczycielki tak w Rossyi jak i w Polsce, w bogatych domach. Lecz nigdzie nie zagrzała miejsca, drażniła i oburzała ją realność życia, od której biały welon Maryawitek, zasłaniający wzrok i zakrywający świat, przestał ją bronić.
— Będę praktyczną — powtarzała biedna dziewczyna, ażeby pokrzepić swe siły i torować sobie drogę życia.
Jednakże nie można było być mniej praktyczną jak ta istota, mająca twarz zwiędłą skutkiem cierpień żołądkowych, włosy tępo odrastające pod okrągłym podróżnym kapeluszem; ubrana w starzyznę swych pań, bogatą, lecz zniszczoną i nosząca nieraz w lecie przy jasnej sukni, garnitur futrzany. Pozostawszy katoliczką i gorliwą w praktykach kościelnych, zarazem była wolnomyślącą a nawet reakcyonistką. Łączyła w sercu skłonnem do uniesień, uwielbienie dla Garibaldiego i dla ojca Didon. Wygłaszała ideje i sprzeczności najniedorzeczniejsze, czem po krótkim czasie przestraszała rodziców swych uczennic i każdy raz odprawiona, przybyła do Paryża, jako do jedynego miejsca, gdzie jej było dobrze i gdzie oddychała swobodnie.
Bardzo często, kiedy przypuszczano, że jest umieszczona w Moskwie lub Kopenhadze, Henryeta zjawiała się szczęśliwa i wolna; najmowała umeblowany pokoik, poczem słuchała znakomitych kaznodziei, odwiedzała mniszki po klasztorach i księży w zakrystyach. Nie opuszczała żadnej prelekcyi na fakultecie teologicznym, robiła notaty, które potem porządkowała, gdyż marzeniem jej było umieszczać artykuły w gazetach katolickich. Najregularniej pisywała także do ojca Ludwika Veuillot’a, który jej nigdy nieodpowiadał.
Skutkiem tego, gdzie tylko była, a w szczególności na ulicy Val-de-Grâce, z powodu, iż to był dom luteranski, Henryeta Briss, wyczerpywała swoją werwę w dysputach, zapuszczała się w kontrowersa, cytowała teksty i chociaż wychodziła ztamtąd z zeschniętemi usty i podsiniałemi anemicznie oczami — czuła się szczęśliwą, iż mogła wygłosić swe wyznanie wiary.
Gdy się fundusz jej wyczerpie, co ją zwykle mocno zadziwiało, wyjeżdżała zrozpaczona, obejmowała pierwsze lepsze miejsce i całemi miesiącami nic o niej nie słyszano.
Kiedy ją Lorie poznał w salonie pani Ebsen, znajdowała się właśnie w stanie zubożenia: spostrzegłszy się zapóźno, musiała czekać odpowiedzi na listy, tymczasem zaś pomieściła się w klasztorze przy ulicy Cherche-Midi. Był to rodzaj biura rekomendacyjnego dla dziewcząt szukających służby. Jej ideje demokratyczne i zamiłowanie ludu, wystawiane tam były na ciężkie próby, wobec tych sług obłudnych i zepsutych, które się żegnały w kaplicy i przy wejściu do parlatoryum, ozdobionego fantastycznemi obrazami dróg męczeństwa, a w pokojach kradły, nuciły przy furcie uliczne, ohydne piosnki i idąc do ugody z interesantem, przykrywały białym czepkiem włosy przypinane szpilkami stalowemi lub gwiazdkam i z blaszek.
Co niedzielę u państwa Ebsen, których mieszkanie było za ciasne aby jej mogły dać przytułek, usta jej nie zamykały się od skarg, na tak trywialne otoczenie, lecz jej przyjaciółki chociaż kochały ją bardzo, odmawiały pomocy, ponieważ pieniądze przeznaczone na komorne lub życie, trwoniła zawsze na jakieś fantazye, na bohaterskie lub bezsensowne jałmużny.
Henryeta uwzględniała ich brak zaufania, ubolewała tylko, że nie może być praktyczną, jak np. Lorie, albo „droga Elina.”
— Niewiem, czym praktyczna — mówiła Elina uśmiechając się — ale staram się tak urządzać, aby jak najdłużej chcieć jednej rzeczy i spełniać z przyjemnością to, co spełnić powinnam.
— Otóż ja powinnam uczyć dzieci i uczę, ale nigdy mi to nie będzie sprawiało przyjemności. Najprzód nienawidzę dzieci. Trzeba się nachylać mówiąc do nich i robić się tak małą jak one, a to jest głupio.
— O Henryeto...
Lina patrzyła na nią z przestrachem, ona tak lubiła małe dzieci wszelkiego wieku: te co biegają, te co zaczynają czytać i te, co są jeszcze miękkim ciałkiem do pielęgnowania i całowania, ona, co zbaczała do Luksemburgskiego ogrodu, żeby usłyszeć ich krzyki, patrzeć jak się bawią przesypywaniem piasku łopatką; aby zatrzymać się przed malcami uśpionymi pod okryciem mamki, lub pod budką wózka; ona co się uśmiechała do wszystkich zaciekawionych ocząt, a jeżeli ujrzała jedną z tych delikatnych główek wystawionych na wiatr lub słońce, biegła do nierozważnej mamki, ażeby przykryła ręką lub parasolką, wołając:
— Piastunko, uważaj na dziecko!
Linie wydawał się potwornym ten brak uczucia macierzyńskiego w kobiecie. Zresztą, dość było spojrzeć na obie, aby odgadnąć różnicę usposobień. Lina zrodzona do macierzyństwa, małą miała główkę, szerokie biodra i twarz spokojną; Henryeta zaś, jakby siekierą wyrąbaną, pełną ostrych kątów, ręce miała długie, płaskie i twarz, jakie się widzieć dają na bardzo starych malowidłach, z pierwszych czasów sztuki.
Pani Ebsen odzywała się niekiedy:
— Powiedz mi, kochana Henryeto, dla czego zajmujesz się dziećmi, kiedy cię nudzą? Czemu nie wracasz do rodziców? Powiadasz, że są starzy, samotni; matka jest kaleką, a więc będziesz jej pomagała w gospodarstwie... zajmiesz się bielizną... trochę kuchnią...
— Toby na jedno wyszło, co wyjść za mąż, żywo przerywała Henryeta. Dziękuję! nie jestem stworzoną na gospodynię; mam wstręt do tych wszystkich, zajęć poziomych, które tylko palce zatrudniają.
— Myśleć zawsze można, odpowiadała Elina.
Lecz ta nie słuchając jej prawiła dalej:
— Zresztą moja rodzina jest biedną, będę dla niej tylko ciężarem... nakoniec są to chłopi, niezdolni mię pojąć.
Słowa te oburzały panią Ebsen.
— Otóż widzicie tych papistów z ich klasztorami. Niedość na tem, że porywają rodzicom córki i synów, naturalną podporę ich starości, jeszcze tępią w ich sercach pamięć uczuć rodzinnych. Nie ma co mówić, piękne są te wasze więzienia Pana Boga!
Henryeta Bris nie unosiła się, lecz broniła swego ukochanego klasztoru, argumentami na jakie się zdobyć mogła i tekstami. Przepędziła tam, rozkosznych jedenaście lat, jakby nie czując że żyje, nieodpowiedzialna za nic, unicestwiona w Bogu, bez samopoczucia. Przebudzenie się z tego snu, wydawało jej się ciężkiem i nużącem.
— Pani Ebsen, mówiła ona, wierzaj mi, iż w obecnym zmateryalizowanym wieku, nie ma innego przytułku dla dusz wybranych.
Dobra ta kobieta odchodziła od siebie.
— Czy się to godzi... czy się godzi... a więc wracaj do swego klasztoru... do tych próżniaczek, waryatek...
W tej chwili potop arpedżyj, zagłuszał ożywiającą się trochę dysputę. Duńskie posągi podpierające ściany, zbliżyły się do fortepianu. Elina swym głosem czystym, trochę za miękkim, śpiewała romans Chopina. Potem przychodziła kolej na Babunię, którą proszono o jakąś dawną skandynawską piosenkę, którą Lina w miarę śpiewu, tłómaczyła panu Lorie. Babunia wyprostowana na swym fotelu, drżącym głosem śpiewała pieśń, bohaterską króla Chrystiana:
„Stojąc koło wielkiego masztu, otoczony dymem”.
„O Danjo, pełna pól, łąk zielonych, otoczona błękitem wód”.
Obecnie nie śpiewają u pani Ebsen. Fortepian milczy, świece w salonie zgaszone. Stara Dunka udała się do kraju, którego wspaniałych pól i łąk nieokalają błękitne wody, lecz są tak dalekie i rozległe, że nikt stamtąd niepowrócił.
W kilka dni po śmierci Babuni, mali Lorie pozostali w domu; ojciec udał się do biura, Sylwanira zaś poszła na rynek, zamknąwszy jak zwykle drzwi na dwa spusty. Od chwili przybycia do Paryża, nie mogła się pozbyć różnych obaw. Uroiła sobie jakiś handel kradzionemi dziećmi, jakieś stowarzyszenie, dostarczające malców sztukmistrzom ulicznym, harfiarzom kawiarnianym a nawet, strach pomyśleć, piekarzom na ciepłe paszteciki.
To też zostawiając Maurycego i Fanny w domu, zawsze ich przestrzegała, jakby koza swoje kożlątka:
— Przedewszystkiem zamykajcie się.... nie otwierajcie nikomu, chyba jednemu Romanowi.
Roman, ów człowiek z koszem, który tak interesował Babunię, przybył z Algieru, w kilka dni po nich, jak tylko znalazł zastępcę, bo on także miał różne urzęda: był odźwiernym i ogrodnikiem podprefektury, zarazem stangretem, i mężem Sylwaniry, ale to ostatnie w tak drobnej części, iż nie warto wspominać.
Berryszonce trudno było się zgodzić na to małżeństwo. Od czasu swego wypadku w Bourges, najpiękniejszy człowiek na ziemi, nie zdołałby w niej wzniecić chęci ku sobie; najmniej zaś Roman mały; chuderlawy, jąkała, o głowę niższy od niej, z cerą jajecznicy na oliwie. Przybył on z Senegalu, gdzie wyszedłszy z marynarki, służył u gubernatora za ogrodnika.
Ale państwo sobie tego życzyli; zresztą był to człowiek bardzo dobry, potulny, zręczny do każdej roboty. Umiał pięknie układać bukiety wielkie jak drzewa i bardzo był pomysłowy w zabawianiu dzieci. Tak czule i tak długo przewracał oczyma, iż zrobiwszy wszystko co mogła, dla odstraszenia go od siebie, aż do wyznania mu swego przejścia z uczniem artylerzystą, Sylwanira zgodziła się nakoniec.
— Niechże tak będzie jak sobie życzysz, mój biedny Romanie, ale co prawda... wzruszając ramionami zdawała się mówić: „osobliwa myśl przyszła ci do głowy...”
Odpowiedzią Romana, była jakaś namiętna a niezrozumiała plątanina słów: przysięgi wiecznego przywiązania i krwawych zamachów na całą artyleryę. „Cré cochon!” Było to jego przysłowie, nałóg od którego nie mógł się odzwyczaić; wykrzyk zbolałego serca, zawierający w sobie wszystko, czego wyrazić nie zdołał.
Kiedy admirał de Génouilly, wybawił go od sądu wojennego i gdy pani Sylwaniry, nakłoniła ją do wyjścia za niego, wykrzyknął: „Cré cochon, panie admirale.... Crè cochon, pani Lorie!...” Miało to być zapewnieniem najgłębszej wdzięczności.
Po ślubie, życie ich w niczem się niezmieniło, ona pozostała przy państwu, on przy bramie i ogrodzie, nigdy razem. W końcu Sylwanira doglądała chorą; potem kiedy pani wyjechała, sypiała z dziećmi na górze, a mąż dręczył się w swojej stancyjce odźwiernego, na wielkiem skarbowem łożu. Po upływie kilku miesięcy, zaledwo chwilowemi przyjemnościami urozmaiconych, nastąpiła ruina pana i rozkaz, aby Sylwanira przywiozła mu dzieci.
— A cóż ze mną będzie? pytał Roman obwiązując paki.
— Rób, jak ci się podoba... mój biedaku. Co do mnie — jadę.
„Jak mu się podoba”! to wiadomo, że chciałby żyć z nią i przy niej!... Skoro obiecała, że pan weźmie ich oboje do siebie w Paryżu, że tam urządzą gospodarstwo, opuścił bez żalu swe miejsce.
Gdy się zjawił na ulicy Val-de-Grâce i Sylwanira wymownym gestem w skazała mu dzieci, nędzę i stos pak, biedny mężysko mógł tylko powiedzieć: „Cré cochon, moja żono!...” Było oczywistem, iż razem nie mogli zamieszkać. Niepotrzebny tu był stangret, ogrodnik ani też odźwierny. „Tymczasem Sylwanira wystarczy”, powiedział pan Lorie, z królewską swoją miną i radził mu poszukać gdzie indziej zajęcia, zapewniając, iż to stan tylko przejściowy.
Zresztą Sylwanira powiedziała, że w Paryżu jest mnóstwo małżeństw, które będąc w obowiązku, muszą żyć oddzielnie; rzadko się widują, ale za to kochają się serdeczniej. Po tych słowach, bardzo powabny i pociągający uśmiech rozjaśnił jej twarz, pod trzypiętrowym czepkiem. „Bądź spokojna, pójdę czegoś poszukać...” powiedział Roman i trzeba przyznać, że daleko prędzej znalazł robotę, niż jego pan podprefekt.
Skoro tylko zaszedł na wybrzeże Sekwany i zmieszał się z tłumem, któremu poczciwa rzeka dostarcza chleba, doznał tylko trudności w wyborze czy być wyładowywaczem statków, stróżem przy szluzie, lub przy pralni. Skończyło się na tem, że się stał poborcą myta przy rogatce de la Monnaie, dla tego że to miejsce było poniekąd rządowe, on zaś równie jak Lorie, miał słabość do administracyi.
Obowiązki jego były uciążliwe i przykuwające prawie do miejsca; lecz jak tylko mógł, zaraz biegł na ulicę Val-de-Grâce, a zawsze z jakąś niespodzianką w wielkim koszu. Były to zyski uciułane przy doglądaniu szluzy, lub rozbieraniu transportów z drzewem; przynosił więc kilka polan, nasiąkłych wilgocią w skutek długiej żeglugi; ćwiartkę jabłek lub też woreczek kawy. Chociaż wszystko to przeznaczone było dla Sylwaniry, cały dom korzystał. Częstokroć pomiędzy przyniesionemi rzeczami znajdowały się ryby smażone, żebro wołowe lub inne artykuły spożywcze, nie mające żadnego związku z rzeką.
Od niejakiego czasu odwiedziny Romana stały się rzadsze. Dano mu główny dozór szluzy przy rogatkach Petit-Port, o trzy mile od Paryża. Wyznaczono mu sto franków miesięcznie, opał i mieszkanie nad brzegiem wody, z ogródkiem, gdzie mógł hodować kwiaty i jarzyny. — Cały majątek.
Odrzuciłby to jednakże, aby się nie oddalać od, Sylwaniry, gdyby go nie zmusiła do przyjęcia obowiązku, przedstawiając że właśnie nastąpi piękna pora roku, będzie więc mogła z dziećmi przyjeżdżać na kilka dni; zastąpi to dzieciom pobyt na wsi; któż wie zresztą, może nie długo, będą mogli razem zamieszkać, na zawsze. Nie chciała nad tem szerzej się rozwodzić, ale dozorca upojony radością, poszedł objąć posadę i odtąd przybywał bardzo rzadko i tylko na chwilę, pomiędzy dwoma transportami.
Gdy Roman wyjechał, nikomu bez wyjątku, nie mogły dzieci otwierać drzwi. Lecz poradziły sobie naiwnie, oto przyzwyczajone do powietrza w Algieryi i znudzone tem, że teraz przesiadywać muszą w pokoju z zamkniętemi okiennicami, dla ukrycia nędzy, otwierały okno, wychodzące na ulicę, nie zastanawiając się nad tem, iż tamtędy łatwo byłoby każdemu dostać się do nich. Lecz czegóż miały się obawiać na tak spokojnej ulicy, gdzie się koty wylęgały na słońcu, a różowe łapki gołębie grzebały po bruku? Przytem były teraz dumne, że mogą światu pokazać: łóżka, krzesła, szafę i półki do tek i książek.
Ze starych ruchomości, obróconych na opał przez Sylwanirę, pozostało tylko parę pak, z których przyszły wychowaniec Borda, wyrabiał statki żaglowe i wiosłowe. Był to jego sposób przygotowywania się do Szkoły Morskiej. Od Romana nabrał on gustu do tych budowli morskich; dla tego to Lorie-Dufresne, upatrywał w tem wskazówki powołania, zawczasu przyzwyczajał się, w dnie przyjęcia w podprefekturze, przedstawiać syna, mówiąc:
— Oto nasz marynarz... lub wykrzykiwał z miną tryumfującą:
— Hę! Maurycy... Borda!
Z początku dziecko było rade z poszanowania, okazywanego mu przez kolegów, z powodu tak zaszczytnego zawodu; szczególnie imponowała im czapka marynarska, pomysł matki; lecz później skoro na seryo zaczęto myśleć o tem, kiedy przyszło mu się uczyć matematyki i trygonometryi, których zarówno nie lubił jak Oceanu i niebezpiecznych przygód, klamka już zapadła; wszędzie go nazywano marynarzem i nie mógł się temu sprzeciwiać.
Odtąd miał zatrute życie i przybrał minę żałosną, zgnębioną i przytłoczoną pod groźbą tego Borda, którym go wszyscy dręczyli. Nos mu się wyciągnął od ślęczenia nad zrównaniami, planami budowli, nad figurami geometrycznemi i graficznemi w wielkich księgach przygotowawczych, które były jeszcze za trudne. Dla tego pozostał na zawsze owym przyszłym uczniem szkoły Morskiej, przerażonym tem, czego się ma nauczyć ażeby zostać przyjętym, a jeszcze bardziej że go przyjąć gotowi.
Pomimo to wszystko, pozostało w nim upodobanie z dziecinnych lat i nigdy tak rad nie był, jak kiedy Fanny powiedziała: „Zrób mi bacik”. W jednej chwili budował przepyszną szalupę, jakiej basen Luksemburgski jeszcze nie widział. Z zapałem pracował, rozkładając na oknie, młotek, piłkę, hebel, które mu siostra w miarę potrzeby podawała. Dziatwa uliczna w podartych majtkach i w szelkach spadających na dziurawe1 rękawy, przyglądała się z zachwytem.
Nagle dał się słyszeć głos: „Na bok! Na bok!“ Bruk zadudnił, psy zaszczekały, dzieci i gołębie rozpierzchły się, ustępując miejsca pięknemu powozowi zaprzężonemu srokatemi końmi; służba była w liberyi bronzowego koloru. Powóz ten zatrzymał się przed domem zamieszkanym przez Lorie’ów. Wysiadła jejmość stara, wysoka, sucha, w czarnej sukni z takąż peleryną. Zwracając ku dzieciom złośliwe oczy z pod brwi gęstych jak wąsy, zapytała:
— Czy tu mieszka pani Ebsen?
Ściskając wargi i pięści, uczeń Borda, odpowiedział z odwagą, którą podziwiała siostrzyczka!
— Nie, na pierwszym piętrze... poczem prędko zamknął okno przed tym widziadłem czarnej damy, o jakich zawsze opowiadała Sylwanira.
— To jedna z tych, na pewno, szepnęła Fanny.
— Niezawodnie.
Po chwili, kiedy zjawisko znajdowało się już na wschodach, zapytała:
— Czyś widział, jak spojrzała na nas? Myślałam, że wejdzie oknem.
— Chciałbym to widzieć! Odpowiedział marynarz, niezupełnie szczerze.
Przez cały czas, kiedy czuli na górze, ponad głowami tę kobietę, a przed sobą widzieli powóz, zasłaniający ulicę, pozostawali nieruchomi, nie śmiejąc rozmawiać, oddychać, ani wbić jednego ćwieka do szalupy.
Nakoniec posłyszeli głos pani Ebsen, wyprowadzającej kogoś do sieni. Suknia szeleści po korytarzu, ociera się koło drzwi, więc zaraz wyjdzie. Chcąc się o tem upewnić, uczeń Borda uchyla firankę i czemprędzej opuszcza ją zaraz.
Owa kobieta, stojąc tam, przygląda im się chciwie przez szybę, jak gdyby chciała ich porwać. Potem słychać zamknięcie drzwiczek; konie ruszają, znika cień powozu z przed okna i wszystko niknie jak sen.
— Przecież, odezwała się Fanny, oddychając swobodniej.
Gdy Lorie poszedł na górę wieczorem na zwykłą lekcyę, zastał panią Ebsen, pod wrażeniem świetnej wizyty.
— Ach prawda — któż to był? Mówiono mi o jakimś powozie.
Podała mu z dumą kartę wizytową, wielką i grubą.
Prezydująca-Założycielka
Czynnego towarzystwa pań Ewangelistek.
— Pani Autheman!... żona bankiera!
— Nie ona sama, ale osoba przez nią przysłana, z żądaniem, aby Elina przetłumaczyła zbiór modlitw i rozmyślań.
Pokazała mu zarazem leżącą na stole książeczkę o złoconych brzegach, pod tytułem: Modlitwy poranne przez panią ***, z tym godłem: kobieta zgubiła świat, kobieta go zbawi. Żądano dwóch tłumaczeń, angielskiego i niemieckiego, za trzy sous od modlitwy, jedna w drugą.
— Szczególniejszy frymark, nieprawda? odezwała się Lina, nieodrywając oczu od ćwiczenia Fanny, które poprawiała.
— Ale nie, moja Linetko, wierzaj mi... za tę cenę można się podjąć... odpowiedziała naiwnie, poczciwa pani Ebsen, nie będąc wcale mystyczną. Potem zniżając głos, żeby nie przeszkadzać lekcyi, zaczęła opowiadać sąsiadowi o dziwacznej osobie, którą do nich przysłano — pannie... nazwisko było na bilecie: Anne de Beuil, à l’hôtel d’Authemann.
— Tak, tak! de Beuil w dwóch wyrazach; jednakże wyglądała, raczej na chłopkę, albo służącą, aniżeli na szlachciankę. Bez ceremonii we wszystko wglądała, wypytywała z kim się widujemy, czy znamy dużo osób, ciągle się przypatrując fotografii Liny, stojącej na kominku, która jej się wydawała za wesołą!
— Za wesołą! zawołał z oburzeniem Lorie; on bowiem z przykrością widział, że od śmierci Babuni, młodociany jej uśmiech już jest mniej swobodny.
— O! powiedziała mi jeszcze niejedno... Że jesteśmy płoche, za mało z Bogiem obcujemy.
— Słowem kazanie, zupełne kazanie z gestami i cytatami... szkoda że już nie ma Henryety, byłaby para kaznodziei, co się nazywa.
— Czy panna Briss wyjechała? zapytał Lorie, interesujący się tą waryatką, pewno dla tego, że go znajdowała wysoce praktycznym.
— Przed tygodniem, z księżną Suworyn, która ją wzięła jako towarzyszkę... Świetne miejsce... Dzieci nie ma.
— Musi być zadowoloną?
— Rozpacza... odebrałyśmy z Wiednia list!... Żałuje swego więzienia z ulicy Cherche-Midi... Ach, ta biedna Henryeta!
Wracając do rannej wizyty i zarzutu, że z Bogiem mało obcują, rzekła:
— Najpierw, co się tycze Liny, to nieprawda: co niedziela grywa na organach na ulicy Chauchat najregularniej i nieopuszcza żadnego zgromadzenia. Ja zaś nie miałam nigdy czasu być pobożną. Chciałabym widzieć tę pannę de Beuil, ze starą matką i z dzieckiem na barkach. Trzeba było biegać na lekcye od świtu do nocy, bez względu na pogodą, z jednego końca Paryża na drugi. Wieczorem padałam jak kamień, nie mając już sił ani się modlić, ani myśleć. Ale czy to nie starczyło za modlitwę przed Bogiem, żem zabezpieczała mamie do końca dobrobyt, a Linie dałam staranną edukacyę, z której teraz ciągnie zyski. Przynajmniej dla tej kochaneczki mojej początki życia nie będą tak trudne jak dla mnie.
Podniecona wspomnieniem przebytych trosk, opowiadała mu że dawała lekcye po dwadzieścia sous, w izdebkach za sklepami, takim biedaczkom jak sama była. Że płacono jej czasem godziną francuzkiego za lekcyę niemieckiego. Opisywała wymagania rodziców i jakąś otyłą dziewczynę, którą musiała na przechadzce uczyć języków, słów nieregularnych i to chodząc na wietrze i w deszcz, od arki de l’Etoile do Bastylii.
Przez długie lata znosiła prywacye i upokorzenia kobiet ubogich; chodziła w sukniach wyszarzanych, wyrzekała się śniadania, żeby mieć sześć sous na omnibus; i tak było dopóki nie została nauczycielką na pensyi pani de Bourlon... Jest to pensya bardzo modna, gdzie są tylko córki bankierów i bogatych przemysłowców. Leonia Rougier, dzisiejsza hrabina d’Arlot, Dehora Beeker, która wyszła za barona Gerspach. Tam również poznałam dziwaczną i ładną pannę Châtelus, egzaltowaną protestantkę, która nosząc ciągle biblię w kieszeni, podczas rekreacyi, gdzieś w kąciku podwórka, urządzała dla towarzyszek konferencye religijne. Mówiono, że wkrótce wyjdzie za młodego misyonarza i razem pojadą nawracać Baszutów. Rzeczywiście, opuściła niezadługo pensyę i we trzy tygodnie później, nazywała się panią Autheman.
Lorie okazał zdziwienie.
— Tak, tak, rzekła pani Ebsen z uśmiechem. Rozumiesz pan przecież różnicę, pomiędzy misyonarzem bez grosza i najbogatszym bankierem w Paryżu. Ależ odważna.. ten mąż jest okropny... Cały policzek ma oszpecony wyrzutem, nazywanym „lupus” i zasłania go czarną kitajką. Ta choroba skórna jest dziedziczną u Authemanów..., Matka ją miała na rękach i ramionach, dzień i noc nosiła rękawiczki aż po łokcie. U ich krewnych Beckerów to samo; ale syn najgorzej dotknięty. Trzeba było bardzo pragnąć bogactwa żeby wyjść za niego.
Lina, która w kąciku Babuni, przeglądała modlitwy, skończywszy już lekcyę, odezwała się swym miłym głosem:
— Zkąd wiesz, że miała tylko chęć być bogatą?... Może nią powodowała litość, potrzeba poświęcenia się, oddania się na usługi nieszczęśliwej istocie. Świat jest taki zły i ma wzrok tak krótki!
Mówiąc to nachyliła, nad stronnicami do tłumaczenia, grube płowe warkocze i okrytą jeszcze młodocianym puszkiem twarz, nieco pobladłą skutkiem zmartwienia. Naraz obracając się nawpół ku matce, rzekła:
— To się, chyba odnosi do mnie, jako do zbyt wesołej panienki, posłuchaj mamo: „Śmiech i wesołość są udziałem zepsutego serca. Nie są one nam potrzebne, gdy w sercach naszych panuje spokój Boży”.
— Co prawda, rzekła matka, nigdy nie widziałam śmiejącej się tej małej Châtelus; rozumie się zatem, że ponieważ to ona ułożyła tę książkę...
Lina znowu odezwała się żywo:
— Ale tu jest jeszcze coś osobliwszego! Wyprostowana, drżącym głosem przeczytała: „Ojciec, matka, mąż, dzieci — zawodzą uczucie, w każdym razie umierają; złą jest zatem rachubą, przywiązywać się do nich”.
— Cо za niedorzeczność! wykrzyknęła pani Ebsen, z niekłamanym gniewem.
— Słuchajże dalszego ciągu, i akcentując wyrazy czytała dalej:
„Dobra rachuba nakazuje kochać Chrystusa i tylko jego. Chrystus nie zawodzi, Chrystus nie umiera; ale on zazdrosny jest o naszą miłość i chce ją całkowicie dla siebie posiadać. Dla tego wypowiadajmy wojnę bałwanom, wyrzucajmy z serca wszystko, coby mogło z nim współzawodniczyć...”
— Słyszysz mamo? to grzech, że się kochamy! Trzeba żebyś mię wyrwała ze swego serca, żeby Chrystus był pomiędzy nami i rozdzielał nas swemi rękami przybitemi do krzyża... co za bezeceństwo!... za nic na świecie tego nie przetłumaczę!
Pod wpływem uniesienia, zrobiła ruch tak gwałtowny, tak obcy jej naturze słodkiej i pogodnej, że aż stojąca obok niej Fanny, odczuła to nerwowo i pobladła chuda jej twarzyczka.
— Nie bój się... ale nie bój się... ja się nie gniewam... rzekła Lina biorąc ją na kolana i ściskając w objęciu.
Lorie sam nie wiedząc dla czego, zarumienił się z radości.
— Moja Linetko, nie mamy czego się gniewać! Żeby tak do serca brać wszystkie głupstwa, co się czyta i słyszy... Prawda że modlitwa tej pani jest niedorzeczna, ale nam nie przeszkodzi się kochać.
Zamieniły z sobą spojrzenia pełne takiej ufności, jaka bywa jedynie pomiędzy istotami związanemi krwią.
— Bądź co bądź, rzekła Lina, mocno jeszcze rozdrażniona, te niedorzeczności łatwo się udzielają i mogą być szkodliwe dla młodych głów i słabych dusz...
— Do pewnego stopnia jestem zdania panny Eliny, powiedział Lorie, chociaż...
Pani Ebsen wzruszała ramionami.
— Nie ma czego się obawiać, alboż kto czyta podobne rzeczy. Tyle są warte co broszurki anglikańskie rozdawane na polach Elizejskich, jakby prospekta krawców lub restauracyj z ceną stałą. Zresztą pamiętajmy o stronie materyalnej. Przy panu Lorie, otwarcie można mówić, więc biorąc po trzy sous od modlitwy, ładny grosz się zarabia. Obie weźmiemy się do roboty. Po tym jednym tomie, pewno będzie więcej; a żeśmy nie bogate, musimy korzystać z każdej możności do zarobku, żeby mieć coś na wyprawę dla Liny, gdy będzie wychodziła za mąż.
Jeszcze przed końcem tych rozpraw, Lorie zerwał się nagle.
— No, już czas Fanny, pożegnaj się!
Ten salonik pani Ebsen, miejsce dotąd najweselsze w świecie, najprzyjaźniejsze dla niego i dzieci, teraz, wydało mu się posępnem, nie mającem żadnego związku z jego życiem. Czuł, że tam jest obcym, przybyszem, a to dla tego tylko, że poczciwa pani Ebsen widocznie wzięła go za człowieka lat dojrzałych, nie mogącego już mieć żadnych pretensyj, kiedy mówiła do niego o zamążpójściu Liny.
Tak, ona wyjdzie zamąż, ta czarująca dziewczyna. Wyjdzie nie długo i ten co ją otrzyma, będzie z niej dumny. Takie wykształcenie, taki hart duszy, zamiłowanie porządku, rozsądek, tkliwość pełna wyrozumiałości... Myśli powyższe zasmuciły go i nawet w swoim pokoiku, wychodzącym na ogródek, nie mógł się z nich otrząsnąć.
Dzieci sypiały obok. Słyszał więc podczas gdy Sylwanira rozbierała dziewczynkę, szczebiotanie jej o tem co się działo wieczorem u tych pań: „Panna Elina powiedziała... panna Elina gniewała się”.
W życiu małej sierotki „panna Elina” tak dużo miejsca zajmowała! Ale gdy zamąż pójdzie, będzie miała swoje dzieci, cudzemi więc przestanie się zajmować. Zadumał się biedak nad tem, jak Elina dom jego przeistoczyła, chociaż się tam ukazała raz jeden i to w chwili ciężkiego strapienia.
Ażeby się uspokoić, wziął się do „klasyfikowania”, jak sam tę czynność nazywał. Była to jego ostatnia ucieczka, w przystępie niepokoju i wielkiego smutku, znaczyło zaprowadzenie ładu w stosie tek zielonych, ponumerowanych i z nadpisami różnym charakterem: Listy tyczące się interesów, Rodzina, Polityka, Rozmaitości. Odkąd przylepiał napisy do tych drogocennych papierów, których już potem nigdy nie zmieniał, klasyfikował je tylko i z powłoki niebieskiej kładł do bronzowej; to zaspakajało jego manię.
W paczce, która mu wpadła w rękę tego wieczora, na pierwszej stronnicy wypisane było, jakby na grobie, imię: Walentyna.
Listy datowane w roku jej choroby, były wszystkiem co mu pozostało po żonie, przedtem bowiem nigdy się nierozłączali. Dużo ich było i wszystkie długie. Pierwsze niezbyt smutne, pełne czułych przestróg, tyczących się dzieci i jego zdrowia, oraz zaleceń co do gospodarstwa, zajęć dla Sylwaniry i Romana, słowem niepokoje matki w oddaleniu.
Ale zwolna nastąpiły skargi i chorobliwe rozdrażnienie nerwów. Potem zdradzały gniew, rozpacz, bunt przeciw swemu losowi, którego okropność miarkowała, pomimo niezręcznych wykrętów lekarzy.
Pośród krzyków boleści i łkań, zawsze przebijała troska o dom, o dzieci, zawsze był jakiś przypisek do Sylwaniry, naprzykład: „Niezapomnij dać do wygręplowania materacy”. Pismo pożółkłe, czasami jakby łzami przesycone, drżące, niepewne, o zwiększonych literach skutkiem osłabienia ręki, wskazywało postęp złowrogiej choroby.
W ostatnim liście, pismo było tak niepodobne do pierwszego, jak martwa i wychudła twarz, jaką zobaczył w pokoju domku odźwiernego w Ambоisе, była niepodobną do twarzy kobiety, która przed rokiem wsiadała na okręt, dotknięta jeszcze tylko wewnątrz gnieżdżącą się chorobą i dojrzałą swą świeżością, zwracała uwagę surowych marynarzy w porcie.
List ten napisała Walentyna, zaraz potem, gdy wyprawiła męża do Paryża, by dopilnował tam posady, nie mówiąc nic, iż czuje tchnienie śmierci: „Wiedziałam dobrze, pisała, że wszystko skończone, że się już nie zobaczymy; ale trzeba było dla ciebie i dla dzieci, żebyś pojechał i niezwłocznie zobaczył się z ministrem... Ach biednaż ja, mając już dni policzone, nie mogę ich z rodziną spędzić. Mam męża i dwoje dzieci a umrę sama jedna!...”
Po tej rozdzierającej skardze, już były tylko słowa pełne poddania się. Na nowo stała się spokojną, cierpliwą, jaką była przy zdrowiu, wzbudzała w nim odwagę, dawała mu rady. „Z pewnością odzyskasz posadę, bo rząd nie chciałby się pozbawić takiego urzędnika”. Ale troszczyła się o dom, o gospodarstwo, o edukacyę dzieci, to jest o to wszystko, co człowiek zajęty swym zawodem, innym powierza. Sylwanira, jako zamężna niepozostanie przy nich na zawsze; zresztą choć wierna, zawsze jest tylko służącą.
Zwolna, ostrożnie, w wyrazach, których długo dobierała i których napisanie musiało ją kosztować, bo cały ten ustęp był jakiś kawałkowany, przerywany, wzmiankowała mu o możliwem małżeństwie, później, kiedyś. „Jesteś jeszcze tak młody... tylko zrób dobry wybór i daj dzieciom prawdziwą matkę.
Te jej ostatnie zalecenie, które odczytywał często po jej śmierci, nigdy nie sprawiły na nim takiego wrażenia, jak tego wieczoru, podczas gdy przysłuchiwał się w ciszy uśpionego domu, spokojnym krokom osoby, porządkującej tu i owdzie po nad nim na górze.
Zamknęła okno, roleta zgrzytnęła opuszczając się; on zaś po przez wielkie łzy, które jakoś powiększały i nabrzmiewały pismo, czytał i odczytywał: „tylko zrób dobry wybór”.
Kto widział dom sławnych bankierów Authemanów przed dziesięciu laty, za życia starej matki, ten z trudnością poznałby go teraz. Był to jeden z najpiękniejszych i najstarożytniejszych gmachów, pozostałych w Marais. Jego wieża, wznosiła się na rogu ulicy Parée, wysokie opleśniałe mury, nierówne okna, zdobne we frontony i kapitele, facyatki na wysokich dachach okolone były girlandami. W owym czasie, wyglądał on jak wogóle dawne książęce siedziby, przerobione na domy handlowe, pełen był życia i ruchu przemysłowego. Przez szeroką bramę przeciągały ciągle wozy, kursujące pomiędzy głównym domem w Paryżu i rafineryą złota w Petit-Port.
W głębi na szerokim kamiennym krużganku stał brat samej pani, stary Becker, z piórem za uchem, zapisujący przybycie i wysyłkę sztab złota w oplombowanych pakach.
Authemanowie handlowali bowiem wówczas zlotem i dostarczali go w stanie surowym złotnikom w całej Francyi.
W rozległych salach na parterze, ściany których pokryte były mitologicznemi malowidłami, zasiadała stara jejmość nad biurkiem, na wzniesieniu, ubrana strojnie, w kapeluszu, w starannie zapiętych rękawiczkach, z papugą obok niej, siedzącą na grzędzie. Z wysokości śledziła ona przez okienko za kratami wagi, tak przy kupnie jak i sprzedaży i od czasu do czasu, przygłuszając brzęk złota i szmer kupujących, wołała na subjekta: „Mojżeszu, popraw swój rachunek, zapisałeś dziesięć centygramów za dużo”.
Lecz to wszystko zmieniło się kiedy po śmierci matki, znikły po obu stronach bramy, czarne marmurowe tablice, z inkrustowanym złotem napisem: Dom Autheman założony w roku 1804. Sprzedaż i kupno złota. Dziś dom ten trudni się tylko bankowemi interesami, operując sztabami złota i wprowadzając w ruch majątek publiczny, bez pomocy wozów i pak oplombowanych. Tylko kareta pani Autheman zatętni czasami na bruku podwórza.
Gdy Lina przestąpiła próg domu, jednego ranka, odnosząc swe tłómaczenia, zdumioną była uroczystą ciszą tych starych murów.
Odźwierny, ubrany w długi surdut i biały krawat, wyglądał na kościelnego sługę. Gdy weszła na lewo w bramę, na kamienne bardzo dawne wschody, pełne zakrętów, oświetlone z góry wpadającem światłem, jakby w katedrze, z powodu nieregularności budowli, dwukrotny odgłos dzwonka, oznajmiający jej przybycie, pobudził tyle ech w owych miejscach pustych, samotnych i uroczystych, że serce jej zaczęło bić mocniej, w skutek nieokreślonego wzruszenia.
Anna de Beuil, wyszła na jej spotkanie, szorstka, z ochrypłym głosem, z małemi oczkami, wyglądającemi z pod ogromnych brwi, zawiadomiła, że prezydująca zaraz się z nią zobaczy. „Masz pani modlitwy? — Daj mi je”. Poczem znikła za wysokiemi drzwiami, których malowidła były zatarte ciemną farbą, nadającą się więcej do mebli i obicia tego parlatoryum.
Elina czekała siedząc na drewnianej ławce, podobnej do ławek kościelnych; było ich tam więcej, a wszystkie ustawione do koła ścian lub skupione w głębi koło harmonium, przykrytego płóciennym pokrowcem. Okna z kolorowemi szybami, przepuszczały tak mało światła, że biedna dziewczyna nie mogła się dobrze rozpatrzeć w tem dziwacznem miejscu, ani przeczytać napisów na staroświeckich boazeryach, gdzie dawniej można było widzieć sploty amorków sypiących róże; również jak Pomonę i Florę z ich wiecznie świeżemi emblematami.
Z sąsiedniego pokoju dolatywały skargi, łkania i szept głosu gromiącego. Gdy się usunęła na koniec ławki od tych smutnych dźwięków, wywierających na niej przykre wrażenie, obudziła owym ruchem kogoś w tej sali, która zdawała się być pustą i jakiś głos krzyknął prawie nad jej uchem: „Mojżeszu, Mojżeszu, popraw swój rachunek”.
Promień światła, wpadający przez szczelinę uchylonych drzwi, oświecił w tej chwili, papugę w ogromnej klatce, ogołoconą z piór, z łysym łbem; żywy dowód podań o długowieczności tych ptaków.
— Prezydująca oczekuje panią, przemówiła panna de Beuil, przechodząc przez parlatoryum, w towarzystwie jakiejś istoty długiej, bladej, z wzrokiem obłąkanym, z oczami zaczerwienionemi od płaczu pod podróżnym woalem. W tejże samej chwili spostrzegłszy papugę, krzyknęła „A ty heretyckie plugastwo, jeszcze tu jesteś!“ Porwała klatkę z dzikiem uniesieniem, potrząsając nią wraz z wodą, ziarnem i rozbitem lusterkiem, ptak, z uporem właściwym starości, złamanym głosem wołał najgłośniej: „Mojżeszu, Mojżeszu, popraw swój rachunek”.
Elina weszła do pani Autheman, którą zastała siedzącą przy biurku; w ogromnym gabinecie, wyglądającym na kancelaryę. Za pierwszym rzutem oka, zwróciły jej uwagę: czoło wązkie i wypukłe, włosy czarne gładko zaczesane, nos cienki, usta wklęsłe.
— Usiądź moje dziecko, rzekła.
Głos jej był spokojny i chłodny, jak cera twarzy; odbijała się w nim niknąca młodość, miała bowiem lat trzydzieści pięć. Z pewną kokieteryą, właściwą pięknym kobietom, ubraną była w gładką i ciemną suknię, podobną do zakonnej szaty jak Anna de Beuil, tylko z droższego sukna, chociaż jednego koloru. Wyprostowana jak pastor anglikański, pisała powoli, starannie.
— Skończywszy list, zapieczętowała go, poczem zadzwoniła i oddała całą pakę pism lokajowi, wskazując każdy, głosem urywanym i ostrym:
— Do Londynu, Genewy, Zurichu, Port-Sauveur”. Wyglądało to na chwilę wysłania kuryera, w wielkim domu handlowym.
Potem strudzona, oparła się o poręcz twardego fotelu i ze skrzyżowanemi rękami na pelerynie, wpatrzyła się w Elinę z uśmiechem tkliwym, od którego oczy zamiast świecić płomieniem, wydały błękitnawy odbłysk lodu.
— Więc to jest ten cud świata, pomyślała. Głośno zaś obsypała wielkiemi pochwałami tłómaczenie, które na prędce przejrzała.
— Żaden z moich traktatów nie był tak doskonale pojęty i oddany inteligentnie i dokładnie. Mam nadzieję, iż będziesz dla mnie często pracowała.
— Ale, ale, muszę ci zapłacić.
Wziąwszy pióro zrobiła prędko rachunek na rogu papieru, z wprawą kasyera: tyle za angielskie... po piętnaście centymów, za niemiecki przekład tyle. Wręczyła panience czek na sumę do podniesienia w kasie na dole; potem widząc, że się zabiera do wyjścia, zatrzymała ją dłużej, ażeby pomówić o matce, którą niegdyś znała na pensyi pani Bourlon i o Babuni, zmarłej tak niespodzianie.
Wpatrując się w Elinę przenikliwym i bystrym wzrokiem, zapytała: czy się przynajmniej pojednała ze Zbawicielem przed zgonem?
Lina zmieszana nie wiedziała co odpowiedzieć. Niezdolna skłamać, nawet gdyby prezydująca nie była tak widocznie świadoma najdrobniejszego szczegółu ich życia. Co prawda, staruszka nie była gorliwą w praktykach religijnych. W ostatnich szczególnie latach, bądź przez indeferentyzm, bądź przez obawę zabobonną; nie mówiła nigdy o religii, czepiając się materyalnej strony niknącego życia. Potem, ten nagły jej koniec jakby od piorunu, pastor przybywający, kiedy już wszystko było skończone, kiedy była ubraną na śmierć i ciało owinięte w białe całuny. O nie! nie można powiedzieć że Babunia pojednała się ze Zbawicielem.
— Biedna dusza! pozbawiona widoku chwały Bożej...
Rzekła głosem zmienionym i z założonemi rękami stanęła w pozie kaznodziejskiej.
— Gdzie jesteś teraz, biedna duszo... O jakże musisz cierpieć i złorzeczyć tym, którzy cię pozostawili bez pomocy...!
W tym tonie proroczym, ciągnęła dalej swą mowę, lecz Elina jej nie słyszała. Najprzód była zawstydzona, potem ściskało się jej serce i gotowa była wybuchnąć płaczem na myśl, iż jej Babunia może cierpieć z jej powodu. Elina Ebsen pod powłoką spokoju, miała w uśpionym jeszcze stanie kobiety z północy, duszę uczuciową i skłonną do mystycyzmu. „Babunia cierpi”, myśl ta ją dręczyła, łkania ją dusiły.
— Przestań... uspokój się...
Pani Autheman zbliżyła się i ujęła ją za rękę. Wiedziała od pana Birk, że jest to dziewczyna zacna i według świata, pełniąca obowiązki chrześcijanki; lecz Bóg wymagał więcej i szczególnie od osoby żyjącej śród obojętnych w sprawie religii. Trzeba, żeby zdobyła wiarę za tych co jej nie mają, wiarę szeroką, szczytną, opiekuńczą, podobną do tego wielkiego drzewa, na którem ptaki niebieskie wiją gniazda. Jakiż na to sposób? Szukać otoczenia duchowego i dusz, które łączą się tylko w Chrystusie.
— Odwiedzaj mię często tu albo w Port-Sauveur, z przyjemnością będę cię przyjmowała u siebie. My tu w Paryżu miewamy zgromadzenia pobożne. Wkrótce jedna z moich robotnic, położyła nacisk na tym wyrazie, właśnie ta, którą widziałaś wychodzącą, ma złożyć publicznie uznanie Ewangelii. Gdy przyjdziesz i posłyszysz jej krzyk, rozpłomieni twoją gorliwość. A teraz możesz odejść, bo mój czas drogi.
Zrobiła gest, jakby ją żegnała lub nawet chciała błogosławić.
— Przedewszystkiem nie płacz... Polecę cię temu, który zbawia i wybacza. Powiedziała to tonem tak pewnym siebie, jakby mówiła o kimś, kto nie ma jej nic do odmówienia.
Elina wyszła tak wzburzona i zmieszana, że zapomniała o czeku; powróciła więc na szeroki krużganek, gdzie było troje wielkich oszklonych drzwi, zasłoniętych do połowy szyb, zielonemi firankami. Był to zwyczajny kantor domu bankowego, z okienkami w kratkach; pełen ludzi przychodzących i wychodzących lub oczekujących oraz stosów monet, które ciągle przerzucano. Lecz i tu jak i na górze, wszystko przejmowało chłodem; panowała jakaś surowość, jakaś sztywność w zachowaniu się urzędników. Alegoryczne malowidła na suficie, ścianach i nad drzwiami, stanowiące niegdyś chwałę, starożytnego domu Authemanów, tak samo jak na górze, powleczone były ciemną farbą.
Elinę skierowano do okienka otwartego pod napisem: Port-Sauveur. W klatce okratowanej; stał, za plecami kasyera, mężczyzna wpatrzony przez plecy w to co tenże pisze. Podniósł on głowę na widok czeku nieśmiało podawanego przez okienko i okazał twarz wychudłą, z zapadłemi oczami i policzkiem obrzmiałym, zasłoniętym czarną opaską; tylko profil pozostawał wolnym, a wyraz jego był gorzki i bolesny. Elina pomyślała: „to Autheman... jakiż on brzydki!” — „Czyż nieprawda?” zdawał się mówić uśmiech bankiera, smutno na nią patrzącego.
Przez całą drogę prześladowana tym uśmiechem trędowatego, zapytywała siebie: jakim sposobem, młoda dziewczyna mogła wybrać takiego męża.
Czy powodowała nią dobroć, czy litość kobieca dla upośledzonych? Surowa protestantka, którą przed chwilą widziała, zdawała jej się wyższą nad podobne słabości i za nadto wzniosłą, ażeby nędzny pieniądz mieć na celu.
A więc cóż to było? Lecz żeby wyjaśnić tę dziwaczną naturę, to serce zamknięte jak świątynia w dnie powszednie, skazane na próżnię i ciszę pustego kościoła, trzeba było znać historye owej Joanny Châtelus, dawniejszej uczennicy z pensyi pani Bourlon.
Ojciec jej miał w Lyonie jeden z najbogatszych składów jedwabi pod firmą: Châtelus et Treillhard. Urodziła się w Brotteaus nad szeroko rozlanym Rodanem, który tak wiernie odbija tamtejszą rasę ludzi, popędliwych a zimnych, charakteru stałego i skłonnych do melancholijnej egzaltacyi. Joanna miała usposobienie wspólne całej okolicy, tylko silniej rozwinięte pod wpływem otoczenia i okoliczności.
Matka jej młodo odumarła; ojciec cały oddany sprawom handlowym, powierzył jej wychowanie starej ciotce, protestantce ciasnych pojęć, posuniętych do egzageracyi; oddającej się drobiazgowym praktykom religijnym. Jedyną rozrywką Joanny było pójść w niedzielę do kościoła; w zimie jednak kiedy deszcz padał, — a w Lyonie często się to zdarza, — obrzędy religijne spełniały się w domu. Wówczas otwierano wielki salon i na meblach okrytych pokrowcami, zasiadali: ojciec, ciotka, guwernantka angielska i służba.
Ciotka nosowym głosem czytała długo modlitwy i rozmyślania, ojciec zaś, zasłaniając ręką oczy, udawał przejęcie się, kontemplacyą a rzeczywiście, myślał o kursach giełdowych i swoich jedwabiach. Joanna, poważna już nad wiek, pogrążała się w zadumie o śmierci, o przyszłej karze za grzechy, o grzechu pierworodnym. Odrywając czasem oczy od książki nabożnej, przez szyby mokre od deszczu, widziała wielki Rodan, bladawy i gwałtowny, toczący swe wzburzone fale, jak morze po burzy. Takie wychowanie utrudniało rozwój sił fizycznych dziewczynki. Była ona delikatną, nerwową; dla tego zalecali doktorzy, udawać się w góry w Engadinie, do Montreux, w pobliżu Genewy, nad brzegiem Jeziora Czterech Kantonów.
Joanna miała lat ośmnaście gdy się osiedlili na jedno lato w Gründewald, wśród Alp Berneńskich w małej wiosce, zamieszkałej przez przewodników, na płaszczyźnie u stóp Wetterhornu, Silberhornu i Jungfrau, której szczyt oświecony słońcem, jaśniał pośród mnóstwa śnieżnych wierzchołków i lodowników.
Zwykle podróżni udający się na wycieczkę, tam zatrzymują się na śniadanie i najmują przewodników i konie. Przez cały dzień, na jedynej uliczce idącej w górę, jest tłum i zgiełk przybywających i wracających turystów, z kijem alpejskim w ręku.
Ciotka Châtelus, wynalazła jednakże, w głębi pewnego ogrodu hotelowego, szalet do wynajęcia. Stał on zdala nieco od przepływu udających się w góry, w prześlicznem położeniu, popod lasem sosnowym, którego świeże powiewy żywiczne, zapełniały zapachem pokoje; u stóp odwiecznych śniegów, gdzie w pewne pory dnia ukazywała się tęcza, z cudowną grą barw błękitnej i różowej.
Cisza tam przerywaną była tylko szumem potoku pieniącego się po kamieniach, odgłosem pięciu nót rogu alpejskiego — które powtarzały niezliczone echa, albo też gromem spadającej lawiny i wystrzałem armaty, w grocie na drodze do małego lodownika.
Czasami nocną porą, burza zrywała się z północy a rankiem, pod olśniewającem niebem, biały śnieżny pyłek, jakby przezroczystą koronką przykrywał stoki gór, sosny i pastwiska; w południe zaś topniał, tworząc tysiące strumyków, spływających z wyżyn, pomiędzy zielenią i kamieniami.
Lecz te wszystkie cuda alpejskiej natury nie istniały dla Joanny i jej ciotki, które spędzały popołudniowe godziny w szalecie, otoczone gronem starych nabożniś angielskich i genewskich, organizujących mityngi dla wspólnej modlitwy. Przy spuszczonych firankach i zapalonych świecach śpiewały pieśni pobożne, lub czytały modlitwy; potem każda rozbierała jakiś tekst z Biblii, tak drobiazgowo, jakby kaznodzieja z powołania.
Nie brakło też i pastorów w hotelu „Jungfrau”, ani też studentów z kursów teologicznych z Lozanny i Genewy; lecz ci, będąc po większej części członkami klubu Alpejskiego, zajęci byli wspinaniem się po górach. Rano pięli się po ścieżkach z tykami, sznurami i przewodnikami; wieczorem zaś dla odpoczynku grali w szachy, czytali dzienniki, a nawet młodzi lubili potańczyć przy fortepianie lub śpiewali wesołe piosenki.
— Oto nasi księża! mówiły stare mumie, potrząsając ze zgorszeniem siwemi włosami lub suto garnirowanym czepkiem.
Ach, gdyby im było wolno głosić Ewangelię, brałyby się do dzieła z większym zapałem, z wiarą, któraby rozpłomieniła i ogarnęła świat cały. To marzenie apostolstwa kobiecego, powtarzało się ciągle wśród rozpraw. Dla czegóż-nie ma kobiet — księży, jak są nauczycielki i doktorki? Rzeczywiście, można je było brać za starych pastorów anglikańskich, z temi twarzami rozognionemi i blademi, w sukniach gładkich, niczem ich płci nie cechujących.
Joanna Châtelus przenikała się otaczającym ją mistycyzmem, potęgowanym jeszcze przez młodzieńczy jej zapał. Najciekawszą stroną tych mityngów hotelowych było komentowanie Pisma Świętego przez tę ośmnastoletnią piękną dzieweczkę z włosem czarnym, gładko uczesanym, z usty zaciśnionemi pod wpływem silnej woli i cichych rozmyślań.
Podróżni udawali pobożnych, aby ją usłyszeć, a miejscowa służąca tęga, silna szwajcarka, w wysokim czepcu tiulowym, przenikniona kazaniami, dochodziła prawie do szału; przy rannej czekoladzie płakała nad swemi grzechami, mówiła sama do siebie i prorokowała, zamiatając pokoje i szorując korytarze.
Przytaczano jeszcze więcej przykładów pobożnego wpływu Joanny. Pewien przewodnik z tej wioski, Chrystian Inebnit, który spadłszy ze skał, strasznie potłuczony i znaleziony został na dnie przepaści — od dziesięciu dni konał wśród ogromnych cierpień, napełniając swą norę wyciem i bluźnierczemi krzyki, pomimo częstych odwiedzin pastora. Joanna udała się do niego, usiadła na tapczanie w głowach i powoli, cierpliwie pogodziła nieszczęśliwego ze Zbawicielem. Tak spokojnie, tak bezwiednie usnął on na wieki, jak jego bobak, którego znaleziono uśpionym pod dachem z gałęzi, na całe sześć miesięcy zimowych.
Te sukcesa ostatecznie rozegzaltowały młodą Lyonezkę; wyobraziła sobie iż jest stworzoną do missyj ewangelistycznych. Wieczorami pisywała w swoim pokoju modlitwy i rozmyślania. Stawała się coraz poważniejszą, mówiła uroczyście, jakby na mityngu, przytaczając ciągle w rozmowie teksta i sentencye biblijne.
Kobieta zgubiła świat, kobieta powinna go odkupić. Oto zuchwała dewiza, którą później odciskała na papierze listowym i wewnątrz bransolet i pierścionków, gdzie inne kobiety zwykły mieścić czułą pamiątkę, lub cyfrę miłosną. Dewiza ta niewyraźnie pozostawała w jej młodej główce, myśl stowarzyszenia pań ewangelistek, kiełkowała już lekko, niejasno, pośród tysiąca myśli nieokreślonych, projektów w jej przejściowym wieku! Lecz niespodziewany wypadek, stanowczo zawyrokował o jej życiu.
Pomiędzy uczestniczkami mityngów, pewna Genewka, interesowała się nią więcej od innych; była to matka studenta teologii, tęgiego chłopca, który postanowił poświęcić się misyom oddalonym, lecz zanim się udał do Bassutów, żeby ich nawracać, piął się po górach, jeździł konno, pił szwajcarskiego szampana i śpiewał na całe gardło pieśni pasterzy Oberlandu. Genewka upatrzywszy w bogatej pannie Châtelus dobrą partyę dla syna, zręcznie przygotowywała małżeństwo, wynosząc bohaterskość młodego misyonarza, gotowego skazać się na wygnanie dla miłości Jezusa.
Coby to za radość była dla niej, mówiła, gdyby jej biedne dziecko, przed opuszczeniem ojczyzny, mogło znaleść żonę, prawdziwą chrześciankę, któraby się zgodziła pójść za nim na misyę ewangeliczną, pomagać mu, a czasem zastąpić go w razie potrzeby. Co za wzniosłe powołanie dla kobiety, jaka piękna sposobność do apostołowania!
Myśl ta zagnieździła się w głowie Joanny.
Przy pomocy trafu i zabiegów matczynych, młodzi ludzie podobali się sobie. Jakkolwiek panna Cbâtelus była tak mało ziemską, widocznie zręczna postać młodego teologa, twarz smagła i energiczna, kryjąca się pod białą uniwersytecką czapeczką, zrobiły na niej przyjemne wrażenie.
Powoli przywykła myśleć o nim, zespalać go z zamysłami na przyszłość; niepokoiły ją częste i niebezpieczne jego wycieczki. Skoro go nie ujrzała wieczorem, przypatrywała się do późnej nocy ze swego okna, światełkom na niedostępnych wyżynach, owej latarce wystawianej przez Klub Alpejski, na wszystkich cyplach gór, w przytułkach, gdzie turyści mogą znaleźć ogień i łóżko z twardych desek.
Zimna ta dziewczyna myślała z błogiem uczuciem: „On tam... nic mu się złego nieprzytrafiło”, zasypiała szczęśliwa i dziwiąc się trochę, że ona, wychowana bez matki i bez tkliwych uczuć, która znała tylko miłość Boga i nienawiść grzechu, czuje teraz inny obraz w sercu, nie Chrystusa? Namiętność religijna, brała jednak wielki udział i w tej miłości.
Kiedy mówili o swych zaręczynach bez świadków, na brzegu morza Lodowatego, przed tym horyzontem wód, skrzepłych wśród ruchu fal, słowa ich mogły być powtórzone w świątyni. — Zapewnienia i obietnice chłodne były, jak powiew wiatru zimowego, który dawał się już czuć w pierwszych dniach września z zapowiedzią śniegu.
Przysięgali żyć jedno dla drugiego, poświęcić się rozpowszechnianiu ewangelii, chwały i słowa prawdziwego Boga. On miał się uczyć jeszcze przez rok cały, zanim zostanie pastorem; ona zaś postanawiała przygotować się do misyi świętej. Przyrzekali co tydzień pisać do siebie.
Po zawarciu tej umowy, zaprzysiężonej ręka w rękę, siedzieli w milczeniu przytuleni do siebie. Genewczyk prozaiczniejszy od swej towarzyszki, podnosił kołnierz, trzęsąc się od zimna; ona trawiona gorączką prozelityzmu, tak była rumianą, jak szczyt Jungfrau, oblany światłem zachodzącego słońca.
Pisywali do siebie przez cały rok, mieszając teologię z miłością: była to korespondencya Heloizy z jej mistrzem, poprawiona i ostudzona przez protestantyzm. Ponieważ Joanna chciała się na seryo poświęcić tej misyi, pojechała do Paryża, w celu wyuczenia się angielskiego języka i geografii na pensyi pani Bourlon, gdzie miała pozostać kilka miesięcy, to jest do ślubu.
Chociaż wydała się dziwaczną, bogatym i zalotnym paryżankom, jednakże wkrótce zapanowała nad niemi głębokością przekonań religijnych, postawą Sybilli legendą o zaręczynach i wkrótce mającym nastąpić odjeździe na misyę. Zresztą prowadziła ona tam życie całkiem oddzielne, zajmując osobno pokoik za sypialnią, w którym dwie lub trzy jej przyjaciółki, ze starszych panien, przesiadywały z nią wieczorami.
Tam, również jak i pod platanami w czasie rekreacyi, Joanna opowiadała Słowo Boże; próbowała siły magnetycznej słów swoich i wejrzenia, swej niezachwianej woli prozelityzmu, tworząc koło siebie prawdziwe katechumenki. Pomiędzy niemi górowała Debora Becker, żydówka z rudemi włosami, siostrzenica wdowy Autheman.
Tej pięknej Debory mleczna płeć, właściwa rudym włosom, pokryta była śladami dziedzicznej choroby w tej rodzinie. Przy każdej zmianie pory roku, na twarzy i ramionach, pokazywały jej się zaognione, krwawe liszaje, jakby tylko co wyszła z krzaków ciernistych i w skutek tego, zmuszoną była pozostawać w infirmeryi, obłożona mączką krochmalną i maściami.
Inne pensyonarki, zazdroszcząc jej ogromnych bogactw, mówiły: „że się poci złotem Authemanów.” Lecz Joanna wskazywała jej w tem karę Opatrzności, gniew Boży, ciążący na rasie, niechcącej go uznać. Dręczyła tę słabą duszę: kazaniami, długiemi kontrowersjami teologicznemi, nawet pod cieniem drzew w Petit Port u wdowy Autheman, gdzie ją Debora, często zabierała z sobą.
Córa Izraela, czuła się zachwianą i gotową była wyrzec się swej wiary, opuścić ojca, rodzinę i żyć wraz z Joanną i jej mężem pod namiotem, jak Ś-ty Paweł na puszczy. Do takiego stopnia umiała już ta Ewangelistka, odrywać dusze od uczuć przyrodzonych i poświęcać je Jezusowi, drgające jeszcze i zbolałe od pozrywanych więzów.
W czasie kiedy się to działo, w Lyonie przypadł kryzys handlowy; dom Châtelus et Treillhard zbankrutował do szczętu; skutkiem czego młody teolog wyrzekł się zamierzonego małżeństwa.
Nastąpiło zerwanie pod pozorem, że przyszły misyonarz, nie ma dosyć zdrowia, żeby znieść tak dalekie podróże, jakie go czekały; nadmienił zarazem, że dobrze pojmuje, iż cnoty i wysokie zdolności apostolskie panny Châtelus, niemogłyby się w całej świetności rozwijać, na skromnem probostwie kantonu Appenzell, na jakiem on poprzestać zamyśla.
Joanna niewydała skargi i nic po sobie nieokazała, jednakże to nikczemne i upokarzające zerwanie, było dla niej okropnym ciosem. Podczas ostatnich dwóch miesięcy, spędzonych u pani Bourlon, nikt prócz Debory, niewiedział o tej nagłej zmianie jej losu. Prowadziła dalej wykład biblii dla starszych panien, udając dawną pogodę usposobienia, kryła w sercu zniechęcenie i wzgardę dla człowieka i dla życia, oraz otwartą przepaść w duszy przesyconej goryczą z przyczyny doznanego zawodu, w pierwszej i jedynej miłości.
Głowa i namiętność do mystycyzmu paląca tę iluminatkę, przetrwały jedynie tę klęskę. Jej manja religijna wzrosła, lecz stała się nieubłaganą, drapieżną, czepiającą się tekstów rozpaczliwych, formuł klątwy i kary. Marzyła ciągle o tem, żeby głosić Ewangelię, zbawiać świat. Dręczył ją wciąż skryty gniew na niemożność dokonania tego, przez brak pieniędzy. Jakże się udać teraz samej jednej, pomiędzy niewiernych?
Przyszło jej na myśl wstąpić do grona dyakonis z ulicy Reuilly; lecz znała regułę tych mniszek nawpół światowych, zajętych przedewszystkiem odwiedzaniem i pielęgnowaniem chorych i ubogich. Otóż starania około znikomej powłoki ludzkiej, budziły w niej odrazę a litość nad taką niedolą wydawała jej się niereligijną, gdyż rany moralne i fizyczne uważała za błogosławione próby, jakie Bóg zsyła, aby nas zbliżyć do siebie. Więc cóż począć?
Pewnego czwartku wywołano ją do parlatorium, gdzie zastała starą panią Autheman w swym wiekuistym białym kapeluszu i jasnych rękawiczkach. Zawiadomiona o zerwaniu z młodym misyonarzem, przybyła ona, ażeby Joannie zaproponować małżeństwo z jej synem.
Joanna poprosiła o tydzień czasu do namysłu. Widywała ona często w Petit-Port tego wysokiego chłopca, który był zawsze milczący i zachmurzony w skutek kalectwa twarzy, przy stole starał się zakryć ręką czarną opaską, kryjącą jego rany — i jak się to zdarza, twarzy będącej pod lekką zasłoną lub maską — w oczach skupiało się całe życie, niezwyczajny ogień i zapał. Przypominała to sobie bez strachu. Wszystkich mężczyzn w jednem świetle podówczas widziała i przypisywała im jedną wartość. Wszyscy byli dotknięci brzydotą zewnętrzną lub wewnętrzną.
Lecz bogactwo ją kusiło, bogactwo olbrzymie, które mogła spożytkować na pobożne cele. Byłaby natychmiast przyjęła propozycyą, lecz wstrzymywała ją myśl, że zaślubi żyda-potępieńca. Po godzinie rozmowy z Authemanem, szalenie w niej zakochanym, ustąpiły skrupuły. Ślub odbył się w kościele, nie w synagodze, pomimo krzyków całego Izraela.
Joanna natychmiast zaczęła szerzenie ewangelii w samym Paryżu, jak gdyby się znajdowała śród Kafrów. Kasa Authemanów była dla niej otwartą. Wysokie piece w Petit-Port, gorzały dzień i noc, złoto się pławiło w tyglach, wozy przewoziły ciężkie sztaby; było więc za co wykupywać dusze całego świata.
Urządziła zebrania pobożne w swoim salonie na ulicy Parée, kazania z początku oględne, które wdowa Autheman słyszała co wieczora, idąc do siebie na górę. O jej uszy obijały się śpiewy, z to warzyszeniem harmonium, a na wschodach spotykała jakieś dziwaczne, wygłodniałe twarze jakby podległych hallucynacyom; odzienie łatane, płaszcze zabłocone. Była to smutna, wierna gromadka znędzniałych katechumenów. Dziwiło ją trochę życie surowe i wyrzeczenie się świata tej młodej i pięknej kobiety; ale syn był szczęśliwy i to jej wystarczało. Może upatrując w tych komedyach, nowe zabezpieczenie szczęścia dla biednego kaleki, wcale niepowstrzymywała synowej, lecz owszem ułatwiała jej misyę. — Ach gdyby wiedziała, że syn jej był najgorętszym neofitą nawróconym przez Joannę, że czeka tylko śmierci matki, ażeby zostać „powołanym” na łono chrześciańskiego kościoła i wyrzec się publicznie wiary swych ojców!
Przyjęcie Izraelity Authemana na łono kościoła w świątyni „de l’Oratoire”, było jednym z wybitnych wypadków w końcu cesarstwa. Od tego czasu co niedzielę, widywano na ławce przed amboną, twarz ostrą jak klinga noża; policzek w ranach i zasłonięty, sławnego kupca złotem. Dzięki jego nawróceniu, Joanna pozyskała prawdziwy wpływ.
Stała się ona panią Guyon w protestantyzmie; w życiu swem prosta i w celach swych wytrwała, szanowana była nawet przez tych, którzy jej zapał jako obłęd traktowali. Ażeby opowiadać ewangelię, na czterech rogach Paryża, wynajęła w najludniejszych dzielnicach wielkie sale, gdzie miewała kazania w pewne dni tygodnia.
Z początku jedyną jej współpracowniczką, była stara panna de Beuil, pewna infirmerka i gospodyni pani Bourlon; zajadła kalwinistka. Pochodziła ona ze szlachetnego rodu z Chaventes, który zubożał przez prześladowanie i schłopiał napowrót.
Wiara Anny de Beuil, nacechowana była fanatyzmem dzikim i nieubłaganym, jak za czasów reformacyi i wojen religijnych. Skutkiem tego Anna miała oko badawcze, podejrzliwe, duszę gotową do męczeństwa i walki, wzgardę dla śmierci i śmieszności. Obok tego wszystkiego była nieokrzesaną i wymowę miała prowincyonalną.
W dni kazań chodziła do warsztatów, pralni, nawet do koszar, sypiąc pieniądze, jeżeli tego była potrzeba, ażeby zwabić jak najwięcej ludzi, na zgromadzenia Ewangeliczne.
Jednocześnie i pałac na ulicy Parée, zmienił swą postać. Joanna, pozostawiwszy nietykalnym dom bankowy, skasowała handel złotem, który zanadto tchnął żydowszczyzną. Wuj Becker przeniósł się w inne miejsce; tam gdzie istniały rafinerye złota w Petit-Port, (przemianowano go na Port Zbawiciela Port-Sauveur) postawiono świątynie i szkoły ewangelickie.
Wkrótce z dawnego domu Authmanów, pozostała tylko stara papuga matki, do której bankier czuł pewne przywiązanie, Anna de Beuil nienawidząc ją, wypędzała z pokoju do pokoju, jako jedyny zabytek dawnych czasów i jako obraz starej handlarki, do której ptak ten podobny był z drewnianego głosu i z krzywizny hebrajskiej nosa.
— Roman! Roman!
Okrzyk ten malej Fanny, gdy pociąg zatrzymał się na dworcu w Ablon, ściągnął do drzwiczek cały szereg rozciekawionych i hałaśliwych paryżan, którzy się wyrwali z miasta na pierwszą wiosenną wycieczkę. Pragnęli oni odetchnąć świeżem powietrzem pól, wesołym blaskiem słońca i dla użycia tych przyjemności, wybrali poniedziałek wielkanocny. Komiczna postać małego człowieczka i małpi śmiech, do którego otwierał usta od ucha do ucha, sprawiły iż rozochoceni podróżni zaczęli wołać:
— Roman! dzień dobry Romanie! Hej! Romanie!
Wszystkie te okrzyki dały poznać Romanowi, stojącemu na peronie, upajającą rozkosz popularności.
— Czego oni chcą od ciebie, mój biedny? zapytała przestraszona Sylwanira, pierwsza wyskakując z wagonu z Fanny na rękach.
— Wesoło im, bawią się... ale „cré cochon”! ja jeszcze więcej od nich uradowany i naginając się ku różowym policzkom żony, wycisnął na nich tak głośny całus, że się wzmogły jeszcze wybuchy śmiechu u drzwiczek. Obrócił się potem czemprędzej, aby podać rękę pani Ebsen i jej córce, lecz Lorie, będący w wagonie uprzedził go i pomógł damom wysiąść, z tak uroczystą etykietą, jak niegdyś przyjmował cesarzową Eugenię, wylądowującą na nadbrzeżu w Cherchell.
— A gdzie Maurycy? spytała Fanny nie widząc brata koło Romana.
— Pan Maurycy jest przy tamie, panienko. Pozostawiłem go, ażeby pomagał w robocie. Tędy przejście, proszę państwa.
Dźwigając okrycia i parasole całego towarzystwa, drobnym przyśpieszonym krokiem, jak gdyby go brała chętka do biegania, dozorca tamy, puścił się ku rogatce. Tymczasem pociąg, ziejąc parą, oddalał się, przy tysiącu wesołych krzyków:
— Romanie! hej! Romanie!
Był to pomysł Sylwaniry, ażeby znękanego naukami ucznia Borda, wysłać dla wypoczynku na świeże wiejskie powietrze. Lorie tem chętniej zgodził się na to, że mając zawsze użytek na celu, liczył także na to, że chłopiec z praktyki dużo skorzysta.
Maurycy bawił nad tamą od trzech tygodni, kiedy wybrawszy dzień wolny od lekcyj i zajęć biurowych, postanowiono odwiedzić go całą gromadą.
Jakże był dumny Roman z tego, że przyjmuje u siebie swego dawnego prefekta i te dwie eleganckie panie. Jakże był rozradowany, że widzi Sylwanirę w swoim własnym domu, gdzie może niedługo... lecz sza! Była to tajemnica pomiędzy nimi tylko.
Z Ablon do Petit-Port, liczą tylko trzy kilometry, które można przebyć w omnibusie; lecz Roman dla większego uprzyjemnienia drogi, wziął łódź służbową, obszerny statek świeżo pomalowany na zielono, w którym się pomieściła cała gromadka. Fanny usiadła pomiędzy Eliną i panią Ebsen na tyle łodzi, Lorie na ławeczce naprzeciw nich, cały przód zajmowała z nim Sylwanira, w błękitnej, jakby liberyjnej wszystkich sług, sukni i w czepku białym dobrze karbowanym.
Roman zwinny jak szczur, ostatni wskoczył na statek, odpychając go nogą od brzegu i ujął za wiosła. Łódź była obciążona a Sekwana trudna do żeglugi.
— Zmęczysz się, poczciwcze.
— Proszę się nieobawiać, panie Lorie.
Mały człowieczek wiosłował tęgo, to śmiejąc się, to wykrzywiając twarz od silnego blasku słońca, to schylając kędzierzawą głowę aż do kolan żony i ciągle kierował na środek rzeki, gdzie prąd był silniejszy.
— Romanie, czy Petit-Port, jest po drugiej stronie rzeki?
— Nie, panie Lorie, ale to robię ze względu na łańcuch.
Nikt nie rozumiał, co chciał przez to powiedzieć, dopóki nie rzucił nagle wiosła i z pomocą bosaka nie zaczepił swej łodzi do ostatniego z przechodzącego szeregu statków, ciągnionych łańcuchem.
Była to rozkoszna przeprawa bez utrudzenia i wstrząśnień. Uderzenia szruby i brzęk łańcucha, słychać było tylko zdaleka. Pod czystem wesołem niebem wiosennego dnia, migotały wybrzeża rzeki i wesołe domki, okolone młodzieńczą zielenią i bzem rozkwitłym.
— Ach jak tu dobrze! mówiła Fanny, siedząc pod rękę z Eliną, a ten dziecięcy głosik, doskonale wyrażał ogólne usposobienie. Wszystkim im było dobrze!
Po raz pierwszy od śmierci Babuni, pod wpływem przyrody, która koi i pociesza, Elina miała twarzyczkę czerstwą i ożywioną radosnym uśmiechem. Pani Ebsen, jak zwykle osoby, które wiele przeżyły i przecierpiały, spokojnie używała chwili swego wypoczynku. Lorie przypatrywał się drobnym blond włoskom muskającym z powiewem wiatru czoło, skronie i szyję Eliny, wyobrażając sobie, że dziecko tuląc się do jej serca i jego serce do niej zbliżało. Najszczęśliwszy był Roman, siedząc na przodzie statku obok żony mówił do niej po cichu z filuternym uśmiechem, spoglądając od czasu do czasu na parę siedzącą na przeciwko.
— Oto Petit-Port, powiedział po chwili, wskazując na lekką pochyłość, gdzie pośród ogrodów warzywnych, grzęd kwiatów i jarzyn, domki o czerwonych dachach, rozciągają się pod Ablon na lewym brzegu Sekwany. Za kwadrans będziemy u tamy.
Na urwistym brzegu, wznosiła się starożytna, pańska siedziba: dachy jej były otoczone balustradą. Okna stojące długim szeregiem, zasłonięte szaremi żaluzyami. Gmach ten wznosił się wśród rozłożystych i poprzycinanych grabów. Naprzeciw głównego wchodu rozciągał się gazon w kształcie półksiężyca, ogrodzony kamiennemi słupkami, które łączyły z sobą łańcuchy.
Po za pałacem, widniał rozległy park, na stoku wybrzeża; mnóstwo wielkich drzew rozmaitego gatunku, przerżniętych w środku kamiennemi schodami, pełnemi zieleni i trawy pomiędzy płytami. Z obydwu stron tych wschodów, zagiętych w łuk, była poręcz. Poprzez rzadkie jeszcze liście widać było na ścianie w górze, ciężki krzyż kamienny, świeżo wzniesiony, jakby na grobie familijnym lub nad kaplicą.
— To zamek Authemanów, odpowiedział Roman, na skierowane ku niemu pytające spojrzenia.
— Więc to być musi Port Zbawiciela? żywo odezwała się Elina.
— Tak jest, panienko; tak nazywają ten zamek w tej okolicy, wygląda jak pudło, a to ich wieś! Trzeba by długo szukać w departamencie Sekwany i Oazy, a nawet i w całej Francyi, żeby coś podobnego wynaleźć.
Jakiś niewytłomaczony niepokój ogarnął nagle młodą dziewczynę: znikł dla niej powab pięknego wiosennego słońca i powietrza przepełnionego zapachem fijołków. Przypomniała sobie bytność na ulicy Parie i wymówki pani Autbeman z powodu, że Babunia umarła, niepojednawszy się najpierwej z Bogiem.
Niemogła oderwać oczu od tych zamkniętych żaluzyj, od parku głębokiego i tajemniczego, nad którym wznosił się krzyż cmentarny. Jakiż wypadek ją tu sprowadził? Był że to prosty traf, czy wyższa wola, Boska przestroga?
W miarę jak się zbliżali do brzegu i, mogli objąć okiem cały pałac, tracił on pozory złowrogiego zjawiska. Widać już było tamę, przerzynającą rzekę, swą srebrną pianą; coraz głośniej dawał się słyszeć jej szmer, gdy dopływali do szluzy, której brama otwierała się na przepuszczenie szeregu statków.
Roman wskazał Sylwanirze, na drodze ciągnienia statków pod wodę, domek wyglądający jak kostka do gry, którego czarne punkta dosyć dobrze naśladowały okna i drzwi.
— Jesteśmy u siebie, szepnął po cichu z załzawionem okiem, odczepiając swą łódź od statku i kierując się ku nadbrzeżu.
Maurycy zajęty czemś na szluzie z chłopcem od tamy, ujrzał gości z daleka, przybiegł wydając okrzyki Karaiba, powiewając czapką, na której woda i słońce, powyjadały złoto z galonów. On sam opalony, z nosem czerwonym, zgrubiałym, prawdziwy marynarz, jak mówił Roman. Zrobił się z niego tęgi zuch wskutek ćwiczeń na wodzie.
— Hę! Maurycy? Borda! wykrzyknął rozradowany ojciec, niedostrzegając przestrachu biednego chłopca na wzmiankę o jego powołaniu.
Na szczęście przybyli już do domu. Domek był parterowy o kilku wschodach w ganku. Otaczał go ogród, pełen dobrze utrzymanych zielonych grzęd. Wewnątrz był obszerny pokój z dwoma żelaznemi łóżkami, dla dozorcy tamy i jego sługi. W kącie zegar drewniany, manipulator i cały aparat telegraficzny, łączący wszystkie tamy na Sekwanie. Obok znajdowała się kuchnia, w której błyszczały nieużywane jeszcze statki.
— Żyję jak kawaler, mówił Roman do żony i opowiadał jej, że się stołuje Pod zgłodniałym w Damour, w oberży marynarzy o dwa kroki od domu, sławnej z zupy z jarzyn i linów duszonych.
Tamto zamówił śniadanie. Potem z tajemniczą miną, wprowadził gości do pokoju ciemnego, z powodu zamkniętych okiennic. Lecz gdy otworzył okno i zajrzało światło dzienne, rozległ się okrzyk podziwienia. Ujrzano piękne mahoniowe łóżko, dywany w jaskrawe róże, komodę, nad nią lustro, w którem odbijały się cacka, nabyte na jarmarku i obicia w żółte kwiaty, ozdobione obrazkami wyciętemi z żurnali. Była to prawdziwa niespodzianka, ten pokój przeznaczony dla Sylwaniry i urządzony z oszczędności dozorcy; o nim nie wspomniał żonie, zachowując go na chwilę kiedy... kiedy...
— Już dobrze, dobrze! zawołała Sylwanira i z obawy aby za wiele nie powiedział, wyprowadziła go, pozostawiając panie, ażeby przed nowem lustrem, poprawiły kapelusze, które im wiatr trochę uszkodził.
Fanny pozostawszy z Eliną i jej matką, powiedziała im tajemniczo:
— Wiem dla czego Roman jest w tak doskonałym humorze. Oto oni się wkrótce połączą...jak tylko będziemy mieć inną mamę...
Elina zadrżała.
— Inną mamę? Któż ci to powiedział?
— Sylwanira, dziś ubierając mnie rano, — lecz cicho! to wielka tajemnica.
Pobiegła potem do brata, który ją wołał.
Panie spojrzały po sobie.
— Skryty... powiedziała pani Ebsen z uśmiechem.
Elina oburzała się:
— Co za niedorzecznośd, żenić się w jego wieku? Ręka jej się trzęsła, gdy wpinała szpilkę dżetową we włosy.
— Ależ moja Linetko, pan Lorie nie jest stary, zaledwo ma czterdzieści lat, nawet i na to nie wygląda. Przytem taki dystyngowany.
Czterdzieści lat, Elinie wydawał się starszy; może z powodu miny poważnej i sztywnego układu. Ta niespodziewana wiadomość o jego zamiarach, sprawiła na niej wrażenie ze względu na Fanny, którą pokochała jak własne dziecko, lękała się że ją ta kobieta odbierze. Lecz cóż to za kobieta? Lorie nigdy o niej nie wspomniał... on nigdzie nie bywa... nikogo nie widuje...
— Trzeba to z niego wydobyć, mamy cały dzień przed sobą.
Udały się do reszty towarzystwa na małą szluzę.
Roman tłomaczył panu Lorie system tamy. Pokazywał stawidła podnoszące się i opuszczające się z pomocą drążka, klamry wprawione w kamień, których się trzymając, w ubraniu skafandra, schodził pod wodę naprawiać drzwi w szluzie.
— Sławny wynalazek „cré cochon” te tamy! Dawniej całe te trzy miesiące, biedni marynarze, pozostając bez roboty, ginęli z głodu z żonami i dziećmi, albo upijali się z pustym żołądkiem, ztąd powstała nazwa oberży Pod zgłodniałym, obecnie woda ciągle płynie i roboty niebrak.
Lorie przysłuchiwał się tym wyjaśnieniom z poważną miną znawcy i podprefekta rewidującego prace swego okręgu.
Elina nie słuchała; myślała o dziecku, które się w porę zjawiło, ażeby jej zapełnić życie i zaspokoić ten popęd do macierzyństwa, jaki się w niej zaczął rozwijać.
Dla Fanny miała prawdziwie macierzyńskie uczucia: cierpliwość niewyczerpaną, troskliwość, dbałość o utrzymanie jej osóbki. Nie tylko interesowały ją postępy w nauce, ale także krój sukienek, kolor kapelusika i wstążki we włosach.
To do niej tylko należało, gdyż Sylwanira ustąpiła swych praw, oceniając jej smak i wdzięk, a teraz...
Maszyna od łańcucha gwizdnęła. Robotnicy spożywszy obiad, śpieszyli na brzeg; wkrótce holownik buchający parą, wszedł we wrota szluzy i przepłynął powoli, ciągnąc za sobą cały szereg statków.
Przed odejściem ze szluzy, dozorca przedstawił Baranquin’a, swego chłopca, chociaż ta nazwa była trochę za młodą, bacząc na twarz zgrubiałą i pomarszczoną, na całą postać wykrzywioną reumatyzmem, chodzącą jak rak morski. Stary mruknął jakieś pozdrowienie, głosem który zdawał się jakby wychodzącym z kuźni. Nie zatrzymano się tam długo.
Roman nie pijał wina ani wódki, co było osobliwem w starym majtku. Opowiadał on nie bez dumy, że za młodu, był największym pijakiem z całej floty; lecz uderzywszy raz podoficera, został oddany pod sąd wojenny, którego rygorowi musiałby uledz, gdyby go nie zwolniono, jak widzieliśmy powyżej. Poprzysiągł wówczas, iż pić nie będzie i wytrwał w postanowieniu, pomimo kpin kolegów, zakładów ich i pokus. Na widok kieliszka wina doznawał wstrętu i natomiast polubił słodycze: kawę mleczną, bawarkę, orszadę. Wiecznie podchmielony towarzysz, wcale nie był dla niego odpowiednim.
— Co robić? mówił prowadząc gości, to nie jest wina tego biedaka, tylko pałacu. Od czasu jak został Nawróconym, ma zawsze pieniędzy więcej niż mu potrzeba.
— Nawrócony? Jak to?
— A tak, każdy raz co idzie do kościoła przyjmuje komunię, od właścicielki Petit-Port, dostaje: czterdzieści franków i surdut. To gubi tego chłopca.
Oberżę Pod zgłodniałym, widać było zdaleka na wzgórzu po nad tamą, stojącą na tarasie. Mnóstwo tam było tunelów z trejlarzy oplecionych winem i różne przyrządy do gier na wolnem powietrzu, jako to: gra w pierścień, huśtawki, trapezy, sznury z węzłami.
Gości uderzył przyjemny zapach zupy, codziennie gotowanej dla robotników. Przyjęła ich gospodyni zakładu pani Damour, zajęta nakrywaniem stołu w oddzielnej salce, bardzo czystej. — Ona także była bardzo schludnie odziana, twarz jej prawie surowa, rozchmurzała się tylko dla Romana, jej ulubionego „stołownika”.
Podczas kiedy się krzątała, Roman opowiadał po cichu, że dawniej nie było weselszych ludzi jak małżonkowie Damour, ale się zmienili po stracie córki, pięknej dziewicy w wieku panny Eliny. Z rozpaczy mąż zaczął pić i skończył życie w szpitalu waryatów w Vandruse, a żona, pozostawszy sama jedna, straciła na zawsze chęć do śmiechu „cré cochon”.
— Od czego ta biedaczka umarła? — zapytała pani Ebsen, z przestrachem spoglądając na swą Elinę, w pełnym rozkwiciu lat dziewiętnastu.
— Podobno, podobno pani z Petit-Port, dała jej się czegoś złego napić, powiedział Roman z miną jeszcze bardziej tajemniczą.
Widząc zaś oburzenie Eliny, dodał:
— Ja mówię com słyszał od matki. To jest niezawodnem, że to dziecko umarło w pałacu i że o tem jeszcze mówią w tych stronach, chociaż już upłynęło sporo lat.
Gospodyni w świecącym jak złoto rondelku, przyniosła lina, złowionego przez Romana; para z tego wiejskiego przysmaku, objaśnienia dozorcy, apetyt podbudzony żeglugą, wyrugowały z pamięci okropną legendę, wprędce rozwianą przez lekki wietrzyk od Sekwany. Wiejąc przeciw prądowi rzeki popod tarasem, rozbijał ją na tysiące srebrnych łusek i odbijał swe migocące światełka, na szklankach, karafkach i żółtym grubym obrusie.
Lekkie wino burgundzkie, ostatecznie rozweseliło towarzystwo i tak już podbudzone, śmiechem dzieci i szaloną radością Romana, siedzącego na uboczu, pod oknem, z Sylwanirą.
Ach jakże był uszczęśliwiony nasz dozorca tamy, w towarzystwie żony, śniadaniem, pierwszem możе od dwóch lat, od czasu ich pobrania się: tak mu było jak gdyby tylko co powrócili od ślubu.
Lecz to mu bynajmniej nie przeszkadzało doglądać biesiady; chodził od stołu do kuchni, żeby gościom jego nie zbywało na niczem. Chciał własną ręką przyrządzić kawę po algiersku, na ulubiony sposób swego pana, z fusami na dnie filiżanki; postawił uroczyście tacę z filiżankami na długim stole, ten wydał nagle dźwięk pod obrusem.
— Cóż to? — fortepian?
Rzeczywiście był to stary klawikord, kupiony na licytacyi, w jednym z tych starożytnych zamków, jakich się jeszcze dużo znajduje na tem wybrzeżu Sekwany.
Przeżywszy czas, kiedy przy dźwiękach jego tańczono gawota, w sukniach à paniers, niemodny już klawikord, służył w garkuchni, ku rozrywce niedzielnych paryżan.
Lecz delikatne paluszki Eliny, wydobyły z niego na chwilę dawne tony, chociaż już trochę chrapliwe; jego melancholijny głos, odpowiedni był do pożółkłych klawiszy.
Gdy Elina po raz pierwszy od śmierci Babuni, zaczęła grać zwrotkę, starej narodowej pieśni: „O Danio! z twemi wspaniałemi polami i łąkami”, — zdawało się, iż jej nieboszczka wtóruje swym trzęsącym się głosem.
Potem zagrała Mozarta, niby pełne życia świegotanie ptasząt, zamkniętych w klawikordzie, którym wtórowały z wybrzeża pliszki, fruwające w krzakach. Po skończeniu jednej sonaty rozpoczęła drugą, potem trzecią, pociągnięta urokiem starego instumentu. Odwróciwszy nagle głowę, ujrzała iż jest sam na sam z panem Lorie. Roman z Sylwanirą poszli dla przyjemności dzieci na wybrzeże. Pani Ebsen zaś, aby się tam swobodnie wypłakać.
Lorie pozostał, nieprzestając słuchać, wzruszony do głębi duszy, nawet więcej niż przystawało dygnitarzowi administracyi.
Elina ożywiona muzyką, była tak piękną, z błyszczącem okiem i paluszkami, jak motyle latającemi po klawiszach. Byłby chciał jak najdłużej przeciągnąć tę chwilę, by módz na nią patrzeć. Nagle gwałtowny krzyk dziecka, krzyk przestrachu, rozległ się w powietrzu.
— To Fanny! zawołała Elina; biegnąc wybladła do okna. Lecz tam się teraz śmiano serdecznie.
Lorie wyjrzawszy przez okno, zrozumiał powód całego zamieszania. Oto Roman przybrany w strój skafundra, gotował się zstąpić pod tamę.
— Ach jakżem się przelękła!
Elina, której powoli powracały na twarz kolory, a bicie serca się zmniejszało, wsparła się o mały balkonik i ręką przykrywając oczy zarumieniona i żywym blaskiem słońca oblana.
— Jak pani jesteś dobrą dla tego dziecka, wyszeptał Lorie.
— Prawda, kocham ją, jakby moją była i boli mnie to, że będę zmuszoną jej się wyrzec.
Przestraszył się, przypomniawszy sobie projekta matrymonialne, jakie niegdyś pani Ebsen przed nim rozwijała. Nieśmiało, z obawą, że się czegoś dowie, zapytał:
— Wyrzec się jej, dla czego?
Elina się wahała patrząc ciągle w dal.
— Dla tego, że pan masz zamiar, dać jej drugą matkę.
— Kto to powiedział? Nigdym nie pomyślał...
Ale czy się mógł oprzeć temu jasnemu wejrzeniu, które z jego okiem się spotkało? Rzekł więc:
— Tak rzeczywiście czasami... zdarza się czasami... Tak smutno żyć samemu, nie mając z kim dzielić się radością lub smutkiem, jakich się doznało w ciągu dnia. Życie bez żony takie smutne. Sylwanira odejdzie nie dziś to jutro; zresztą ona nie zastępuje matki. Ja sam pomimo zdolności organizacyjnych, nie potrafię domu prowadzić, chociaż gotów byłbym rządzić całym Algierem.
Mówił to wszystko z prostotą, z lekkiem pomieszaniem i z miłym, naiwnym uśmiechem.
Elinie z pewnością podobał się teraz lepiej, onieśmielony i lękający się życia, niż kiedy przybierał, swą świąteczną napuszoność.
— Oto dla czego myślałem ożenić się powtórnie, lecz tylko w głębi ducha, przynajmniej niezwierzałem się i mocno mnie to zaciekawia, kto pani mógł to powiedzieć?...
Elina przerwała mu mowę, pytając:
— Czy przynajmniej dobra, ta o której pan zamyślasz?
Trzęsąc się cały Lorie, odpowiedział:
— Dobra, piękna, doskonałość jednem słowem.
— Czy będzie kochać pańskie dzieci?
— Już je kocha! Zrozumiała go i zmieszała się bardzo.
Ujął ją za rękę i począł mówić po cichu, nie wiedząc dobrze co mówi, lecz ona w drżeniu głosu, odgadywała melodyę miłości.
Podczas kiedy najczulsze zapewnienia, obietnice na przyszłość, tłumnie cisnęły się na usta jej przyjaciela, ona ciągle zamyślona nie przestawała patrzeć w dal. Zdawało jej się, że widzi przed sobą, życie spokojne i gładkie, jak ów krajobraz nad Sekwaną, o regularnie pokrajanych zagonach, z kiełkującem na nich zbożem, oświeconem to mocniej to słabiej, stosownie do kierunku słońca.
Może marzyła o czemś innem, o przestrzeniach szerszych, o życiu ruchliwszem? W młodości lubimy łamać się z przeszkodami, przebywać lasy zaczarowane. Lecz to małżeństwo, które jej proponowano, w niczem nie zawadzało jej uczuciom: mogłaby wychowywać Fanny i matki nieopuszczać.
— O! to nigdy, przysięgam ci Lino!
— A więc rzecz skończona, będę matką pańskich dzieci.
Sami nie wiedząc jak i kiedy stali się narzeczonymi, w jednej chwili związali się na całą przyszłość.
Gdy się pani Ebsen pokazała na tarasie, odgadła wszystko, widząc ich ręka w rękę, wychylonych z okna i przypatrujących się razem swej dziatwie.
Ze wszystkich wiosek rozsianych pomiędzy Paryżem a Corbeil, na lewym brzegu Sekwany, z tych wszystkich podmiejskich letnich mieszkań: Orangis, Ris, Athis-Mous, — jedno tylko Petit-Port, pomimo swej bardzo mieszczańskiej nazwy, posiada przeszłość i tradycyę.
Równie jak Ablon, Chaventon, był on przy końcu XVI wieku, ważnem gniazdem kalwinistów, jednem z miejsc gdzie pozwalał im zbierać się Edykt Nantejski. Co niedziela w świątyni w Petit-Port, można było widzieć największych panów tego wyznania, zebranych dokoła kazalnicy: Sully, Rohan, księżnę Oranii. Wielkie karety, lśniące od ozdób złotych, przeciągały po alei królewskiej. Najsławniejsi teologowie miewali tam kazania, odbyło się w niej kilka pięknych chrztów, ślubów i głośnych aktów przejść na łono tego kościoła; lecz sława ta niebyła długotrwałą.
Po odwołaniu Edyktu, ludność kalwińska rozproszyła się, a świątynia została zburzoną. Kiedy w r. 1832, Samuel Autheman założył tam swoją rafineryę złota, zastał małą wioskę, prawie nieznaną. Jedynym śladem historyi, przeszłej do zapylonych archiwów, była nazwa jednej miejscowości, nadana dawniejszemu placowi gonitw: „Le Prêche”[1].
Na le Prêche, na miejscu gdzie dawniej była świątynia, była zbudowaną fabryka; wioskę tę zarazem z gruntem gdzie przedtem była pańska rezydencya, nabył handlujący złotem, już wówczas bardzo bogaty.
Rezydencya ta była również historyczną jak wieś, należała bowiem niegdyś do Gabryeli d’Estrée; lecz i tam z pamiątek przeszłości, pozostały tylko stare kamienne wschody, zczerniałe od deszczu i słońca, z zaokrąglonemi poręczami, dokoła których wiły się dzikie wino i powoje. „Wschody Gabryeli”, wywoływały wspomnienie, iż niegdyś na ich stopniach, roiły się, wśród zieleni, tłumy panów i dam strojnych w jaskrawe atłasy.
W parku musiało być dużo drzew współczesnych faworycie, ale drzewa milczą i tracą pamięć wraz z liśćmi, przy każdej zmianie pory roku. O dawnym zamku to tylko było wiadomo, że górował nad wsią i że oficyny mieściły się nad brzegiem wody, w tem miejscu, gdzie się wznosił dzisiejszy pałac, rozszerzony i zrestaurowany przez Authemanów.
Na nieszczęście oni także w kilka lat po zajęciu tej rezydencyi, równie jak wszyscy mieszkańcy nadbrzeżni, pomiędzy Paryżem i Corbeil, musieli uledz konieczności ustąpienia gruntu pod kolej żelazną, która przecięła wzdłuż Sekwany, tyle bogatych i starożytnych siedzib.
Kolej Orleańska przechodziła koło samego tarasu pałacowego, oddzielając go od wirydarzy kwiatowych. Dla niej musiano nawet zrąbać dwie z pomiędzy czterech przepysznych pawlonii, ocieniających przedpałacowe gazony. O każdej porze dnia, w tej świetnej posiadłości, z dwóch końców otwartej i połączonej leciuchnemi mostkami wiążącemi rozerwane jej części, przebiegał pociąg, brzęcząc żelazem i ciągnąc za sobą długi szereg dymu, a każde okienko wagonów stanowiło ramkę dla tarasu, zacienionego kulistemi drzewami pomarańczowemi, gdzie rodzina Authemanów, napawała się świeżem powietrzem, siedząc na fotelach amerykańskich. Dalej widać było stajnie z czerwonej cegły, oszklone cieplarnie, ogrody warzywne, przecięte koleją na dwoje przez całą długość jak ogród dozorcy stacyi.
Ujrzawszy się po śmierci świekry panią majątku i woli męża, Joanna upatrywała w pamiątkach kalwińskich Petit-Port, jakby wróżbę swoich zamysłów.
Przerobiła pałac wiejski tak samo jak dom w Paryżu, odbudowała dawną świątynię, wystawiła szkoły dla dziewcząt i chłopców; ponieważ robotnicy rafineryi, oddalili się z wujem Beckerem do hut w Romainville, w Petit-Port zostali tylko chłopi, uprawiacze ogrodów warzywnych, winnic i szczupła garstka drobnych handlarzy.
Wśród tych ostatnich, rozpoczęła Joanna dzieło prozelityzmu swego przy pomocy Anny de Beuil. Stara panna chodziła od drzwi do drzwi, obiecując względy pałacu dla wszystkich, którzy będą uczęszczać do świątyni i posyłać dzieci do bezpłatnych szkół ewangelickich, połączonych z domem pracy, po wyjściu z którego, uczniom dawano zajęcia stosowne do ich zdolności.
Trzeba bardzo wyrobionych przekonań religijnych, o jakie trudno między chłopami francuzkimi, ażeby się oprzeć takim korzyściom.
Najprzód zjawiło się kilkoro dzieci, a rodzice przyzwyczaili się z czasem towarzyszyć im w niedzielę na zgromadzenia; z początku pani Autheman sama wystarczała ceremoniałowi nabożeństw domowych, później jednak wezwała do pomocy pastora z Corbeil; był to człowiek stary, nieśmiały, który udzielał komunię, dawał śluby, grzebał, lecz był zawsze tylko podwładnym, imponującej Joanny, głównej kierowniczki kościoła i szkoły...
Gdy w kilka lat potem umarł ten starzec, bardzo jej było trudno zastąpić go innym. Pomimo wielkiego majątku i wpływu na konsystorz paryzki, pastorowie zmieniali się ciągle w Petit-Port, zniechęceni rolą „lektora” lub zakrystyana, jaką im wyznaczano, aż do czasu kiedy Joanna zapoznała się z p. Birk, z kościoła Skandynawskiego, istnym najemnikiem, gotowym do wszystkiego, posiadającym tyle tylko języka francuzkiego, aby czytać biblię i spełniać obrzędy.
Sobie pozostawiła kazania i tłómaczenie tekstów. Chłopi zdumieli, ujrzawszy swą panią wchodzącą śmiało na kazalnicę. Ale bo też ładnie mówiła i nie króciej od najmędrszego proboszcza. — Przytem dodać należy, że świątynia była piękna, nowa, daleko większa od ich kościoła, zaimponowała im wysokiemi, nagiemi mury, powagą imienia i fortuny bankiera...
Wychodzili ztamtąd zdziwieni, przejęci silnem wrażeniem, opowiadając co widzieli i w jaki sposób pani Autheman „odprawiała mszę.” Po nabożeństwie dziedziczka pozostawała w zakrystyi, przyjmując osoby, chcące z nią o czem pomówić. Opowiadano jej swe domowe sprawy, ona zaś udzielała rad, już nie w mistycznym, kaznodziejskim języku, lecz poufale i z praktycznego punktu widzenia.
Ustanowiła nagrody, złożone z pieniędzy i ubrania, wydawane w dzień przyjęcia komunii dla tych wszystkich, którzy przechodzili na łono religii reformowanej.
Najpierwszy zjawił się pewien fabrykant, potem nadzorca dróg z żoną. Przyjęcie ich odbyło się uroczyście; ubrani w nowe sukno i w ciepłą wełnę, z pieniędzmi pobrzękującemi w kieszeniach, zaszczyceni względami pałacu, pociągnęli oni za sobą wielu innych.
Do przeciwdziałania tej propagandzie, było tylko dwoje ludzi w Petit-Port: proboszcz i siostra miłosierdzia.
Proboszcz, ubogi człowiek, żył spokojnie na prebendzie, bez płacy skarbowej i jak mówiono, jedynie z połowu ryb, które jego służąca, potajemnie sprzedawała szynkarzowi w Ablon. Przyzwyczajony zresztą, szanować bogatych panów wioski i wpływ ich przemożny. Niebył on człowiekiem, mogącym stawić odważnie czoło Authemanom.
Pozwalał sobie tylko na lekkie i ostrożne alluzye, w niedzielę z kazalnicy; posyłał raport za raportem do biskupstwa w Wersalu, lecz to bynajmniej nieprzeszkadzało, żeby kościół jego nie świecił coraz większemi pustkami. Szeregi uczniów katechizmu rzedniały, a ławki w kościele, służyły tylko do gry w schowanego, kilku swawolnym malcom, którzy jeszcze przychodzili do niego.
Daleko zapalczywszą, jak zwykle bywają kobiety uniesione namiętnością, była siostra Oktawia, dyrektorka szkoły dziewcząt; nieprzestawała ona wyrzucać słabości proboszczowi i odważnie stawała do walki z pałacem.
Krzątała się, miewając także wolne chwile, obiegała wioskę, potrząsając skrzydłami kornetu i pobrząkując różańcem. A gdy dzieci wychodziły ze szkoły ewangielickiej, napastowała swoje uczennice, mówiąc: „Niewstydzisz się, bezczelna dziewczyno!”
Zaczepiała też matki w pralni, ojców w polu, wzywała Boga i Matkę Najświętszą, wskazywała chłopom niebo mistyczne im, którzy tam widzieli tylko deszcz lub słońce dla swych zbiorów polnych. Przymrużając oczy, z uśmiechem pełnym hipokryzyi, odpowiadali jej na to: „Ach tak, zapewne... tak byłoby lepiej, jak siostra mówi...”
Najgorzej było spotkać się z Anną de Beuil na jednym gruncie. Obie stanowiły dwa prototypy swych wyznań; jedna chuda, wązka i żółta, tchnąca pomimo lat podeszłych buntem i prześladowaniem; druga pulchna, uśmiechnięta, z pełnemi policzkami i podbródkiem, z tłuściutkiem i rękami. Pewna siebie, z powodu sukni zakonnej, którą bogacze biorą zazwyczaj w opiekę.
Tutaj jednak pałac wypowiedział wojnę siostrze; strony zaś walczące niebyły równe sobie.
Uniesiona zapałem, siostra Oktawia nierachowała się ze słowami; nietylko że nieprzestawała wyśmiewać panią Autheman i jej kazania, lecz robiła ważne zarzuty, jako to: że przyciąga dzieci, dopuszcza się na nich różnych gwałtów, używa leków, czarów, ażeby je zmusić do wyrzeczenia się swej wiary. W skutek niewyjaśnionej i nagłej śmierci młodej dziewczyny Felicyi Damour, która służyła w pałacu, wieści te nabierały prawdopodobieństwa; rozpoczęto nawet śledztwo, które się skończyło przeniesieniem siostry Oktawii do innej miejscowości, a inna jej nie zastąpiła.
Proboszcz pozostał na miejscu, żył w swoim kąciku, miewał kazania wobec próżnego kościoła i pomimo tego stanu rzeczy, zachowywał grzeczne stosunki z Authemanami, którzy w czasie polowania przysyłali mu zwierzynę. „Ci ludzie są zbyt potężni, trzeba ostrożnie z nimi wychodzić”, powiadał mu biskup; uwolniony temi słowy od odpowiedzialności, poczciwy proboszcz łowił ryby i nie mieszał się do niczego.
Szczególniejszy był widok wioski w owym czasie! Śród jednostajnych, domów o czerwonych dachach, które niegdyś zbudował stary Autheman dla swych robotników, w prostych alejach z małych wiązów, wysadzonych z rozkazu jego synowej, snuła się gromada dzieci, odzianych w jednakie bluzy, z czarnej lutryny, pod opieką nauczyciela w długim surducie, lub młodych dziewcząt w sukniach z peleryną na wzór Anny de Beuil. Cała służba pałacowa ubraną była czarno, z cyfrą metalową P. S. na kołnierzu.
Wyglądało to na wioskę Braci Morawczyków, Hernhuterów lub Nieski, rodzaj gmin wolnych, tak ciekawie uorganizowanych; lecz pobożność tych pół-księży jest szczerą, wówczas kiedy chłopi z Petit-Port, są to wstrętni hypokryci. Wiedzą, że dobrze wyjdą na udawaniu skruchy i żalu za grzech pierworodny, na przytaczaniu sentencji biblijnych, które mieszają do wiejskiego żargonu.
Ach! ta biblia! powietrze całej okolicy jest nią przesiąknięte. Z murów kapią teksty, z frontonu świątyni, ze ścian szkolnych!
Na jatce po nad szyldem rzeźnika, wielkiemi czarnemi literami wypisano: „Umieraj tu, ażeby żyć tam.” Kupiec korzenny, wypisał na swym sklepie: „Miłujcie rzeczy, które są tam wysoko!” Właśnie tam wysoko, stały flaszki z wódką ze śliwek i wiśni. Lecz chłopi rzadko ich teraz kosztowali, bojąc się Anny de Beuil i jej szpiegów. Chcąc się upić, idą do Athis lub Damondu pod zgłodniałego.
Zresztą są to złodzieje, kłamcy, podli rabusie, prawdziwi chłopi z departamentu Sekwany i Oazy, idzie im tylko o to, żeby ukrywać swe przywary, ale je starannie w sobie pielęgnują.
Petit-Port, ta wioska reformowana, tak cudownie powstała ze stuletnich popiołów, tem się głównie różni od innych fundacyj protestanckich w promieniu Paryża, od szkół wersalskich, w Jouyen-Josas, od kolonij rolniczych w Essonnes, Plessy-Mornay, że zamiast utrzymywać się z ofiar Francyi, Anglii i Ameryki, żyje tylko z Authemanów, której jest rzeczą i własnością, niepoddana żadnej innej kontroli.
Joanna Autheman, pozostaje najwyższym kapłanem. Przez ciąg ośmiomiesięcznego pobytu, nie widać jej nigdy w okolicy.
Rano zajmuje się rozległą korespondencyą, której wymaga stowarzyszenie Ewangelistek. Po południu zamyka się w „Ustroniu”, to jest w pawilonie, samotnie stojącym w parku, oddana pisaniu komentarzy.
W niedzielę, całkiem się oddaje świątyni i szkołom; tej świątyni ponurej i białej, której ciężki, jakby grobowy krzyż, panował nad całą włością, przytłaczając ją i nadając jej pozór klasztorny. — Przyczyniały się ku temu: ogólne urządzenie, piękne a surowe, starannie utrzymane puste aleje, religijne skupienie domu, cała fasada szczelnie zamknięta, cień czarnej peleryny padającej na piasek alei lub płyty tarasu, dalekie odgłosy śpiewu i organów, przerywające martwą ciszę, długich godzin letniego popołudnia.
Pod wieczór dom się trochę ożywia.
Krata odmyka się na rozścież, koła skrzypią na zwirze, stary pies szkocki poszczekuje i skacze w koło powozu. Jest to pora kiedy Autheman, przyjeżdża z Paryża w karecie. Woli on odbyć godzinną podróż, niżeli wystawiać swą biedną twarz, na ciekawość stacyi podmiejskiej, przepełnionej ruchliwym tłumem, około piątej godziny.
Następuje chwilka niejakiego ruchu; drzwi się otwierają, krótkie słowa zamieniają się półgłosem, słychać stuk wiader i gwizdanie stajennych, pojących konie. Potem znowu wszystko zapada w milczenie, czasami tylko przerywane hukiem rozpędzonego pociągu.
W ów piękny majowy poranek, pałac przedstawiał niezwykłe ożywienie.
W nocy, wśród straszliwej burzy, spadł grad, ścinając gałęzie, ogałacając drzewa z zieleni, której szczątki pełne soków i kwiatu zniszczone, podziurawione, poszarpane wraz z kawałkami zbitych szyb, pokrywały cały taras. Ogrodnicy uwijali się z grabiami i taczkami, uprzątając ślady burzy.
Autheman, który jeden z najpierwszych był na nogach w pałacu, zarówno jak i w banku — w rękawiczkach i w kapeluszu, na głowie, przechadzał się po tarasie rozgorączkowany, zadumany i wzburzony, co można było przypisywać szkodom w parku zrządzonym.
Chodził on automatycznie po ganku, rzucając czasami wejrzenie ku oknom pokoju sypialnego swej żony, zasłoniętym roletami. Zapytywał sługi, czy pani jeszcze nie wstała i dalej odbywał swą przechadzkę, dręcząc i drapiąc przez rękawiczkę okropną swą ranę, schowaną pod opaską, co zwykł robić w chwilach niepokoju.
Na tle tego poranku przejrzystego, różowego, sprawiał on wrażenia widma. Takim go właśnie ujrzała Elina Ebsen po raz pierwszy za kratą: z tem samem wejrzeniem ostrem, zgorączkowanem, z tymże gorzkim uśmiechem i z wiecznem niemem pytaniem na wykrzywionych ustach: jestem ohydny, nieprawda?
Ohydny! Była to rozpacz tego bogacza, rodzaj waryacyi, która go dręczyła od lat dziecinnych.
Małżeństwo, posiadanie ukochanej kobiety, uleczyło go na pewien czas. Ośmielony niejako jej pięknem ramieniem, które się na nim wspierało, zaczął się wszędzie pokazywać. Widywano go w kościele, na giełdzie, na posiedzeniach konsystorza, którego stał się najczynniejszym członkiem, podał się nawet na mera w Petit-Port.
Lecz nagle, dawna hypokondrya powróciła jeszcze mocniejsza i lękliwsza; cofnął się od wszystkiego, zamknął się w pałacu, za niebieskiemi firankami kratek biurowych, chociaż na pozór nic się nie zmieniło w szczęściu i budującej zgodzie małżeńskiego pożycia.
On, zawsze był w żonie zakochany, czyniący zadość wszelkim kosztownym zachciankom stowarzyszenia ewangelistek; ona słodka, kochająca, nadstawiała swe gładkie i białe czoło do pocałunku, gdy przyjeżdżał lub odjeżdżał; ciekawie rozpytywała się o operacye i ruch interesów bankowych, jako prawdziwa Lyonezka była zarazem praktyczna i mystyczna.
Zdawała mu sprawę ze wszystkiego: z treści swego przyszłego kazania i z liczby dusz wyrwanych grzechom, w ciągu tygodnia; prowadziła bowiem wielką księgę, z debet i credit. Lecz jakaś tajemnica panowała między nimi, jakby ukrywane zerwanie, ujawniające się czasami w roztargnionych odpowiedziach biedaka, w wejrzeniu upartem i błagalnem, jakiem usiłował odnaleźć, jakąś czulszą strunę w głębi uśmiechniętej obojętności swej żony.
Najdziwniejsze zaś było to, że osoba tak egzaltowana, nigdy się go nie spytała: dla czego przestał uczęszczać na pobożne zebrania, stronił od innych praktyk, pozostawiał puste miejsce na ławce dygnitarskiej przed kazalnicą, nawet w trzy wielkie dni w roku, nieprzystępował do komunii. Zdawała się unikać objaśnień z podwójną zręcznością: księdza i kobiety, on zaś milczał przez dumę i z bojaźni zasępienia tej pięknej twarzy, jedynego światła jego życia.
Lecz tym razem Autheman postanowił wypowiedzieć co go dławiło, od trzech lat blisko; wyczekiwał tej chwili, przechadzając się po kamiennych płytach lub wsparty o balustradę, przypatrując się przebiegającym pociągom.
Pośpieszny ranny!
Zapowiadał się on zdaleka, wstrząśnieniem gruntu i powietrza, na prostej i pustej drodze, usianej przez burzę, kwiatami i zielonemi gałęźmi.
U stóp pawlonij, jakby na łożu wiosennem, byłoby się dobrze położyć... Marzeniem jego młodości było tam usnąć z policzkiem na relsach, z tym policzkiem, którego nic uleczyć nie mogło. I obecnie cała jego wysoka postać, wychylała się przez poręcz, pociągana jakimś obłędem i niezwalczoną pokusą. Lecz pociąg już znikł jak huragan, sycząc, gwiżdżąc i połyskując mosiężnym parowozem, wszystkie okienka w jedno zlewając, tumany kurzu, skry i liście opadłe porywając swym szalonym wirem.
Potem nastąpiło jakby odrętwienie powietrza, powstrzymanie wszelkiego ruchu. Tylko z obu stron drogi widać było błyszczące i czarne pręgi, coraz bardziej zwężających się szyn.
— Pani oczekuje pana w małym salonie.
— Idę... odpowiedział Autbeman, głosem przebudzającego się człowieka; blady był jeszcze i potem zlany, pod wpływem dręczącej go zmory.
W małem parlatorium na dole, z meblami krytemi spłowiałym zielonym atłasem, z czasów zamążpójścia starej matki Authemana, Joanna naradzała się z Anną de Beuil, pijąc na śniadanie duży kufel zimnego mleka, na rogu stolika, zawalonego papierami i książkami.
— Pozostań tu, rzekła półgłosem do swej towarzyszki, która zrobiła poruszenie do wyjścia, ujrzawszy męża.
Patrząc na niego śmiało jasnem swem okiem, powiedziała:
— Dzień dobry... jaka burza Ьyłа w nocy!
— Rzeczywiście okropna... Bałem się o ciebie... Chciałem iść, żeby ci dodać otuchy: ale drzwi od twego pokoju były zamknięte... jak zawsze, cichym szeptem dodał żałośnie.
Niedosłyszawszy tego, ciągnęła dalej rozmowę maczając chleb w mleku.
— Czyś pewna tego, Anno?
— Chybaby Birk skłamał, odpowiedziała Anna swym szorstkim tonem. Lecz ślub odbędzie się za trzy miesiące, po skończeniu żałoby...
— Za trzy miesiące... O i w takim razie zbawimy ją...
I zwracając się do męża, którego obecność trzeciej osoby drażniła.
— Przepraszam cię, mój przyjacielu, rzekła, lecz tu idzie o uleczenie duszy... Eliny Ebsen, dziewczęcia, o którem ci mówiłam.
Bardzo go też obchodziła Elina Ebsen.
— Joanno!... powiedział po cichutku, z błagalnem wejrzeniem; lecz miarkując, że słuchać nie chce, zerwał się nagle i zawołał:
— A więc żegnam... odchodzę...
Ruchem delikatnej ręki, powstrzymała go, jak by wędzidłem:
— Zaczekaj, mam ci dać jedno polecenie. Czy Watson już gotowa? spytała Anny de Beuil.
— Wzbrania się, ale pójdzie.
Wówczas napisała na arkuszu listowego papieru z wyciskiem stowarzyszenia, bilecik i głośno go przeczytała:
„Moje drogie dziecko, w przyszłą środę, mistress Watson, publicznie złoży świadectwo przed Ewangielią. Z tego powodu, będziemy mieli piękne zgromadzenie w sali B. 59. w alei des Ternes. Spodziewam się, iż cię tam ujrzę.
Potem podpisała, oddała list mężowi, nakazując aby go zaraz odesłał, dała mu jeszcze kilka zleceń: korekty do drukarni, zamówienie trzystu Biblij i tyleż „Chleba Powszedniego”; sprowadzę nie stroiciela do harmonium w sali B. — Co jeszcze? — Nic więcej.
Z progu obrócił się z żalem za chybione widzenie, chciał coś powiedzieć, lecz się nieośmielił i jak szalony wybiegł, wielkim krokiem, trzaskając drzwiami za sobą.
— Co się z nim stało? spytała Anna de Beuil.
Joanna wzruszyła ramionami:
— Zawsze jedno i to samo. Potem dodała: Każ Jegu, żeby przybił nową zasówkę w moim pokoju, bo stara źle się już zamyka.
— Pewno w skutek dzisiejszej burzy, powiedziała Anna de Beuil, bo się cały dom wstrząsał.
Zamieniając te słowa, spoglądały na siebie z wyrazem twarzy zamaskowanym i zimnym.
Pani Ebsen z córką, przybywszy na ulicę des Ternes, obok stacyi omnibusów, do dzielnicy zamieszkanej przez robotników, weszły w jedno podwórze, gdzie na przezroczu szklannem, oświetlonem blado przez latarnię, widać było napis: Sala Ewangielicka.
Przy wejściu wśród dwóch portier, z zielonego płótna stanowiących drzwi, człowiek jakiś rozdawał książeczki, traktaty, kantyczki, dołączając program wieczornego zgromadzenia, które już się rozpoczęło, gdy weszły panie.
Lokal był obszerny i wysoki, dawniej zajęty przez warsztat, dziś przerobiony na salę modlitw. Popod świeżem pomalowaniem ścian, przy mdławem świetle płomienia gazowego, widać było kopeć z komina kuźni i dziury od półek z narzędziami.
Wewnątrz sali, na czterdziestu ławkach, z których większa połowa była niezajętą, rozsiadała się jak najrozmaitsza publika złożona ze starych pań przyzwoicie ubranych, z kilku cudzoziemek, z wielu sług domu Authemanów, z ciekawych i włóczęgów ulicznych, którzy woleli drzemać na ławce, niż w kawiarni. Można też było widzieć tam bluzy robotników, brudne czepki zamiataczek, czeladź warsztatową, pomiędzy którą najwięcej było luteranów; pięciu lub sześciu wojskowych, z głową krótko wystrzyżoną, z uszami czerwonemi. Wśród tej mieszaniny ludzi, znajdowali się żebracy z pod kościoła w łachmanach, płatni od godziny; twarze opilców; czarne jak ziemia, zbydlęcone. Pomiędzy tą tłuszczą stała matka jakaś z małymi obdartusami, którzy nieruchomie chleb zajadają.
Na estradzie długa postać Anny de Beuil, czarną pałeczką wybijała takt śpiewu. Joanna Autheman, siedząc na wielkim fotelu, jak zawsze sztywna i zimna, przewodniczyła podwójnemu szeregowi peleryn ewangielickich i lustrynowych bluz, uczniów szkoły w Porcie Zbawiciela. Elina, siedząca z matką w głębi sali, machinalnie rozwinęła, zbytkownie wydrukowany program i przeczytała:
Sala B. 59. Ulica des Ternes.
Przez drogą krew Jezusa
Stałem się jak śnieg biały
Noc we łzach.
Grzesznicy lękajcie się zdrożności
Skierujcie swe kroki ku Chanaan.
Kończyła czytać tę banialukę, kiedy ją i matkę poproszono, aby przeszły do pierwszych ławek; co nadzwyczajnie pochlebiło próżności pani Ebsen, dumnej, że zasiądzie wśród fioków starych dam, których powozy widziała przed bramą, wyciągnięte sznurem za karetą prezydującej i za omnibusami z Portu Zbawiciela.
Tytuły i majątek, były słabostką tej biednej kobiety; rosła z radości, drapowała swe jedwabne okrycie i rozsyłała na prawo i na lewo uśmiechy, z wdziękiem przełożonej pensyi, w czasie rozdawania nagród. Elina tuliła się do niej, korciło ją to, że jest na widoku i tak blizko prezydującej.
Muzyka skończyła się właśnie i wszystkie kantyczki, zamknęły się automatycznie.
W sali rozległo się dreptanie, pokaszliwanie audytorium, gotującego się coś posłyszeć. Pani Autheman, wystąpiła na brzeg estrady; czarne jej włosy, gładko uczesane, ukryte były pod wykwintnym kapeluszem — Święty Paweł zabraniał bowiem kobietom modlić się i prorokować z odkrytą głową — i zaczęła mówić o znikaniu wiary i o ogólnem lenistwie dusz.
....Nie ma już chrześcianek śród mężczyzn i kobiet teraźniejszych! Już nie walczą, nie cierpią i nie umierają dla Chrystusa. Zdaje im się, że dostatecznie wywiązują się względem Niego, pełniąc spowszedniałe praktyki, modląc się tylko wargami: lekkie — to są ofiary, niczem nie tamujące egoizmu uczuć.
Elina w głębi duszy poznawała głos, który ją był tak wzruszył, chociaż był zimny i przenikał jak igła lodowa.
— Ona to do mnie mówi — myślała, z żalem że tam przybyła, wiedząc jak przeważny wpływ wywiera na jej naturze, ta druga natura kobieca.
— ....Nie, Jezus nie pragnie tej pobożności przymusowej, tego chrystianizmu urzędowego: On wymaga zupełnego wyrzeczenia się zbytków, dobrobytu i wszelkich światowych węzłów...
Na ulicy toczyły się powozy, omnibusy, tramwaje, mieszając się z krzykiem różnych głosów i dźwiękiem fletów Owerniaków. Lecz ten hałas Babylonu i jego przedmieść, nie dochodził uszu Ewangielistki, nie przeszkadzał jej tak samo jak te biedne dzieci, co w kącie — jak myszki, gryzły chleba kawałek i głośne chrapanie kilku dusz ospałych.
Wyprostowana i spokojna, jedną ręką poprawiając pelerynę, w drugiej trzymając rozwarte kantyczki, dalej ciągnęła kazanie o wyrzekaniu się uczuć i dóbr ziemskich, zakończyła zaś cytatą z Pisma Świętego:
„Zaprawdę powiadam wam, iż każdy, któryby dla miłości mojej i ewangielii, wyrzekł się: domu, ojca, matki, dzieci, zostanie stokrotnie wynagrodzony”...
Odezwały się organy i śpiewy, orzeźwiając niejako atmosferę, w której się czuło jakby zmęczenie, od tej długiej i smutnej mowy.
Jeden z wojskowych wstał i wyszedł. Znudziło go to. Zresztą zrobiło się strasznie gorąco w sali.
— Powinniby przykręcić gaz, mówiła po cichu pani Ebsen.
Lina zaś sądząc, że jej odpowiada:
— Tak... tak stoi w Biblii, rzekła jakby podrażniona.
Naraz na estradzie dał się słyszeć głos dziecięcy, zwykły krzyk z wykrzywionych ust, dziatwy podmiejskiej, sprzedającej kontramarki.
Był to mały Mikołaj ze szkoły w Porcie Zbawiciela. Miał lat piętnaście, zapadnięte policzki, cerę febryczną z włosem płaskim i lśniącym. Kołysał się w swej długiej bluzie, popierając każde słowo gestem galernika.
— Chwała niech będzie Bogu! Zostałem obmyty we krwi Jezusa... Służyłem szatanowi, moja zbrukana dusza, tonęła w nieprawościach!
Zaprawdę nigdy nieśmiałbym wypowiedzieć ogromu błędów moich! Umilkł na chwilę i mogło się zdawać, że nabiera sił, ażeby wyszczególnić swe winy.
Ponieważ wstępując do szkoły w Parcie Zbawiciela, tylko co wypuszczony został z Petit-Roquette, słuchacze mogliby się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Na szczęście nie zaczepił o to.
— Teraz w duszy mojej panują, chwała i światło. Jezus wydobył mię z przepaści zguby, On i was wybawi, jeżeli wezwiecie Jego pomocy. — Grzesznicy, którzy mię słuchacie, nie opierajcie się dłużej!
Zwrócił się do starych jejmości na przednich ławkach z uśmiechem i pomrugiwaniem oczu, jak do dawnych kolegów z galer, zalecając: „aby unikały złych towarzystw; oddały się Jezusowi, którego droga krew, zmywa największe zbrodnie”.
Poczem z wyciągniętą głową na żółwiej szyi, chudej i pomarszczonej, oddalił się, ustępując miejsca dla Watson z Cardiff.
Na jej widok dreszcze przebiegły po całej sali, jakby przy wejściu na scenę oczekiwanej aktorki. Ta Watson była koroną programu prezydującej, tak dawno wyglądaną.
Elina poznała tę postać pod angielskim kapeluszem, zawiązanym szerokiemi wstążkami i twarz obrzmiałą i jakby zmiękłą od łez, z oczami spalonemi gorączką, zaszłemi krwią, widziała ją bowiem za pierwszą bytnością u pani Autheman. Niezawodnie kazano jej owego ranka, powtórzyć „swe świadectwo”.
Lina mogłaby powiedzieć, po jak przykrych przejściach: „wzbrania się, ale pójdzie”.
Stało się inaczej: ujrzawszy się wobec tylu osób, w rzęsiście oświetlonej sali, wśród tylu wejrzeń skierowanych ku jej boleści i brzydocie, nie mogła zdobyć się na słowa.
Widać było wzdymającą się tę biedną, płaską pierś i dwie białe ręce o grubych żyłach, podnosiły się do gardła syczącego, szukając w niem instynktownie zawady chorobliwej, która ją dławiła i tamowała jej głos.
— Watson! wyrzekł głos krótki i surowy.
Katechumenka przechyliła głowę w stronę głosu, na znak że mówić będzie; wysilenie było tak mocne, iż dał się słyszeć w jej szyi, jakby zgrzyt zegarowego łańcucha.
— Noc we łzach! zaczęła kalecząc francuzszczyznę i tak cicho, iż nikt jej nie słyszał.
— Głośniej! zakomenderował ten sam głos.
Wówczas zaczęła nareszcie mówić jednym tchem, akcentując po angielsku: Wielem wycierpiała za wiarę Jezusa i chcę opowiedzieć długą historyę cierpliwości w jakiej wytrwałam.
W Palais Royal, pewno by się rozległ szalony śmiech — tutaj pytano tylko wzrokiem zdumionym: „Co ona prawi?” Pani Autheman szeptała na estradzie z Anną de Beuil; poczem zawołała „Elinę Ebsen”, z gestem zapraszającym do siebie. Panienka zawahała się, spoglądając na matkę:
— Idź-że!
Usłuchała jak przez sen i zrozumiała, że ją proszą aby tłómaczyła w miarę jak Watson wypowiadać będzie świadectwo, w swym własnym języku.
Lina, którą trwożyły dwie osoby stojące koło fortepianu, miała mówić przed tem zgromadzeniem!
— Ona się nieodważy, pomyślała matka.
Jednakże odważyła się, posłusznie tłómaczyła, idąc za głosem katechumenki. Tymczasem pani Ebsen przejęta macierzyńską dumą, rozglądała się dokoła, aby się przekonać, jakie wrażenie wywiera to na słuchaczach.
Biedna matka! czemu nie patrzyła raczej na swą córkę, której lica płonęły gorączkowo, oczy z początku spuszczone pod jasną jedwabistą rzęsą, rozwarły się szeroko pełne ognia i nowej siły; pojęła by że te napady mystyczne udzielają się, jak gorączka nerwowa, która zmiata czasem całe szeregi chorych, na łóżkach szpitalnych i że ta waryatka wychudła i wyniszczona, stojąca obok Eliny, dotykając ją ręką, obejmując ją gorącem swem tchnieniem udziela jej swej zaraźliwej waryacyi.
Ponure i bolesne było to „świadectwo” pani Watson!
Pewnego dnia, jedno z jej dzieci utonęło w jej oczach, prawie na jej ręku; śmierć ta pogrążyła ją w jakieś odrętwienie, z którego ani ludzie, ani nic w świecie nie zdołało jej otrząsnąć.
Wówczas przyszła do niej pewna kobieta z temi słowy:
— Watson powstań i przestań płakać. To co się stało, było tylko pierwszą przestrogą Ojca, karą za to, żeś całe serce oddała ziemskim uczuciom. Napisano bowiem: Nie umiłujesz nikogo. Jeżeli ci nie wystarcza ta pierwsza przestroga, Ojciec ci ześle więcej jeszcze; zabierze ci męża, dwoje pozostałych dzieci, będzie umartwiał bez przerwy, dopóki Go nie zrozumiesz.
Watson spytała:
— Cóż mam czynić?
— Wyrzec się świata i pracować dla boskiego mistrza. Mamy tysiące dusz, przez nieświadomość oddanych szatanowi. Idź je wyzwolić, zanieś im zbawienie w imię Ewangielii. Tym sposobem okupisz życie bliźnich ci istot.
— Idę... rzekła Watson i korzystając z nieobecności męża, głównego dozorcy latarni morskiej w Cardiff, dyżurującego pół miesiąca, opuściła dom w nocy, podczas gdy dzieci spały.
Ach! ta noc odjazdu, te ostatnie chwile czuwania, przy dwóch łóżeczkach, poruszanych jednym tchem niewinnym i równym. Jakże się rozpaczliwie chwytała tych rączek, tych ramion, w których układzie przebijały: swoboda i wdzięk dziecięcy!
Co za pożegnanie! Ile łez! Nie przestały dotąd one płynąć na wspomnienie, po tej biednej twarzy, zoranej głębokiemi bruzdami, przez boleść trawiącą. Lecz przy boskiej pomocy, Watson potrafiła zapanować nad zasadzkami złego ducha.
Teraz już jest pogodzona z Jezusem. Jest szczęśliwą... o! bardzo szczęśliwą, serce jej przepełnione radością. Watson z Cardiff jest zbawioną: niech będzie chwała Bogu w Jezusie Chrystusie. Na rozkaz swych przełożonych, pójdzie wygłaszać miłość dla Jezusa, śpiewając i prorokując, chociażby na szczycie najwyższej góry.
Było coś przerażającego w sprzeczności tej twarzy zrozpaczonej, w tych rysach spalonych gorączką, wykrzywionych konwulsyjnie — z tem mystycznem hosanna, wypowiadanem w krzyku angielskim, kwilącym i sepleniącym, Zdawało się, że to zraniony ptak, z zakrwawionemi skrzydłami, który opiewa śmierć swoją.
Po wypowiedzeniu świadectwa, pozostała, stojąc na miejscu, nieprzytomna, poruszając martwemi ustami, jakby odmawiała modlitwę, której nikt nie słyszał.
— Wyprowadzić ją, powiedziała pani Autheman.
Tu się odezwały organy i śpiew, wśród szmeru przebudzonej sali.
Grzesznicy lękajcie się zdrożności
Zwróćcie swe kroki ku Chanaan.
Rzeczywiście iż cała publika pragnie jak najprędzej uciekać, aby się oddalić od tej atmosfery duszącej i waryackiej.
Po wyjściu, każdy odetchnął głęboko; spoglądając zdziwionem okiem na chodniki przepełnione gwarnym ludem, na tłum koło tramwajów i omnibusów, na ulice zapchane powozami, śpieszącemi do Lasku Bulońskiego, w tak piękny wieczór niedzielny, przy długich elektrycznych promieniach, rozchodzących się z Łuku Tryumfalnego, które oślepiały konie i rzucały prawie dzienne światło na afisze i szyldy sklepowe.
Pani Ebsen, cała wzruszona do głębi, powodzeniem swego dziecka i prezydującej pochwałami, starała się zawiązać rozmowę z Eliną, pomimo turkotu omnibusu, toczącego się po bruku; ale ona siedząc w głębi, wymówiła zaledwo kilka słów, w czasie długiej przeprawy z ulicy des Ternes do Luksemburga.
— Cóż Linetto, nie żarty tak tłómaczyć bez przygotowania, prawda? Lorie byłby dumny, gdyby cię widział. Ale cóż za gorąco! A ta Watson... to jednak okropne co ona zrobiła... Mąż, dzieci... Jak ty myślisz, czy to jest możebne, żeby Bóg nakazywał podobne rzeczy?
W dźwięku jej głosu zawierało się wszystko, Czego wypowiedzieć nie śmiała, cała niedorzeczność i okrucieństwo, jakie upatrywała w tej dziwacznej ceremonii. Byłaby chętnie powiedziała na zakończenie „wszystko to jest głupstwo”, gdyby nie poważna mina córki, która jej odejmowała zwykłą swobodę.
Instynktownie przysunęła się do niej, szukając ręki swego dziecka, która jej się wydała zimną i martwą.
— Со tobie, najdroższa? Przeziębłaś, podnieś okno.
— Nie, nie, daj mi pokój, rzekła Elina po cichu, pierwszy raz w życiu zniecierpliwiona błahemi słowy i pieszczotliwem gadulstwem matki.
Przytem drażnił ją ten omnibus niedzielny. Cały ten tłum popychany i cisnący się przy wsiadaniu i wysiadaniu. Trywialność osób, siedzących w półcieniu; ich rozmowy nudne i czcze. Oparłszy się o ramę okna, starała się odosobnić i odnaleźć przedchwilowe wrażenie.
Lecz cóż się stało z Paryżem tego wieczora? W tym Paryżu, gdzie przypadkowo przyszła na świat i który kochała jak prawdziwą ojczyznę swoją. Poruszał się w ciężkiem powietrzu nad cuchnącemi rynsztokami. Pełen był śpiewów pijackich, krzyków zgłodniałych dzieci i plotek rozsiewanych na progach domów. Dalej znów przepych pięknych dzielnic, kawiarnie przepełnione: ci mężczyźni, te kobiety, to nieustanne snucie się bladych postaci przy świetle gazu jeszcze więcej zasmucało to wszystko.
Był to jakby bal maskowy, którego muzyki nie było słychać; wir muszek drobnych na słońcu, dokoła drzewa śmierci. Ach! jakież obfite żniwo dusz. Jakżeby pięknie było wskazać Zbawiciela tym ludziom, pogrążonym w uciechach.
Myśl ta wzbudzała w niej podobne uczucie, jakiego doznała tam na estradzie. Coś ją podnosiło, jakaś siła łagodna i potężna.
Zaczął deszcz padać; nastąpiła ulewa, jakie się zdarzają w czasie porównania dnia z nocą, opróżniająca bulwary. Ludzie cisnęli się do biur powozów publicznych, do bram, śpiesząc i brodząc jakby mrówki zatopione.
Pani Ebsen spała, ukołysana ruchem powozu. Elina myślała o samolubnem poziomem ich życiu.
Mamże prawo być pogardliwą dla innych? Cóżem zrobiła lepiej od nich? Jakże znikomem i krótkotrwałem to dobro, które czynię. Czy Bóg niewymaga czego innego? A gdybym utraciła Jego łaskę przez takie lenistwo i obojętność?
Już ją ostrzegł, jak tę biedną Watson, zabierając nagle Babunię, że nie zdążyła nawet pomyśleć o Jezusie. Gdyby nowy cios zesłał dla jej serca. Matka!... Gdyby teraz matka umarła nagle!
Całą noc dręczyła się tą myślą.
— Wreszcie, tego wieczoru myśl ta zamiast się zatrzeć dzienną pracą, wróciła jeszcze, zakorzeniła w niej, niepokoiła ją w czasie lekcyi w domach przyjaznych i bogatych, gdzie uczyła języków: niemieckiego i angielskiego dzieci, których matki były uczennicami pani Ebsen.
Pomimo uprzejmego przyjęcia i przyjemności komfortu, który był odpowiedni dla jej delikatnej natury, Elina nudziła się za stołem, przy którym pracowały kędzierzawe blond główki, w wielkich angielskich kołnierzach i marynarskich kryskach z czerwoną kotwicą. Niewłaściwe pytania przy pracy, niecierpliwiły ją, roztrzepanie tego małego światka, doprowadzały ją, tak jak Henryetę Briss, do przekonania: że jej praca jest ogłupiająca, niegodną jej zdolności...
A rodzice! Cóż za tępe i puste głowy tych mężczyzn! A matki — to tylko wystawy błyskotek! Pani baronowa Gerspach, co prawda dobra kobieta, cała oddana wyścigowej stajni barona, zajętego wynalezieniem efektownej nazwy dla klaczy, która miała być wyprowadzona na tor wyścigów; lub też obmyśleniem lekarstwa na chorobę Authemanów, a która ją trapiła za każdą zmianą pory roku, jak na pensyi, kiedy była tylko Deborą Becker.
To też zaraz po lekcyi, Elina uciekała szybko i wynajdywała pozór, aby uniknąć śniadania, woląc ciastko lub szklankę mrożonej wody u pasztetnika, niż obfite dania z nawpół surowego mięsa z portwejnem, przy których baron, śmiejąc się grubiańsko, żartował niedowcipnie z jej przyszłego zamężcia.
Lepiej się jej podobało u hrabiny d’Arlot, w małym hotelu, przy ulicy Vézelay, który przez sąsiedztwo z klasztorem Barnabitów, zdawał się nawskróś przejęty zapachem kadzideł i pobożności. Po za tym przepychem i ciszą, kryła się wielka boleść kobiety, dramat w pożyciu małżeńskim, o którym Elina doskonale wiedziała, gdyż panienki, zajmujące takie stanowisko społeczne, prędko się obznajmiają ze smutną rzeczywistością życia.
Będąc od kilku lat żoną człowieka którego szczerze kochała, hrabina spostrzegła niespodzianie, że siostrzenica a zarazem wychowanica jej, była i jest kochanką jej męża: właśnie gdy jej oddawała poślubną wizytę, zastała hrabina, parę tę całującą się i ściskającą ogniście wśród białego dnia, wśród podwójnych drzwi.
Ze względu na świat, na znakomite imię powszechnie szanowane, a w szczególności na córkę, której nie chciała uczynić dzieckiem separatki, pani d’Arlot unikała rozgłosu; zachowywała wszelkie pozory spokoju domowego, grzeczności, względy konieczne pomiędzy nieprzyjaciółmi, zmuszonymi żyć pod jednym dachem.
Lecz nigdy tego nie zapomniała, nie darowała i pogrążyła się namiętnie i chorobliwie w katolicyzmie, pozostawiając pod opieką guwernantek dziewczynkę, która już odgadywała wiele rzeczy, której małe oczki w czasie obiadów, zwracały się to do przesadnie grzecznego ojca, to do milczącej matki, z ciekawością niespokojną i tajoną.
Wieleż to razy pani Ebsen z Eliną, mówiły pomiędzy sobą, iż hrabina daleko lepiej by zrobiła, gdyby mniej czasu poświęcała kościołom a więcej dziecku, domowi, obowiązkom matki i żony, które są bardziej kojące i mniej jałowe, aniżeli ciągłe klęczenie.
Obecnie Elina rozumiała ją i nie robiła już zarzutu z przesadzonej pobożności, tylko z tego, że ta pobożność była samolubną, bezowocną, że modlitwy jej były skalane skargą na doczesne niedole. Co za różnica z prozelityzmem takiej Joanny Autheman, wyrzeczeniem się takiej Watson!
— W którą stronę idziesz Elino? Odwiedzę cię, mówiła pani d’Arlot po lekcyi; leżąc w wygodnym powozie, cała pogrążona w smutku, którym podsycała się i rozpoczynała zniechęcające zwierzenia, jakiemi kobiety lubią drażnić się i zasmucać nawzajem. Mówiła do tej dziewczyny, już i tak wzburzonej, o niesmaku i wzgardzie życia, o wyrzeczeniu się wszelkich znikomych radości, dla tej która ogarnia dopiero w niebie.
Czasami wysiadały z powozu, wchodziły do kościoła. Elina nie robiła sobie z tego skrupułu, gdyż kościoły protestanckie bywają zamknięte w ciągu tygodnia, a każde miejsce modlitwy, zachowuje atmosferę mystyczną, w której się lubują religijne dusze. W pustym kościele Ś-tej Klotyldy, łatwiej było jej skupić i badać siebie wobec Boga, niżeli w niedzielę w czasie urzędowego i niejako światowego nabożeństwa w świątyni przy ulicy Chauchat.
Prawdziwą niespodzianką można nazwać w Paryżu, świątynię Skandynawską, w środku dzielnicy Montmartre, o dwa kroki od Hôtel des Sentes. Dziwne sprawia to wrażenie; wyszedłszy z bulwaru des Italiens, znajduje się ktoś pośród tego światła zimnego, które spada ze sklepienia gotyckiego nawpół oszklonego, wobec pastora, w długim czarnym mantolecie, każącego w dyalekcie twardym, głosem gardłowym jakby staczał skały, padające na ławy grubo ociosane, gdzie schylają się kornie białe karki, z ciężkim płowym warkoczem i silnie zbudowani mężczyźni. Jednem słowem cała kolonia duńska, norweska i szwedzka. O cerze zdrowej, oczach jasnych i z brodami bogów północnych. Członkowie jej zwykli się zapisywać „w księdze skandynawskiej” w kawiarni de la Règence; dla których piekarze z ulicy Ś-go Honoryusza, wyrabiają umyślnie chleb z żyta i z miodu.
Niegdyś godziny tam spędzane stanowiły dla Eliny miłe chwile przyjemnego spoczynku. W niedzielę akompaniowała na organach do śpiewów kościelnych duńskich, które do niej przemawiały głosem nieznanej ojczyzny. Lecz cóż mogły znaczyć u Boga, te rapsodye śpiewane głosem obojętnym, na nutę gminną i mechaniczną? Był to właśnie ten chrystyanizm urzędowy, rutyniczny, ta wiara bez ciepła, która tak oburzała panią Autheman. W Japonii są maszyny do modlitw, poruszane szrubą i rozwijające papier z modlitwami, które są również zdolne poruszać serca.
Te młode dziewczęta zalotne, wyginające ładne figurki, okryte falą włosów srebrzystych, jak piana wodospadu, zajęte tylko strojami i próżnością, oglądające jedna drugą zazdrośnie.
Starsze zaś panie spokojne z twarzą pełną, prawdziwe głowy „z papki papierowej”, jak w Niemczech nazywają Duńczyków, pozdrawiają się między sobą i wzajemnie zapraszają się jeszcze przed wyjściem z kościoła, na obiady i herbatki obfite. Ów zakrystyan, wyglądający na kamerdynera, podstawia siatkę na długiej rączce na kwestę, z miną ospałą; sam pastor Birk, z włosami ułożonemi w pukle, z głową na bok zwróconą z przymileniem, omdlały, chciwy wzrok zwraca przy wyjściu, wietrząc posagi.
Wszędzie i we wszystkiem odnajdywała owe lenistwo duszy, poczynając od pleśni na frontonie świątyni i od rdzy na zewnętrznej kracie.
Kiedy wracając do domu, spostrzegła starego Aussandon w ogródku, z polewaczką lub nożem w ręku, nawet on po tylu dowodach gorliwości prawowiernej, tak ugruntowany, niezachwiany w wierze, on, ten mistrz i dziekan kościoła, wydawał jej się zarówno jak inni i ona sama, ulegającym chorobie lenistwa duszy.
O tych niepokojach młodej dziewczyny, o tem wolnem wsiąkaniu w całą jej istotę obłędu, nikt z otaczających niemiał nawet podejrzenia.
Pani Ebsen, upojona widokami małżeństwa, tak dogadzającego jej życzeniom, córka bowiem, pozostać miała przy niej, a zięć być w służbie rządowej, zajmowała się już przyszłem ich urządzeniem i wyprawą.
Napróżno Elina mówiła: „Później — mamy dosyć czasu.” Matka mało się troszcząc obojętnością narzeczonej, gdyż sama wyszła za mąż z chłodnego rozsądku, przerzucała szafy, rozwijała prześcieradła, wybierała z pomiędzy starych relikwij kosztowności, przeznaczone najdroższemu dziecku: broszę z portretem ojca, sznurek pereł, kolję w oprawie filigranowej, jakie noszą w krajach północnych. Mierzyła koronki, rozmyślając, rozważając, żeby je jak najlepiej spożytkować.
— Zobaczno Linettko, te dobre będą do rękawów, żebyśmy to mogły znaleźć takie same do szyi.... jakby to było ładnie mieć ślubną suknię ogarnirowaną tą koronką.
Biegała też po sklepach za kupnem bielizny, naczyń stołowych, gdyż oba gospodarstwa miały się razem prowadzić, a napewno z parteru, niebyło na co liczyć.
Poszła tam kiedyś żeby się rozpatrzyć z Sylwanirą, czego tam brakuje: i co prawda, tak tam było jak w tych nowych krajach, o których mówił Lorie: „Wielkie przestrzenie i wszystko do zrobienia...” Lecz przy oszczędności, lekcyach i tłomaczeniach Liny, gaży z ministeryum, jakoś to pójdzie; zresztą były podprefekt nie tracił nadziei, że jeszcze odzyska względy rządu.
Chemineau mówił o tem u baronowej. Można tedy było się spodziewać, że się ujrzą na podprefekturze pierwszej klasy, a choćby nawet i drugiej, jak w Cherchell, z końmi, powozem, z salonem zdobnym w żyrandol, gdzie pani Ebsen będzie pomagała córce robić honory.
Wszystkie te zamki na lodzie budowała matka z Lorie’m, kiedy rozpromieniony, pewien swego szczęścia, przychodził wieczorem. Elina rada była, iż pod pozorem lekcyi, uniknie tych gawęd, które ją nudziły, a nawet obrażały, że się ciągle kręcą dokoła projektów owego małżeństwa.
Mam iść zamąż! Dlaczego? I wśród jednostajnego szmeru wydawanej lekcyi, myśl jej ulatała daleko, oczy były pełne zadumy, postępy uczennicy przestały ją zajmować; nierobiło jej to już przyjemności, gdy ją sadzała u swych nóg, na dawnem swem krzesełku, gdzie przy babuni siadała, żeby ją uczyć haftować lub szyć.
Nie, — jej pilno było samej zasiąść do nowego tłómaczenia, które u niej zamówiła prezydująca, pod tytułem: „Rozmowa duszy chrześciańskiej z Bogiem ргzеz panią ***“
Od młodych lat Joanna Autheman, miewała rozmowy ze Zbawicielem. Książka ta przedstawiała je w pytaniach i odpowiedziach; w egzaltowanej przedmowie J. B. Crouzat, dyrektor szkół w Porcie Zbawiciela, tłómaczył, że te rozmowy z Niedostępnym, tak rażące dla teraźniejszego nastroju umysłowego“, są bardzo naturalne, prawowierne u tej, którą nazywał: Wielką mystyczką. W tej wielkiej duszy, całkiem zagłębionej w Bogu.
— Linetto, posłuchaj co obmyślił pan Lorie... Wschody wewnętrzne, łączące dwa piętra... zrobił nawet ich plan.
Lorie przybliżył się i końcem binokla wskazał wspaniały plan, narysowany tuszem w biurze, w chwilach wolnych od pracy. Wschody będą tu szły ot tak.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Elina, nie odwracając głowy i pogrążyła się na nowo w ponurym mystycyzmie.
Kiedy wybiła dziesiąta godzina na kościele Ś-go Jakóba, mała Fanny ściskając ją serdecznie, mówiła: „Dobranoc mamo” a miluchny jej głos, na chwilę godził Linę z myślą o tem małżeństwie.
Pewnego popołudnia, kiedy pani Ebsen, sama jedna będąc w domu, zajęta była rachunkami, nastąpiła wizyta tak niespodziana, tak nadzwyczajna, że ze zdziwienia, aż się staruszce okulary zsunęły z nosa.
Pani Autheman u niej! Chciałaby rozszerzyć ściany przedpokoju, uczynić przejście godne dla majątku i żony bankiera. Szczęściem, iż w salonie, jak zwykle, było wszystko w porządku: sztory podniesione, bronzy u konsoli błyszczące, fotele na swojem miejscu, z pięknemi gipiurowemi przykrywkami.
Ale ona do czego była podobna? W starej domowej sukni, z pomiętym czepkiem. Mój Boże, mój Boże! w dodatku Lina jeszcze niepowróciła.
— Obejdziemy się bez niej — powiedziała pani Autheman; której spokojny uśmiech stanowił tak rażącą sprzeczność z zakłopotaniem Dunki, jak jej skromna ale wykwintna ciemna toaleta z jedwabiu i dżetów, wobec pretensyonalnej frendzli tej poczciwej kobieciny.
— Pani zapewne przybywa po rozmowy? Elina ich jeszcze nieukończyła. Biedna ona, tylko wieczory może pracy tej poświęcać.
Poczem puściła się w opowiadania o pracowitem życiu swej córki, o jej bieganinie, lekcyach, o jej uporze w tem, żeby wszystko zrobić samej.
— Zawsze mi powtarza: napracowałaś się dosyć, moja mamo, trzeba żebyś odpoczęła. Ale bo też to dziecko jakich mało!
Te proste słowa, oblane dwiema łzami, powiedziały więcej, niż frazes, którego szukała pani bankierowa, zdawała się go także szukać po kątach saloniku, po którym wodziła jasnem swem okiem.
— Ile zarabia córka pani za swe lekcye? — zapytała ona gdy matka umilkła.
— Rozmaicie. Trafiają się bezrobocia w porze letniej, w czasie wyjazdu do wód, do kąpieli morskich, do których nigdy jeździć niechce, pomimo propozycyj, aby mnię samej nie zostawić. Właśnie w tej chwili rozpatrywałam nasze małe rachunki: tego roku dochody wynoszą do czterech tysięcy franków.
— Ofiaruję jej dwa razy tyle, jeżeli się zechce poświęcić naszym szkołom.
Powiedziała to z niechcenia i z lekceważeniem, malującym milionerkę.
Pani Ebsen była olśniona. Ośm tysięcy franków, co za życie dla małego gospodarstwa! Lecz po namyśle, wydało się to jej niepodobieństwem.
Trzebaby zerwać wszystkie świetne stosunki. Z panią d’Arlot, z baronową, na którą liczono co do awansu Loriego. Nigdy na to córka nieprzystanie.
Pani Autheman zwróciła wówczas uwagę na to, że się Elina męczy, że niebezpiecznie jest, aby młoda i piękna osoba, sama jedna biegała po Paryżu, kiedy jej kareta co rano będzie mogła po nią przyjeżdżać. Nakoniec, po długich naleganiach, matka zgodziła się na trzy dni w tygodniu.
Umówiły się o cenę i o godziny: Elina miała jadać śniadanie w Porcie Zbawiciela i powracać do domu wieczorem; w każdym razie, gdyby się zapóźniła kiedy, to przecież niezabraknie pokoi w pałacu.
Pani Ebsen wykrzyknęła z oburzeniem:
— O, co to, to nigdy! Nie mogłabym usnąć, gdybym nie czuła mojej córki przy sobie...
Pani Autheman przerwała rozmowę i zabierając się do wyjścia, rzekła tylko poważnie:
— Pani bardzo kochasz swoje dziecko?
— O tak pani — odpowiedziała matka, mimo woli ujęta uroczystem brzmieniem tego dziwacznego pytania. — Jak świat długi i szeroki, nie mam nikogo, prócz mojej córki. Nigdyśmy się jeszcze nie rozstały i nigdy się nie rozstaniemy.
— Jednak wychodzi zamąż.
— Tak, ale pozostaniemy zawsze razem. To było najpierwszym warunkiem.
Doszły do wschodów.
— Mówiono mi, iż ten pan Lorie, nienależy do prawdziwego kościoła — powiedziała pani Autheman, z ręką na poręczy, niby nie przywiązując wielkiej wagi do tego zapytania.
Matka schodząc za nią, sama niewiedziała co odpowiedzieć, znając tę damę.
— Rzeczywiście pan Lorie jest... lecz ślub od będzie się w świątyni. Elina od tego nie ustąpi.
— Żegnam panią — odpowiedziała szorstko żona bankiera.
Gdy pani Ebsen znalazła się u drzwi, cała zdyszana, z czepkiem na bakier, kareta już odjechała wielkim kłusem, pozbawiając ją tej błahej uciechy, że wsadzi wykwintnego gościa do karety wobec całej ulicy.
„Otóż usłuchałam twojej rady, kochana Elino; spróbowałam wyrwać się z tego niewolniczego życia, którem zarabiałam kawałek tak twardego chleba; ponieważ zaś ciało moje zbyt słabe, aby mogło być posłusznem popędom duszy, skazało mię na wygnanie z ukochanego klasztoru i na nędzne życie po za jego murami, oddaliłam się, unosząc za sobą płomień ognia świętego, aby go przechować czystym, śród jaskiń rodzinnego fiordu, nad tem morzem Norwegskiem, którego od lat piętnastu nieoglądałam.
Pytasz o zerwaniu z księżną? Było ono tak nagłe i dziwaczne, jakiem się mogła spodziewać po osobie tak kapryśnej.
Przejeżdżając przez Budę-Peszt, odszukałam dawnego towarzysza Kossuta, wypróbowanego patryotę, który popadł w ostateczną nędzę, lecz zawsze jest dumny i godzien szacunku, nawet pod łachmanami. To bohater, święty! Ażeby go wesprzeć i uczcić, zaprosiłam go do mego stołu w hotelu.
Co za zgorszenie! Wszystkie panie powstały, nie życząc sobie jeść w towarzystwie żebraka, tak jakby mistrz boski, który umywał nogi ubogim, nie dawał nam tylokrotnie przykładu świętej pokory. Lecz najbardziej obrażoną była księżna, przeniknięta despotyzmem, pomimo pretensyi do wolnomyślnego chrystyanizmu.
Po gwałtownej sprzeczce, porzuciła mię bez pieniędzy w nieznanem mieście, zmuszając do udania się pod opiekę konsula, żeby mnie wyprawił do kraju ze świadectwem ubóstwa. To potwierdzenie mego ślubu ubóstwa, napełniłoby mię spokojem i zadowoleniem, gdybym znalazła pożądany przytułek.
Ach! przyjaciółko moja.
W pierwszej chwili doznałam szczerej radości, ujrzawszy małą nadmorską wioskę, jej drewniane domki, dzwonnicę kościółka, górującą po nad falami morza; zamiast szyb w kościele, widok morskich błękitów. Cmentarz porosły dzikiem zielskiem, skupione na nim krzyże, jak gdyby je wicher burz morskich powywracał. Kącik do modlitwy i życia w Bogu, gdyby dusza nie była ciągle szarpana złością, głupotą; żarłocznym rykiem bydełka ludzkiego, które się tam pasie.
We wszystkich tych oczach, nie ujrzysz najmniejszego odbłysku nieba, ani jednej myśli o życiu przyszłem. Na nizkim cmentarnem ogrodzeniu dzieci się bawią, gosposie zasiadają z szyciem, ostrząc swe zabójcze języki. W niedzielę wieczorem, piękne dziewczęta, zakłócają spokój śmierci, śpiewkami światowemi, tańczą i fałdami wirujących spódnic, poruszają poplątane cienie krzyży grobowcach, które księżyc rozciąga w nieskończoną długość, na wybrzeżu piasczystem.
Lecz to co ujrzałam w domu było jeszcze daleko smutniejsze.
Powitanie moich starych rodziców było tkliwe. Słodkie wspomnienie dawnych starań około dziecka, które wyrosło na kobietę, wzruszało i zadziwiało ich oboje; w pierwszych dniach, starali się mnie odszukać w słowach moich, spojrzeniach i najdrobniejszych czynnościach śród ich domowego ogniska. Lecz w miarę jak się uspakajali i powracali do codziennych zajęć, widziałam dobrze, iż mię już nieodnajdywali i ja, czułam się od nich coraz dalszą.
Kto się zmienił: oni czy ja?
Mój ojciec jest cieślą, zmuszony pracować na życie, pomimo podeszłego wieku. Buduje on te domy z brzozowym dachem, który w zimie chwieje się pod śniegiem; wyrabia także trumny dla parafian, lecz bez pobożnej myśli. Wykonywa tę smutną robotę, śpiewa przytem zwrotki grubiańskie i znajduje zapomnienie w tych ponurych rozrywkach, które kobietom łzy z oczu wyciskają.
Żółta butelka zawsze się ukrywa między wiórami, pod warsztatem.
Matka żaliła się z początku, lecz odepchnięta brutalną ręką, ugięła się pod obelgą i razami i niewidzialna trucizna tego stanu rzeczy, przeniknęła ją, rugując z niej poczucie boskie.
Nie jest to już kobieta i matka, lecz niewolnica bez żadnej godności.
Wiem że się oburzasz temi zwierzeniami, mój trzeźwy sąd, wydaję ci się bezbożnym, lecz nieraz mówiłam ci Elino, że oddawna porzuciłam ziemię i odrodziwszy się powtórnie w Bogu, chlubię się, żem zatraciła wszelkie ludzkie uczucie.
Posłuchaj rozwiązania tego domowego dramatu: wczoraj rano, będąc zamkniętą w moim pokoiku, podobnym do celi, z drewnianemi sprzęty, gdzie uciekam ciągle aby się modlić, rozmyślać, pisać i żyć na klęczkach, o! Jezu, przed twym krzyżem przewodnikiem dusz, usłyszałam mego ojca (ściany są tak cienkie), pytającego grubiańsko matkę: po co przyjechałam, co myślę u nich robić, kiedy nie chcę ani szyć, ani prząść, ani pomagać w gospodarstwie. — „Idź powiedz jej to, powiedz, wolał.
Po chwili matka weszła do mnie ostrożnie, krążyła dokoła ze swą miną wiecznie zakłopotaną i po cichu zaczęła napominać, że nie chcę pracować.
— Siostry twoje wyszły za mąż; najmłodsza, która jest w obowiązku w Chrystyanii, przysyła pewną zapomogę rodzicom; zdrowie twoje poprawiło się, trzeba się więc starać bo... w takim razie...
Nie dałam jej dokończyć. Ujęłam w dłonie tę starą twarz, której pocałunki niegdyś były tak słodkie, gdy je składała na mej blond głowie; oblałam ją łzami — ostatniemi.
Gdzież się teraz podzieję, kiedy moi mię nie chcą? Jednakże tak mało mi było potrzeba, abym nie umarła z głodu.
Proponują mi miejsce w Petersburgu. Znowu zajmować się edukacyą — co znaczy: poniżenie i niewolnictwo. Lecz mniejsza o to. Ta nieszczęsna próba życia rodzinnego, przekonała mię, że świat zamarł dla mnie, zarówno jak rodzina i wszystko. Serce moje, Elino, zamknęło się dla świata i żadna uciecha ludzka już go nie przeniknie”.
Elina otrzymała ten list od Henryety Briss, pewnego wieczoru, powróciwszy z Portu Zbawiciela.
Czytała go przy stole nakrytym dwoma talerzami jeden naprzeciw drugiego, z bukietem, którego pani Ebsen nigdy nie zapomniała założyć do szklanki swojej najdroższej; w czasie wspólnego obiadu, tej uroczystej dla niej chwili. Oczekując matki, siedziała nieruchoma, nie zdejmując nawet rękawiczek i kapelusza, patrząc ciągle na list otwarty, który do niej przemawiał temiż samemi słowy: o śmierci, o wyrzeczeniu się siebie, zatapianiu się w Bogu, tak jak ją tam nauczano. Ideje były jednakie w obu wyznaniach; różniły się tylko słowa.
Wśród okropnej walki, jaka się w niej odbywała, fatalnością był, ten zniechęcony głos Henryety Briss, który przybywał, jakby na poparcie nauk Joanny Autheman.
Drzwi się otworzyły, weszła matka. Elina schowała list do kieszeni, wiedząc dobrze, co pani Ebsen o nim pomyśli.
Pocóż się spierać, kiedy się nie można porozumieć? Jak tu wyznać, że chociaż „nie porzuciła ziemi”, rozumiała, że jest obowiązek wyższy, bliższy nieba niż rodzinny i, że te bluźnierstwa już jej nie urażają.
— Jesteś Linetto? Niewidziałam cię. Byłam na dole u Sylwaniry. Czy dawno już przyszłaś? Rozbierz że się.
Elina wydawała się tak znękaną i wyczerpaną, jak po każdym powrocie z Portu Zbawiciela; tak niedbale zdejmowała kapelusz, nie patrząc nawet w lustro, czy się włosy nie potargały. Przy obiedzie tak mało jadła i z takiem roztargnieniem odpowiadała na czułe zachęty matki, że ta nakoniec zaczęła być niespokojną o nią.
Jak zwykle w letniej porze, jadły przy oknie otwarłem na ogród: krzyki i śmiechy mieszały się ze świegotaniem spłoszonych ptasząt, żegnających zachodzące słońce.
— Aa, widzę że pan Aussandon ma dziś wnuków u siebie. Musi to męczyć biedaka. Pani Aussandon wyjechała... podobno major ma się żenić.
Małżeństwo to było wymysłem poczciwej kobieciny, chciała bowiem zbadać, czy w głębi serca nie zachowała Elina, uczucia dla niego.
Od kilku dni była tak zimna dla Lorie’go. Ale Lina na badawcze wejrzenie matki, odpowiedziała tylko: „czy tak? ” z najszczerszą obojętnością. Nie, to musi być coś innego.
Pani Ebsen dręczyła się, potem jeszcze gorzej. Przypatrywała się jej pięknym lecz podsiniałym oczom, twarzyczce tracącej młodocianą świeżość. „Coś niezwykłego dzieje się z moją małą”, myślała.
Próbowała dowiedzieć się od niej jak spędza dzień w Porcie Zbawiciela; na czem jej schodzą godziny w klasie i podczas rekreacyi.
— Więc szkoła jest blizko pałacu, przechodzisz tylko z jednego miejsca na drugie? Nie masz wcale ruchu, moja droga. To wyczerpuje, pięć godzin w klasie, przykuta do miejsca. Czy przynajmniej odwiedziłaś Maurycego na tamie?
— Nie jeździłam, odrzekła.
A pani Ebsen rozwodziła się z politowaniem nad malcem trochę opuszczonym wśród radosnych przygotowań do ślubu.
— Ojcu zdaje się, że mu tam lepiej pójdą studya morskie: co do mnie to prawdziwie nie rozumiem, czego się tam może nauczyć. Ach! moja córko, ileż ty dobrego możesz uczynić dla tej rodziny. Co za piękne powołanie dla dobrej i poważnej, jak ty, kobiety!
Rzeczywiście była poważną, gdyż nic jej nie mogło wyrwać z tego odrętwienia, obojętności czy też zmęczenia, skutkiem którego pozostawała przy stole nieruchoma, z wzrokiem sięgającym poprzez drzewa, do złocistego nieba, z niespokojną zadumą.
— Przejdźmy się, dobrze córeczko? Tak ładnie na dworze. Wstąpimy po Panny na dole.
Elina zaczęła się wymawiać; lecz ustępując naleganiom matki:
— Chcesz? a więc chodźmy, rzekła takim tonem jak gdyby powzięła jakieś ważne postanowienie.
W te piękne letnie wieczory, cały parter Luksemburga, cała strona ogrodu, przyległa do dawnej szkoły, z której zachowała zarośla, podobna jest ze swych rabat z kwiatami i dzwonków purpurowych, z kaktusów wystawionych z cieplarni i lśniącej białości posągów, do zielonego i starannie utrzymanego parku, który tylko co podlano wodą, dla przyjemności spacerujących.
Niebyło tam pyłu wielkich alej, ani zgiełku bulwaru Ś-go Michała. Wróble kąpią się w piasku, skaczą po trawie obok kosów, oswojonych okruchami, jakie im rzucają dzieci, od swych podwieczorków.
Do tych alej prowadzących ku wzorowym ulom i owocowym drzewom, tworzącym grupy lub szpalery, ze wszystkich sąsiednich ulic, przychodzi po obiedzie publiczność bardzo odmienna od tej, która przesiaduje na tarasach: są to drobni rentjerzy, stadła małżeńskie, kobiety z robótką lub książką — wszyscy z twarzą odwróconą od alei, a zwróconą ku zieloności, korzystają z ostatnich blasków światła. Są tam ludzie przechadzający się z nosem spuszczonym nad gazetą, chmary dzieci, które wołają się i ścigają, lub maleństwa uczące się dopiero chodzić, lecz pomimo spóźnionej godziny, są jeszcze na wolnem powietrzu, gdyż matka jest zajętą dzień cały.
Lorie, ustawiwszy składane krzesło dla pani Ebsen przed rabatką z irysów, których ona lubiła barwę atłasową i zapach wonny, zaproponował Elinie przechadzkę.
Przystała żywo, gorączkowo, inaczej jak dni poprzednich, kiedy się zdawała unikać tego sam na sam.
Biedny człowiek nie taił swej radości. Przejęty był dumą, która go odmłodniała; przechodząc przez angielski ogród, gdzie spotykali inne pary może także narzeczonych jak oni.
Wysilając się na piękne frazesa, nie zwracał prawie uwagi na milczenie młodej dziewczyny, które brał za powściągliwość, wzmagającą się, w miarę, jak się zbliżała chwila ślubu. Dzień wprawdzie niebył oznaczony, ale powiedziano sobie: „W czasie wakacyi”, kiedy się uczennice rozjadą, kursa zamkną i będzie czas na urządzenie domu. W wakcye! A to już był lipiec...
Ach, jakie piękne blaski padały na ten piękny lipiec od słońca i nadziei. Zakochany Lorie, był tak olśniony jak te szyby o zachodzie słońca, błyszczące pośród gałęzi, w stronie bulwaru, oświecając horyzont podczas ich przechadzki.
— Daj pokój... baw się przed nami — rzekła Elina do Fanny, która się do niej tuliła.
Dzieweczka usłuchała i zaczęła na nowo biegać; dokoła niej latały jaskółki i wróble świegotając, skakały tuż pod nogami ludzi; fruwały z krzaków na posągi, siadały na grzywie lwa, u nóg Kaina lub na podniesionym palcu Dyany.
Zmierzchało się: cienie szarawe i fioletowe padały już na ziemię. Elina śledziła je spuszczonym wzrokiem i nagle odezwała się:
— Dowiedziałam się rzeczy, która sprawiła mi przykrość, podobno Maurycy przygotowuje się do pierwszej spowiedzi?
— Rzeczywiście, Maurycy pisał właśnie do mnie, że uczęszcza na naukę katechizmu do Petit-Port i że proboszcz pyszni się tem, iż będzie miał przystępującego do komunii tego roku. Ale dla czego panią to może gniewać?
— Należało mnie o tem uprzedzić, odezwała się surowo, nie byłabym pozwoliła na to! Kiedy mam być matką tych dzieci, kiedy pan chcesz abym niemi kierowała w życiu, wymagam aby wyznawały tę samą religię co ja, jedyną, prawdziwą...
Czy to Lina? to śliczne dziewczę, ze spokojnym uśmiechem, przemawia tym tonem suchym i nakazującym. Czy to ona powiedziała „idź sobie”, odpychając ostro, dziewczynkę, która wróciła do nich i zatrzymała się zdumiona zmianą w ich głosach i twarzach.
Ogród po którym przechadzali, zdawał się także przeistoczony; większy był, jakiś mglisty, okna w oddaleniu jedno po drugiem zamierały w rozszerzającym się zmroku.
Naraz Lorie’go ogarnął taki smutek, że nie miał nawet siły zwalczać zimnej stanowczości Eliny. Jednakże wydawała mu się zbyt rozsądną, aby tego nie rozumieć...
— Jest to z mojej strony skrupułem, rzeczą sumienia... dzieci są katolikami jak matka, więc choćby przez poszanowanie dla zmarłej...
Przerwała mu sucho:
— Trzeba wybierać... nie chciałabym się zobowiązywać na całe życie, w takich warunkach, jak różnica w wierze, w obrzędach i niezgoda w przyszłości.
— Elino, Elino, gdzie łączy szczera miłość, czy serce nie wznosi się po nad to wszystko.
— Nie ma nic wznioślejszego nad wyznanie religijne.
Noc nastała, ptaki umilkły na drzewach, przechodnie coraz rzadsi, przy dalekim odgłosie bębna, wymykali się jedynem wyjściem jakie jeszcze było otwarte; a na horyzoncie, ostatnie okno znikało z oczu.
W Linie, Lorie widział już tylko dwoje dużych oczu, które trudno mu było poznać, tak surowa nieruchomość ich niepodobną była do jej słodkiego i ożywionego przedtem spojrzenia.
— Już się więcej nie odezwę w tej kwestyi, rzekła, teraz wiadome są panu moje warunki.
Matka, zaniepokojona że ich tak długo nie było widać, przystąpiła do nich z Fanny, mówiąc:
— Czas już powracać, szkoda, taki bo śliczny wieczór...
Całą drogę mówiła tak sama jedna. Oni zaś szli jedno obok drugiego, jednakże tak dalecy od siebie, jakby już zupełnie rozłączeni.
— Do prędkiego widzenia... przyjdziesz pan? powiedziała pani Ebsen, wchodząc na schody.
Lorie wszedł do siebie, nie śmiejąc odpowiedzieć — i dopuścić aby Fanny poszła sama na górę z książkami.
Ale natychmiast wróciła, nie mogąc mówić od łkań.
— Już nie będzie lekcyj... Pa... pani odprawiła mnie, już nie chce być moją mamą. Ach! mój Boże!...
Sylwanira wziąwszy ją na ręce zaniosła do pokoiku jej, zanoszącą się od płaczu.
— Uspokój się kochaneczko, przestań płakać... ja cię nigdy nie opuszczę — rozumiesz?... nigdy!...
Zdawało się, że z radością ściska ją w swych potężnych objęciach i głośnemi całusy pokrywa, ta służąca, rada że odzyskała swe dziecko: ona przeczuwała zerwanie, zarówno jak pierwsza odgadła miłość.
Po chwili pani Ebsen weszła wzburzona.
— Cóż ty na to; mój biedny Lorie?...
— Powiedziała pani powody? Jest że to możebne? Co do mnie, kto wie, tak ją kocham, żem gotów na wszystko żeby jej dogodzić... Ale te dzieci... kiedy wiem jakie zasady miała ich matka. Nie mam prawa... nie mam prawa... I czy się to godzi tak wypędzić Fanny... dotąd płacze, biedactwo... posłuchaj pani.
— Elina także płacze na górze... Zamknęła się w swoim pokoju, żebym do niej nie mówiła... Czy pan to rozumiesz, mnie nie pozwala wejść, a dotąd nie było między nami tajemnic!
Apatyczne i tkliwe usposobienie tej dobrej kobieciny, tak było wzburzone że ciągle powtarzała: „ale co jej jest?... co jej jest?...
— Ktoś wpłynął na zmianę mojej córki. Ani gra, ani czyta, obojętna na wszystko, co ją dawniej zajmowało. Z trudnością daje się namówić do wyjścia na chwilę. Dziś wieczór zmusiłam ją prawie... Przytem jest blada, mało je. Mnie się zdaje, że to śmierć Babuni.
— A Port Zbawiciela, a pani Autheman, odezwał się Lorie poważnym głosem.
— Tak myślisz?
— Powiadam pani, że to ta kobieta... to ona wydziera nam naszą Linę.
— Może być... masz słuszność. Ale oni płacą tak dobrze, tacy są bogaci. Widząc że biedny Lorie wstrząsa głową obojętny na te jej dowodzenia, dodała na zakończenie „jakoś to będzie”, jak zwykle mówią osoby chcące się łudzić, oczekując nieszczęścia z zamkniętemi oczyma.
Całą noc i nazajutrz rano, przy machinalnej biurowej pracy, podrzędnego urzędnika, Lorie umacniał się w postanowieniu, że nie ustąpi.
Praca ta zależała na tem, że przeglądał dzienniki i wypisywał najmniejszy nawet artykuł, odnoszący się do jego ministra i na marginesie notował nazwę gazety. Cały zajęty dramatem swego życia, z pośpiechem zbywał swe zajęcie, odrywał się od niego parę razy, kreśląc brulion listu do Liny, który trudno mu było napisać, pośród płaskich żartów, i śmiechów, dochodzących od biurek kolegów. Po południu wezwano go do dyrektora.
Nie był to już Chemineau od niejakiego czasu. Idąc szybko w górę, były prefekt Algieru, objął w temże samem ministeryum dyrekcyę bezpieczeństwa, a nawet słychać było że otrzyma prefekturę policyi. „Chemineau Chemine“, mówiono w biurach.
Następca jego, sangwinik, zrobił straszną scenę swemu urzędnikowi:
— Kto to widział... Względem jego ekscelencyi takie ubliżenie.
— Ja... ubliżyłem?
— Rozumie się... Pozwala pan sobie skróceń, pisząc: Mon. Univ. zamiast Moniteur universe Czyż się pan spodziewał, że minister zrozumie?... Niezrozumiał, mój panie. Nie mógł, niepowinien był zrozumieć. O, bądź ostrożny, mój były panie z szesnastego maja!...
Było to ostatnie uderzenie człowieka, już powalonego na ziemię. Był jakby odurzony do wieczora, mówiąc sobie, że utraciwszy Linę, tracił również przyświecającą mu gwiazdę.
Gorzej jeszcze było, gdy się dowiedział, że Fanny cały dzień nie jadła i w oknie tylko oczekiwała powrotu „Mademoiselle”, a kiedy zobaczyła ją nareszcie zawołała: „Mamo! Mamo!” Lina nie raczyła się obrócić.
— To już niegodziwość proszę pana... rzekła z oburzeniem Sylwanira, nasze dziecko może to przechorować. Po niejakiem wahaniu dodała:
— Przyszło mi na myśl... żeby pan pozwolił... pojechałybyśmy obie na tamę, na pewien czas... przy braciszku... na świeżem powietrzu przyszłaby do siebie...
— Dobrze, dobrze, odrzekł zgnębiony Lorie.
Po obiedzie poszedł do swego pokoju, aby się rozerwać klasyfikowaniem: wziął się do skurzania starych papierów, co nie przytrafiło mu się już dawno. Ale jakoś trudno było trafić do ładu z numerami i odsyłaczami, jakiemi w administracyi komplikują najbłahsze papiery, a który to system przyjął on nawet w domowych zajęciach.
Myśl jego w żaden sposób nie dała się przykuć do tego zatrudnienia i co chwilę wzlatała na piętro, ku tej nielitościwej Elinie, której lekkie kroki śledził ciągle: od okna do stołu, od fortepianu do kącika Babuni.
Nagie ściany jego pokoju uprzytomniały mu takież same na górze, tylko przystrojone, powabne, miłe dla oka.
Oddał się zadumie biedak; sumienie walcząc z bijącem sercem, zaczęło się uciekać do kompromisów, do wybiegów: „Jej żądanie jest dosyć uzasadnione: mąż, dzieci i ona — połączeni wobec tegoż samego Boga — kiedy, jak się pokazuje, jest ich więcej... ten religijny węzeł, ścieśniałby rodzinę. Zresztą państwo zarówno uznaje tę religię jak tamtą, a dla urzędnika to rzecz główna... Nawet ze względu na malców... gdzież im znajdę matkę tkliwszą, rozsądniejszą, bardziej macierzyńską? Jeżeli się wyrzeknę powtórnego małżeństwa, to na zawsze zostanę pod opieką służącej. O Maurycego mniejsza... karyera jego przyszłości jest pewna, ale Fanny... ”
Wyobrażał ją sobie taką, jaką przybyła z Algieryi, jej ręce czerwone, lichy szal, skromne uczesanie, pokorną minę, woń wydzielającą się jak od dziecka z niższej klasy...
Zrozpaczony przyzwał na pomoc wspomnienie ukochanej nieboszczki: „Dopomóż mi... wesprzyj mię radą”.
Ale daremnie ją przywoływał, nie mógł jej już widzieć i zawsze na jej miejsce ukazywała się młoda i powabna postać jasnowłosej, różowej Liny Ebsen. Nawet to, nawet pamięć pierwszego szczęścia, wszystko mu zabrała. Ach niegodziwa Lina!
Klasyfikowanie papierów jakoś mu nie szło owego wieczoru. Usiadł więc przy otwartem oknie. Naprzeciwko, po drugiej stronie ogrodu, widział w oświetlonem także oknie sylwetkę dziekana, pochylonego nad biurkiem.
Nigdy jeszcze nie przemówił do tego wysokiego starca, którego spotykał często i oddawał mu ukłon. Trzymał on się jeszcze dobrze, prosto, pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, włosy wijące się i broda biała, okalały mu twarz zacną i rozumną. Pani Ebsen opowiadała nieraz Lorie’mu o jego zasługach i wiedział najdrobniejsze szczegóły jego życia.
Aussandon, chłop z Cévenol, bez żadnych ambicji gdyby sam był, nigdyby nie opuścił swego pierwszego probostwa w Mondardier, w Mézene, swojej świątyni z czarnego krajowego kamienia, winnicy; kwiatków, pszczół, które lubił hodować w chwilach wolnych od obowiązków swego powołania. Tęż samą słodycz duszy stosował do obrzędów duchownych i do ogrodnictwa. Kopanie łopatą dawało mu materyał do kazania, a w zamian z kazalnicy zasiewał dobre ziarno....
W niedzielę po skończonem nabożeństwie, miewał kazanie w górach dla pasterzy, drwali i dla wyrabiających sery. Zdala od wszelkiej oświaty, po za jodłami i kasztanami, w tej strefie wyniosłej, gdzie nic nie rośnie, nic nie żyje prócz mchu.
Najpiękniejsze mowy przystępne i szczytne tam wygłaszał, dla tych biedaków, wobec tego sielskiego widnokręgu, gdzie nie było śladów cywilizowanego świata, gdzie głosowi pastora odpowiadały tylko dzwonki trzód rozproszonych po stokach i zawieszonych u szyi pasącego się bydła. Tego akcentu górskich okolic, młodzieńczego i dumnego, tego chrapowatego słowa, w którem się ludowe narzecze malowniczo niekiedy przebijało, nie stracił nigdy Aussandon i temu to zawdzięczał później, sławę kaznodziei w Paryżu.
Po kazaniu zjadał na obiad w szałasie, talerz kasztanów; po czem schodził w dolinę, otoczony tłumem śpiewającym psalmy. Czasami podczas jednej z tych strasznych górskich burz, kiedy stąpał wśród grzmotów, gradu i ognia piorunów, wybuchających jednocześnie pod stopami i nad głową jego — wyglądał jak biblijny Mojżesz.
Byłby chciał pozostać na zawsze w tem okryciu, ale pani Aussandon, sprzeciwiła się temu.
Ta mała lecz straszna kobiecinka, córka poborcy podatków z okolicy, różowa i smagła, o żywych i układnych ruchach wiejskiej panienki, oczki miała bystre, usta wydatne, z wywiniętemi wargami, zęby wystające i śpiczaste, jak u młodego brytanka, który nie kaleczy ale i nie wypuszcza pochwyconego kawałka. Ona to powodowała mężem, podniecała go, poganiała; ambitna dla niego, a szczególnie też dla chłopców, których tam było tyle, co żołędzi na dębie.
Najpierw wyrobiła mu nominacyę w Nimes, potem w Montauban, nareszcie w Paryżu, gdzie nim kierowała zupełnie.
Wiedza i wymowa wprawdzie należały do niego, ale „Droga“, tak bowiem nazywał żonę, gdy próbował ją uśmierzyć, wydobyła go na jaw, zapewniła mu stanowisko i majątek wbrew jego woli.
Oszczędna za dwoje, gdyż Aussandon rozdawał wszystko we wsi: bieliznę, odzież, nawet drzewo przeznaczone do jego pieca, które wyrzucał przez okno ubogim, gdy żona chowała klucz od drwalni, wychowała twardo swych ośmiu chłopców, ale nikt nie widział dziury w ich obuwiu, ani na majtkach, które naprawiała wieczorami; wiecznie w ręku miała szycie lub robotę na drutach, rozmawiając, chodząc, a potem w wagonie, w dyliżansie, we wszystkich podróżach, odbywanych do swojej dziatwy, dla której wyrabiała stypendya we wszystkich szkołach.
Sama będąc ruchliwą i czynną, wymagała tegoż samego od innych i póty nie dała spokoju mężowi, póki swym ośmiu chłopcom nie zabezpieczył bytu, póki ich nie pożenili, jednych w Paryżu, innych w różnych stronach Francyi lub za granicą.
Ileż na to potrzeba było pogrzebów i ślubów, obchodów światowych i męczących kazań, do których poszukiwano pastora Aussandon: potrafił on sobie bowiem wyrobić wybitne miejsce, pomiędzy prawowiernymi i liberalnymi, po nad wszelkiemi stronnictwami.
Znakomity ten mąż, na biedę swoją miał więcej sławy i zajęć, aniżeli by chciał i ciągle żal mu było czasu i przestrzeni, jakiemi rozporządzał w Mondardier, oraz kazań swych na szczycie góry. Nareszcie powołano go do fakultetu teologii i żona pozwoliła mu wówczas ograniczać się na swym wykładzie i w domku swym na ulicy Val de-Grâce, powrócić do życia cichego i kontemplacyjnego.
„U szczytu!” Tak zwykł wyrażać teraźniejszy dobrobyt, zdobyty po tylu trudach, prywacyach moralnych, którego używał jak smakosz życia. Wówczas tylko zasmucony, gdy droga jego tyranka, opuszczała go i pomimo podeszłego wieku, kręciła się po świecie, aby odwiedzić którego z chłopców.
Nic niezdołało powstrzymać starowinki, ani odległość, ani trudy, ani zmęczenie.
To Paweł, major, podczas wielkich manewrów, spostrzegał ją w obozie, dopytującą się o numera batalionów i kompanij, biegającą od drzwi do drzwi namiotów.
To inżynier z Commentry u wejścia do ciemnych galeryj, wyłażąc z kosza windy górników, wołał: aa! Mama!
W obecnej chwili pani Aussandon była w podróży; gdyby nie to, dziekan nie pracowałby o takiej późnej godzinie przy otwarłem oknie.
Spokojny, ze skupioną uwagą, przygotowywał się do jutrzejszej lekcyi i ta myśl, że on jest sam jeden, zachęciła nagle pana Lorie, aby go odwiedzić. Przeszedł tylko przez ogród: zapukał lekko do drzwi, poczem wszedł do wygodnego gabinetu, gdzie pełno było nieoprawnych książek, a nad biurkiem wisiał, wielki portret pani Aussandon, która śledziła pracę poczciwca okiem i uśmiechem, zawsze gotowym do zrzędzenia.
Lorie powiedział odrazu bez długich słów, w jakim celu przyszedł. Chciał przejść wraz z dziećmi swemi na łono kościoła reformowanego:
— Dawno miałem to na myśli, a teraz jest to mi pilno, bardzo pilno.... Jak się mam wziąść do tego?
Aussandon uśmiechnął się łagodnie i uspokoił go ruchem ręki:
— Co się tycze dzieci, rzekł, to należy je tylko posyłać do szkoły niedzielnej, pan zaś, winieneś znać gruntownie swą nową wiarę, studyować, porównywać, przyuczać się do sądzenia i widzenia własnemi oczyma, gdyż ta religia prawdy i światła pozwala to i nakazuje wszystkim swym wyznawcom. Polecę pana któremu z pastorów, bo ja sam jestem stary i skołatany.
Niktby tego nie powiedział, tak postawa jego była dzielna, a mowa, słowa tak stanowcze, że onieśmielały chwiejnego i słabego Lorie.
— Tak, jestem stary, bardzo skołatany, przybiłem już do portu!
Obaj milczeli i byli jacyś zakłopotani. Lorie odwracał oczy, trochę żałując swego kroku. Dziekan siedzący przed swem biurkiem, wpatrywał się w ćwiartkę białego papieru, która go pobudzała do myślenia.
— Wszakże to dla Eliny, prawda? rzekł po niejakiej chwili.
— Tak.
— Czy wymagała tego od pana?
— Ona, albo przynajmniej osoby, które przez nią działają.
— Wiem, wiem...
On wiedział.
Często widywał powóz pani Autheman, zatrzymujący się przed domem; znał tę kobietę i wiedział do czego jest zdolną. Gdyby nie to, że „Droga” zabroniła, oddawna byłby ostrzegł matkę.
Teraz jeszcze wnikając do głębi tego dramatu, który Lorie’mu znany był tylko powierzchownie, wielką miał ochotę odezwać się:
— O znam ja tę Joannę Autheman, znam. To kobieta, która kruszy i rozrywa, istota bez serca, bez litości.
— Gdzie się tylko pokaże, zostawi po sobie tylko łzy, rozłąkę, samotność. Ostrzeż pan matkę, bo tu nie tylko o ciebie idzie. Niechaj wywiezie Linę, prędko, daleko. Niechaj ją wyrwie tej żywej nieboszczce, tej pożeraczce dusz, zimnej jak głaz grobowy... Może czas jeszcze.
Aussandon myślał to wszystko, ale nie śmiał powiedzieć: wyprostowana w ramie, naprzeciw niego, staruszka powstrzymywała go roztropnem wejrzeniem wieśniaczki i szczęką brytanka, z którą gotowa była rzucić się na niego, gdyby przemówił.
Codzień o jedenastej godzinie, w nieobecności bankiera, zasiadali wszyscy dygnitarze kongregacyi dokoła Joanny Autheman przy śniadaniu. Odbywało się ono tam punktualnie i poważnie, jak wszystkie czynności pałacowe w Porcie Zbawiciela.
Każdy zajmował stale jedno miejsce, prezydująca siadała w końcu długiego stołu; z prawej strony Anna de Beuil, z lewej zaś nauczyciel Crouzat o zapadłych policzkach, brodzie krótkiej i twardej, oczach namiętnych i fanatycznych pod spiczastem czołem.
Pochodził on z Charenton, równie jak Anna de Beuil i chcąc zostać pastorem, słuchał wykładów Aussandon’a, kiedy znajomi zaprowadzili go raz na kazanie Ewangielistki.
Wyszedł z tamtąd w stanie tego rozegzaltowanego wzruszenia, jakie wywołują w światowych dewotkach niektórzy kaznodzieje udrapowani w białe sutanny, Ale w nim wrażenie to było trwalsze i od pięciu lat porzucił rodzinę i przyjaciół dla skromnej posady nauczyciela elementarnego, która przybliżała go do Joanny.
W okolicy uchodził za jej kochanka, bo ci prostacy, ci chłopi, nie umieli sobie wytłómaczyć inaczej gorliwego ucznia, przykutego do ust apostołki. Ale Ewangelistka nie miała nigdy kochanka — i jedyne namiętne słowa, jakie wyszły z tych zaciśniętych lecz kształtnych ust, pozostały zawieszone, skrystalizowane na cyplu skały nad morzem Lodowatem.
Naprzeciwko Crouzat’a siedziała dyrektorka szkoły dziewcząt, panna Hammer, osoba płaczliwa, ze wzrokiem zawsze spuszczonym, milcząca, która na wszystko odpowiadała twierdząco i żałośnie: „tak”: począwszy od ramion, skończywszy na nosku zbyt małym wśród tej białej twarzy, zdawała się jakby przygnieciona, skutkiem grzechu pierworodnego.
Poczucie pierwszej winy jest u niej tak głębokie, tak ją przytłacza, że prawie nie śmie uczyć małych dzieci w klasie. Skutkiem skrępowanego umysłu i wielkiej nieśmiałości, wcale nieuzdolnioną jest do zewnętrznej propagandy.
W końcu stołu, w miejscu, przeznaczonem w niedzielę dla pastora Birk, w powszedni dzień siada uczeń lub uczennica, którzy najlepiej wydali lekcyę z Pisma Świętego.
W Porcie Zbawiciela edukacya jest wyłącznie religijna, ograniczająca się do wersetów z Biblii, zkąd czerpane są wszystkie lekcye, wzory do pisma, a nawet i abecadło obrazkowe. Joanna Autheman ma taką wiarę w Ewangielię, że sądzi iż choć jest niezrozumianą, zawsze oddziaływa na neofitów, w taki sposób, jak naprzykład przepisy Koranu, któremi Arabowie w razie choroby, obwiązują sobie czoło.
Żal bierze patrząc jak najpiękniejszą z ksiąg, czytają bąkając i ziewając dzieci chłopskie, jak jest gorącą i brudną od ich posmolonych rąk i łez, lenistwem wyciskanych.
Młody Mikołaj, dawny pensyonarz z ulicy La Petite-Roquette, jest udoskonalonym produktem tego systemu edukacyjnego; dla tego też prawne zawsze zasiada na honorowem miejscu, na przeciwko prezydującej.
Ten umie na pamięć Pismo Święte, wszystkie ewangielie czterech ewangielistów, pięcioksiąg Mojżesza, Psalmy, listy Świętego Pawła i co chwilę niepytany, wygłasza jaką cytatę, bezwiednie, niewyraźnie, jak gdyby wychodziła z trąbki fonografu.
Dokoła robi się cisza, podziwiają go; to Bóg przemawia przez usta tego młodzieniaszka.
A jakie to usta! Pomyśleć tylko ile bluźnierstw i bezeceństw z nich wychodziło, przed trzema laty, na łączce młodych więźniów. Nie jest że to cudownem i najwymowniejszem świadectwem na korzyść szkól ewangielickich? Tem bardziej, że pozostały jeszcze w Mikołaju, niektóre ślady dawnych grzechów: kłamliwość, łakomstwo, przeniewierstwo — i że często przedstawia on budujący przykład walk, jakie stacza zło z dobrem, w tem sumieniu źle oczyszczonem, w tych słowach, gdzie entuzyasta z wielkim trudem poprawia język więzienny.
Obok tego to zjawiska, zwykła siadać Elina w dnie, kiedy je śniadanie w pałacu. Wszyscy znają jej położenie, wiedzą, że ma zawrzeć bezbożne małżeństwo. Wiedzą że rozpoczęte jest leczenie tej duszy, ale zło opiera się wszelkim usiłowaniom. Trzeba słodyczy pani Autheman, jej niewyczerpanej cierpliwości, żeby wobec takiego uporu, prowadzić dalej kuracyę.
Anna de Beuil oddawna by wypędziła ze świątyni, tę istotę skazaną na piekło.
Chcesz gorzeć w ogniu, szatanie, to gorzej...
Takiegoż zdania był Crouzat.
Elina czuje otaczającą ją niechęć. Nikt do niej nie mówi, nikt nie raczy zajmować się nią, chyba po to, żeby ją obrzucić wzrokiem gniewu lub wzgardy. Nawet wobec niemej twarzy zakrystyana, który posługuje przy stole, schyla czoło, onieśmielona, czująca w głębi serca swą niższość, wśród tylu świątobliwych osób.
Jednakże przytłaczająco długie śniadania w Porcie Zbawiciela, klasztorne dania: mięso gotowane, śliwki, jarzyny na wodzie; powaga olbrzymiego stołu, na którym nakrycia rzadko rozstawione, — mają dla niej coś uroczystego i świętego, co ją tak wzrusza, jak gdyby ona niegodna, znajdowała się przy Wieczerzy Pańskiej.
Lubi tę rozmowę, do której jej nie przypuszczają, ten dykcyonarz mystyczny, rzucający z wysoka symboliczne wyrazy, jak: winnica, namiot, trzoda, albo abstrakcye: próby, pokuta, wicher pustyni, tchnienie ducha.
Interesuje ją mnóstwo rzeczy, których nie zna, które objaśniają przy niej, nie wciągając jej do rozmowy.
Robota, robotnice, tajemnicze Ustronie, gdzie nigdy jeszcze nie weszła i pobożna kronika okolicy, moralny stan tej lub owej rodziny.
— Jestem zadowolona z Grelinot’a... Łaska działa...” rzekła Anna de Beuil, która ma swoją policyę we wszystkich zakątkach wsi i w promieniu dziesięciomilowym. Albo: Baraquin psuje się... znowu przestaje chodzić na nabożeństwo.
Tu następuje cały ładunek obelg, przeciw złym chrześcianom, odstępcom, odszczepieńcom, tarzającym się jak wieprze w błocie swych grzechów. Elina wie że się do niej stosują te delikatne porównania, chociaż byłoby trudno dojść związku między zwierzęciem biblijnem i tym miłym zarumienionym ze wstydu profilem, którego uszko czerwieni się, pośród gęstych, płowych włosów.
— Anno! Anno! nie odbierajmу grzesznikowi nadziei. I ruchem ręki uspakaja pani Autheman, sekretarkę, z niewysłowioną słodyczą Jezusa, upominającego faryzeusza Szymona.
Potem ciągle spokojna, jedząc i pijąc z rozwagą, mówi długo i płynnie, tym głosem przekonywającym, który Crouzat’owi tamuje oddech z zachwytu, a biedną Elinę kołysze niejako do snu mystycznego, unosi ją w krainy chwały promiennej, gdzie chciałaby zniknąć i unicestwić się, jak efemeryda w słońcu.
Ale dla czego to dziewczę z pozoru, tak łatwo dające sobą powodować, natura miękka, tkliwa, która wzrusza się i płacze, gdy jej wykazują potworności grzechu, tak długo powziąść nie chce ostatecznego postanowienia? Już od miesiąca blizko bywa w Porcie Zbawiciela, a prezydująca dziwi się, że dotąd nic na niej nie wymogła. Miałażby Anna de Beuil słuszność? Czy szatan odniósł zwycięztwo nad tą duszą, z tylu względów cenną dla stowarzyszenia?\
Pani Autheman zaczyna lękać się tego i nie zastawszy tego ranka w sali o jedenastej godzinie Eliny, która pokornie stojąc, czekałaby, jak zwykle, na swe miejsce, pomyślała: „Rzecz skończona... już nie przyjdzie”.
Ale otwierają się drzwi, Elina wchodzi — ożywiona i pomimo spóźnienia się, oko jej śmiało spogląda, z pod obrzmiałych od płaczu-powiek.
— Było jakieś zamieszanie na kolei, pociąg musiał się zatrzymać kwadrans w Choisy. — Tłómaczy się spokojnie, siada i żąda chleba od sługi kościelnego, bez wstydliwości. Ogólna rozmowa zawiązuje się: ona się też odzywa, swobodnie, naturalnie; mówi: namiot, winnica, trzoda, jakby adeptka i wówczas dopiero doznaje zmieszania, gdy Anna de Beuil pyta, warcząc jak pies:
— Co to są za ludzie tam na tamie? Kobieta przyjechała wczoraj końmi, jakaś efrontka, która przeszywa wzrokiem... Trzymała dziewczynkę za rękę, podobno siostrę małego Maurycego. Nowy łup dla proboszcza!
Elina zbladła, łzy cisną się jej do oczu. Fanny jej dziecko ukochane, jest tak blizko!... Pod spuszczonemi powiekami, widzi tę główkę ładniutką i delikatną, włoski gładko uczesane i przewiązane wstążeczką, takie powiewne, miękkie. Ach! kochaneczka...
W tem obok niej ochrypły głos galernika, przerywa ciszę, panującą przy stole, cytując jakiś frazes grubiański, uliczny.
To tchnienie szatana ulatnia się przez usta młodego Mikołaja. Nieborak ten zdaje się być sam zalękniony, tem co powiedział. Na twarzy jego obrzękłej, konwulsyjnie wykrzywionej, sinej, jak gdyby się dławił, wszyscy z niepokojem śledzą okropną i widoczną walkę, dobrego ducha ze złym.
Nakoniec, napiwszy się, przychodzi chłopak do siebie i oddycha głęboko, poczem wygłasza werset eklezyasty: „Dusza moja jest nasycona jak by szpikiem i tłuszczem, a usta moje wychwalają cię pieniem wdzięczności”.
Alleluja! Szatan raz jeszcze pokonany został.
Westchnienie zadowolenia stwierdza to dokoła stołu i podczas huku południowego pociągu, który przebiega, wszyscy podnoszą się, składają serwety i wielbią Przedwiecznego.
— N aprawdę? czy na prawdę? Ach drogie dziecko, niechże cię uściskam, za tę dobrą nowinę!...
To zimna Joanna Autheman, ściska Elinę z zapałem i porywa ją z sobą...
— Chodź mi to opowiedzieć... czemprędzej...
U drzwi saloniku, rozmyśliwszy się dodaje:
— Nie! do Ustronia, tam będzie nam lepiej.
Do Ustronia! Jaki zaszczyt dla Eliny!
Na balkonie oblanym blaskiem słonecznym, gdzie peleryny rzucają ostre cienie, Anna de Beuil, zatrzymuje prezydującą, mówiąc:
— Przyszedł Baraquin.
— Pomów z nim, ja niemam czasu, i po cichutku uśmiechając się, dodaje: „Ocalona”, poczem odchodzi pod rękę z Liną, podczas kiedy jej akolitka wypytuje starego marynarza, który powstał z ławki, w jednej ręce trzymając czapkę, drugą drapiąc czaszkę twardą, wilgotną i okrągłą jak kamień leżący nad wodą...
— Baraquin, dla czego już nie przychodzisz na zgromadzenia?
— Zaraz pani powiem...
Z żalem ściga on okiem czarną suknię; która znika na zakręcie alei; wiedząc, że łatwiejby sobie dał radę z Ewangielistką, niż z tą starą wilczycą w czepku...
— Z pewnością religia pani Autheman, tyle warta co inna i żaden proboszcz tak doskonale mszy nie odprawia, jak ona... Ale cóż na to poradzić? Rodzice mają sprzeczki o to z dziećmi, które mieszkają w innej okolicy. One ciągną do swojego kościoła. Trzeba przyznać, że jakiem wszedł przeszłej niedzieli do kościoła w Jurisy, to świece, złocenia, piękna Matka Boska, wszystko mi wnętrzności poruszyło.
Nie pierwszy to raz odgrywa tę komedyę stary Baraquin, ażeby wyłudzić czterdzieści franków i surdut nowy.
Anna de Beuil wzbrania się i nic zabawniejszego, jak kiedy ten chłop z chłopką, oboje chytrzy, targują się jakby na rynku w Sceaux, o jego starą, wyschłą duszę, która z pewnością niewarta tych pieniędzy, Ale jakiż by to był tryumf dla proboszcza, gdyby Baraquin powrócił do dawnego kościoła.
Jednakże dopuszcza, żeby odszedł niepewnym krokiem, zgarbiony, stękający, skurczony. Było to udawanie jak zwykle, przy targu. — Anna de Beuil zatrzymuje się na środku balkonu i woła:
— Baraquin!
— Słucham. Idzie z nim po trzech schodkach do zielonego saloniku. Przechodząc koło Mikołaja, niemego świadka tej sceny, chłop mrugnął okiem, a tamten, zwieszając głowę świętoszka, wygłasza werset zastosowany do okoliczności: „Zdjąłem z ciebie grzechy i przyoblekłem cię w nowe szaty”.
Pozostawszy sam, zrzuca maskę obłudy i z rękami w kieszeniach puszcza się na mostek nad drogą, gdzie przez chwilę, widać tę wychudłą i zepsutą postać galernika.
Od miesiąca bywając w Porcie Zbawiciela, Elina, z całej miejscowości znała tylko rabaty pełne kwiatów, wschody Gabryeli i szpaler, w którego drugim końcu, ukazywały się białe budowle: świątynia i szkoły.
Do tego to szpaleru, pani Autheman prowadziła ją, w ostatnich kilku dniach, aby ją nawracać i straszyć następstwami bezbożnego małżeństwa, „Bóg ukarze cię w matce twej i dzieciach. Twarz twoja będzie jak u Joba, pokryta błotem łez”.
Biedaczka się wzbraniała, opierając się na tem, że dała słowo i że jej żal sierot. Wracała do domu znękana, zachwiana, ażeby we dwa dni rozpocząć znowu posępną przechadzkę po szpalerze, pełnym woni rozkosznych i śpiewu ptasząt. Słońce tam odbijało się jasnemi smugami, które czarne suknie zdawały się zbierać chodząc, podczas gdy Ewangielistka mówiła o śmierci i o pokucie. Lina słuchała, czując, że utraca wszelką wolę, wszelką wiarę w szczęście.
Tym razem pani Autheman, zapuściła się dalej w przechadzce: przeszła przez cały park, poprzerzynany prostemi ulicami, alejami utrzymanemi czysto, starannie, które powiększa jeszcze wspaniałość właściwą ogrodom francuzkim. Drzewa sztucznie poprzycinane, tworzą portyki, galerye, z kulistych bukszpanów i cisów, w kształcie piętrzących się wazonów. Naśladują marmur oplatając się lijanami i akautem.
Joanna milczała, wsparta na ramieniu neofitki, wzruszonej otaczającą ciszą, przerywaną tylko szelestem ich sukien lub chrzęstem gałązek, które Lyonezka obcinała przechodząc, przez upodobanie w regularnych liniach.
Zatrzymały się nareszcie u kraty — i zardzewiałe zamki, zgrzytnęły pod ręką pani Autheman. Krajobraz zmienił się: tam dalej była wieś i swoboda, aleje zarosłe trawą, grupy brzóz drżących w kątach łąk różowych od wrzosów i żywopłotów, świergot ptasząt, buki, dęby, o pniach mchem obrosłych, wydające wonie starej roślinności leśnej.
W miejscu gdzie las był przerzedzony, wznosił się szalet z jedliny, prawdziwy szalet szwajcarski: miał zewnętrzne wschody, szybki w ramę ujęte, ganek ciągnący się wzdłuż pod wystającym dachem, umocowanym dużemi kamieniami, z obawy burz górskich.
Ustronie!
Wkrótce po ślubie, Joanna urządziła sobie, w drugim parku, zdala od rafineryi i domu, skazanego na wieczne potępienie, to schronienie pobożne, na pamiątkę Grindenwaldu i pierwszych jej rozmów z Niedostępnym.
Utworzywszy kongregacyę, tam osadzała swe robotnice, wybranki przeznaczone do rozkrzewiania Ewangielii, od których wymagała, aby pod jej okiem, pozostawały kilka miesięcy.
Mieściły się na dole w sali modlitw nizkiej i smutnej, jak przedział między dwoma pokładami na jednym z tych statków misyjnych, które rozwożą Pismo Ś-te angielskim łowcom wielorybów na morzach północnych. — Tam to one wprawiały się w kazania. Pani Autheman lub Crouzat uczyli robotnice trochę teologii i śpiewów kościelnych; reszta czasu schodziła na rozmyślaniu w pokojach, aż do dnia, kiedy sądząc je godnemi, Joanna całowała je w czoło, mówiąc słowami Biblii: „Dziecię moje, idź i pracuj w winnicy mojej”.
I szły te nieszczęśliwe: dostawszy się do wielkich fabrycznych miast: jak Lyon, Lille, Roubaix, tam gdzie grzech największe szkody zrządza, gdzie dusze są czarniejsze od skóry afrykańskich dzikich, — czarne jak wązkie uliczki, sadza węglowa i narzędzia do pracy.
Osiedliwszy się na przedmieściu, rozpoczynały dzieło łaski, w dzień nauczając dzieci, według doskonałej metody Portu Zbawiciela; wieczorem zaś głosząc Ewangielię. Ale winnica okazywała się jałową i skalistą, plony nie były obfite.
Prawie wszędzie przemawiały wśród chłodu pustych sal, lub musiały znosić obelżywe drwiny robotników i prześladowanie administracyi, od czego wpływ Authemanów, z powodu oddalenia od Paryża, niezawsze je mógł obronić.
Nie zniechęcając się, pełne ufności, siały słowo Boże na chybił trafił, pomimo nie sprzyjającego gruntu; czytały bowiem w Piśmie Świętem, iż w najmniej przygotowanej duszy odrobina wiary, nie większa od ziarnka gorczycy, może wzrastać i wydawać owoce.
Musiały mieć silną wiarę, godząc się za sto franków miesięcznie, na to życie samotne, sieroce, na jakie je skazywała pani Autheman, zrywając w koło nich wszystkie związki serdeczne, z tąż samą obojętnością, z jaką obrywała w lasku wystające gałęzie. Było to klasztorne wyrzeczenie się świata, bez krat wprawdzie, ale z temiż samemi wymaganiami; wyjeżdżały i zmieniały miejsce pobytu na rozkaz i co rok powracały do Ustronia, aby się pokrzepić w Jezusie.
Czasami robotnica spotykała na swej drodze odważnego człowiekа, wyrzekała się więc kazań dla małżeństwa.
Jedna, ale tylko jedna, uciekła z pieniędzmi przeznaczonemi na jej życie, mieszkanie i wykupywanie dusz. Ale w ogólności, przywiązywały się do sprawy i wszystkie swe siły zwracały ku jedynemu celowi. Były one mystyczkami aż do ekstazy, aż do tego szału kaznodziejstwa i propagandy, jakie się często napotyka u kobiet religii reformowanej. Czasami udziela się to usposobienie, jak zaraza, całemu narodowi. Naprzykład w Szwecyi trzydzieści lat temu, gdy place publiczne i gościńce wiejskie były pełne proroków i prorokiń.
Pomiędzy robotnicami pani Autheman, tak ładne dziewczęta jak Elina Ebsen, rzadko się zdarzały. Prawie wszystkie były podstarzałe, chorowite, ułomne, wyrzutki celibatu, szczątki ocalałe od burz nędzy, szczęśliwe, że się mogą tam schronić i oddać Bogu to, czem człowiek wzgardził.
Było to jedyną użyteczną stroną tego stowarzyszenia, tak mało mającego cech francuzkich, które byłoby śmiesznem, gdyby nie boleść i łzy, jakie aż nazbyt często powodowało.
Nie śmiał się, wierzajcie mi, latarnik Watson, gdy czuwając sam jeden w swej wieży, rozmyślali „gdzie ona jest? co się dzieje z dziatwą?”
Nie śmiała się właścicielka szynku Pod zgłodniałym, w żałobie, której już nigdy zdjąć nie miała, szlochając przy kominie, pośród żarcików karczemnych, — ona, której mąż zwaryował, a córka umarła.
Biedna Damour, dziewczyna taka ładna i przykładna! Pani Autheman, wzięła ją była do swych szkół, potem zamknęła w Ustroniu, z przyzwoleniem matki, nierozumiejącej dobrze, o co chodzi. Kazania, śpiewy i śmierć, zawsze śmierć, jako nadzieja i jako groźba, wkrótce przeniknęły wysuszającym smutkiem tę naturę świeżą w chwili rozwijania się.
Dziecko mówiło: „Nudzi się mi, chciałabym wrócić do domu”. Anna de Beuil łajała ją, straszyła i nie pozwalała wychodzić.
Nagle neofitka popadła w jakąś szczególną niemoc, przerywaną atakami nerwowemi, wizyami odkrywającemi jej tajemnice nieba i piekła, męki potępionych, radość wybranych do Stołu Pańskiego, — które ją przejmowały rozkoszą i zachwytem, lub taką trwogą, że jej zęby szczękały.
Chłopka ta miewała kazania, prorokowała; wyciągała na łóżku swe ciało wychudłe, konwulsyjnie skurczone od wewnętrznych cierpień i tak krzyczała, że się w całym parku rozlegało.
— Słyszę jej jęki zdaleka, mówiła nieszczęsna matka, której niedopuszczano do niej pod pozorem, żeby wzruszenie choroby nie pogorszyło.
Weszła nareszcie skoro córka niepoznawała już nikogo. Zaczynało się konanie: chora milczała, drgała konwulsyjnie, zęby miała zaciśnięte, źrenice osobliwie rozszerzone — który to objaw, nagle oświecił lekarza, co było powodem tej dziwnej śmierci.
— Musiała rwać w parku jagody belladony i jeść je, myśląc, że to wiśnie.
— Niby to moje dziecko nie znało wisien, wołała zrozpaczona matka i pomimo zdania lekarza, pomimo raportu prokuratora z Corbeil, arcydzieła ironii sądowniczej i grzecznego przedrwiwania, pozostała przekonana, że zabito lekami jej małą, chcąc usposobić główkę jej do ekstaz.
Takie było powszechne mniemanie w okolicy, i odtąd złe imię pozostało temu tajemniczemu szaletowi, który w zimie zdaleka można było poznać przez gałęzie drzew do koła niego wyciętych.
Stojąc po środku łączki usianej różnobarwnem kwieciem, falującej od powiewu lekkiego wiaterku, wśród ciszy i wspaniałości tego letniego popołudnia. Ustronie nic złowrogiego w sobie nie miało. Elina doznała na jego widok, mystycznego wrażenia zachwytu, które streścić można było w trzech słowach: błogość, spoczynek, światło. Ach! nadewszystko błogość!
Dochodziły ją jęki kobiet modlących się głośno, organy mieszające się z ostrym szmerem szarańczy w trawie i z lotem muszek wirujących wysoko pod błękitem nieba. Przed drzwiami mały garbusek zamiatał z cicha schodki prowadzące do wejścia.
— To Chalmette’a, rzekła Joanna po cichu, robiąc znak robotnicy żeby się przybliżyła.
Chalmette’a przybyła właśnie z Creuzot, po tysiącznych obelgach.
Wieczorem, górnicy przychodzili gromadami na jej kazania, przynosząc z sobą śledzie i miarę wina, przygłuszali jej głos zwrotkami Marsylyezy. Kobiety szczególnie pastwiły się nad nią, wymyślały jej na ulicy, ciskały w nią węglami, kamieniami, wyśmiewając bez miłosierdzia kalekę. Ona, pomimo to, zawsze była gotową, rozpocząć swe dzieło.
— Jak mi rozkażą... jak mi rozkażą, mówiła łagodnie, ale w jej delikatnej głowie ze spiczastym podbródkiem, w długich, jak u każdego garbusa rękach, które wysuwały się z pod peleryny, dźwigając miotłę większą od niej samej, przebijała się niezwykła wola.
— One wszystkie są takie! rzekła pani Autheman, idąc po zewnętrznych wschodach szaletu.
Posadziła potem Elinę obok siebie na ganku pod werendą, którą tworzył dach wystający.
— Wszystkie! Ale mam ich tylko dwadzieścia, a potrzebowałabym tysiące, żeby świat zbawić!
Ożywiając się myślą powszechnego odkupienia, rozwodziła się nad celem i duchem kongregacyi, nad swą chęcią rozszerzenia jej zakresu.
— Dotąd ograniczam się na Francyi, mówiła, ale spróbuję działać za granicą: w Niemczech, Szwajcaryi i Anglii, gdzie umysły są lepiej przygotowane do religij liberalnych. Watson już wyjechała, a inne pójdą w jej ślady...
Tu zamilkła, lękając się, czy nie zawiele powiedziała, Elina jej niesłuchała. Jakto bywa w stanowczej chwili, była skupiona w sobie, ogarnięta upojeniem niewysłowionem i dumnem, które ją koiło i porywało.
Przed werendą, na wierzchołku wierzby, ptaszek śpiewał, kołysząc się na końcu gałązki, która się uginała pod jego lekkim ciężarem: ten ptaszek — to była jej dusza.
— A więc już skończone, zupełnie skończone?
Pani Autheman wzięła ją za rękę i wypytywała:
— Jakeśmy się umówiły, prawda? Komunia dziecka... bardzo dobrze. Rozumie się, że ojciec nie mógł przystać. Na listy nieodpowiadasz. Fanny już nie uczysz? Dobrze, doskonale.
Ale podczas kiedy Elina opowiadała o swojej walce z pokusami szatana, gdy dziewczynka ją przywoływała z rączkami rozpaczliwie wyciągniętemi, łzy stały jej w oczach, jak rano przy śniadaniu.
— Żeby pani wiedziała, jak ja ją kochałam! Jak gdyby mojem dzieckiem była. Poświęcenie to było ciężkie.
— Co ty mówisz o poświęceniach? Chrystus będzie ich wymagał więcej od ciebie i — straszniejszych.
Elina Ebsen pochyliła głowę, drżąc cała pod wpływem tego srogiego głosu, lecz nieśmiała zapytać: czego by Chrystus mógł jeszcze od niej żądać?
— Pociąg!... przybyłam na czas... rzekła pani Ebsen zdyszana, obarczona parasolami i parą kaloszy obwiniętych w gazetę, — stojąc u baryery w chwili kiedy pociąg zajeżdżał przed dworzec.
Była w domu, spokojnie zajęta nakrywaniem stołu do obiadu, kiedy nagła burza, ostatnia letnia burza, wybuchła potokami deszczu. Na myśl, że córka jej wybrała się rano do Portu Zbawiciela, w letniej sukni i cienkiem obówiu, jak wszystkie paryżanki dnia tego, zerwała się i zadyszana przybyła omnibusem do dworca kolei Orleańskiej.
Teraz czekała oparta o zakratowaną furtkę, szukając okiem kapelusza lub warkoczy Eliny, wśród tego tłumu ludzi śpieszących się, pomieszanych, niosących koszyki, bukiety i parasole wodą kapiące. Popychając się nawzajem, każdy się stara dobiedz pierwszy do powozu: słychać przytłumione głosy: „weź psa... zanieś dziecko...”
Ale napróżno wychyla się ku drzwiom, staje na palcach, zagląda poprzez kraty lub ramię celnika aż do placu, gdzie stoją błyszczące i puste wagony — nie widać czarnego kapelusza Eliny.
Z początku nie przerażało jej to, tłómaczyła sobie jej opóźnienie nagłą ulewą. „Pewno przyjedzie córeczka moja następnym pociągiem” myślała. „Ale będzie to dosyć późna godzina, bo do 8-mej żaden pociąg nie nadejdzie, prócz pośpiesznego, który się nie zatrzymuje w Ablon”.
Mało sobie z tego robiąc, przechadzała się po opustoszonej sali, gdzie gaz był tylko co zapalony i płomienie jego chwiały się od wilgotnego wiatru, odbijając się na bruku podwórza wodą zalanym.
— Na chwilę świst pośpiesznego pociągu ożywił dworzec; słychać było kroki ludzkie, szmer głosów i turkot taczek; potem znów odbijało się tylko echo powolnej przechadzki pani Ebsen, pluskanie deszczu, lub w korytarzach oszklonych szelest odwróconej stronnicy i głośne wycieranie niewidzialnego nosa.
To wyczekiwanie nudziło biedną kobietę: żołądek miała pusty, zimno jej było w nogi. Na pociechę za to długie wartowanie, wyobrażała sobie, że za chwilę, w wygodnem gniazdku, zasiądą z Liną naprzeciw siebie do wyśmienitej i gorącej „zupy z piwa”.
Ósma godzina!... Słychać świst i turkot wagonów zajeżdżających przed dworzec. Drzwi się otwierają... Eliny znowu nie ma... „Niezawodnie zatrzymano ją w pałacu i zastanę w domu depeszę. Bądź co bądź, nie jestto grzecznie ze strony pani Autheman, która wie, żeśmy zawsze razem i że się tak kochamy... Elina, także niepowinna była przystać...
Biedna kobiecina gderała, brodząc pod parasolem po kałużach wzdłuż tych długich alej, na których ciągną się od dworca do Val-de Grâce, ogromne niezamieszkałe budowle o pięciu piętrach, z czarnemi otworami zamiast okien.
— Czy jest dla mnie depesza, matko Blot?...
— Nie... mam tylko gazetę... ale co to znaczy, że pani sama jedna? Nie miała siły odpowiedzieć ogarnięta tysiącem obaw, które jej się cisnęły do głowy.
— Może Elina chora? ale by mnie uprzedzono, jeżeli w tym pałacu ludzkie istoty mieszkają...
— Pojechać, włóczyć się po nocy, w taką niepogodę?... Lepiej zaczekam do jutra rana... myślała.
Jakże ten smutny wieczór przypominał jej powrót z pogrzebu Babuni. Ogarnęło ją to samo wrażenie pustki i rozłąki, z tą różnicą, że Eliny nie ma i że ona sama jedna musi dźwigać zmartwienie i katusze niepokoju.
U Lorie’go nie świeciło się.
Odkąd wyprawił Sylwanirę z dziećmi do tamy, bardzo późno wracał biedak, unikając sąsiedztwa, które zbyt było bolesne od czasu, jak Elina postanowiła nie odpowiadać mu na listy, nawet na ten w którym poddawał się i przyjmował narzucane warunki, dla siebie i dla dzieci.
Nagle, pani Ebsen, która od dwu miesięcy nie schodziła już do Lorie’go, doznała w swym smutku wyrzutów sumienia, że z taką łatwością opuściła tę zacną ofiarę kapryśnej nieczułości Eliny. W strapieniu najlepiej potrafimy odczuwać cudze, nawet tajone cierpienia.
Nie gasząc lampy, siedziała całą noc i rachowała godziny, śledziła szmery i turkot nielicznych powozów, — to z szaloną nadzieją, to pod wpływem gorączkowych zabobonów.
— Trzeci, co nadjedzie, zatrzyma się przed domem... Ale mijał ten i inne, a nakoniec, o świcie, zaczęły się zjawiać głośne wózki mleczarzy.
Przez reakcyą następującą za zwyczaj po źle spędzonej nocy, usnęła na fotelu, jak się to sypia po czuwaniu przy umarłym, z usty otwartemi, z głową zwieszoną. Obudziła się wkrótce, posłyszawszy gwałtowny dzwonek i energiczne wołanie matki Blot:
— Pani Ebsen... pani Ebsen... tylko co odebrałam... zdaje mi się, że to od córki...
Wśród światła dziennego, jakiem już był oblany salonik, dostrzegła wsuniętą pod drzwi kopertę, pobiegła więc podnieść ją. „Elina pisze, nie chora... więc cóż to jest?” Oto co było:
„Moja droga matko, obawiając się zasmucić cię, cofałam się dotąd przed postanowieniem, oddawna już powziętem, w głębi serca. Ale wybiła godzina. Bóg mię powołuje, dążę do Niego. Skoro list ten rąk twych dojdzie, będę już daleko. Czy rozłąka nasza będzie długą, dopóki będą trwały dni próby — nie wiem; ale będę się starała przesyłać ci wiadomości i dam ci sposobność udzielania mi ich o sobie. Bądź pewną że cię nigdy nie zapomnę i że będę błagała Zbawcę Miłosiernego aby cię błogosławieństwem swojem obdarzał.
Z początku nie zrozumiała; odczytała więc powoli, głośno, zdanie po zdaniu, aż do podpisu...
— Elina... Elina to napisała... moje dziecko, moja Linetka... Co znowu!... Jednakże to jej pismo, chociaż trochę niepewne. Te waryatki musiały jej rękę prowadzić i dyktować potworne frazesa, które się nie mogły zrodzić w jej głowie...
Skąd ten list przyszedł?... Stempel z Petit-Port! Elina jest tam jeszcze... pojadę... wiem, że natychmiast zmieni to okrutne postanowienie... Cóż to za niegodziwość, chcieć mi odebrać dziecko... ukochaną Linę... Pani Autheman zrobiła sobie chyba zawód z tego, żeby ludziom serca krwawić...
— Zobaczymy, czy jej się to uda tym razem...
Wszystkie te myśli wypowiadała głośno lub objawiała tylko gniewnym gestem, gotując się do wyjazdu: przyczesała włosy i twarz obmyła po łzach nocnych.
Skoro kupiła bilet i usiadła w wagonie, uspokoiła się nieco. Z zimną krwią zaczęła rozważać, jak powoli, zdradziecko, zastawiano sidła na jej córkę, począwszy od pierwszej bytności Anny de Beuil, która ją tak ciekawie wypytywała jakie mają stosunki w Paryżu, — pewno dla przekonania się, czy można działać bezkarnie, — skończywszy na zgromadzeniu w Ternes, gdzie córka jej stała na estradzie, obok tej waryatki.
Jakież to okropne!... wszystko jej się uprzytomniało; nawet ten frazes pani Autheman, kiedy przyjechała zaprosić Elinę do swych szkół: „Pani bardzo kochasz swe dziecko!” Jak złośliwie i zimno wymówiły to, jej ładne choć zaciśnięte usta.
— Jakim sposobem dotąd tego nie spostrzegłam? Cóż to za zaślepienie?... Jakie niedołęztwo... wszystkiemu ja winną jestem...
Elina nie chciała tych tłumaczeń, tych chorobliwych obrzędów religijnych, któremi zwolna obałamucono jej głowę. Na ową wspólną modlitwę także nie miała chęci... Ja sama tego pragnęłam przez chciwość, przez próżność, dla zbliżenia się z Authemanami, dla tego że to bogaci ludzie. Ach głupia ze mnie, głupia!...
Przeklinała siebie samą i zarzucała obelgami.
Ablon!
Wysiadła, nie poznając dworca, nie przypominając sobie przyjemnej wycieczki, jaką tam wszyscy razem na wiosnę zrobili; tak dalece miejscowość przeistacza się, stosownie do naszych wrażeń osobistych, tak wpływa nasze oko na krajobraz i ludzi, którym się przygląda!
— Przyszło jej na myśl, że Elina jeździ do Portu Zbawiciela omnibusem, zapytała więc o niego, ale nie przychodził na ten pociąg; w skazano jej tylko krótszą drogę, którą w pół godziny zajść może do pałacu.
Powietrze było miłe, białawe, mgła wznosiła się z ziemi wilgotnej jeszcze po nocnej ulewie, czekając południa, aby spaść znowu deszczem, lub ulotnić się pod słońca promieńmi.
Z początku szła ciągle koło domów i murów, między któremi gdzieniegdzie, była wysoka krata ukazująca W dali łączki zielone, rabaty kwiatów, — szeregi drzew pomarańczowych przed balkonami, — słowem lato zaskoczone i drżące wśród mgły, jak wczorajsze jasne suknie paryżanek. Naraz znalazła się na wsi: otaczały ją piętrzące się na stokach winnice, buraki, gromady kruków na wielkich uprawnych przestrzeniach, pola z kartoflami, gdzie worki ustawione szeregiem i postacie ludzkie, wyglądały jak plamy szare i ciężkie na tych białych mgłach, zawieszonych tuż nad ziemią.
Biedną matkę przytłaczało to smutne otoczenie jakby fizycznym ciężarem, a stan ten wzmagał się w miarę jak się zbliżała do Portu Zbawiciela, którego czerwone dachy widać było w połowie pochyłości wzgórza.
Długi czas szła przy ogrodzeniu olbrzymiego parku, na którem pięły się bluszcz i purpurowe wino dzikie, potem przeszła przez plant drogi i znalazła się nad brzegiem Sekwany, przed pałacem ujrzawszy naprzeciw głównego wejścia gazon w kształcie półksiężyca, otoczony żelaznemi łańcuchami i długi dom za wspaniałą kratą, powiedziała sobie:
— Tak, to tutaj.
— Moja córka... gdzie ona jest?... Natychmiast chcę ją zobaczyć...
Lokaj w białym fartuchu, z cyfrą P. L. wyszytą srebrem na czarnym sukiennym kołnierzu, odrzekł, jak mu przykazano, że panna Elina wczoraj jeszcze wyjechała z pałacu. Widząc rozpaczliwy i przeczący gest matki, dodał:
— Z resztą, pani Autheman jest w domu... może się pani z nią rozmówi...
Przeszła za nim kilka alej, balkon i parę schodków, nic nie wiedząc; nareszcie znalazła się w zielonym saloniku, gdzie pani Autheman wyprostowana pisała przy biurku. Ta znana jej twarz, ten uśmiech imponujący i słodki, uśmierzyły jej gniew.
— Ach! pani... pani... Lina... ten list... co to wszystko znaczy?...
Tu wybuchnęła konwulsyjnem łkaniem trzęsąc się cała.
Pani Autheman zmiarkowała, że łatwo da sobie radę z tą płaczliwą kobieciną: usiadłszy obok niej na sofie, słodziutko, czule, odezwała się:
— Niepowinnaś pani rozpaczać, ale raczej cieszyć się i wielbić Pana, który raczył oświecić twe dziecko i wyrwać je z ponurego grobu...
To mystyczne opatrywanie rany serdecznej sprawiło wrażenie rozpalonego żelaza...
Matka zebrawszy siły, podniosła się i rzekła z suchem już okiem:
— To są czcze słowa... Moje dziecko!... ja chcę mego dziecka!...
— Eliny tu już nie ma... odparła pani Autheman, smutno wzdychając na widok tego bezbożnego oporu.
— Powiedzże pani gdzie jest... chcę wiedzieć, gdzie jest moja córka... Prezydująca, oswojona z podobnemi utarczkami, spokojnie odpowiedziała, że Elina wyjechała z Francyi, w celu głoszenia ewangelii.
— Może się uda do Anglii, może do Szwajcaryi, nie wiem tego na pewno, w każdym razie prześle wiadomość o sobie matce, dla której przechowuje zawsze uczucie córki chrześciańskiej i przywiązanej.
Był to list Eliny, prawie w tychże samych wyrazach, wypowiedziany powoli, z powagą, tonem nieubłaganej słodyczy, która doprowadzała panią Ebsen do wściekłości, do gwałtownego szału zabójców, — wobec tej kobiety ubranej starannie w obcisłą czarną suknię, przy której wązka jej twarz zdawała się jeszcze bledszą, z tem czołem wypukłem, dużemi przejrzystemi oczami prawie bez źrenicy, z których widziało się, że jest jak kamień twarda i zimna, nieznająca tkliwości i kobiecego miłosierdzia.
— Ja ją zaduszę!.. myślała matka.
Ale jej ręce nerwowo skurczone, wyciągały się błagalnie:
— Pani Autheman, mówiła, oddaj mi Linetkę... Ją tylko jedną mam na całym świecie. Jeżeli wyjechała, nic mi już nie pozostało... Mój Boże! my co byłyśmy tak szczęśliwe, widziałaś pani nasze mieszkanko, tak starannie utrzymane, takie miluchne... niepodobna tam dąsać się, nie ma na to miejsca... Trzeba się ciągle całować...
Łkania wznawiały się co chwila gwałtownie jak burza — dusiły ją i zalewały błagalne wyrazy.
Prosiła tylko o to jedno, żeby mogła zobaczyć córkę, rozmówić się z nią. Jeżeli to wszystko jest prawdą, jeżeli Lina sama jej to powie... Wówczas przyrzekała poddać się konieczności.
Joanna nie mogła właśnie na to pozwolić. Ona wolała używać dla przekonania matki kaznodziejskich frazesów, wyjątków z takich książeczek, jak: Pocieszenie w Jezusie.. Smutek usposabiający do modlitwy...
Egzaltując się powoli własnem kazaniem, zaczęła w ten sposób przemawiać:
— Ależ to ciebie, nieszczęsna kobieto, twoją duszę Elina chce zbawić. Twoja wielka boleść jest początkiem zbawienia...
Pani Ebsen słuchała ze wzrokiem w ziemię spuszczonym, lecz sercem i głową buntowała się.
Nagle, z siłą powziętego postanowienia, rzekła:
— Dobrze nie chcesz mi pani oddać Liny... udam się do sprawiedliwości. Zobaczymy, czy takie bezeceństwa są dozwolone.
Pomimo tych pogróżek, na które była obojętna, pani Autheman wyprowadziła ją na ganek gdzie dała znak lokajowi, aby jej towarzyszył — ciągle majestatyczna, nieugięta jak przeznaczenie.
W połowie drogi, matka obejrzała się, stanęła na tym tarasie, gdzie córka jej przechadzała się wczoraj, może dziś rano. Objęła okiem wielki i cichy park, nad którym się wznosił krzyż biały, wyłaniający się z mgły, jakby na szczycie cmentarza.
Ach! pobiedz ku tym gęstym zaroślom, ku tej grobowej piwnicy, gdzie czuła, że córkę jej żywcem zamknięto, ciężarem własnym rozbić drzwi i z wielkim, z okropnym okrzykiem: „Lina!...” porwać ją, unieść daleko, przywrócić ją do życia... oto jakie pomysły wzburzona krew zrodziła w jej głowie.
Potem zatrzymała ją pewna wstydliwość, poczucie swej niemocy wobec tego zbytku, tego przepychu, które bądź co bądź, czyniły na niej wrażenie.
Pozostała jej tylko ucieczka do sprawiedliwości.
Z silnem postanowieniem szła wyprostowana ku wsi, mając gotowy i bardzo prosty plan. Oto chciała pójść do mera, przełożyć mu swą skargę i wrócić z żandarmem, ze strażą wiejską, z kimkolwiek, coby zmusił tę szkaradną kobietę, żeby jej oddała dziecko, lub przynajmniej powiedziała, co się z niem stało.
O skutku tego przedsięwzięcia nie wątpiła; o to jej tylko chodziło, czy uczyniła wszystko, co się dało, coby przekonać mogło panią Autheman zgodnym sposobem.
— Płakałam, zaklinałam ze złożonemi rękami... nie chciała mię słuchać. Trudna rada! Trzeba dać naukę tej kobiecie kradnącej dzieci.
Na jedynej ulicy tej wsi, po której pięła się w górę między szeregiem domków i wązkich ogródków, nie było żadnego ruchu. Wszyscy musieli być w polu w tej porze żniw.
Od czasu do czasu uchylił ktoś firankę, albo pies przyszedł węszyć kroki obcej osoby, ale firanka opadała natychmiast, a pies nie szczekał. Nic nie przerywało tej ponurej ciszy koszar lub domu karnego.
Na górze w cienistej alei ze starych wiązów błyszczała pod mglistem niebem, świeżo wybielona świątynia, wraz z dwiema ewangelickiemi szkołami.
Pani Ebsen zatrzymała się przy uchylonych wysokich oknach szkoły dziewcząt, chcąc się przysłuchać dziecięcym głosikom recytującym jednostajnie i w takt: „Któ-ry-jest-ró-wny-Przed-wie-czne-mu-w-nie-bie-Któ-ry-jest-ja-ko-Przed-wie -czny mię-dzy-sil-ny-mi...“ Uderzenia linią w stół przyśpieszały lub zwalniały tempo czytania.
— A gdyby wejść?
Elina to właśnie uczy; może nieco o niej powiedzą... Kto wie nawet, czy jej nie zastanę wykładającą lekcyę po prostu...
Otworzywszy drzwi, ujrzała się pośród czterech białych ścian, pełnych wersetów, długie szeregi opalonych wieśniaczek w czarnych bluzach i takichże czepeczkach, siedzące przy pulpitach. W głębi siedziała słusznego wzrostu dziewczyna z twarzą bladą i nalaną, trzymając w jednej ręce biblię, a w drugiej długą linijkę. Ujrzawszy wchodzącą panią Ebsen, przystąpiła do niej; lekcya została przerwaną i wszystkie główki podniosły się ciekawie.
— Zmiłuj się pani... jestem matką Eliny...
— Nie przerywajcie! zawołała z przestrachem panna Haumer do dzieci, tak donośnie, jak się na to mógł zdobyć jej pokorny głos.
Cała klasa na nowo rozpoczęła:
— O-Przed-wie-czny-Bo-że!
Biedna panna Hammer musiała być wielce wzburzoną, kiedy pchnęła panią Ebsen ku drzwiom, odpowiadając na wszystkie jej pytania: „tak, tak ”, głosem żałosnym, zrozpaczonym, w którym czuć było wstyd i smutek wywołane po tylu tysiącach lat, nieszczęsną przygodą Adama i Ewy pod jabłonią.
— Czy pani znasz moją córkę?
— Так...
— Tutaj dawała lekcye?
— Tak...
— Prawda to że wyjechała? Ach, powiedz... Zlituj się...
— Tak... tak... niс nie wiem, zapytaj się pani w pałacu.
Nieśmiała ta osoba, korzystając z silnej dłoni, wypchnęła potem biedną matkę i zamknęła drzwi, a cała klasa przez ten czas dalej zawzięcie recytowała: „Dro-gi-Przed-wie-czne-go-są-pro-ste i spra-wie-dli-wi-po-nich-po-stę-po-wać-bę-dą.
Po drugiej stronie placu widać było chorągiew trójkolorową merostwa, a na szarych murach wypisano wielkie litery R. F. których pani Autheman jeszcze nie śmiała zastąpić swojemi: P. L.
Jakiś otyły i blady człowiek z fizyonomią sługi kościelnego, pisał przy jednem z dolnych okien. Był to sekretarz merostwa; ale pani Ebsen chciała się rozmówić z samym merem.
— Nie ma go w domu... odrzekł zapytany, nie obracając głowy.
— O której godzinie można go zastać?
— codzien, od szóstej do siódmej, w pałacu.
— W pałacu! jestto więc...
— Tak, to pan Autheman...
Nie mogąc się po nim nic spodziewać, pomyślała o proboszczu, który musi być ich nieprzyjacielem, a przez to samo, wesprze ją radą lub pomocą.
Zapytawszy o drogę do probostwa, podążyła szybkim krokiem nad brzeg wody. Idąc, dostrzegła mały, wiejski omnibus, przed biurem pocztowem. Zbliżywszy się do konduktora zapytała, czy nie zna wysokiej, pięknej osoby w żałobie — i dla odświeżenia pamięci, wsunęła mu w rękę srebrną monetę.
— Spodziewam się, że ją znam. Przecież ją wożę trzy razy w tygodniu.
— Czy jeździła wczoraj... i dziś rano?... o, proszę sobie przypomnieć!...
Na nieszczęście swoje, dodała:
— To moja córka... porwali mi ją...
Człowiek ten zaraz się zmieszał... nie mógł sobie nic przypomnieć...
— Czy jeździła wczoraj?... Niech się pani spyta w pałacu.
Ciągle pałac! Ten długi i szary dom rósł, olbrzymiał w umyśle matki, jakby Bastylia, forteca, jeden z tych olbrzymich feodalnych gmachów, które na całą okolicę rzucają cienie swych wieżyczek, podkopując ją podwalinami i rowami bezpieczeństwa.
Nad brzegiem wody, naprzeciw małej przystani, gdzie kobiety zajęte były praniem, wznosiło się probostwo, podobne do domku rybaka, z powodu czółen przywiązanych do schodków na dole — i wielkich, schnących sieci, rozciągniętych jak hamaki, pomiędzy dwiema tykami.
Proboszcz odrazu wzbudził w niej zaufanie postacią krzepką i dobroduszną, czerwonością twarzy z dołeczkami — widząc osobę przyzwoicie ubraną wprowadził ją do saloniku przesiąkłego trochę wilgocią parterowego mieszkania i poblizkiej rzeki. Przestraszył go nieco jej pierwszy frazes:
— Nieszczęśliwa matka przychodzi po radę i pomoc...
Nie miał się bowiem czem dzielić.... Jeszcze bardziej przeraziły go słowa:
— Pani Autheman porwała mi córkę...
Nie spostrzegając, że nagle twarz tego smakosza przybrała wyraz obojętności i chłodu, z zapałem zaczęła swe opowiadanie. Ksiądz, pomny na słowa biskupa tyczące tych bankierów i na przykrą przygodę siostry Oktawii, nie był skłonny ryzykować się na tak niebezpieczną walkę, dla osób mu nieznanych.
Po kilku wstępnych frazesach, żywo przerwał jej mowę:
— Przepraszam, pani jesteś protestantką?... Jakże więc mogę mieszać się w to wszystko?... To są familijne sprawy, które pastorowie powinni rozwikłać...
— Ależ księże proboszczu, to raczej kwestya ogólnie ludzka, jak religijna... Kobieta, matka przychodzi... przecież jej pan nie odepchniesz od siebie...
Pomiarkował, że słowa jego były zbyt ostre i że trzeba osłodzić odprawę współczuciem, rzekł więc:
— To bardzo wzruszająca historya i łzy pani dowodzą, że jest prawdziwą... Należy przyznać, że osoba, o której mowa — wymieniać ją byłoby zbyteczne... oddaje na usługi swych przekonań religijnych, mając zbyt ślepy zapał i naganną gorliwość w propagandzie... Ja pierwszy na tem ucierpiałem.
„Zresztą, w rzeczach tyczących się religii, kobiety zawsze idą za daleko, bezwzględu na rozsądek i na cel. Księża katoliccy dobrze znają te egzaltacye dewotek, które pod pozorem że się śmią ołtarzem zająć i kwiaty odmieniać, mięszają się w sprawy zakrystyi, w czem je trzeba ciągle poskramiać. Ale pastorowie nie mają takiej powagi.
Cóż można zrobić w religii gdzie jest dozwoloną krytyka, swobodne roztrząsanie, w religii bez karności, do której każdy wchodzi, jak do młyna, wierzy w co mu się podoba, może się nawet bawić w księdza, jeżeli mu to przyjemność sprawia.
Dla tego takie tam mnóstwo sekt, wierzeń!...
Ożywiał się, unosił, — rozżalony będąc względem Lutra i Kalwina i dumny z erudycyi w przedmiocie, który specyalnie studyował w wolnych chwilach od obowiązków proboszcza: wymieniał liczne sekty, na które oprócz wielkich niesnasek między wolnomyślnymi i prawowiernymi, rozpada się Reforma.
— Rachuj pani, mówił podnosząc jeden po drugim grube swe palce, na których porobiły mu się odciski od wioseł i sieci... Macie Irwingianów, chcących powrotu do idej pierwszych apostołów; Sabbatystów, żądających sabbatu, jak żydzi. Peagersów, których cała pobożność polega na biciu się w piersi; Derbystów, buntujących się przeciw wszelkiej władzy duchownej, nie przyjmujących żadnego pośrednika pomiędzy swą pychą a Bogiem; Metodystów, Wesleyenczyków, Mormonów, Anabaptystów, Krzykaczy Drżących... i kogo tam jeszcze.
Biedna kobieta odurzona słuchała tej nomenklatury teologicznej i jak gdyby wszystkie te religie stanowiły zapory między nią a córką, zasłoniwszy oczy ręką, wyszeptała: „Moje dziecko!... moje dziecko!... głosem tak rozdzierającym, że ksiądz wzruszony do głębi serca, otrząsnął się ze swego chłodu:
— Bądź co bądź, są przecież prawa... Trzeba się udać do Corbeil... wnieść skargę do sądu... Wprawdzie będziesz pani miała do czynienia z nielada przeciwnikami... Kilka lat temu, prawie w takich samych okolicznościach zaczęto śledztwo... Ale było to podczas szesnastego Maja; pani zapewne lepiej się powiedzie, pod rządem szczerze republikańskim.
Przy tych ostatnich słowach, dziecinna jego twarzyczka przybrała wyraz złośliwości.
— Czy Corbeil daleko stąd? zapytała nagle matka.
— Niedaleko, będziesz pani szła wzdłuż nadbrzeża do Juvisy, stamtąd koleją we dwadzieścia minut staniesz na miejscu.
Szła więc wązką ścieżką zmierzającą ku Juvisy: mogłaby dostrzedz zdaleka grupy białych domów na zakręcie Sekwany, gdyby nie to, że gęsta mgła zasłaniała wszystko o pięćdziesiąt kroków.
Rzeka stężała pod tą mgłą, wyglądała jakby skrzepła pomiędzy drzewami o niewyraźnych kształtach. Gdzieniegdzie, ukazywało się nieruchome czółno z wyprostowaną postacią rybaka, trzymającego żerdź w ręku. Dodajmy do tego, ciszę panującą dokoła, oczekiwanie jakieś, niepokój w powietrzu, który się udzielał matce, już i tak bezsilnej, nie jadła bowiem od wczoraj, znużona była, spłakana i tak rozmiękła niejako, jak ta ścieżka mało uczęszczana, zarośnięta trawą, gliniasta, gdzie się poślizgiwała za każdym krokiem.
Myśli gnały ją tak niemiłosiernie, że biegła jak niesforne dziecko i dziesięć razy więcej uszła drogi, aniżeli było potrzeba.
Już sobie wyobrażała, jak wejdzie do prokuratora, co on powie, co ona odrzeknie... W tem... ogarnęło ją straszne zniechęcenie... Pomyślała: „Idę sama jedna... brnę po błocie, w bezludnej okolicy, chcę wezwać żandarmów, żeby mi siłą oddali dziecko...
Na co się zdadzą sędziowie, żołnierze, kiedy mnie już córka nie kocha? Powtarzała sobie słowo po słowie straszny list, od rana tyle razy odczytywany. Bóg mię woła, idę do Niego... oddana ci córka...
— Lina!... oddana mi!... Doprawdy, są rzeczy...
Wtedy, wraz z niewdzięcznością Liny odżyło w jej sercu wszystko, co dla niej uczyniła...
— Czuwałam po nocach, biegałam nad siły, żeby jej na niczem nie zbywało, żeby była wykształcona i wychowana starannie. Sama chodziłam w łachmanach i łatach, żeby dziecku dać nową wyprawkę na pensyę. I kiedy po tylu prywacyach i trudach, wyrosła na piękną i wykształconą osobę... ach jakaż ona miluchna... „Bóg mnie woła, idę do Niego!“
Nogi się pod nią uginały. Musiała wypocząć na stosie czerwonawych kamieni z kopalni do jakiejś budowli przywiezionych-, pomiędzy pokrzywami i wielkiemi roślinami przechowującemi w zielonych kieliszkach wodę deszczową, jakby truciznę w czaszy.
Postawiła przemokłe nogi na desce wiodącej do statków; której koniec mókł jeszcze w rzece; jej gładka spadzistość nęciła znużoną i zrozpaczoną matkę, ale nie dłużej jak na mgnienie oka. Jedna tylko straszna myśl ją zajmowała:
— A gdyby to było prawdą, co ta kobieta mówiła? Gdyby rzeczywiście Bóg nie kto inny odebrał mi córkę?... Przecież ta Joanna Autheman nie jest czarodziejką i trzeba czegoś nadnaturalnego, żeby tak obałamucać głowy dorosłym, dwudziestoletnim dziewczętom...
Urywki zdań posłyszanych na kazaniu i słowa z książek pobożnych, w zamąconym jej umyśle przybierały nagle ognistą siłę pogróżek biblijnych... „Nie kochajcie... Теn, kto opuści ojca lub matkę...“ W takim razie... jakaż rada na Boga?... Po cóż idę do Corbeil?... Szukać sprawiedliwości?... Przeciw Bogu?...
Siedząc na swym stosie kamieni, przytłoczona, nieruchoma, patrzyła na Sekwanę żółtą i gęstą, gdzie niegdzie tylko pieniącą się. Całe życie biednej matki skupiło się w tych kipiących myślach, które głucho huczały w jej głowie, jak woda wrząca w kotle... Zaczął padać deszcz drobny i tak gęsty, że całkiem zasłaniał niebo.
Chciała wstać, puścić się w dalszą drogę; ale wszystko wirowało: rzeka i drzewo... ona sama zaś padła na rozmiękłą i błotnistą trawę, zamknęła oczy, ręce wyciągnęła...
I zawsze ten szmer kipiącego kotła, lecz jakoś bliższy, zwiększony, tuż obok niej. Czuje iż głowę ma wolniejszą i że szum w uszach ustał. — Otwiera oczy i ze zdziwieniem, nie widzi już ani rogatki, ani stosu kamieni.
Zkąd to wielkie łóżko, na którem leży i ten pokój do którego blask dzienny, przedziera się przez żółte firanki, odbija się na suficie i ścianach, tak jak w nadbrzeżnych domach?
Pani Ebsen już kiedyś widziała ten dywan w duże kwiaty, te rozwieszone obrazki wycięte z żurnali, ale najwięcej ją zdumiewa ten odgłos gwizdawki pod oknem i wołania: „hej! hej! Romanie!” panujące nad szmerem fal pieniących się wzdłuż stawideł. A tam we framudze drzwi, mała blondynka w długiej koszulce chłopskiej, patrząca na nią, nagle ucieka, wołając głosem Fanny:
— Sylwaniro! obudziła się.
I obie siadają przy jej głowach; widok ten ożywia biedną matkę, ta twarz poczciwa naprzeciw niej i te jedwabne włoski dziecka na jej policzku. Lecz dla Boga, co się dzieje? Jakim sposobem ona się tu znajduje?
Sylwanira również nic niewie. Wczoraj Maurycy, wracając z lekcyi katechizmu, znalazł panią Ebsen prawie nieżywą, nad brzegiem.
— Było to uderzenie krwi do głowy, jak o tem zadecydował doktor z Ablon, który zmuszony był, dwa razy puszczać krew, i ze sposobu jak krew upływała, zaraz poznał, iż nic jej nie będzie.
Pomimo to, Sylwanira czemprędzej zatelegrafowała do panny Eliny. Co za dogodność mieć telegraf w domu.
Żona Romana, przerywa mowę, widząc szlochanie pani Ebsen, ukrywającej twarz w poduszkę, bledszą od powłoczki.
Imię Eliny przebudziło jej rozpacz nanowo powstałą i mocną, po krótkim śnie zbolałego mózgu.
— Nie ma już Eliny... odjechała... pani Autheman....
Z tych przerywanych słów, Sylwanira dowiaduje się całej katastrofy i wcale się nie dziwi. Nie pierwsza to sprawka pani z portu Zbawiciela; zrobiła z tem dzieckiem toż samo co z Damour i Grelinot: „
dając im jakiś napój”.
— Napój? Tak myślisz? powiedziała matka pragnąca wierzyć w to podanie, ponieważ ono całą odpowiedzialność za zbrodnie zwala na Authemanów.
— Z pewnością dali jej się napić, bez tego, jakżeby to się stać mogło? Ale niech pani na to nie zważa, jeszcze dni szczęścia powrócą. Muszą oddać panienkę. Ale to nie tu, starać się o to: w tej bowiem stronie, Authemanowie są jakby królami. Trzeba próbować w Paryżu, cały świat poruszyć. Przecież nasz pan zna się z ministrami, pomówi z nimi. Niezadługo pani swój odzyska skarb.
To szczere spojrzenie, ta serdecznie naiwna i krzepka mowa, było to jakby przelaniem odwagi i nadziei w żyły matki.
Myśli o swych możnych i bogatych przyjaciołach: o hrabiostwie d’Arlot, o baronowej. Gotowa iść wszędzie; będzie to jakby ogólnem powstaniem przeciw tej niegodziwej kobiecie. Gdyby nie opór Sylwaniry, byłaby natychmiast wstała i poszła. Lecz nakazano jej kilka dni spoczynku, pod groźbą recydywy.
Cóż począć, przecież to dla dziecka, trzeba być rozsądną.
O jakże powrót do zdrowia wydał się jej długim, a godziny spędzone na oczekiwaniu w pokoju na tamie okropne. Mierzyła czas regularnem przejściem statków, ciągnionych łańcuchem, licząc galary i transporta drzewa, przeciągające ospale, z ich sternikiem, w bawełnianej czapce, pochylonym nad rudlem.
Wieczorem zapalało się czerwone światło na przodzie płytów, zwiększające się przez odbicie w wodzie. Wpatrywała się w ten płomień, niknący we mgle, towarzyszyła mu myśląc:
— Teraz są w Ablon... w porcie l’Anglais.... w Paryżu...
Wobec pożerającej ruchliwości jej myśli, ta woda, ci ludzie, te statki przesuwające się z jednostajną powolnością, doprowadzały ją do rozpaczy; jakby naigrawania się z niej. Czas rekonwalescencyi dzieliła na przystanki: tyle to dni w łóżku, tyle w krześle, kilka kroków po pokoju dla wzmocnienia nóg, a potem — w drogę!
Była to gorączka więźnia, blizkiego uwolnienia.
Jednakże pieszczono ją na tamie. Roman szczęśliwy z posiadania żony przy sobie dla siebie, obcowaniem z nią, wyrzekał się śmiechu i śpiewu, przez wzgląd na biedną matkę; i kiedy wchodził po cichu, aby postawić na komodzie wielkie bukiety z trzciny, irysów i kit wodnych, tak ułożone jak on jeden potrafił; przed wejściem do tego smutnego pokoju, przysposabiał się uzbrajając w myśli ponure: Wyobrażał sobie że Sylwanira zachorowała lub że ją pan odwołał z dziećmi.
Lecz jego gest powściągliwy, oczki małe na dół z hypokryzyą spuszczone, zwykłe „cré cochon pani Ebsen”, gniewały i drażniły Sylwanirę. Wypychała go więc z pokoju, ażeby na świeżem powietrzu wybrzeża, dał ulotnić się upojeniu swego szczęścia samolubnego, jak wszystkie wielkie szczęścia.
Z małą Fanny najlepiej matce było, sadzała ją z robótką przy sobie i cały dzień mówiła o Elinie:
— Prawda żeś ją bardzo kochała? że chciałaś ją za mamę?
W puszku jej świeżej twarzyczki, odnajdywała odrobinę pieszczot córki i ślad jej rąk na cienkich włoskach dziecka.
Innym razem, widząc przekształcenie się dziewczynki, grubą chustkę w którą była owinięta, czepeczek, saboty, rączki czerwone i zlodowaciałe, jak jesienne jabłka, uczuwała smutek, jaki nam sprawia widok upadku fizycznego lub moralnego.
Na Maurycym to się jeszcze więcej odbijało.
Z owego przyszłego ochotnika marynarki; którego prezentowano w świetnych salonach prefektury, pozostała tylko czapka w łachmanach na dużym, czerstwym, rozpróżniaczonym chłopaku wiejskim.
Zawsze się gotował da marynarki; lecz na chwilę, zwolniony od nauk, z powodu przygotowywania się do pierwszej komunii, w godzinach wolnych od katechizmu, pędził najsłodsze życie włóczęgi nad brzegiem wody; niepokojony tylko przez młodego Mikołaja z Portu Zbawiciela, który polował na niego przy każdym wyjściu z probostwa.
Śnił o tem w nocy biedny chłopiec, a w dzień opowiadał straszne historye siostrzyczce, która oburzała się że jest takim tchórzem, on przyszły oficer.
— Zobaczyłbyś, gdybym to ja była!
Na tamie, wszyscy mówili o tych okropnych polowaniach, po których Maurycy wracał zdyszany, blady i rozstrojony.
— Biada mu, jeśli ja się w to wdam! mówiła Sylwanira; lecz na szczęście małego Mikołaja, ciągłe zajęcia, zatrzymywały ją w domu.
Naprzód telegraf, z którym obchodzić się uczył ją Roman, potem kuchnia, czuwanie nad praniem mężowskiej i dziecinnej bielizny, jak również i Baraquina; bo ten renegat należał do domowników: sypiał tam, jadł z nimi, co im przeszkadzało mówić o pałacu i Elinie przy stole i w czasie wieczornej gawędy. Nie dla tego aby Baraquin był złym człowiekiem; ale za kieliszek wódki, gotów był sprzedać: przyjaciół, skórę swoją, duszę i to tak łatwo, jak surdut dawany mu za komunię.
Dla tego Sylwanira nieufała mu i wyczekiwała jego wyjścia aby się wypowiedzieć.
Sylwanira przekonaną była, że Elina nie opuściła pałacu i codzień wysyłała Romana na zwiady, aby na swojem czółnie, stawał naprzeciw kraty pałacowej, podczas gdy ona, rozpytywała się u dostawców, w rzeźni ewangelickiej pod godłem: „Umieraj tu aby żyć tam”, u kupca korzennego z napisem: „Miłujcie rzeczy, które są na wysokościach”.
Nigdzie się piękna panna niepokazywała, jednakże wiedziano dobrze o kim ona mówi. Lecz prosić ich o oddanie listu, lub podjęcia się jakiegoś zlecenia, było to samo co pytać o ich zdanie polityczne lub za kim będą głosować na przyszłych wyborach.
Nie można było nic więcej wydobyć prócz słów na wiatr puszczonych, mrugnięcia okiem lub śmiechu filuternego albo głupiego.
Pewnego wieczora matka Damour, weszła na moment do dozorcy tamy.
Ta chłopka z twarzą ponurą, w ciągłej żałobie, rodzaj dzikiej i twardej rezygnacyi, z jaką opisywała swoje nieszczęście, napełniała panią Ebsen przestrachem.
— Wszystko cobyś pani nie robiła na nic się nie przyda, mówiła szynkarka z Pod zgłodniałego, posępnym głosem, siedząc trzymała płasko położone ręce na kolanach. Mnie Authemanowie zabili córkę, męża zamknęli w domu waryatów. I nic wskórać niemogłam... Kiedym przesłała sprawę sędziemu, chciał mię wsadzić do więzienia... To bogaci ludzie, na nich niema sprawiedliwości.
Napróżno tłómaczył jej Roman, że pani Ebsen jest w innem położeniu, użyje wpływów możnych przyjaciół, ministrów, komisarzy policyi; matka Damour pozostała niezachwianą przy swem zdaniu.
— Na nic się nie zdało, to są za bogaci ludzie.
Dla tego ją więcej już nie wpuszczano.
Pani Ebsen zresztą miała się już lepiej, wstawała, powoli przechadzała się po wybrzeżu i po ośmiu dniach, odjechała, palona niecierpliwością, rozpoczęcia swych poszukiwań.
Sylwanira nie myliła się. Elina była pod srogim dozorem w Ustroniu, gdzie pani Autheman przygotowywała ją do misyi, trzymając w oddaleniu od wszelkich niebezpieczeństw, związków ziemskich.
Nigdy ją niepozostawiono samą i nie zajętą choćby na chwilę. Po lekcyi teologii przez Crouzata i konferencyach z Joanną, następowały śpiewy religijne, rozmyślania, modlitwy wspólne, głośno odmawiane, przechadzka pod rękę z Anną de Beuil lub z Chalmette’ą, której gorąca mowa podbudzała ją.
Najczęściej przechadzano się pod werendą z powodu deszczów jesiennych, padających na zrudziałą i przerzedzoną zieloność. Pięć lub sześć robotnic z Ustronia, wychodziło owinięte w nieprzemakalne płaszcze. Ich postacie pozawijane, czarne, nacechowane smutkiem, nędza wielkich miast zmieszana z melancholią lasów. Lecz najlepsze godziny dla neofitki, były na dole w szalecie, w sali modlitw, nawpół przyćmionej okapem dachu.
Tam to kołysana monotonną melodyą śpiewów, pogrążała się w rozkosznym hypnotyzmie, który powoli oddziaływał na słabą jej głowę, aż do lekkiego zawrotu.
Przygotowywano się do modlitwy rozmyślaniem na klęczkach, z czołem opartem o ścianę, pochłonięciem całej istoty. Te ciała kobiece pozostawały nieruchome w rozmaitych postawach: wyprostowane, zgięte, wykrzywiane mocą woli, lub też leżące na ziemi, jakby sama odzież bez ciała.
Nagle ta, która uczuła się usposobioną, natchnioną, stawała przed stołem, gdzie wyprężona i drgająca, głośno improwizowała modlitwę. Mniej słów niż wykrzyków, uniesień, wezwań, zawsze tych samych:
— Jezu, Jezu, mój Zbawicielu, najsłodszy i ukochany Jezusie! Chwała! Chwała! pomocy, litości dla mej duszy!
Lecz w tych improwizacyach był zapał mimowolnych wylań, których nie bywa w wyuczanych modlitwach, wyrazy przeistaczały się jak we śnie na wspaniałe i świetlane.
W takich chwilach Elina zapominała o swych troskach i okropnym bólu spowodowanym zerwaniem związków serdecznych. Pogrążona w Bogu, unicestwiona w bezbrzeżnej miłości, wyższej nad wszelkie inne miłości, ulegała namiętnym dreszczom, które zmieniały jej głos, czyniąc go więcej pociągającym i silniejszym.
Jej rysy dziecięce, jej słodycz właściwa blondynkom, podniecały się w mowie, oczy podsiniałe lubieżnością i łzy płynące potokiem, pozbawiając jej delikatną cerę rumieńców, zdawały się prawdziwie odradzającym hartem, wodą zbawienia, obmywającą muł grzechu.
Inne robotnice, chłopki dotknięte newralgią, doświadczały takiego samego zachwycenia w modlitwie; ale te ekstazy nie upiększały ich jak Elinę.
Garbata stawała się okropną: oczy miała obłąkane i nieruchome, ułomne ciało, wstrząsało się spazmatycznem drganiem, duże wykrzywione usta wołały Jezusa wyjąc i jęcząc.
Była ona prawdziwą konwulsyonistką, hysterya bowiem nie rozróżnia wyznań. Historycy opisujący sektę Revivals i Сampsmeetings w Anglii i Ameryce, mogą to zaświadczyć.
W tych revivals, zgromadzeniach religijnych i kaznodziejskich, podobnych do naszych „Jubileuszów”, a co w Szwajcaryi nazywają „Réveils”, ataki konwulsyjne są rzeczą zwyczajną.
„W Bristolu, podczas kazań Wesley’a, kobiety padały jak by od piorunu; ugodzone w samo serce słowami pastora. Leżały na ziemi bez czucia, jak trupy[2]. Albo też następująca scena w kościele presbyteryańskim w Cyncynati[3].
„Z tego poplątanego stosu istot ludzkich, rozciągniętych na płytach posadzki, odzywały się: histeryczne czkawki, łkania, głuche jęki, krzyki niewyraźne, ostre, gwałtowne... Jedna bardzo ładna dziewczyna, klęcząca przed nami w postaci Magdaleny Canovy, po wygłoszeniu trudnej do pojęcia ilości żargonu metodystskiego, zalała się łzami i wykrzyknęła:
— Przekleństwo! przekleństwo odszczepieńcom! Usłysz, usłysz Jezusie... Miałam lat piętnaście, kiedy mi matka umarła: wyrzekłam się wiary. Połącz mię z matką o! Jezu, ponieważ jestem mocno strudzona. O! John Mitchell O! John Mitchel!
W Irlandyi nazywają to chorobą revivalu.
Wszystkie robotnice z Portu Zbawiciela były nią dotknięte, Elina Ebsen, niebezpieczniej od innych, skutkiem naturalnego usposobienia nerwowego, które zaostrzyła śmierć Babuni i manewra Joanny Autheman. Była to prawdziwa choroba z atakami, peryodycznie powtarzającemi się.
Powróciwszy wieczorem, do samotnego pokoiku, dziecko uczuwało normalne bicie serca i tęsknotę do matki. Napróżno powtarzała sobie, że zbawienie matki nakazuje tę rozłąkę i że potrzebny jest ten czas próby, aby ją zbliżyć do Jezusa, napróżno przywoływała na pomoc wszystkie wersety z Pisma, wspomnienie spokojnego życia wśród uczuć przyrodzonych, porywało ją i przeszkadzało modlić się.
W tych chwilach, pani Ebsen zjawiała się przed córką i wyciągała ku niej z płaczem ramiona.
— Wracaj, o! wracaj, bądźmy szczęśliwe. Cóż ci złego uczyniłam?
Elina widziała matkę, słyszała ją i przywoływała do siebie; mówiła do niej łkając, aż zmęczona tą okrutną walką, wyciągała rękę ku szklance z napojem, którą Anna de Beuil co wieczór przygotowywała; po wypiciu ogarniał ją sen, z którego nazajutrz budziła się bez myśli, bez woli, nawet z wyschniętemi łzami.
W takie dnie nie wychodziła ze swej celi i przez zapocone szybki szaletu, patrzyła na przechodzące pomiędzy drzewami płaszcze stowarzyszonych, ich gesta ekstatyczne i przystawanie w zamyśleniu, jak się to widzieć daje na łąkach w Salpêtrière.
Liście wirowały pod ponurem niebem; coraz nowe obłoki, w jednym punkcie widnokręgu, skupiały się, rozchodziły i spadały drobnym deszczem.
Elina śledziła okiem tę zmianę światła i cieni, być może jednocześnie z matką, blizko niej patrzącą na to, ze swego krzesła rekonwalescentki, czasami skutkiem wpływu magnetycznego z oddalenia, tej zamiany myśli, tak potężnej pomiędzy kochającymi się, Elina miała jakby przeczucie tego sąsiedztwa.
Pewnego ranka pani Autheman zastała ją zalaną łzami.
— Cóż tam znowu? spytała ostro.
— Moja matka choruje tu blizko.
— Kto ci powiedział?
— Czuję to.
W ciągu dnia dowiedziano się rzeczywiście, że pani Ebsen jest na tamie.
Prezydująca widziała w tem przeniewierstwo służby, nikt nie jest takim niedowiarkiem w rzeczach tyczących się subtelnego odczuwania, jak ci prawowiernie wierzący. Czuła że wpływ jej ustanie, skoro tylko córka zobaczy się z matką.
— Czas w drogę Ebsen, czyś gotowa?
— Jestem gotową, odpowiedziała biedna Ebsen, starając się mówić stanowczym głosem.
Jej skromna wyprawa robotnicy prędko była ukończona i z pewnością nie tak starannie jak ta, dla której matka przerzuciła stare koronki i najdroższe pamiątki. Była to wyprawa biednej guwernantki, najwięcej miejsca w niej zajmowały biblie i Poranne Modlitwy, które czuć było jeszcze drukarnią.
Powóz już gotów. Anna de Beuil wsiadła w niego, tymczasem Ebsen uściskała panią Autheman, potem wszystkie towarzyszki, pannę Hamer i Crouzat’a, słowem prawdziwą swą rodzinę, jedyną dozwoloną robotnicom Portu Zbawiciela.
— Teraz idź moje dziecko i pracuj w winnicy mojej.
Powóz zawrócił za mur parku, powoli po ciasnej uliczce, pnąc się pod górę.
Dziewczynka schodząca na dół z koszykiem w ręku, ustąpiła na bok, aby powóz przepuścić i zajrzawszy wewnątrz poznała Elinę i wykrzyknęła:
— Mama!
Odpowiedział jej cichszy krzyk zakończony jękiem; lecz w tej chwili koń smagany biczem, szybko począł powóz unosić. Fanny nieopuszczając koszyka, biegła całą mocą swych nóżek, dysząc i wołając ciągle:
— Mamo! Mamo!
Lecz długo nie mogła biedź z powodu ciężkiego ubrania i sabotów wykrzywiających małe jej nogi i po ostatnim uczynionym wysiłku, padła ciężko na ziemię.
Gdy się podniosła, pokaleczona, mając ręce i włosy zawalane błotem, powóz już był wjechał na górę.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła nieruchoma, poważna i zamyślona; nagle ogarnął ją przestrach, jak gdyby odgadła coś okropnego i pobiegła bez tchu do tamy.
Parter pałacu Gerspach, ulica Murilla.
W przedpokoju stoi szeregiem, jakby pod bronią, służba w liberyjnych frakach i w rękawiczkach. Odęty i pyszny szwajcar siedzący przy swym stoliku, poraz dwudziesty powtarza:
— Pani baronowa nie przyjmuje.
— Jednakże to jej dzień.
— Tak, ale zasłabła nagle...
Tu, coś nakształt wesołego śmiechu zaigralo na tych szerokich, sinych, wygolonych podbródkach.
Ta skórna choroba; co rok wznawiająca się, dawała powód do żartów w przedpokoju.
— Mnie przyjmie... jestem hrabiną d’Arlot.... Mam tylko słowo do powiedzenia.
Natychmiast odezwały się przygłuszone dzwonki w ścianach, ostrożne i mierzone kroki... i prawie w tejże samej chwili, ku zdumieniu lokai, przyszedł rozkaz wprowadzenia przybyłej, chociaż nie należała do poufnego kółka.
W salonie pierwszego piętra, gdzie pani d’Arlot czekała kilka minut, suty ogień płonął na kominku, pod wielką szybą lustrzaną, stanowiącą ramę dla parku, Monseau, jego angielskich trawników, skał i maleńkiej świątyni wśród ogołoconych drzew. Zimowy ten krajobraz paryzki wydawał się jeszcze smutniejszy w porównaniu z apartamentem, gdzie pełno było kwiatów błyszczących z laki i z bronzu sprzęcików, gracików, cacek, oraz materyj różnobarwnych jak paleta, parawaników niskich przy oknach, krzeseł skupionych w koło kominka i rozstawionych gdzie niegdzie.
Leonia przyglądając się temu salonowi modnej paryżanki, przypominała sobie czasy, kiedy i ona także świetnie przyjmowała w dzień oznaczony, zanim się rozstali z hrabią. Odtąd bowiem ogarnęło ją zniechęcenie, o wszystkiem myślała: „co mi po tem?” mąż zaczął pędzić życie w klubie, ona zaś w kościele, ani przyjmując, ani oddając wizyt.
Trzeba było bardzo ważnej przyczyny, żeby się udała do Debory, przyjaciółki z pensyi, którą długo wolała od innych znajomości pomimo to, że w odmiennym żyły świecie; lecz i z nią przestała się widywać, zerwawszy wszystkie stosunki.
— Może pani hrabina raczy wejść...
Weszła do pokoju nawpół ciemnego, z obiciem jasnem i spuszczonemi firankami.
— Tutaj, odezwał się dziecięcy i płaczliwy głosik z olbrzymiego łóżka z pawilonem, na wzniesieniu... Co za traf, że dziś właśnie przybywasz!...
Pośród ręcznych lusterek, ołówków, łapek zajęczych, pudełek z pudrem i maścią, ułożonych na stoliku pokrytym aksamitem genueńskim, który przypominał gotowalnię aktorki, pani d’Arlot oswoiwszy się z ciemnościami, dostrzegła nieszczęsną Deborę. Leżała ona z rostarganym rudym włosem i bladą twarzą żydówki ze wschodu, świecącą się od maści, zarówno jak ręce i wspaniałe ramiona wysunięte z pod koronek.
— Widzisz... to samo co bywało na pensyi... Cały tydzień nie będę mogła przyjmowań gości ani bywać nigdzie.... W dodatku muszę znosić te szkaradzieństwa naskórne... Dziś rano wystąpiło to niespodzianie... właśnie w dzień przyjęcia... Jutro miał być mój bazar w ambasadzie na korzyść powodzian... zapomniałam jakich... A moja suknia od Veroust... Przyznaj, żem nieszczęśliwa!
Łzy spływały po rozpuszczającej się maści, ukazując krwawe zadraśnięcia skóry, nie zbyt widoczne, ale przykre dla ładnej, światowej kobiety, zajmującej wybitne stanowisko.
— Czegom ja nie próbowała żeby się pozbyć tego... Louesche, Pougues, błota z Saint Amand... Tak, po pięć godzin siedziałam po szyję w czarnem, gorącem błocie, wśród którego przebiegały strumienie wody, chodząc po ciele jak robactwo... Nic nie pomogło... To jest we krwi... dziedziczne... złoto Authemanów, jak mówiła nieraz ta niegodziwa Klara...
Leonia poznawała ową Deborę z pensyi pani de Bourlon, tę wysoką, niezłą dziewczynę z maleńką główką, z jasnym włosem, w kapeluszu fantazyjnym, — równie piękną, banalną i wynurzającą się, jak w infirmeryi.
— Ale ja tu siedzę... płaczę.. rozpaczam, zamiast zapytać, co się z tobą dzieje... Tak dawno nie widziałyśmy się!... Wydajesz mi się zmienioną.. Czy jesteś trochę szczęśliwszą?...
— Nie, odparła szczerze pani d’Arlot.
— Zawsze to samo zmartwienie?
— Zawsze.
— O, rozumiem cię, moja najdroższa... Gdyby mnie się coś podobnego przytrafiło... Nie z baronem... bo taki baron... ale z człowiekiem, któregobym kochała... O, Boże!...
Trzymając przed sobą lusterko, końcem zajęczej łapki obcierała ślady łez.
— Na szczęście masz religię...
— Tak, mam religię, odrzekła hrabina swym posępnym głosem.
— Czy to prawda, co opowiadała parę dni temu Paulina de Lostande, że świekra dała ci 200,000 franków na założenie domu sierot...
— Świekra jest bardzo dobrą dla mnie...
Nie powiedziała, że hojne, prawdziwie królewskie dary, jakiemi stara markiza starała się zatrzeć winy swego syna, każdym razem jątrzyły jej ranę, zamiast ją leczyć.
— Ta biedna de Lostande, ona także należy do nieszczęśliwych... mówiła dalej Debora, lubiąca w swej rozpaczy, smutne przedmioty... Słyszałaś o śmierci jej męża... Wiesz, że spadł z konia na wielkich manewrach.. Jest niepocieszoną... ale szuka zapomnienia w nakłówaniu... tak... tak... stała się... jakże się to mówi... Morfiomanką... Jest całe takie stowarzyszenie. Jak się te panie zgromadzają, każda z sobą przynosi srebrny futeralik, z igłą, z trucizną... potem wpuszczają płyn w rękę, albo w nogę... To nie usypia, ale uspokaja. Na szczęście, chcąc doznawać błogich skutków, trzeba za każdym razem powiększać dozę.
— Tak samo z mojemi modlitwami... szepnęła Leonia i niespodzianie wykrzyknęła rozdzierającym głosem... Wszystko nic niewarte, prócz miłości... ach, gdyby mój mąż był chciał... Umilkła prawie tak zdumiona, jak jej przyjaciółka, tym okrzykiem rozpaczy, tem wyznaniem poufnem, po którem na chwilę ręką zasłoniła sobie oczy.
— Biedaczko moja!... odezwała się Debora, chcąc ją przy tem serdecznie uścisnąć, ale sobie przypomniała że ma ręce maścią posmarowane, żałosne strapienie stanęło jej na myśli, zawołała więc znowu:
— Ach, życie nie jest wesołe... Wszędzie same nieszczęścia... Czy wiesz, co się przytrafiło naszej biednej matce Ebsen?
Leonia obtarła żywo łzy, posłyszawszy to nazwisko:
— Ja dla niej właśnie tu przybyłam... rzekła ożywiając się... Czy słyszał kto coś podobnego? Nawet tego powiedzieć nie chcą gdzie jest jej córka... Ależ to potwór, ta Joanna Autheman.
— Nie zmieniła się od czasów pensyonarkich. Czy przypominasz sobie jej ładną twarz, poważne zachowanie, maleńką biblię, którą nosiła w kieszonce od fartuszka, gdzie myśmy kładły zegarki?... Ona i mnie chwilowo zawróciła głowę. Byłabym z nią pojechała do Afryki... Czy wyobrażasz mnie sobie misyonarką, pomiędzy murzynami?...
Rzeczywiście trudno było wystawić ją sobie tam — z temi jej maściami, kosmetykami, ołówkami, któremi malowała ciągle żyłki na posągowej szyi.
— Cóż twój kuzyn Autheman mówi na to?... Jakże on może pozwalać na takie okrucieństwa... Serce się kraje... jak ta biedna matka zacznie opowiadać... Nie słyszałaś jej?... Niektóre szczegóły są niedouwierzenia... Ona jest na dole, w moim powozie. Nie śmiała wejść, sądząc, że masz gości, ale jeżeli chcesz...
— Nie, nie, proszę cię, zawołała Debora z przestrachem, baron zakazał mi się mięszać w tę sprawę...
— Baron?... Dla czego?... A ja właśnie liczyłam na ciebie... na twój salon... na tego Chemineau, który tu ciągle przesiaduje...
— Nie, moja droga, na wszystko cię proszę... Ty nie wiesz, co to jest w banku, mieć Authemana przeciwko sobie. On by zgubił człowieka... Ale ty sama... twój mąż... przecież jest deputowanym teraz... Deputowany z opozycyi uzyska wszystko, co zechce...
— Nie mogę prosić o nic mego męża, powiedziała hrabina podnosząc się.
Debora zatrzymywała ją tylko przez grzeczność; słaba ta istota lękała się sporu, w którym musiała być pobitą; co było jej z góry wiadomem; przedewszystkiem chodziło jej też o to, żeby nie widziano pani Ebsen u niej, na jej dziedzińcu.
— Bardzo mi przykro... wierzaj mi... dla ciebie... dla tej biednej kobiety... odwiedzisz mnie kiedy?... Bądź zdrowa moja droga... że cię też nie mogę uściskać!
Porwana znowu szałem rozpaczy, padła na łóżko i leżała w strojnym negliżu z maścią na piersiach, rękach i ramionach, wyglądających z pod koronek i atłasów. Nie płakała, nie poruszała się, jęcząc tylko leżała, podobna do dużej lalki.
Schodząc ze wschodów wyłożonych jasnym dywanem z brzegami z pluszu, Leonia d’Arlot myślała:
— Jeżeli oni się boją, cóż powiedzą inni?...
Sprawa ta zdawała jej się teraz daleko trudniejszą do rozwikłania, niż przed chwilą. Stojąc pod wystawką, podczas gdy powóz podjeżdżał, przypomniała sobie pewne nazwisko... „Tak, to dobra myśl, przynajmniej tam można liczyć na skuteczną radę...” Wskazawszy adres woźnicy, usiadła obok pani Ebsen, śledzącej ją tak gorączkowo, jak gdyby się spodziewała, że powróci z Eliną.
— Cóż?
— O, znasz pani Deborę... ociężała, jak zawsze... Zresztą teraz choruje na krosty, zbyt długo byśmy czekały... Pojedziemy do pana Raveraud.
— Raverand?
Dunka nie znała nawet z nazwiska najuczeńszego, najzdolniejszego z adwokatów paryzkich.
— Adwokat? Więc będzie proces?
Z przestrachem spojrzała:
— To tak długo potrwa... tak dużo kosztować będzie...
Leonia uspakajała ją:
— Może się obejdzie... zobaczymy... to przyjaciel...
Był on starym przyjacielem jej ojca, któremu zawdzięczała to, że się nie rozeszli z hrabią i że honor rodziny ocalał, chociaż szczęście ich przepadło.
Przybyły na ulicę Ś-go Wilhelma przed jedyny starożytny dom, jaki ocalał na przedmieściu Saint Germain. Zachował on tradycye starej Francyi w łuku wielkich odrzwi z młotkiem i szerokiej balustradzie kamiennej.
Raverand tylko co przybył z sądów i natychmiast kazał wprowadzić hrabinę, aby nie czekała w salonie wraz z klientelą, tak liczną i niecierpliwą, jak gdyby to był modny doktór.
— Czy się stało co złego, drogie dziecię...
— Nie; przynajmniej nie mnie... ale osobie, którą kocham bardzo...
Przedstawiła panią Ebsen, której adwokat przyglądał się bystrem i ciekawem okiem.
Biedna matka była bardzo wzruszona. Ten wielki gabinet, ta cisza, ta poważna i delikatna głowa prawnika przy lampie... Ach, tyle korowodów, gdy idzie o rzecz tak słuszną i prostą, jak odzyskanie córki, którą jej zabrano.
— Słucham... rzekł Raverand, a ponieważ pani Ebsen pozostała nieco głuchą, po owem uderzeniu krwi do głowy, powtórzył raz jeszcze:
— Słucham.
Zaczęła mówić, lecz gniew i oburzenie dławiły ją. Wszystkie wyrazy cisnęły się razem na usta i we wszystkich językach, jakie posiadała: w duńskim i niemieckim, stosownie do tego, jakie wyrażenie jej się przypomniało. Przymuszanie się do mowy francuzkiej, syczący ciągle w ustach, mimo jej woli północny dźwięk „sz”, czynił tę nieprawdopodobną historyą jeszcze zawikłańszą, zwłaszcza, że ją coraz z innej strony rozpoczynała.
— Moja mała Lina taka miluchna... Ją jedną miałam na świecie... Babunia, prezydująca, zegar elektryczny, modlitwy po trzy sous, napoje dawane mojej małej... Rozumie pan?
— Nie bardzo, mruknął adwokat.
Leonia chciała przemówić, ale ją powstrzymał.
— Niech pani będzie łaskawa odpowiadać:
— Czy córka odjechała z domu?
— Nie, nie, nie odjechała... Oni mi ją wzięli, ukradli... jej serce... całe dziecko moje...
— Jak się to stało, kiedy?
Wydobywał z niej objaśnienie jedno po drugiem; kazał powtórzyć okropny list wyryty w pamięci matki: Przywiązana córka, Elina Ebsen...
— A po wyjeździe jej, czy odbierałaś pani listy?
— Miałam dwa... jeden z Londynu, a ostatni z Zurichu... ale niema jej ani w jednem, ani w drugiem miejscu...
— Pokaż mi pani ten list z Zurichu...
Wyjęła z kieszeni naparstek, okulary, portrecik córki, który zawsze miała przy sobie, potem nareszcie list, rozwinąwszy go drżącemi i grubemi palcami, podała adwokatowi. Przeczytał głośno, powoli, aby wniknąć w ducha, gdyż ta nieszczęśliwa matka zaczynała go interesować.
„Moja droga matko, ponieważ głównie idzie mi o to, żeby ci przesłać wiadomość o sobie, nie odkładam dłużej listu; ale z wielką przykrością dowiedziałam się do jakiego stopnia nie lękasz się, wybiegami i kłamstwem...”
Pani Ebsen rozszlochała się.
„Do jakiego stopnia nie lękasz się, oskarżać niesprawiedliwie osoby, które nam tylko dowody dobroci dawały. Skutkiem tego nie mogę ci wyjawić dokąd mię powołała służba boża i wyrazić całego szacunku, jakim jest przejęta córka kochająca cię w Jezusie — Elina Ebsen.“
Po chwili milczenia, rzekł Raverand z powagą w głosie:
— Newroza religijna... takie choroby leczy Bouchereau...
Newroza... Bouchereau, były to czcze dźwięki dla matki, ale to wiedziała dobrze, iż gdyby nie trucizny jakiemi pojono ukochaną jej córkę, nigdyby takiego listu nie napisała.
Spostrzegłszy niedowierzający uśmiech adwokata, przetrząsnęła raz jeszcze kieszenie i podała mu papier cały zapisany receptami chemicznemi, nazwami alkaloidów: hуохуаnіпа, atropina, strychnina, a to ze stemplem jednej z pierwszych aptek paryzkich. Po wyjeździe Eliny znalazła w jej szufladach pudełko pigułek z flaszeczką w której jak się okazało po zbadaniu, były: wyskok belladony i dekokt, wywołujące osłupienie, konwulsyjne drgania, a niekiedy nawet zupełne pomieszanie zmysłów.
— Tam do licha! rzeki Raverand... w roku 1880!... To ważne!... Ile ma lat córka pani? dodał i wyprostowany w fotelu, główkę małą wysunął naprzód wietrząc tę sprawę, jak łasica norę, do której wchodzi.
— W krótce skończy dwadzieścia, odrzekła matka z boleścią w głosie; gdyż ta młodość Eliny, podwajała jej żal.
Stary praktyk pomyślał głośno:
— Ciekawa sprawa.
— Ta kobieta nie pierwszą zbrodnię popełnia, odezwała się Leonia d’Arlot z tryumfem. Możemy wskazać więcej matek i jeszcze od tej nieszczęśliwszych...
— Któż to jest? Jak się nazywa ta osoba? zapytał Raverand, coraz bardziej zainteresowany.
Pani Ebsen zrobiła wielkie oczy, zdumiona, że jeszcze nie odgadł. Leonia go objaśniła:
— Pani Autheman...
Adwokat okazał gestem przerażenie:
— W takim razie... rzekł.
Powaga i dostojeństwo nie pozwoliły mu dokończyć frazesu; ale widocznie powziął przekonanie, że się nic nieda zrobić.
Przeciwnie, należało odwodzić biedną kobietę od procesu niebezpiecznego i daremnego.
— Authemanowie są zbyt potężni, zbyt wysoko stojący pod względem imienia, moralności i majątku. Trzeba się uciekać do wybiegów i być cierpliwą. Przedewszystkim, gdyby nawet proces został rozpoczęty, Elina w ciągu jego trwania dojdzie do lat, a wówczas...
— Więc niema sprawiedliwości! zawołała pani Ebsen z tąż samą rozpaczą w głosie, co chłopka z Petit-Port, której nieszczęście, stanęło jej na pamięci.
W tej chwili podano czyjąś kartę wizytową, pan Raverand, podniósł się zatem, mówiąc:
— Czyby się nie można dowiedzieć o miejscu pobytu córki pani na skutek rozkazu ministra sprawiedliwości i drogą urzędowego śledztwa... Ale jak tu nakłonić ministra do tak drażliwego kroku? Chyba że... Pani jesteś cudzoziemką, Dunką?... Zobacz się pani ze swoim konsulem...
Odprowadzając je ku drzwiom; — szepnął do hrabiny:
— Zresztą, jej córka nie jest nieszczęśliwą...
— Ale ona...
— Ona — jest matką, a wszystkie są męczennicami. Nagle zmienił ton mowy:
— Co słychać u państwa?... Jak się ma mąż?
— Nic nie wiem.
— Zawsze nieubłagana?
— Tak.
— Jednakże on się robi stateczniejszym. Jest teraz człowiekiem, politycznym... Jego ostatnia mowa w Izbie...
— Bądź zdrów, przyjacielu.
W powozie matka rzekła:
— Zimno mi...
Zęby jej szczękały:
— Odwieziesz mię, Leonio?
— Ależ nie, nie.... pojedziemy wpierwej do tego konsula... Gdzież to?
— Na przedmieściu Poissonnière... pan Desnos.
Desnos, wielki fabrykant mebli, sprowadzał drzewo z Norwegii i z Danii — i w interesie swego handlu, postarał się o stanowisko konsula.
Swoją drogą obcym mu był kraj, który przedstawiał. Nie znał jego obyczajów, języka, ani nawet położenia geograficznego.
Biura znajdowały się po prawej stronie podwórza, na które wychodziły okna ogromnej pracowni, gdzie słychać było huk młotów, zgrzyt pił i hurkot maszyny parowej. W biurach panował także ruch, lecz objawiający się skrzypieniem piór, przenoszeniem ksiąg kupieckich i syczeniem gazu nad głowami piszących.
Tutaj, tak samo jak u adwokata, nazwisko hrabiego d’Arlot skróciło wyczekiwanie. Desnos natychmiast przyjął damy w swoim bogatym i obszernym gabinecie, oddzielonym od pracowni rysowników oszklonemi drzwiami, poprzez które widać było szeregi mężczyzn w bluzach, stojących lub siedzących i w ciszy pracy oddanych.
— Czy świeci się na górze? zapytał fabrykant, myśląc, że te panie przybyły po meble.
Na wiadomość, że chcą z nim mówić jako z konsulem, uśmiech znikł i twarz dobrodusznego paryżanina spoważniała...
— W konsulacie przyjmuję zwykle od 2-giej do 4-tej... ale kiedy panie tu jesteście...
Z rękami założonemi na kamizelce, z miną zamożnego negocyanta, słuchał sprawy przy oddalonym huku maszyny parowej, od której trzęsły się szyby i podłoga.
— Cóż mi to panie opowiadacie? Trucizna, wykradzenie — ależ, taką rzecz należało zanieść do teatru Ambigu. Wśród Paryża, mając telefon w mieszkaniu i pracownie oświetlone lampami Edisona, — jakże uwierzyć w podobną awanturę?
Nagle, w ciągu opowiadania, które naprzemian ciągnęły obie kobiety, gdyż pani Ebsen była tak zmieszana, że hrabina musiała jej przyjść w pomoc, Desnos podniósł się z oburzeniem.
— Nie mogę dłużej słuchać... Autheman jest moim bankierem, rzekł. To najbogatszy, najpewniejszy dom... nieskazitelne imię... Takie bezeceństwa nigdy się nie mogą dziać u Authemanów. Wierzaj mi pani, ciągle zwracał się tylko do hrabiny, jak gdyby tamta niegodną była uwagi dygnitarza. Nie bądź echem podobnych oszczerstw. Honor Authemanów, jest honorem całego handlu paryzkiego.
Ukłonił się, gdyż czas jego jest drogi, zwłaszcza też u schyłku dnia i tygodnia.
— Zresztą, zawszem gotów do usług pani hrabiny... W rezultacie — od 2-giej do 4-tej... można się zgłosić do sekretarza Dahrelupe...
Pracownie huczały w cienmem podwórzu, wózki ciągnione przez ludzi, taczki, ciężko toczyły się po bruku, podczas gdy nasze dwie kobiety dążyły do powozu.
Pani Ebsen rzekła gestykulując wśród tego zgiełku:
— Sama dam sobie radę, kiedy się wszyscy boją...
W tem robotnicy wyładowujący drzewo popchnęli ją... chcąc się usunąć, wpadła na koło od wózka... głucha, ciężka, niezgrabna, zmięszana, wydawała krzyki, jak dziecko — wtedy Leonia przyszła ją wziąć za rękę, myśląc, co by się stało z tą biedną istotą, gdyby musiała walczyć sama jedna ze swem nieszczęściem. „Nie, nie, ja jej nie opuszczę”, powiedziała sobie.
— Zarządzi się to śledztwo o którem wspominał Raverand. Zaraz jutro pan d’Arlot zobaczy się z ministrem...
— Jakaś ty dobra kochaneczko, odparła matka, której palące łzy spływały na rękawiczki, wśród ciemności panującej w powozie.
Było to prawdziwem poświęceniem ze strony Leonii d’Arlot dla starej przyjaciółki, że się chciała zwrócić do męża; bo chociaż mieszkali pod jednym dachem, zupełnie był jej obcym i przestała go wtajemniczać w swoje sprawy.
Powracając z ulicy Val-de-Grâce, zastanawiała się nad tem, iż jeden po drugim, przypomniały jej się nieszczęsne szczegóły urazy, tak krwawiącej się jeszcze, jak gdyby wczoraj powstała: widziała różową mężateczkę w wizytowej sukni, słyszała śmiech tego niewiniątka, zwierzenia szeptane, jakby starszej siostrze; nareszcie słowa: „pójdę do wujaszka...” Ponieważ długo nie było ich widać, sercem odgadując nagle rzecz całą, znalazła uwodziciela pomiędzy dwojgiem drzwi: podły i godzien wzgardy, jak każdy złodziej, bełkotał w pomięszaniu, blady był, spocony... ręce miał zwieszone i drżące.
Jakie życie wiódł potem jej mąż? w jaki sposób starał się uzyskać jej przebaczenie? Oto przesiadywał ciągle w klubie, albo wśród dziewcząt. Dopiero od sześciu miesięcy, znudzony kochanką, dawną aktorką, utrzymującą obecnie sklep galanteryjny na Avenue de l’Opera, z pokoikiem do romansowania, rzucił się w wir polityki, która jest również składem fraszek, po za którym dzieją się także bezeceństwa i zdrady. Teraz, nęciło go ognisko domowe, stawało mu się potrzebnem dla gromadzenia przyjaciół i zyskiwania wpływów. Nie śmiał o to prosić, ale bardzo pragnął, aby żona na nowo przyjmowała gości i bywała w świecie — żeby zapomniano o tem co zaszło. Ale... to nigdy nie nastąpi, rozłączeniśmy na zawsze!
Po tej gniewnej przysiędze, badała siebie, rozważała swoje nudy, dotkliwą pustkę dni nie dających się już zapełnić nabożeństwem i uczęszczaniem na sławne kazania.
— Mam wprawdzie dziecko, które mię strzeże od błędu; ale czy to zapełnia życie?... Ach Raverand miał słuszność... jestem nieubłaganą...
Jednakże zmiękła od kilku godzin, jak gdyby ją te łzy matki roztkliwiły, czyniąc bardziej ludzką swem udzielającem się ciepłem. W każdym razie, ten dramat pani Ebsen poruszał ją, wyrywał z tego odrętwienia mystycznego, przez które upatrywała tylko śmierć — cel i wyzwolenie.
— Pan hrabia jest w salonie z hrabianką...
Poraz pierwszy oddawna salon w ich domu był oświetlony: przy otwartym fortepianie siedziała na wysokiem krześle dziewczynka i pod nadzorem starej guwernantki z baranim profilem, grała jakieś ćwiczenia.
Pan hrabia przyglądał się paluszkom rozstawionym na klawiszach i uderzał takt, a cały ten obrazek oblany był światłem dużej lampy z zasłoną.
— Muzykujemy trochę przed obiadem, rzekł mąż kłaniając się z półuśmiechem, ściągającym brodę krótką i jasną, miejscami siwiejącą i wielki nos sybaryty, który trybuna parlamentarna nazwie pewno majestatycznym.
Ona, zmięszana, że się znajduje w tem niby odzyskanem kółku domowem, tłómaczyła się ze spóźnienia, uniewinniała... nagle rzekła:
— Mam cię o coś prosić, Henryku.
„Henryku!...” Całe lata minęły jak nie słyszał tego imienia, bo na Avenue de l’Opera pan hrabia nazywał się Biquette.
Guwernantka wyprowadziła dziecko, a Leonia zdejmując rękawiczki i kapelusz, który wyniosła pokojówka, opowiadała swe kroki w sprawie pani Ebsen, postrach jakim jest dla wszystkich nazwisko Authemanów i radę Raveranda, żeby się udać do ministra sprawiedliwości.
Stała przy kominku, wysmukła i śliczna, ożywiona całodziennym ruchem i różowemi odbłyskami ognia, przy którym kolejno grzała nóżki wygięte i wązkie. Jednakże to o co prosiła, przemówienie do ministra, przedstawiało wiele trudności w owej chwili.
— Wojna jest wypowiedziana i to nie żartem... wyroki, prawa magistratury...
Przybliżyła się o krok, spojrzała swem ładnem złotawozielonem okiem i rzekła:
— Bardzo cię proszę.
— Gotów jestem na twe usługi, moja droga.
Uczuł chęć porwać ją w ramiona i przycisnąć do serca, kiedy we drzwiach z trzaskiem otwartych, automatyczny głos oznajmił:
— Pani wicehrabino, obiad już podany.
Henryk d’Arlot wziął żonę pod rękę i gdy przechodzili do jadalnego pokoju, skąd ich śledziła z zaciekawioną minką dziewczynka siedząca już przy stole, zdawało mu się, że okrągłe i gibkie ramię Leonii opiera się i drży trochę.
Był to jedyny skutek kroków pani Ebsen.
— Pycha i tylko pycha w tej kobiecie, ani serca, ani wnętrzności. Zaraza anglikańska, wszystko w niej pochłonęła. Taka jest twarda i zimna jak marmur.
Stary dziekan, siedząc przed kominem, gwałtownie uderzył szczypcami po okopie, które jego droga w milczeniu z rąk mu wyrwała.
Tak był przejęty, że nie spostrzegł tego i dalej ciągnął opowiadanie: o bytności swej w pałacu Authemanów.
— Przekonywałem ją, błagałem, groziłem. Odpowiadała mi kaznodziejskiemi frazesami: o obojętności względem wiary, o potrzebie wielkich przykładów. Jak na złość, dobrze mówi ta kondliczka. Za wiele żargonu z Chanaan. Ale wymowna i dobrej wiary. Nic mnie to nie dziwi, że obałamuciła tę młodą głowę. A co ona zrobiła z tym Crouzat. Wszystkom wypowiedział co o niej myślę!
Powstał i przechadzał się wielkim krokiem.
— Nakoniec, kto pani jesteś, na mocy czyjego upoważnienia przemawiasz? Boga? Lecz to nie Bóg panią kieruje. Ciebie tylko widzę w twych czynach, twoją duszę złośliwą i zimną, która ma jakiś żal do świata i zdaje się ciągle mieć coś do odemszczenia.
— Mąż był przytem? — zapytała staruszka z przerażeniem. — I nic nie mówił?
— Ani słowa. Widać tylko było usta wykrzywionę do uśmiechu i to oko, które paliło jak soczewka szkła na słońcu.
— Ależ usiądź, jesteś w dziwnym jakimś stanie.
Stojąc za krzesłem, naktórem spoczął nakoniec jej zacny mąż, pani Aussandon obcierała mu czoło myślące, szerokie i wypukłe. Zdjęła mu fular z szyi, o którym zapomniał.
— Zanadto się gorączkujesz, daj pokój.
— Cóż dziwnego? Takie wielkie nieszczęście, taka niesprawiedliwość. Żal mi tego biednego Lorie’go.
— O! co się jego tyczy — powiedziała, gestem okazując niechęć dla człowieka, którego chwilowo przekładano nad jej syna.
— Ale matka! matka, która nie może się dowiedzieć nawet, gdzie się jej córka obraca. Czy możesz wyobrazić siebie na miejscu tej kobiety i jej milczenia uprawnionego. Cóżbyś ty zrobiła?
— Ja? Pożarłabym jej głowę...
Było to powiedziane z takiem wystawieniem naprzód szczęki, iż dziekan się roześmiał i ośmielony gniewem żony, rzekł:
— O! ale oni jeszcze nieskończyli ze mną. Nikt mi nie zabroni mówić i zaskarżyć ich przed sumieniem publicznem. Chociażbym miał nawet posadę utracić!
Nieszczęsne to słowo, nagle przypomniało główny punkt tej okoliczności. Co to, to nie, skoro posadzie może grozić niebezpieczeństwo.
— Zrób to dla mnie i nie mieszaj się do niczego, Albercie!
— Droga, droga! — błagał biedny Albert — droga niechciała słuchać. Gdybyśmy byli sami, możnaby ryzykować, ależ chłopcy: Ludwik ma zostać pomocnikiem naczelnika, Fryderyk poborcą podatków, major jest podany do orderu. Ci ludzie są tak potężni, że dosyć ich skinienia.
— A mój obowiązek? — przebąknął dziekan, który poczynał słabnąć.
— Jużeś go dopełnił, a nawet i więcej uczyniłeś, Cóż myślisz, że Authemanowie darują ci kiedykolwiek szorstkość dzisiejszych słów twoich; — posłuchaj mię.
Wziąwszy go za ręce, zaczęła przekonywać:
— Czy chciałbyś w twym wieku biegać po ślubach i pogrzebach? Zawsze powtarzasz: „jestem u szczytu... jestem u szczytu”. Ale powinieneś pamiętać z jakim trudem dostałeś się tam. A w sześćdziesiątym piątym roku życia, zwichnąć karyerę byłoby smutno.
— Droga...
Był to ostatni opór uczyniony dla bonoru, gdyż zdanie żony, zgadzało się z przekonaniem kolegów jego z fakultetu, wypowiedzianem przed chwilą, w czasie przechadzki do koła gazonu, mniej zimnego i smutnego jak egoizm ludzki.
Tak, wspinać się na nowo pod górę swemi staremi nogami, przestraszało go, a więcej jeszcze okropne sceny, burze domowe, jakieby powstały w razie śmiałego zamachu, o jakim zamyślał po wizycie u Authemanów.
Lecz jakąż wymówkę dać biednej matce? Udała się do niego z całem zaufaniem, licząc na jego tylko pomoc wśród ogólnego zobojętnienia. I otóż on się usuwa jak inni, zmuszony uciekać od tej wielkiej boleści, albo ją łudzić kłamliwemi i czczemi obietnicami: „Czekaj pani, to tylko chwilowe przejście. Bóg tego niedopuści.” O! poczciwy dziekanie hypokrytów i tchórzów.
Od tego dnia, ani spoczynku, ani swobodnej pracy nie zaznał stary Aussandon, u szczytu!
Wyrzut sumienia, ten ponury ostrzegacz, siadał z nim przy stole; ścigał go wszędzie, towarzyszył mu na brudne przedmieście Ś-go Jakóba, oczekiwał na rogu bulwaru Arago, gdy wychodził z lekcyi. Pastor nieśmiał nawet wchodzić do ogródka, chociaż był to czas nowego zasiewu, bo tam zgryzota sumienia przybierała widzialną postać bladej twarzy o zaczerwienionych oczach matki, upatrującej przez okno: coby mogła uczynić dla niej religia, która jej właśnie wszystko zabrała.
Prędko spostrzegła, że i ten ją opusza i nie dziwiła się temu, bo wszyscy jej przyjaciele toż samo uczynili.
Jednych strach oddalał, drugich litość, nie mogli bowiem nic dla niej uczynić i napróżno tylko dzielili jej boleść;, pomijając sceptyków, dla których to zdarzenie, w rodzaju Anny Radcliff, wydawało się nieprawdopodobnem, śród cywilizowanego i nowożytnego Paryża. Kręcili oni głowami, prawie podejrzliwie, mówiąc:
— Kto wie co się pod tem ukrywa.
Tak, Paryż jest cywilizowany, poruszany przez postęp i ideje szlachetne, lecz zarazem jest lekki i powierzchowny. — Wypadki następują szybko po sobie, jak fale Morza Śródziemnego.
Nic głębokiego, nic stałego. „Biedna pani Ebsen! A to okropne!” Lecz pożar magazynów l’Univers, ciało kobiety pocięte w kawałki i odnalezione w numerze Temps, samobójstwo Cazarès, prędko nabywały nowych praw do spółzucia.
Jedyny dom gdzie ją jeszcze przyjmowano ze stałą życzliwością, a nawet z osobistą wdzięcznością, hotel przy ulicy Vezelay, nagle zamknął się dla niej. Hrabiostwo d’Arlot, wyjeżdżając do Nizzy z dzieckiem, otrzymali poufnie im zakomunikowany raport: o śledztwie z sądu w Corbeil.
W tym raporcie, jeszcze dowcipniej ułożonym niż w sprawie Damour, dającym dokładny opis pałacu, szkoły Ustronia, dołączone były imiona robotnic, zamieszkałych obecnie w Porcie Zbawiciela:
Zofia Chalmette, lat 36, z Roszelli.
Marya Souchotte, lat 18, z Athis-Mons.
Ludwika Braun, lat 27, z Bernu.
Katarzyna Looth, lat 32, ze Stanów Zjednoczonych.
Co się tyczy Eliny Ebsen, to ona odbywa podróż w celach stowarzyszenia po Szwajcaryi, Niemczech i Anglii, bez stałego miejsca zamieszkania i regularnie koresponduje z matką.
Rzeczywiście, od niejakiegoś czasu, dzięki pastorowi Birk, pani Ebsen mogła pisywać do córki, lecz po omacku, adresując listy do Portu Zbawiciela.
Listy te z początku zrozpaczone, pełne rozdzierających przywoływań, obelg a nawet groźne przeciwko bankierom, wprędce spokorniały, Elina bowiem groziła, że nie będzie odpowiadać na zniewagi, czynione przyjaciołom, których poważa i uznaje za godnych ogólnego szacunku.
Od tego czasu skargi matki uśmierzyły się, stały się bojaźliwsze, ograniczały się tylko na opisach jej życia samotnego i smutnego, które bynajmniej nierozczulały córki. Stanowczy i zimny ton listów młodej dziewczyny, odbijał się także w jej piśmie, sztywnem i równem.
Pisała o zdrowiu swojem, przeplatając list frazesami egzaltowanemi i niejasnemi: o służbie Bożej! Zawsze było jakieś wezwanie mistyczne i zamiast zwykłego uściśnienia, kończyła zapewnieniem swem o przywiązaniu w Jezusie.
Nic dziwaczniejszego jak ten dyaiog listowny, ta sprzeczność żargonu kaznodziejskiego metodystki, z głosem prawdziwego uczucia. Ziemia i niebo odzywały się do siebie, ale z tak znacznej odległości, że się porozumieć z sobą nie mogły, bo nerwy czucia porwane były i bujały w powietrzu. Matka pisała:
„Gdzie jest moje drogie dziecko? Gdzie jesteś, co robisz? Ja myślę o tobie i zalewam się łzami. Wczoraj był dzień Zaduszny, udałam się na cmentarz i na grobie babuni uszczknęłam bukiecik, który ci posyłam.”
Córka odpowiadała:
„Dziękuję ci za pamięć, ale mi jest daleko milej posiadać Zbawiciela żyjącego wiecznie, niż te nędzne kwiaty. Niczego tak gorąco nie pragnę, jak tylko żebyś droga matko, pozyskała Jego przebaczenie, spokój i pociechę, jakiem i cię w łasce swojej chce obdarzyć.”
Pomimo to wszystko, nic nie miała lepszego jak te listy zasmucające i zimne; ocierała łzy na to-tylko, aby je odczytać. W oczekiwaniu ich, w otwieraniu koperty ze drżeniem, czerpała siły do życia, do walki z wyrokami losu i przeciw zuchwałym swym zamysłom, które tak trwożyły pastora Birka, troszczącego się: „o biedną swą towarzyszkę.” Naprzykład chciała czekać na powóz pani Autheman, przed jej domem, uczepić się go i wołać pod kołami: „Moje dziecko, gdzie jest moje dziecko?” Albo też jechać do Londynu, Bazylei, Zürichu, szukać jej samej, jak jej radzono w biurze poszukiwań.
— Biedna, biedna przyjaciółko. Myśl to niemożliwa. Ta podróż byłaby tylko ruiną, wśród takiej niepewności, jeszcze niebezpieczniejsze byłyby jakieś gwałtowne kroki w Paryżu, które by panią naraziły na więzienie, lub co gorszego. Birk nie mówił coby to było, lecz tajemniczość jego wielkich oczu, podnoszenie się śpiczastej apostolskiej brody, wyrażały udzielający się przestrach.
I biorąc jej ręce w swe dłonie: ciężkie i wilgotne, pachnące pomadą, używaną do długich pukli, które ciągle poprawiał, uspokajał ją, starał się ukołysać, mówiąc:
— Zostaw mi pani pole do działania. Jestem przy tobie, dla ciebie tylko tu pozostaję. Ufaj mi dziecko twoje będzie ci powrócone.
Jakto łatwo mylić się na ludziach! Ten człowiek, który jej się tak niepodobał, któremu nieufała, zniechęcona jego słodziutką miną, ubieganiem się za posagami, sam jeden nieopuścił jej: odwiedzał ją, wywiadywał się o jej życiu i zamiarach, a nawet zapraszał ją na narodowe Risengroed do swego mieszkanka kawalerskiego, które dewotki zdobiły podarunkami. I za każdym razem, gdy ją odprowadzał, zwykł powtarzać: „Trzeba się rozrywać, biedna przyjaciółko!”
Ale jak się tu rozrywać, żyjąc w tej przerażającej trwodze i tej wyłącznie ją zajmującej myśli, którą wszystko podsycało.
Ponieważ Elina odjeżdżając, nie zabrała ani odzienia, ani bielizny, dom był pełen pamiątek: z szaf, z szuflad rozchodził się zapach, który ona tak lubiła. Najmniejszy szczegół z toalety, dawał matce żywy obraz jej dziecka.
Na stole leżał jeszcze zielony kajet, w którym zapisywała młoda dziewczyna co wieczór, drobne ich wydatki, obok oczekiwanych za lekcye zysków.
Ten porządny kajet, starannie poliniowany, zapisany kolumnami cyfr, wymownie opowiadał jej życie zacne i odważne, tak pracowite i zajęte cudzą wygodą: „Płaszczyk dla Fanny“. Pożyczono Henryecie. Na Świętą Elżbietę, dzień imienin pani Ebsen, obok bukietów i niespodzianek, znajdowały się na marginesie słowa czułe i dziecinne: kocham moją drogą mamę.
Kiedy wieczorem pani Ebsen przepatrywała zielony kajet z Lorie’m, oczy ich napełniały się łzami i nie śmieli spoglądać na siebie.
Było to prawie powtórne wdowieństwo dla biednego Lorie, może jeszcze okropniejsze, chociaż żałoby nie nosił, gdyż upokarzało go to, że nie umiał zdobyć serca młodej dziewczyny, które z pozoru tak spokojne, w gruncie spragnione namiętności, sięgnęło po nią w wyższe krainy.
Chociaż niechciał przyznać się, jednakże odjazd Eliny, zadawalniał jego miłość własną; nie on jeden był opuszczony. Wspólne nieszczęście zbliżyło go do matki, z którą wznowiły się serdeczne stosunki.
Powracając z biura zachodził na górę po wiadomości, spędzał długie godziny przy kominku, słuchając zawsze jednej i tej samej bistoryi, przeplatanej wybuchami płaczu. W pośród ciszy saloniku, przy dolatującym gwarze z ulicy, szukał on instynktowo Eliny i Babuni w ich ulubionym kąciku; zdawało mu się, iż słyszy wesoły śmiech swojej dziewczynki, tam gdzie obecnie snuły się cienie i zapomnienie, jak zwykle bywa po odjeździe lub śmierci.
W dzień pani Ebsen, nie mogła sama jedna usiedzieć w domu, zawsze po uporządkowaniu swego małego gospodarstwa, wychodziła odwiedzić znajomych, swych dawniejszych gości niedzielnych, którzy cierpliwie słuchali opowiadania o porwaniu córki.
Potem zawsze pozostając pod wpływem swej idée fixe, szła jakby na oślep; w tych razach bowiem człowiek jest gnanym gdzieś bezwiednie, tak jakby ruch mógł powrócić zwykłą równowagę istocie ludzkiej. Snuła się po ulicach, zwiększając liczbę błądzących bez celu po bruku paryzkim, zatrzymujących się przed wystawami, opierających się na poręczach mostów i z jednakową obojętnością przypatrujących się: wodzie co płynie, wywrócoremu omnibusowi i modnym nowościom przez okna sklepowe.
Któż może wiedzieć, wielu to wynalazców, poetów, zakochanych, złoczyńców lub waryatów, znajduje się pomiędzy tymi ludźmi, idącymi po przed siebie, ażeby uciec przed wyrzutem sumienia, lub też goniąc za chymerą! Lunatycy idei, samotni w najgęstszym tłumie, ci próżniacy są najbardziej ze wszystkich ludzi zajęci, nikt ich nie może rozerwać: ani obłoki, na które spoglądają, ani potrącanie przechodniów, ani też książka, machinalnie przerzucana.
W czasie tej włóczęgi po Paryżu, pani Ebsen wracała się zawsze do jednego miejsca, to jest do pałacu Authemanów, do którego z początku chciała się wcisnąć, ażeby zasięgnąć od sług niejakich wiadomości. Lecz nie miała potrzebnych środków do rozjaśnienia tych zimnych postaci najemników.
Obecnie zadawalniała się tylko obchodzeniem tego domu, jakby instynktem gnana, pomimo pewności, że córki nie ma we Francyi. Stawała na pustym placyku przed palisadą pałacową i całemi godzinami wpatrywała się w głąb podwórza, w wysokie poczerniałe mury, w nierówne okna o rzeźbionych kapitelach.
Powozy zatrzymywały się przede drzwiami: ludzie wchodzili i wychodzili z tekami, dźwigając na plecach worki z pieniędzmi. Na głównym ganku, pokazywały się poważne postacie.
Wszystko to się odbywało bez tłoku, bez hałasu; słychać było tylko łagodny i ciągły brzęk monet liczonych, dźwięk srebra przytłumiony, jakby szmer niewidzialnego strumienia, który płynął od rana do wieczora; u źródła swego niewinny, rozlewał się potem po Paryżu, Francyi i świecie, stawał się szeroką rzeką bystrą i niebezpieczną, nazywaną: bogactwem Authemanów, które napełniało trwogą najwyżej stojących, najsilniejszych, wzruszało sumieniem najtwardszem, najlepiej od pokus zabezpieczonem.
Zdarzało się czasami pani Ebsen, widzieć otwierającą się główną bramę przed srokatemi końmi, ciemno bronzowego koloru karetą, którąby poznała nawet bez poważnej i srogiej sylwetki ukazującej się za przejrzystą szybą. Doznawała wówczas pokusy do jednego z tych szaleństw, od jakich ją wstrzymywał pastor Birk, strasząc ją, więzieniem lub jeszcze okropniejszą rzeczą, której wyjaśnić nieśmiał.
Po tej bezcelowej bieganinie, którą starała się przedłużyć, wracała do domu wyczerpana i z jakimże biciem serca i gorączkową trwogą, pytała za każdym razem: „Matko Blot, czy nie ma nic dla mnie?”
I cóż ona znajdowała niekiedy? Niestety! zimny list, od „swej oddanej” ale nigdy i nigdy czego się spodziewała, nie śmiejąc do tego się przyznać.
Pewnego dnia gwałtowny dzwonek pociągnięty jakby znajomą ręką, przejął ją śmiertelnym dreszczem. Trzęsła się otwierając.
Serdeczne ramiona z czułością objęły ją; topniejący śnieg na letnim kapeluszu z kwiatami, zmoczył jej twarz, Była to Henryeta Briss. Opuściła ona miejsce w domu posła rossyjskiego w Kopenhadze. Doskonali byli to ludzie, ale strasznie, pospolici.
Zresztą, nie mogła się obejść długo bez Paryża i przybywa tu pomimo przestróg przełożonej klasztoru wizytek, która jej pisała, iż Paryż dla niej jest brzytwą, w ręku dwuletniego dziecka.
Ciągle gadając, Henryeta weszła do dobrze znanego jej mieszkania i usadowiła się tam jak u siebie; roztargniona i wesoła, niespostrzegła zbolałej twarzy matki.
Nagle obróciła się żywo jak koza, pytając:
— A Lina? gdzież Lina? Pewno zaraz przyjdzie?
Odpowiedziało jej łkanie:
— Ach, Lina! nie ma już Liny, wyjechała, skradziono, zabrano mi ją. Jestem sama jedna.
Henryeta potrzebowała chwili czasu, aby zrozumieć stan rzeczy; a nawet zrozumiawszy, nie mogła sobie zdać sprawy, ażeby Lina, tak rozsądna, tak praktyczna, tak przywiązana de swoich...
Ach ta Joanna Autheman, zręcznie się bierze do kierowania duszami! Podczas kiedy matka płakała, ona, z ciekawością spogląda na dwie małe złotobrzeżne książeczki, na te spólniczki wielkiej zbrodni, leżąc na stole jako dowód popełnionego występku: Modlitwy poranne, Rozmowy duszy chrześciańskiej.
— Nie! doprawdy to nie jest zwyczajna kobieta... Gdyby nie protestantyzm, rzecby można, że to siostra Antonina Bourignon.
— Kto to Bourignon? — spytała matka, obcierając oczy.
— Jakto, pani niesłyszała o niej? Prorokini z czasów pani Guyon. Napisała więcej niż dwadzieścia tomów.
— Niech sobie będzie kim chce — powiedziała poważnie pani Ebsen, jeżeli ona zmuszała matki łzy przelewać, to niewarto o niej mówić.
Jakiś instynkt ostrzegał ją, że Henrryeta, nie miała dla jej smutku spółczucia i że nieśmiała tego wyjawić, co miała na końcu języka, od czego błyskały mocno źrenice i kościste palce drżały przewracając tajemnicze książeczki.
— Mogłabyś pani pożyczyć mi te książeczki? — spytała wielbicielka Serca Jezusowego, pożerana chęcią przeczytania Rozmowy, ażeby wytknąć herezyę.
— O! weź, zabierz wszystko.
Henryeta uściskała ją z zapałem; wychodząc zostawiła swój adres: ulica Sèvre, u Magnabos, dekoratora, w dzielnicy klasztornej.
— Odwiedź mnie pani, to cię rozerwie.
Ta wizyta, a wraz z nią wywołane wspomnienia dawnych sporów, w których Lina okazywała się tak dobrą i rozsądną, była dla pani Ebsen bolesną próbą, jak niektóre pamiętne daty, dawniej obchodzone lub przepłakane razem: Iuleaften bez choinki i Risengroed, rocznica śmierci babuni, smutna pielgrzymka na cmentarz i jeszcze smutniejszy ztamtąd powrót.
Czyż to nie powracając z cmentarza przeszłego roku Elina jej przysięgała, że ją będzie kochać i nigdy nieopuści.
Pod wrażeniem tych wspomnień, napisała do córki list wzburzony i błagalny:
„Gdybym przynajmniej mogła pracować, dawać, lekcye dla rozrywki; ale zmartwienie mnie osłabiło, choruję na oczy i źle słyszę, od czasu mej choroby. Pieniądze także się wyczerpują; za kilka miesięcy, zbraknie mi ich zupełnie, cóż pocznę wówczas? O! moja droga, czekam cię na klęczkach. Nie matka cię już prosi, ale stara i bardzo nieszczęśliwa kobieta...”
W odpowiedzi na to odebrała kartę pocztową z Jersey, otwartą i czytelną dla wszystkich:
„Jestem głęboko zmartwioną niedobrą wiadomością o twem zdrowiu; lecz cię te próby codzień więcej zbliżają do Boga. Co się mnie tyczy to tylko twojem i mojem zbawieniem w wieczności jestem zajętą. Trzeba ażebym żyła daleko i strzegła się złego.”
To opłacone świadectwo ewangelii, było srogością nad srogościami.
Więc już nie będzie poufałości swobodnej, słów szeptanych i cichych łez. Ach! niegodziwe! oto co uczyniły z mojej córki. Wystrzegać się złego, tem złem była matka!
— Już nie będę pisywała. Na zawsze jest dla mnie straconą.
I wielkiemi literami na adresie napisała: Ostatni list mego dziecka.
— Pani Ebsen! pani Ebsen.
Wołano na nią z ogródka, obtarła oczy, chwiejąc się otworzyła okno i ujrzała pana Aussandon, podnoszącego ku niej swą piękną, dumną głowę.
— W niedzielę będę kazał w oratoryum i to dla pani, przyjdź a będziesz zadowoloną.
Pożegnał ją, podnosząc jednym palcem swą czapeczkę i dalej robił przegląd krzaków róż, u których na gałązkach, pokazywały się zielone pędy. Można było się domyślić, iż pani Aussandon nie było w domu, widząc dziekana w ogródku w taką przykrą i szkodliwą porę, jaka zwykle bywa w początkach marca.
Przy świątyni w Oratoryum, westyak, w którym się ubierają kaznodzieje, złożony jest z dwu pokoików. Całe ich urządzenie stanowią wielkie szafy w murze, krzesła wyplatane, biały stół drewniany i piec fajansowy. Aussandon, otoczony pastorami kolegami z fakultetu teologii, rozmawia tam półgłosem i ściska wyciągnięte ku niemu ręce. Tymczasem z zewnątrz słychać, jak powozy przybywają i stają przed dwoma krużgankami świątyni, jak tłum wchodzi wszystkiemi drzwiami i rozprasza się po korytarzach , gdzie się popadały ciemne mury.
Stary dziekan mający, stanąć na kazalnicy, przywdział czarną sutanę i biały rabat, ten ubiór surowy, właściwszy w sali sądowej, niż w kościele, odpowiedni jednak dla stanu kapłańskiego, dla księdza, który w kościele reformowanym uważany jest za prostego adwokata Boga.
Tak, Aussandon występuje dziś jako adwokat, przerzuca na stoliku dokumenta świadczące przeciw Authemanom.
Od pięciu miesięcy obmyślał tę sprawę i wahał się z powodu następstw grożących jemu i rodzinie: ciągle śledząca go „Droga” była też na przeszkodzie.
Nareszcie musiała ona pojechać do Commentry, gdzie się jej wnuk urodził; dziekan widząc w tem miłosierdzie Boże nad czystością i spokojem jego sumienia, również jak nad obawą, płynącą z ubóstwa, wziął się natychmiast do dzieła.
Dwa wieczory potrzebował tylko pracować nad mową, do której materyały oddawna huczały mu w głowie, że bliski był szału. Ukończywszy ją, poprosił kaznodzieję zapisanego u wejścia do świątyni, aby mu ustąpił swej niedzieli. Od tygodnia cały protestancki Paryż wybierał się usłyszeć znakomitego dziekana, którego głos milczący od lat wielu, zagrzmi po raz ostatni z kazalnicy, jak Bossuet’a na obłóczynach panny de la Vallière.
Powozy zajeżdżają tłumnie, słychać trzask otwierających się drzwiczek, głośne szastanie się wykwintnej liberyi, oraz szmer publiczności tłoczącej się w korytarzach; co chwila otwierają się drzwi do westyaka i wchodzi dyakon, ktoś ze starszyzny, albo członek konsystorza.
— Dzień dobry...
— Dzień dobry, dzień dobry, panie Arlès.
— Nie widziałem afisza... o czem pan będziesz mówił?
— O Ewangelii przypadającej na dzisiaj... Kazanie na Górze.
— Będzie ci się zdawało, żeś w Mondardier, pomiędzy swymi drwalami.
— Nie, nie; dla Paryża będę mówił... Miałem coś do powiedzenia przed śmiercią...
Stojący obok niego kolega z fakultetu teologii odchodząc szepnął po cichu:
— Ostrożnie, Aussandon...
Dziekan potrząsa głową w milczeniu: znane mu są te rozważne przestrogi, aż nadto długo ich słuchał.
Nie poszedłże on jeszcze raz do pałacu Authemanów, chcąc się dowiedzieć od tej niemiłosiernej kobiety, jednej tylko rzeczy: gdzie przebywa Lina. Pragnął sam pójść po tę biedną, zbłąkaną duszę — i oddać ją macierzyńskim pieszczotom. Pani Autheman ciągle odpowiadała:
— Nie wiem... Bóg ją zabrał.
Gdy pastor zagroził, że ją publicznie oskarży podczas nabożeństwa, odrzekła:
— Uczyń to dziekanie, pójdziemy się przysłuchać.
— A więc usłyszysz bezecna!
Uniesiony gniewem wstępuje po omacku na czarne kręcone wschodki, prowadzące do kazalnicy, otwiera nizkie drzwiczki i staje śród światła i powietrza olbrzymiej nawy.
Stary kościół Oratoryanów, ustąpiony protestantom przez konkordat, jest najrychlejszą i najokazalszą z paryzkich świątyń.
Inne, zwłaszcza też nowe, nie usposabiają tak dalece do uczuć religijnych. Arystokratyczna świątynia z ulicy Roquépine, w kształcie białej rotundy oświetlonej z góry, przypomina targ i skład na zboże. Sala Ś-go Andrzeja, kościół wolnomyślicieli z wielkiemi jakby galerye trybunami, podobna jest do sali koncertowej. Oratoryum zaś skupia i symbolizuje cały dogmat reformy religijnej i czystego chrystyanizmu, bez świec, bez obrazów, na ścianach nagich, widać tylko wyjątki z hymnów i wersetów.
W łuku kaplic, prawie całkiem zamurowanych zachowano kilka trybun, zniesiono chór, w miejscu ołtarza postawiono organy. Całe życie świątyni skupia się w kazalnicy i dokoła długiego, zazwyczaj dywanem przykrytego stołu, na którym w niedzielę wyznaczoną do przyjmowania komunii, stoją koszyki i kielichy ze srebra przerabianego złotem.
Jest to jedyna okazałość tego miejsca. Prostota jego, którą powiększa jeszcze wysokość sklepień i tajemniczość kolorowych szyb, staje się uroczystą, gdy Oratoryum jest tak pełne, jak dziś, gdy się roją ludzie na ławkach, w trybunach i na nierównych stopniach u wejść.
Ponad głównemi drzwiami płomieni się szyba przedstawiająca wielki krzyż legii honorowej z szeroką wstęgą purpurową, na pamiątkę pierwszego pastora, udekorowanego po konkordacie. Rozpościera on promienie po całej świątyni, rzuca różowe cienie na mury, na piszczele organów i kielichy do komunii u stóp kazalnicy, gdzie wszystkie oczy szukają pastora.
Aussandon jest niewidzialny jeszcze; ukryty w ciemnym kąciku, czeka żeby mu serce bić przestało ze wzruszenia, jak zwykle, kiedy przychodzi bronić sprawy samego Boga.
Z tą zdolnością, jaką mają mówcy i aktorzy, rozpoznawania osób będących w sali, zauważył nieobecność Authemana w ławce dygnitarzy, lecz za to napotkał naprzeciwko siebie jakby naturalny punkt do celowania; wyprostowaną postać bankierowej: jej bladą główkę, której natężone spojrzenie pali go magnetycznie z oddalenia.
Tam, w trybunie, ta postać pochylona, poobwijana w czarne woale, to matka, która się stawiła na wezwanie, wzruszona — ach, jak wzruszona! Ona wie, że nareszcie godzina sprawiedliwości wybiła; że dla niej wielki ten mówca wstąpił na kazalnicę, dla niej jest cały ten tłum bogaczy, znakomitości, te szeregi powozów u drzwi i ta błoga muzyka, wraz z którą łzy jej ku niebu się wznoszą.
Dla niej ta ewangelia, którą zaczyna lektor i te cudowne wersety z kazania na Górze, jak lekki wietrzyk, chłodząc jej spieczone powieki: „Błogosławieni smutni, albowiem będą pocieszeni... Błogosławieni łaknący i spragnieni sprawiedliwości, albowiem będą nasyceni.“ O, tak... smutni... o, tak... łaknący i spragnieni sprawiedliwości...”
Za każdą aluzyą biblii, ściskała za rękę Lorie’go, który siedział obok niej, tak drżący prawie, jak ona. Chór kobiet, przy towarzyszeniu organów, zaczął śpiewać psalm Marot’a:
„Panie, wysłuchaj głosu sprawiedliwego. Usłysz głos wołający do Ciebie.“
Ten wykrzyk jej rozpaczy, wzlatuje ku wysokim sklepieniom na skrzydłach głosów świeżych i młodych, jak jej Eliny.
Aussandon wynurza się nareszcie z ciemności: pomimo lat siedemdziesięciu pięciu, wyniosłą postać trzyma prosto, zarówno jak potężną głowę; odbijającą od białego rabatu na kapłańskiej szacie. Silnym głosem akcentuje werset, służący mu za tekst dnia tego:
„Panie, Panie, czyśmy nie prorokowali w Twojem Imieniu. Czyśmy nie wypędzali szatana w Twojem Imieniu. Czyśmy nie spełniali cudów.“
Następnie zaczął mówić z wielką prostotą, zniżonym głosem, bo to człowiek odzywał się po Bogu.
„Bracia moi, przed trzystu laty Piotr Ayraut, adwokat w parlamencie, uczony i mędrzec, miał nieszczęście stracić jedynego syna, dzięki jezuitom, którzy zwabiwszy go do zakonu swego, nigdy już mu się nie dali zobaczyć z rodziną. Rozpacz tego ojca była straszna i tak wymowna, że król, parlament, nawet papież, wdawali się w tę sprawę, chcąc mu przywrócić syna, który się jednak nie odnalazł. Piotr Ayraux napisał wówczas swój piękny traktat o władzy ojcowskiej, poczem położył się i umarł z rozdartem sercem... W trzysta lat później, protestanci, chrześcianie reformowanego kościoła, wznowili ohydny ten zamach.”
Tu, wielkimi rysami opisał zniknięcie dziewczęcia i niezwalczoną boleść matki.
„O, ta nie napisała traktatu, nie poruszyła królów, ni parlamentów... jest to jedna z tych maluczkich, wzmiankowanych w Piśmie Świętem; ona ma tylko łzy do rozporządzenia i wylewa je ciągle, ciągle, potokami...”
Dotąd ani jednem słowem nie wskazał na winnych, nie dotknął żadnej osobistości. Publika stara się odgadnąć, wątpi jeszcze... Lecz gdy począł mówić o kobiecie z nielitościwem sercem, kryjącej się pod płaszczykiem szanowanego imienia i ogromnego majątku, wszyscy zrozumieli, że się to bezpośrednio odnosi do pani Autheman, której głowa bynajmniej nie odwróciła się od mówcy, a woskowo żółta twarz nie pokryła się rumieńcem.
Jednakże donośny głos Aussandon’a grzmi i huczy, jak burza górska, przez echa odbijana.
Oddawna świątynia Oratoryum przyzwyczajona do frazesów zaokrąglonych, ślizgających się po powierzchni szablonowych, nie słyszała słów tak śmiałych i prostych, takich obrazów natury napełniających nawę balsamiczną wonią. Aussandon przywracał Pismu Świętemu tej księdze ludów koczujących i z pod gołego nieba, pierwotny wdzięk i blask.
Jakże piękną wzgardą ogarnął, niewymieniając go, stowarzyszenie ewangelistek i wszystkie pobożne instytucye tego rodzaju. Nazywał je naroślami na chrześciańskiem drzewie, pasożytami, co je pożerają.
Ażeby drzewo zachowało siłę i soki, trzeba wyrzynać te narośla. Stary kapłan wyrzyna je też: piętrzy całe stosy publicznych zeznań, scen mistycznych i ekstatycznych, na tych posiedzeniach Aissa-Ouas. Jest ono mniej śmieszne, ale okrutniejsze od sabbatów „Wojska Zbawienia” pokrywającego Paryż afiszami olbrzymiemi stawiającego na chodnikach ulic młode dziewczęta, przyodziane całe w reklamy i rozdające je arkusz po arkuszu.
Naraz z gestem szerokim i śmiałym, jak gdyby chciał sięgnąć po za kazalnicę i świątynię, rozedrzeć kamienne sklepienie i tajemnicę obłoków, — zawołał:
„Boże dobry, Boże miłosierny, pasterzu ludzi i gwiazd! Patrz, jak komiczną karykaturę robią z Twej boskości na wizerunku swoim. Chociażeś się zaparł i wykląłeś ich w Twem kazaniu na Górze, pycha fałszywych proroków i kupczących cudami, popełnia ciągle zbrodnie w Twojem Imieniu. Ich kłamstwa osłaniają mgłą Twą religię światłą. Dlatego stary sługa Twój obarczony wiekiem i ukryty już w cieniu, gdzie człowiek tylko rozpamiętywa i milczy, znowu dziś wstępuje na kazalnicę, aby ogłosić te zamachy na sumienie chrześciańskie i powtórzyć Twą klątwę:
„Oddalcie się odemnie, albowiem nigdy was nie znałem”.
Słowa pastora padają wśród tej ciszy natężonej uwagi i gwałtownego wzruszenia, zastępujących oklaski na pobożnych zgromadzeniach. Wszędzie były oczy zroszone łzami i przyspieszone oddechy, a tam, na górze, w kącie trybuny, biedna matka szlochała, kryjąc twarz w dłoniach. Tym razem jednak są to łzy kochające, wolne od goryczy.
Pomszczona jest, a nadewszystko zwolniona od bolesnej obawy, że Bóg może stać po stronie tych niegodziwców. Nie, nie! z nią trzyma Bóg sprawiedliwości, On protestuje i rozkazuje... Elina będzie musiała usłuchać Go i powrócić do matki.
Teraz, dziekan zstąpiwszy z kazalnicy, stoi przy długim stole, gdzie wino kropli się w kielichach, pomiędzy czterema koszykami chleba. Podczas odmawiania prostej i pięknej modlitwy poprzedzającej komunię: „Słuchajcie, bracia moi, w jaki sposób Pan nasz Jezus Chrystus ustanowił komunię świętą”, zadrżał, ujrzawszy bankierową stojącą przy jego ławce, prosto i nieruchomie. — Co ona tu robi, ta uosobiona pycha, po tem co usłyszała? Dlaczego nie wyszła, kiedy błogosławiąc prosiłem, żeby osoby nieprzystępujące do komunii, wydaliły się w należytym porządku. Czyżby się istotnie odważyła?...
Z naciskiem i podniesionym głosem na jej intencyę, wypowiedział tekst liturgii: „Niechaj każdy wniknie w siebie, zanim się napije z tego kielicha i zje ten chleb; albowiem ktokolwiek jeść i pić będzie niegodnie, zje i wypije potępienie swoje.“
Nieporuszyła się — i w szeregu ściśnionych głów, przybierających jagnięce miny nawet w świątyni, Aussandon widzi ją tylko, te zagadkowe, jasne oczy, uporczywie zwrócone ku niemu.
Po raz drugi, stosując się do rytuału, powtarza zwolna, uroczyście: „Jeżeli kto z pomiędzy was nie żałuje grzechów swoich i nie postanawia wynagrodzić krzywd zrządzonych bliźniemu, powinien się oddalić od tego stołu, żeby go nie znieważył.“
Wszyscy ci chrześcianie są pewni siebie: nikt nie drży i nie narusza porządku w tłumie wyczekującym nieruchomo. Pastor przemówił więc z powagą:
„Zbliżcie się teraz bracia moi, do stołu Zbawiciela.“
Przy szerokim i potężnym rytmie organów, pierwsze szeregi poruszają się, rozbijają i przychodzą stanąć półkolem w pustej przestrzeni dokoła stołu.
Nie było tam porządku hierarchicznego: sługa stał obok pana, angielskie kapelusze guwernantek znajdowały się obok arystokratycznych strojów. Imponujący ten i chłodny obraz, odpowiedni do nagich ścian i prawdziwego chleba w koszykach, oraz to proste przybranie świątyni, bliższemi były pierwotnego kościoła, niż obrzęd rozdawania komunii, na obrusie o haftowanych symbolach.
Pomodliwszy się chwilę w duchu, pastor podniósł głowę i spostrzegł panią Autheman stojącą przy nim po prawej stronie.
Od niej ma zacząć rozdawanie komunii, a zaciśnięte jej usta i bladość wyzywająca, wymownie świadczą, że nie przychodzi jako pokutnica, lecz tylko buntem wiedziona, żeby ukazać lekceważenie temu, który śmiał oskarżyć ją publicznie.
Aussandon jest także bardzo blady. Rozłamał chleb i trzyma go nad koszykiem, podczas gdy dźwięki organów milkną zwolna, jak fale odpływające od brzegu, tak że słychać bardzo wyraźnie cicho szeptane wyrazy:
„Chleb, który łamiemy, jest komunią z ciałem Jezusa Chrystusa Pana naszego.“
Maleńka rączka bez rękawiczki wysuwa się ze drżeniem. On udaje, że tego nie widzi i po cichu, nieporuszając się, niepatrząc, pyta:
— Gdzie Lina?
Nie ma odpowiedzi.
— Gdzie Lina? — powtarza raz jeszcze.
— Nie wiem... Bóg ją zabrał...
Wtedy rzecze on surowo:
— Oddal się... jesteś niegodna, nic nie ma dla ciebie przy stole Pańskim...
Wszyscy usłyszeli jego wykrzyk i zrozumieli ruch. Podczas kiedy koszyk przechodzi w koło stołu z rąk do rąk, Joanna Autheman, prawie spokojna, dumna i wyprostowana pomimo obelgi, znika wśród rozstępujących się szeregów, z pewnością mniej poruszona niż pastor, któremu resztę sił odebrały własne słowa.
Zaledwie może utrzymać w ręku kielich, z którego wino sączy mu się po palcach. Skoro komunię rozdał i zdjęto ze stołu pozostałości chleba i wina, odmówił modlitwę przytłumionym głosem i z trudnością dokonał błogosławieństwa, tak mu ręce drżały.
Zazwyczaj, po skończonym obrzędzie, zakrystya napełniała się przyjaciółmi i katechumenami, którzy przychodzą okazać kaznodziei swój zachwyt.
Dziś Aussandon jest sam jeden w tej obszernej sali, gdzie widać dokoła wizerunki i popiersia wielkich reformatorów kościoła; pomieszane, niechętne fizyonomie jakie dostrzegł przebijając się przez tłum, tłómaczą dostatecznie to osamotnienie.
— Odmówić komunii jest rzeczą ważną, przekroczyłem prawo pastora... a to nadużycie władzy, będzie mię drogo kosztowało. W podobnymże wypadku, w Lyonie, przed kilku laty, zamknięto świątynię i złożono z urzędu kapłana.
Rozmyślając w tak smutny sposób, dziekan przygląda się starej i naiwnej rycinie, wiszącej naprzeciw niego na ścianie zakrystyi. Przedstawia ona pastora na pustyni, w czasie prześladowań: tłum klęczący, mieszczan, chłopów, dzieci, starców i kaznodzieję w czarnej sukni w swej budce ciasnej i lekkiej, w której wnętrzu widać postacie będące na straży.
Ten krajobraz górski, te skały bazaltowe pośród wilkolistnych kasztanów, przypominają mu pastorat w Mongardier, pomiędzy ubogimi duchem...
— Dobrze, niechaj mię usuną, niech mi odmówią nawet najmniejszego probostwa, mogę sypiać w szałasach węglarzy, a obrzędy spełniać będę pod gołem niebem, dla trzód i ich pasterzy...
Tak, ale „Droga.”
Nie pomyślał o niej jeszcze...
— Powróci za dwa dni... Co za scena...”
I on, dziekan kościoła, on zastępca Boga, który się nie cofnął przed ważnością swego kroku i zemstą Authemanów, drży na myśl o złości tej wątłej kobieciny, przygotowuje już w skołatanej głowie list, jaki napisze, aby złagodzić starcie się w chwili jej przybycia.
Dokoła niego chodzą po zakrystyi. Dozorca świątyni z żoną, porządkują przedmioty święte, zajmują się gospodarstwem Boga, nieodzywając się do pastora, jak gdyby także obawiali się skompromitować.
Zawsze najpierw maluczcy dają czuć niełaskę... „Trzeba iść” — zostaje z trudnością, żeby się rozebrać w westyarzu.
W pustej świątyni rozlegają się jeszcze niknące szmery, jakie zazwyczaj tłum zostawia po sobie: jest to kołysanie się parowca, gdy się maszyna zatrzymuje i szruba przestaje się obracać.
Cienie zaczynają padać, trybuny oblekają się czarną barwą, ciężkie dywany rozkładane między stołem świętym a ławką dyakonów zwijają i układają w stosy; a ten ogołocony kościół jest tak posępny, jak teatr po spuszczeniu zasłony.
Aussandon przyspiesza kroku, wchodzi do westyaku i przerażony staje na progu: jest tam jego żona. Wszystko widziała, wszystko słyszała i na odgłos otwierających się drzwi, biegnie ze szczęką wysuniętą naprzód, w kapeluszu przekrzywionym na siwiejących włosach.
— „Droga” — szepnął biedny dziekan, zbity z tropu.
Ale ona nie daje mu więcej mówić:
— Ach, mój przyjacielu... mój drogi mężu! Zacny człowieku!... — woła i szlochając rzuca mu się w objęcia.
— Jakto... wiesz?
— O, wiem... i dobrześ postąpił... Ta niegodziwa, co dzieci wykrada, zasłużyła na taką karę.
Jakże czarowną jest siła głosu i mowy! Wszak że on słowem swojem podbił tę istotę zmateryalizowaną i w słabą stronę ugodził to macierzyńskie serce.
— „Droga...” „Droga...”
Zbyt wzruszony, żeby mówić, tulił tylko staruszkę do piersi i tak ją przyciskał, że się cała w szerokich fałdach jego czarnej szaty skryła.
Ach, mogą usunąć go, wysłać go gdzie zechcą, teraz kiedy „Droga” jest zadowoloną. Będą razem dążyć do szczytu, ciężko, powoli, drobnym krokiem starców, lecz wsparci jedno na drugiem, silni błogiem poczuciem spełnionego obowiązku.
Dużo wcześniej niż zwykle, powracając z biura, Lorie Dufresne wszedł a raczej wpadł do pani Ebsen. Bladość jego i skwapliwe zamykanie drzwi przestraszyły kobiecinę.
— Co się stało?
— Pani Ebsen, musisz się skryć, uciec ztąd, bo cię przytrzymają.
— Mnie? mnie? a to dla czego?
Lorie zniżył głos, jak gdyby sam przerażony był okropnemi wyrazami, które wymawiał:
— Pomieszanie zmysłów... zamknięcie...
— Mnie zamknąć... ależ ja nie jestem waryatką...
— Jest świadectwo Falconet’a... widziałem je...
— Świadectwo? Falconet’a?
— Tak psychiatry... jadłaś pani z nim obiad.
— Ja jadłam obiad?
Po chwili milczenia krzyknęła:
— Boże mój! Któregoś dnia u Birka, ten stary jegomość, taki grzeczny, a który ze mnie wyciągał opowiadanie o pani Autheman i fasoli świętego Ignacego. — Ach podły ten Birk! więc to jest owa tajemnica i okropna rana, którą mi groził. — Zamknąć mnie chcą, jak waryatkę, uwięzić, jak męża tej kobiety...
Nagle opanował ją strach, drżała jak dziecko, które ścigają.
— Mój przyjacielu, mój przyjacielu, broń mię, nieopuszczaj...
Lorie ją uspakajał, jak mógł:
— Nieopuszczę i zacznę od tego, że wywiozę panią i skryję u życzliwej osoby.
Przyszła mu na myśl Henryeta Briss, kobieta szalona, ale uczynna.
— Byleby nie wyjechała z Paryża.
Podczas gdy posłał po fiakra, pani Ebsen, tracąc głowę jak w pożarze, kiedy wszystko dokoła jest czerwone i szyby pękają, zebrała trochę rzeczy, wydobytych z szaf, nieco pieniędzy, portret Eliny i jej listy. Spieszyła się, dyszała ciężko, lecz nie mówiła ani słowa. Trwoga jej wzmogła się, gdy matka Blot, powróciwszy z fiakrem, powiedziała, że był rano jakiś jegomość i rozpytywał się o lokatorkę: kiedy wychodzi, o której godzinie powraca...
Lorie przerwał:
— Jeżeli ten człowiek jeszcze przyjdzie, proszę mu powiedzieć, że pani wyjechała w niedaleką podróż.
— Tak? Widząc pomieszanie pani Ebsen i zawiniątko źle upakowane, co leżało na ziemi, stara odźwierna zapytała po cichu:
— Czy jedzie do swojej córki?
Lorie uradowany tym pomysłem, skinął głową, kładąc palec na ustach. Na ulicy z obawy, aby go nie ścigano, gdyż jako były podprefekt, znał sztuczki policyi, zawołał na woźnicę:
— Na dworzec kolei wschodniej.
Ten mając przed sobą długi kurs, opieszale ruszał z miejsca, robiąc wpierwej różne przygotowania, bez względu na niecierpliwość pani Ebsen. Wsunięta w kącik z zawiniątkiem na kolanach, siedziała naprzeciw pana Lorie, wzburzonego zarówno jak ona.
Miał do tego słuszne powody; tegoż ranka, gdy w biurze wycinał krawieckiemi nożyczkami najświeższe artykuły o swym ministrze, wezwano go do p. Chemineau.
Ani w ministeryum Spraw Wewnętrznych, ani w żadnem innem, służba nie jest tak skomplikowana, jak w dyrekcyi bezpieczeństwa. Co też tam klasyfikacyi i pudełek potrzeba do tylu rozmaitych urzędów: policya wyznań, nadzór nad cudzoziemcami, ściganie złoczyńców: wydawanie upoważnienia na ryciny. Zgromadzenia. Stowarzyszenia.Wyznańcy. Żandarmerya.
Zapewne tym to stosunkom z panami żandarmami, zawdzięcza! p. Chemineau swą nową fizyognomię; mowa jego była zwięzła, wąsy zakręcone w górę, szkiełko osadzone w oku. Lorie Dufresne osłupiał, widząc, że już nie jest kopią.
— Zła sprawa, mój kochany — powiedział dyrektor, zachowując połowę każdego wyrazu dla kosmetyku swych wąsów. — Tak, tak, wieża, ten skandal w Oratoryum, widziano cię z tą waryatką.
Lorie bronił starej przyjaciółki, zapewniając, że jest ofiarą krzyczącej niesprawiedliwości. Ale mu tamten ostro przerwał mowę:
— Waryatka, furyatka, niebezpieczna, zapakować do Ville Evrard i to jak najprędzej... Co do Aussandon’a, to zdziecinniał na dobre, odwołanie w Officiel w ciągu tygodnia. Ty również mój kochany żeby nie dawne stosunki nasze...
Zmiękczony tem wspomnieniem, Chemineau stanąwszy przed dawnym ukochanym kolegą, łajał go po cichu, patrząc mu w oczy.
— Powiedz mi, czy to nie było po prostu głupstwem? Chcieć wojować z tem, co jest w Paryżu najmocniejsze, najwyższe, najbardziej nieposzlakowane, z fortuną Authemanów. I to ty, człowiek z szesnastego maja, któremu przeszłość nakazywała milczenie. Za mało ci było jednej nauczki? Znowu chcesz umierać z głodu z dziatwą?
Nieszczęśliwy człowiek z szesnastego maja, bladł za każdem słowem. Już widział siebie pośród przepisywaczy dramatycznych i wówczas dopiero przyszedł trochę do siebie, kiedy dyrektor bezpieczeństwa pożegnał go tym frazesem zimnym i dobitnym:
— Jeżeli będziesz robił głupstwa, to cię porzucę.
W czasie długiej przeprawy z ulicy Val de-Grâce aż do mieszkania Henryety przy ulicy Sèvres, przechodząc przez dworzec kolei Wschodniej, Lorie opowiadał tę scenę swojej przyjaciółce, Nowy ten Chemineau, wywarł na nim tak silne wrażenie, iż pomimowoli, powtarzając jego słowa, naśladował głos twardy i syczący.
Nie powtórzył pani Ebsen „porzucę cię” ale powiedział, że ci ludzie są zbyt mocni, więc nie trzeba głupstw robić.
Nie miała też na to ochoty, biedna ta znękana i złamana kobieta, cała drżąca na myśl, że ją chciano zamknąć między waryatkami.
Przybyli nakoniec o zmroku, do Henryety, weszli na wschody z miękkiego kamienia, domu zamieszkałego przez robotników, przesiąkłego rozmaitemi zapachami, z których najznośniejszy wydawała ciepła mąka, z piekarni. Na drugim piętrze, zkąd czuć było malowanie i pokost, ujrzeli się przede drzwiami z napisem:
Młoda kobieta w dużym pensyonarskim fartuchu, z czołem obwiązanem chustką umoczoną w wodzie uśmierzającej, otworzyła drzwi, w jednem ręku trzymając paletę, a w drugiem nóż do złocenia.
— Panna Briss?... Tu mieszka. Poszła po obiad dla siebie, ale zaraz wróci.
Promień światła dziennego, prześlizgał się do przedpokoju, przez nawpół otwarte drzwi z pracowni, gdzie widać było setki posążków błyszczących złotem i barwami kościelnemi. Przez to samo wejście wchodziło się do pokoju Henryety, gdzie ich wprowadzono.
W tym małym pokoiku panował okropny nieporządek: łóżko nieposłane, zarzucone było dziennikami, na drewnianym stole obok kałamarza, leżały sztućce do jedzenia i arkusze papieru zagryzmolone i zaplamione atramentem. Różaniec z grubych paciorek, zawieszony był na lustrze, nad obrazem Ś-go Jana, z barankiem w obrożce na szyi; wszędzie warstwy kurzu nigdy niezmiatanego, wszystko w tej małej celce opowiadało o życia istoty wykolejonej i dziwacznej. Okno wychodziło na ciasne podwórze, które wieczorem oświecało się światłem buchającem z piekarni.
Naprzeciw okna, tak blisko że ręką można było dostać, wznosił się ponury mur, na którym wilgoć i pleśń nakreśliły foremne heroglify, od dołu do góry, wypisujące jedno i toż samo; „Nędza i choroba, choroba i nędza.” „Witam państwa, prawdziwa niespodzianka.”
Henryeta weszła z chlebem i talerzykiem w rękach, piekarz bowiem z dołu pozwalał jej gotować przy swoim ogniu. Wysłuchawszy o co idzie natychmiast ofiarowała swój pokój i łóżko. Sama miała sypiać na kanapie, a panią Ebsen przedstawić za ciotkę przybyłą z Chrystyanii.
— Zobaczysz pani jak to przyjemnie, jacy to dobrzy ludzie ci Magnabos. On jest wolnomyślicielem, ale co za głowa, jaki ogień... Często z nim rozprawiamy. A do tego dzieci nie ma, ani jednego.
Rozmawiając rzucała rzeczy pani Ebsen bezładnie do komody. Paląca się lampa naftowa, oświecała stół, na którym pośród różnych papierów, widać było sztuciec blaszany i wyszczerbiony talerz.
Lorie pożegnał je w czasie obiadu; matka była trochę spokojniejsza, czując się zabezpieczoną, Henryeta zaś ciągle gadająca i podbudzona nietyle połoženiem pani Ebsen, jak powietrzem Paryża zanadto gwałtownem i skomplikowanem dla tej biednej anemicznej istoty.
Ten Paryż obecnie przestraszał Loriego. Nigdy jeszcze tak nie poznał ujemnej strony jego bezeceństw jak dziś. Powracając powoli na ulicę Val-de-Grâce, po obiedzie, zdawało mu się, iż stąpa po gruncie podminowanym.
Więc te rzeczy o których się czyta, są możliwe? Przecież dobrze wiedział, że pani Ebsen nie jest waryatką. Czyżby naprawdę chciano ją zamknąć, a może to była tylko pogróżka, aby się zachowywała spokojnie?
Ktoś go oczekiwał siedząc na progu drzwi. — Przypomniał sobie wczorajszego człowieka i spytał żywo, nie zbliżając się doń:
— Kto tam?
Odpowiedział mu głos Romana, ochrypły, cichy i smutny...
Roman w Paryżu i o tej godzinie!... Cóż się znowu stało?
Oto co się stało:
Zawiadomiony tegoż ranka o swem wydaleniu, za nieakuratność w służbie, dozorcy tamy czemprędzej pobiegł do Zarządu Dróg i Mostów, myśląc że to jakaś pomyłka, lecz żadnych mu tam nieudzielono wyjaśnień.
Nieakuratność w służbie i Baraquin na jego miejscu. Można sobie wyobrazić jak regularnie pójdzie służba.
Lorie miał pewne nazwisko na końcu języka, lecz Roman go uprzedził:
— Wszystko to przez Autbemanów... źli to ludzie, gorsi od artylerzystów...
Od niejakiegoś czasu, wojna była wypowiedziana, pomiędzy pałacem i tamą. Nawet mały Mikołaj, polując na Maurycego, odważył się wejść na nieprzyjacielskie terytoryum i tak został zbity przez Sylwanirę, że cały tydzień nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą.
Ztąd wynikła sprawa przed strażą wiejską, z rozkazu sądu w Corbeuil, lecz to nie był występek służbowy że strony dozorcy tamy, mniej zmartwionego utratą posady, niż myślą o rozłączeniu się z żoną.
Dzieci powrócą do pana i Sylwanira z niemi, to nieuniknione. Wiedział o tem i był na to zrezygnowany, jednakże...
Ponieważ godzina wybiła u Ś-go Jakuba, a Roman niechciał opuścić pociągu, pożegnał więc pana, mrugając wilgotnemi oczkami i zamykając całą boleść, w okrzyku:
— „Cré cochon” panie Lorie.
U Magnabos’ów pani Ebsen pędziła życie bardzo smutne i samotne.
Henryeta biegała po klasztorach, zakrystyach, przestraszona wyrokiem rządu o klasztorach i kongregacyach, którego blizkie wykonanie zapowiadano. Biedna matka, nie śmiejąc wychodzić, dręczyła się w tym pokoju, którego nie mogła uczynić znośnym do mieszkania, ponieważ jej burzliwa towarzyszka, dziesięć razy na dzień wpadała i wybiegała jak huragan.
Co za różnica z cichem mieszkaniem na ulicy Val-de-Grâce! Jedyną jej rozrywką było odczytywanie na murze; choroba... nędza, lub też spędzenie godzinki w przyległej pracowni.
Magnabos, rodem z Aviège, gruby, krępy, brodaty, w wieku lat pomiędzy trzydziestu pięciu a pięćdziesięciu, z żabiemi powiekami i głosem basowym, był znakomitością na zebraniach publicznych, zdobył sławę w sali, na ulicy d’Arras, ale szczególnie celował w mowach pogrzebowych.
Ani jeden z ważniejszych cywilnych pogrzebów nie odbył się bez mowy Magnabos’a. A ponieważ te ceremonie nie odbywały się tak często jakby on sobie życzył, zapisał się do loży masońskiej i w lidze wolnomyślicieli, czatując w obydwóch towarzystwach, doglądając starców, chorych, przymierzając do nich swą mowę pogrzebową, tak jakby brał miarę na jodłową trumnę, wiedząc dokładnie: coby mógł mu przynieść panegiryk.
W danym czasie, z nieśmiertelnikiem zatkniętym w dziurce od guzika, z szeroką niebieską wstążką na piersi, unoszącą się z wiatrem w deszcz i pogodę, w każdą porę roku, Magnabos stawał nad jamą wykopaną i przemawiał. Nie były to wielkie rzeczy, ale zawsze coś.
Zwolna zaczął zakrawać na kapłana. Jego mowa nabierała namaszczenia, ruchy, powagi; nieprzyjaciel księży, stawał się księdzem wolnomyślicielstwa, którego zachowywał reguły i obrzędowość, pobierał opłaty, zjadał śniadania na koszt krewnych, otrzymywał koszta podróży; gdyż Magnabos dla mów pogrzebowych udawał się aż do Poissy, Nantes, Pernon.
Ach, gdyby wolnomyśliciele wiedzieli o prawdziwem rzemiośle swego arcykapłana, malarza godeł religijnych, powlekającego farbami wszystkie te statuetki z kartonu naśladującego kamień, jakie można widzieć na wystawach ulic: Bonaparte i Saint-Sulpice. Cóż robić, żyć trzeba! — Zresztą Magnabos, tak mało się zajmował temi bożkami, jak ich nazywał.
Gdyż prawdziwą dekoratorką była jego żona, niemniej zręczna od niego.
Typ robotnicy paryzkiej, o pięknej twarzy, zniszczonej długiem czuwaniem i częstą migreną wywoływaną wonią pokostu i prostych farb, pani Magnabos od rana do wieczora, a czasami i do późnej nocy, przesiadywała przed procesyą świętych i madonn, które przybywały do niej, mając martwe usta, włosy i szaty białe; ona zaś nadawała im pełne zachwytu niebieskie wejrzenie, różnobarwne tuniki i aureole złote, jako też gwiazdy błyszczące wszędzie rozsiane.
Pani Ebsen często siadała przy jej krześle; bawiło ją kolorowanie, wycinanie ozdób ze złota malarskiego, przyklejanie emblematów zręczną ręką, do posążków powleczonych żywicą i oliwą.
Pracując nieustannie, robotnica opowiadała o ostatniej mowie Magnabos’a nad grobem jednego z braci, która mu się tak udała, że nawet w gazetach o nim pisano. On jest tak dobry, zawsze zadowolony, jednostajnego humoru, nawet kiedy czasem powracał podchmielony ze świetnego pogrzebu. Nie ma szczęśliwszej od niej kobiety, mówiła ta dzielna kobieta, chwytając się lewą ręką za głowę, z wielkiego bólu mrużąc oczy, jednocześnie prawą ręką malując Ś-go Ambrożego... tak szczęśliwej kobiety nigdy nie było na świecie.
Brakowało jej tylko dziecka, nie chłopca, bo chłopcy prędko wyruszają w świat, ale dziewczynki, którąby nazywała Matyldą, robiła jej takie loczki jak ma św. Jan i trzymałaby ją przy sobie, od rana do wieczora w pracowni, gdzie się często samotną trochę czuje.
Lecz cóż począć, zawsze czegoś brak, nawet w najszczęśliwszem życiu.
— Pani nigdy nie miałaś dzieci? — spytała się raz mniemanej ciotki Henryety...
— Owszem... — odpowiadała cichutko.
— Córkę?
Odpowiedzi nie było. Odwróciła się i ujrzała biedną kobietę całą we łzach, kryjąc twarz w dłonie.
— A... to dlatego ona tak smutna... i niechce nigdzie wychodzić!
I sądząc, że córka sąsiadki umarła, pani Magnabos już więcej nigdy nie wspominała o swojej małej Matyldzie.
Wieczorem powracała Henryeta Brissa czasami i Magnabos, kiedy robota była pilna i nie było zebrań.
W tej wielkiej pracowni, wzdłuż której przechodziła rura żelazna od komina, zawsze rozpalona do czerwoności, nie zważając na porę roku, a to dlatego, aby farby schły prędzej, gruby Magnabos kolorował obok swej żony, włosy miał płaskie, upomadowane, brodę zbyt czarną, rozpostartą na bluzie szarej, jednakże przy całej swej powadze kapłańskiej, puszczał się na zabawne dowcipy:
— Chodź tu do mnie, niech ci nakleję aureolę.
Przemawiał w ten sposób do biskupa z pastorałem, którego komicznie stawiał przed sobą.
— Żart ten ciągle powtarzany, niezmiennie wzbudzał śmiech w żonie i protest ze strony Henryety która mówiła:
— Jakto można, panie Magnabos.
Poczem rozpoczynała się dysputa.
Głęboki bas mówcy pogrzebowego, cienki głosik szalonej ех-mniszki, wznosiły się, opadały i przerywały. Przez wysokie okna, wychodzące na tłumną ulicę, po której toczyły się omnibusy i wózki ręczne, słowa: Wieczność... Materya... Przesąd... Sensualizm... wylatywały jakby z okien kaplicy, z tą kaznodziejską intonacyą, która zwykle kładzie nacisk na ostatniej sylabie.
Oboje, ateusz i wierząca, posługiwali się jednym słownikiem, przytaczali cytaty z ojców kościoła lub z encyklopedyi; z tą tylko różnicą, że się Magnabos nigdy tak nie unosił jak Henryeta.
Ciągnąc dysputę, malował grubo umoczonym pędzlem w żółtej farbie, brodę św. Józefowi lub warkocze św. Perpetui.
Do tego koncertu Lorie Dufresne dołączał czasami swą notę uspakajającą. Zbadawszy ostatniemi czasy protestantyzm, posiadał o tem wyznaniu najświeższe wiadomości, które wygłaszał z całą powściągliwością języka administracyjnego. Jego pobłażliwe zdania, zamiast uspokajać, rozdrażniały spierające się strony.
Siedząc w ciemnym kąciku, ażeby ukryć swe łzy, niema i nieruchoma, jak te szeregi małych świętych, których zrezygnowane profile, odbijały się na białej ścianie, pani Ebsen smutno rozmyślała nad błahością różnicy wyznań, kiedy ludzie posługują się niem do złych i niesprawiedliwych czynów. Jak śród snu ciężkiego, przysłuchiwała się piorunującym słowom Magnabos’a zapowiadającego, iż nastąpił czas zniesienia wszelkich przywilejów, ponieważ już się przeżyły.
Magnabos mylił się.
Pośród walących się starych przywilejów, pozostał jeden nienaruszonym, starczący za tamte wszystkie; tyrania wyższa nad prawa i rewolucye, wzrosła przez zniszczenie dokoła niej poczynione; jest to: bogactwo, prawdziwa siła tegoczesna, równająca wszystko bezwiednie i bez wysiłku. O! bez najmniejszego wysiłku.
Biedna matka zmuszona ukrywać się jak zbrodniarka, wydalony z posady dziekan i poczciwy Roman, tak haniebnie wypędzony z tamy, niedomyślają się nawet jak dalece Authemanowie nieprzyczyniali się do ich nieszczęścia.
Wszystko to się dokonało po za nimi, bez ich wiedzy, naturalną mocą rzeczy, przewagą pieniędzy, ogólnem płaszczeniem się przed bożyszczem. I podczas, kiedy się dokonywają te nizkie i okrutne sprawy w ich imieniu, oni sami pędzą żywot zacny i spokojny; pani w Porcie Zbawiciela, przeniósłszy się tam w pierwsze piękne dni wiosny, bankier zaś po za kratką przy źródle potoku kryształowego, nieustającego, niewyczerpanego, który utrzymuje wielką rzekę złota, na równi z jej wyniosłemi brzegami.
Codzień o godzinie piątej, kareta Authemana zabiera go i unosi z całą rączością koni, do żony. Nic punktualniejszego nad czas tego odjazdu; według tej chwili, urzędnicy kantorowi regulują swe zegarki i rozjaśniają twarze zasępione obecnością zwierzchnika.
Jakież to było ogólne zdziwienie, kiedy w pewne czerwcowe popołudnie, o godzinie trzeciej, wstał i opuścił biuro. Przechodząc koło posługaczy, powiedział:
— Idę na górę. Skoro tylko Piotr zaprzęże, dać mi znać.
— Czy pan nie chory? — pytano się.
— Ani mniej, ani więcej, jak zawsze — odpowiadano.
Zawzięcie macając i drapiąc spuchnięty policzek, powoli wstępował na szerokie wschody, gdzie echo, jak w starym kościele, odbijało kroki jego ociężałe i zniechęcone. Wszedł do apartamentu, w którym spuszczone rolety, brak dywanów i obicia, czyniły go jeszcze rozleglejszym i uroczystszym. Udał się do parlatoryum, gdzie się zgromadzano na modlitwy; ławki były zsunięte w koło ścian, pokrytych sentencyami biblijnemi, biurko, na którem leżały zielone teki w porządku ułożone, wspaniały salon z meblami z pierwszego cesarstwa, w pokrowcach w smaku sukien owoczesnych — stanął nakoniec przed wysokiemi drzwiami, z rzeźbą w stylu poważnym.
Był to pokój jego żony.
Od czterech lat, drzwi te uporczywie zamykały się przed jego szczęściem.
Z początku zachowywano formy przyzwoitości, pozorowano zmęczeniem, chorobami kobiecemi, które panie umieją udawać w razie niechęci; potem przyszła kolej prostej odmowy bez wyjaśnień i zasuwki mocno w starym murze osadzone.
On wcale nie protestował, czyniąc spełnienie swych życzeń od niej samej zależnem. Lecz wiele to razy w nocy, marzył w tym wielkim salonie, tak samo jak i w korytarzu w Porcie Zbawiciela, przysłuchując się równemu i spokojnemu oddechowi swojej Joanny.
Myślał: „Sprzykrzyłem się jej, to wstręt, odraza...” i tak jak w młodości oddał swój policzek staraniom doktorów; lecz okropny nocrus dziedziczny, naigrawał się ze wszystkich leków.
Operacye nieprzyniosły żadnej ulgi. Wykorzeniana choroba, wznawiała się jeszcze ohydniejszą za każdym razem i rozciągała się jak siny pająk na całej jednej stronie twarzy.
Wówczas rozszalały, upokarzając w swem sercu miłość, która go niechciała, Autheman próbował rozpusty.
Kiedy na chodnikach dowiedziano się, że bogaty Autheman rozpoczyna polowania, napędzono zewsząd zwierzynę, jak w lasach królewskich. — Lecz ten wykwintny kochanek kobiety czystej, nie umiał się wziąść do rzeczy.
Pierwsza kobieta, którą mu sprowadzono, lat osiemnastu, soczysta i pełna jak piękny owoc przejęta była szalonym strachem, z twarzą ukrytą w nagie ramiona, na widok człowieka, którego miała kochać, drżąc po cichu wyjąkała: „Boję się.“
On zaś zdjęty litością dla tego białego ciała niewolnicy na sprzedaż wystawionej, powiedział:
„Ubieraj się, zapłatę pomimo to otrzymasz.”
Druga rzuciła mu się na szyję, otaczając go namiętną pieszczotą. Tę byłby zabił...
Stanowczo, dla niego jest tylko jedna kobieta na całym świecie: jego żona, ale ta go niechce. Dlatego postanowił umrzeć.
O tak! śmierć jest jedyną ucieczką dla wydziedziczonych — i to śmierć szalona, okrutna, mścicielka; jedno z tych samobójstw z gniewu, które zakrwawia resztkami ciał ludzkich: twarde chodniki, kraty żelazne pomników zakończą życie przepełnione okropną nędzą i nieuleczalną chorobą, pośród narzekań i bluźnierstw. Taką to on śmierć wybrał.
Zabije się tegoż wieczora, tam, blisko niej. — Lecz naprzód chciał jeszcze, po raz ostatni ujrzeć ten pokój.
Duży pokój, z obiciem jedwabnem, koloru synogarlicy, z lekko złoconemi buazeryami. Duchowość jego żony odbijała się w tem delikatnem obiciu i tegoż samego koloru meblach, tak świeżych jak w dzień ślubu, przed jedenastu laty.
Biedny Autheman bez imienia... którego nikt, nawet matka, nie nazywała Ludwikiem. Biedny Autheman bogacz, biedny brzydal!...
Rzucił się bezładnie na łoże miłości, zmienione dla niego na łoże śmierci, zagłuszał krzyki gniewu i namiętności, gryząc poduszkę, szarpiąc grubą kotarę.
I któżby uwierzył, widząc go tak płaczącego głośno jak dziecko, że to ten sam Autheman w rękawiczkach, sztywny i zimny, jakim go lokaj zastał po chwili, stojącego w przedpokoju przed klatką papugi.
Każdego roku klatkę z ptakiem przewożono do Portu Zbawiciela, ku wielkiemu zgorszeniu Anny de Beuil; dochodzącej do wściekłości, gdy słyszała jak zakrzywiony dziób starej heretyczki, wołał: „Mojżeszu, Mojżeszu!”
Tym razem, dobrowolnie lub też przez nieuwagę, zapomniano o papudze; i leży ona w klatce na ziemi, z głową opuszczoną, z łapkami zesztywniałemi śród konwulsyj, przed lusterkiem rozbitem, w którem się odbijały puste naczyńka do picia i jadła.
Już nikt nie posłyszy wołania Mojżesza; nic izraelskiego w domu renegata nie pozostało
. Autheman przyglądał się chwilę i wyszedł bez gniewu; chłodno powiedział stangretowi:
— Pilno mi, Piotrze.
Kareta pomknęła, pędząc przez ulice, nadbrzeża, smutne przedmieście Ivry, zczerniałe od składów węgla, pełne chatek robotników i ciężkiego dymu z kuźnic. Jest to dzielnica nędzy i powstań, po której rzadko przejeżdżające powozy zarzucane bywają przez okna gnojem i błotem.
Lecz kareta bankiera od tak dawna przebywająca tę drogę, dobrze jest znana ludności w Ivry, nie ma się czego obawiać, zamknięta jest bowiem jak lektyka trędowatego, nawet pomiędzy zbożem i falującemi łąkami, ozłoconemi czerwonem słońcem.
W taki to sposób podróżuje ten bogacz, wychodzący z więzienia wówczas, kiedy się odmyka przed nim krata i kiedy może swobodnie napawać się miodowym zapachem pacolonii rozpościerającym się ponad martwą ciszą Portu Zbawiciela.
— Gdzie jest pani? — spytał, podczas gdy koń jego błyszczący i dumny, gryzł spienione wędzidło.
— W parku, na ławce Grabryeli.
Na tej porosłej mchem ławce, półokrągłej, łączącej górne poręcze wschodów i utajonej, jak gniazdko, pomiędzy gałęziami starej lipy, piękna Gabryela, niegdyś musiała gruchać miłośnie, wzdychać przy śpiewie i słówkach zalotnych, w takie wieczory jak dzisiejszy, kiedy brzęczą pszczoły i rozchodzą się wonie ciepłych powiewów.
Dla Joanny Autheman, ten kącik był prostem obserwatoryum. Gdy nie była w Ustroniu na rozmowie z Bogiem, ztamtąd pilnie śledziła przez gałęzie porządek domowy, regularną linię szpalerów grobowych, kwater kwiatowych i ogród warzywny, na grzędach którego wzdłuż błyszczały szklanne klosze.
Służba wiedziała o tem i kiedy „Pani była pod drzewem”, w pałacu szło wszystko dokładniej i surowiej jak zwykle.
— Dusza łaknąca połączyć się z Bogiem, winna zapomnieć o wszystkich rzeczach stworzonych, o wszystkich znikomych istotach.
Ten zimny głos żony, dolatuje do ucha bankiera, wchodzącego po krętych stopniach.
Odpowiada jej szlochanie Watsonowej; biedna kobieta, wróciła z misyi, jeszcze więcej wzburzona, zbolała niż kiedykolwiek, z niewygasłą pamięcią o dzieciach, odzywającą się w jej sercu.
Joanna się oburza i łaje, bynajmniej niewzruszając się jej łzami, albowiem Chrystus udzielił jej: dar siły.
— Dzień dobry — rzekła do Authemana, prędko nadstawiając mu czoło, ażeby dalej ciągnąć rozmowę; lecz on przemówił tonem władcy.
— Mam z tobą do pomówienia, Joanno.
Z błysku jego oczu, z nerwowego uściśnienia ręki, zrozumiała, iż nastąpiła tak długo odkładana chwila wyjaśnień.
— Odejdź, moja córko — powiedziała do Watsonowej i oczekuje z wyrazem twarzy zmordowanym i strasznym kobiety, która nie kocha i wie dobrze, że jej będą mówić o miłości.
Usiadłszy przy niej na ławce, Autheman szepcze:
— Dlaczego cofasz swą rękę, Joanno? Dlaczego odbierasz to, coś mi oddała? Tak, tak, rozumiesz mnie dobrze. Nie układaj kłamliwego wejrzenia. Oddałaś się mnie, dlaczegóż się cofasz.
Potem, w słowach prędkich i palących, stara się dać jej pojąć czem była dla niego.
Po dzieciństwie samotnem i niedołężnem, młodość bez radości, bojąca się pokazać na świat; w chwilach miłości i podbojów, bolesne poczucie brzydkiego owadu, kryjącego się pod kamienie, aby niebyć zmiażdżonym.
Oto pewnego dnia, zjawiła się ona nakoniec, otoczona taką jasnością, iż czuł się odrodzonym, ożywionym. Nawet te udręczenia miłosne, cierpienie, kiedy ją widział z Deborą pod więzami cierpienie przemawiające doń: „ona mnie nigdy nie zechce.” Nawet to było słodkie, ponieważ od niej pochodziło.
— Czy przypominasz sobie Joanno, kiedy matka przyszła cię prosić o rękę? Spędziłem całe popołudnie tu na tej ławce w oczekiwaniu. O bez niecierpliwości i bardzo spokojny. Mówiłem sobie: „Jeżeli ona nie zechce, umrę.” Wiedziałem nawet jak umrę, wszystko przygotowane było do tego... Spójrz na mnie. Wiesz dobrze, że nie lubię czczych słów. Widzisz mnie przed sobą, jak jedenaście lat temu, mam silne postanowienie umrzeć, jeżeli odmówisz; godzina i miejsce już są obrane... Wyrokuj!
Znała go jako poważnego i szczerego człowieka i strzegła się wymówić „nie”, którego potwierdzenie mógł wyczytać w jej oczach, jak w mimowolnem cofaniu się całej jej istoty.
Łagodnie zwraca go do uczuć chrześciańskich, wiary kojącej, do prawa Boskiego, które zabrania nam porywać się na swe życie.
— Bóg? Ależ to ty jesteś mym Bogiem!
Potem, były to raczej całusy niż wyrazy, jąkanie namiętne:
— Bóg! To twoje usta, twój oddech, twoje ramiona, któreby mnie otoczyły, to twoje nagie ramię, na którembym usnął. W tej świątyni do której mnie wprowadziłaś i nad cyframi palącemi oczy, zawsze o tobie tylko myślałem. Tyś była moją odwagą w pracy, moim zapałem w modlitwie. Teraz odebrałaś siebie... Jakże chcesz żebym wierzył? Żebym żył?...
Powstała oburzona, że się odważa tak bluźnić wobec niej.
Lica spłonęły rumieńcem, był to ogień tego świętego gniewu, na który pismo zezwala, mówiąc: Oburzajcie się ale nie grzeszcie.
— Dosyć, ani słowa więcej... Zdawało mi się, iż mnie rozumiesz... Bóg i moje dzieło!... Reszta nie istnieje dla mnie...
Była piękną w tej postawie, cała drżąca, ona której nic wzruszyć nigdy nie mogło, z zielonemi źdźbłami, spadłemi z lipy na jej czarne włosy, z czem jej tak było do twarzy.
Zachwyca się nią przez chwilę, przenika ją tem okropnem wejrzeniem pełnem ironii, prześlizgującem się po opasce.
— Czyż istotnie Bóg jest przeszkodą? Czy też moja potworna brzydota?
W każdym razie zna ją dobrze. Jest to „nie” osoby nieubłaganej.
— Nie omyliłem się — powiedział wstając i powracając do zwykłego tonu poważnego i zimnego, tonu bankiera, dodał: wiedziałem, że mój dzisiejszy krok będzie daremny, alem niechciał by między nami było nieporozumienie.
Zrobił parę kroków do odejścia, lecz się zatrzymał i spytał:
— A więc nigdy?
— Nigdy.
Dokąd idzie? Spojrzał na zegarek i pospieszył ku domowi, jak człowiek bojący się spóźnić na schadzkę.
Niechaj idzie, Bóg karze buntujące się dusze.
Nie zajmując się nim więcej, zaczęła się modlić, ażeby uspokoić swe drżenie wewnętrzne i zetrzeć zmazę pozostałą na jej duszy od tego nawoływania jej ku ziemi.
Modli się i uspokaja, tymczasem wieczór zapada, gałązki drgają. Wielkie ćmy zastępują motyli na ogrodowych geraniach, niknących powoli w cieniach bezksiężycowej nocy.
Widać tylko plant drogi żelaznej i światło migające dwóch latarń wypukłych, ukazujących się na zakręcie Sekwany.
Wieczorny pośpieszny!
Przebiega jak grzmot i błyskawica, Joanna, dla której jest on sygnałem obiadu, schodzi ze wschodów, odmawiając ostatni werset modlitwy i patrzy na niego jak znika śród nocy, niedomyślając się, że ją czynił wdową, Tegoż samego wieczora, odnaleziono Authemana śród ruchu z latarniami, pomiędzy odchodzącym i nadbiegającym pociągiem.
Kapelusz, laska i rękawiczki leżały złożone w porządku na balustradzie tarasu.
Ciało odrzucone daleko, zmiażdżone, leżało po obu stronach drogi, głowa tylko pozostała nietknięta; nie zasłonięta opaską, bardziej widzialna i okropna jak kiedykolwiek, wyglądała ohydna rana, jak pająk z długiemi chwytnemi nogami, ciągle żywa i pastwiąca się nad swoją ofiarą.
Pani Ebsen zaczęła wychodzić, nabierając odwagi. Hrabiostwo d’Arlot powrócili do Paryża, a z pewnością wzięliby niebogę w opiekę, gdyby ją chciano rzeczywiście zamknąć. Trzeba było tylko, żeby się zachowywała spokojnie, gdyż okropny wypadek z bankierem, męzkie i pełne godności zachowanie się wdowy, jej wyższa inteligencya, okazana w objęciu interesów, jak przystało na synową starej Authemanowej, wszystko to zjednywało jej opinię publiczną.
Zresztą, biedna matka była obezwładniona, wyczerpana strachem i oczekiwaniem zmieszanem z nadzieją, który to stan trwał już od tylu miesięcy. Chętnieby powiedziała, jak owa chłopka z nad tamy, tymże obumarłym głosem: „Nie da się nic zrobić”.
Nie śmiejąc jednakże wracać na ulicę Val-de-Grâce, obecnie sama jedna zajmowała pokój Henryety Briss, która ujrzawszy się bez grosza, wyjechała na Podole.
Pani Ebsen, wyczerpawszy swe oszczędności, zmuszoną także była objąć niektóre z dawnych lekcyj.
Było to dla niej rozrywką w ciągu dnia; ale w długie wieczory, prawie żałowała burzliwej przyjaciółki, szczególnie od czasu choroby Magnabos’a. Mówca pogrzebowy, przeziębiwszy się na ostatnim pogrzebie, dręczony był gorączką katarową i kaszlem, od którego trzęśli się bożkowie na swych płótnach.
Nie wolno mu było mówić i pani Magnabos, ciągle pracując, zmuszoną była znosić zły humor chorego męża, wściekającego się na myśl, że bracia umierają i grzebią ich bez niego.
Smutek, nic tylko smutek... Pani Ebsen siedziała w swej ciupce przed szczeliną muru, coraz bardziej zagłębiającą się. Myśl o córce jeszcze wszechwładniej ją opanowała od czasu, kiedy się przestała lękać zamknięcia między waryatkami. Pytała wciąż:
— Gdzie ona? Co robi?
Nie odbierając listów, odczytywała dawne, tak okrutnie zimne, szczególniej karta pocztowa otwarta, na wierzchu której, napisała: Ostatni list mego dziecka. I z tego byłaby teraz uradowana, z jednego wiersza, nawet z jednego słowa: Elina.
Brakowało jej także Lorie’go, który pojechał przed kilku dniami do Amboise, dla objęcia spadku po Gailleton’ach, zmarłych jedno po drugiem, w ciągu dwóch tygodni.
W czasie jego nieobecności, chodziła sama ukradkiem dowiadywać się u matki Blot, czy nie ma jakich wiadomości; lecz długo tam nie pozostawała, bała się wstąpić do swego mieszkania, a nawet uścisnąć Maurycego i Fanny, pozostałych w Paryżu z Sylwanirą. Lękając się ciągle jakiej zasadzki, po dziesięć razy patrzyła dokoła siebie na pustej całkiem ulicy.
Pewnego dnia, kiedy otworzyła drzwi, z tem wiecznem pytaniem: „Czy nie ma nic dla mnie? matko Biot” — odźwierna przyskoczyła z twarzą ożywioną:
— Owszem, owszem, córka pani jest na górze. Tylko co przyjechała.
Zkąd wzięła siłę, by wejść na wschody, zakręcić klucz, pozostawiony w zamku i dowlec się do salonu?
— Moje dziecko! moja córka!
Porwała ją w objęcia, po cichu zraszała włosy jej łzami, nic nie mówiąc. Elina zaś poddawała się uściskom blada, zimna i okropnie wynędzniała; w czarnym, słomianym kapeluszu i wstrętnym, fałdzistym waterproof.
— Ach! moja śliczna Linetka — szeptała matka, odsuwając się nieco, aby się jej przypatrzyć — ach! cóż oni z niej zrobili.
I znów się jej rzucała na szyję, oddychając ciężko, jak topielec, chwytający powietrze i życie.
— Nie opuszczaj mię... to tak boli...
Zbliska, ażeby módz łagodzić wymówki pieszczotą, opowiadała jej o swem wielkiem zmartwieniu, o swej nadaremnej bieganinie, o tem, że ją chciano zamknąć w domu waryatek.
— Zamilknij, zamilknij — powtarzała Elina — Bóg mi dozwolił powrócić; dziękujmy Mu za to, bez skarg.
— Masz racyę.
Odzyskawszy dziecko, zapomniała o wszystkiem i gdyby nawet niegodziwy Birk zjawił się w tej chwili, ucałowałaby jego judaszowską brodę.
Pomyśleć tylko! miała ją przy sobie, dotykała się jej, słyszała ciche jej kroki we wskrzeszonym domu z podniesionemi storami; mogła chodzić za nią z pokoju do pokoju, wśród krzątaniny, spowodowanej powrotem i razem z nią otwierać walizy i szuflady, siedzieć naprzeciw niej przy zaimprowizowanym obiedzie, spotykać się wejrzeniem i ściskać się poprzez stół, jak za dawnych czasów.
Jakaż uraza, jakiż gniew, mógłby się ostać wobec takiej radości!
W ogrodzie, ozłoconym pięknym zachodem słońca, słychać było śmiech i krzyki dzieci Lorie’go, które pustoszyły kwatery kwiatowe, odkąd karta z napisem: „Do najęcia”, była wywieszona na zamkniętym pawilonie pastora. Lecz Elina nie myślała o nich, nie odróżniała nawet ich krzyków od świergotu wróbli na drzewach. Pani Ebsen zaś niewtajemniczona w zamysły Eliny, lękała się mówić o przeszłości, żeby jej nie zniechęcić ku sobie i nie rozbić tak kruchego i niespodziewanego szczęścia.
Podobne obawy ogarniają wśród zbyt pięknych snów.
Mówiły tylko o dziekanie. Biedny człowiek, z jaką rozdzierającą boleścią musiał opuszczać ten spokojny kącik, ogródek przez niego samego sadzony, ukochane róże dubeltowe i stare drzewo wiśniowe, z którego tak ostrożnie zrywał rzadkie i cierpkie jagody, prawdziwie paryzkie wiśnie: kwaśne, przesiąkłe czarnym pyłem, które trzeba było obmywać i obcierać przed podaniem na stół.
Pani Ebsen przedstawiała sobie stare stadło, idące za wozem z ruchomościami wysłużonemi także i żądającemi tylko spoczynku. Widziała ich obozujących gdzieś na prowincyi, u pożenionych dzieci, zanim znajdą jakie skromne probostwo i rozpoczną na nowo życie pełne prywacyi.
I to wszystko przez nią, dlatego, że on jeden wśród całego Paryża, ośmielił się podnieść głos przeciw okrucieństwu i niesprawiedliwości!
— Ach! Linetto, żebyś ty go słyszała w tej świątyni. Jakie to było piękne... jak się czuło, że z nim jest Bóg. O byłabyś prędko powróciła, niedobra...
Bojąc się, czy jej nie obraziła, brała za rękę i całowała ją przez stół.
— Ja tylko żartuję... Elina milczała; była jakoś roztargniona, zamknięta w sobie, blada, jakby zbolała i znużona.
Matka myślała: podróż ją zmęczyła, i pomimo milczenia córki, wypytywała ją zaciekawiona, zkąd powraca; lecz w odpowiedzi słyszała tylko słowa niejasne i zakłopotane.
— W Zürichu chorowałam cały miesiąc; w Manchester uczyniłam wiele dobrego — od czasu do czasu wygłaszała jaki frazes z Biblii, lub pobożną exortę: cierpmy w Chrystusie, moja matko, a będziemy z Nim wspólnie królować.
Matka zaś znowu myślała: o moja śliczna Linetka, co oni z niej zrobili!
Lecz główną rzeczą było to, że ma ją przy sobie, bliziutko, w pokoiku, dokąd Lina wcześnie się oddalała, pod pozorem zmęczenia; podczas kiedy pani Ebsen długo czuwała, chcąc się jak najprędzej urządzić na nowo, aby powrócić do dawnych zwyczajów w ich drogiem mieszkanku, od tak dawna opuszczonem; co chwilę zatrzymywała się wśród zajęć, z rozkosznem uczuciem odzyskanego pokoju, domku, zaludnionego po tylu dniach rozpaczy i samotności.
Ulica spała. — Po nad drzewami ogrodów rozlegał się głos bijących godzin na wieży kościoła Saint-Jacques-du-Haut-Pas, a od Bullier’a dolatywały urywane dźwięki skrzypiec.
W pokoju Eliny ustał już ruch, jednakże światło paliło się jeszcze.
— Pewno zapomniała zgasić lampy — pomyślała p. Ebsen i weszła po cichu. Dziewczę klęczało z głową wzniesioną w górę, z rękami sztywno wyciągniętemi, w postawie błagalnej. Na głos skrzypiących drzwi, rzekła ostro, nie odwracając się:
— Pozostaw mnie z Bogiem, matko.
Matka podbiegła i ściskając ją konwulsyjnie, mówiła:
— Nie, nie, byle nie to... drogie dziecko... nie gniewaj się... gotowaś mi znów ucieknąć.
Nagle, wypuszczając ją z objęć, padła na kolana całym ciężarem ciała.
— Będę się modlić razem z tobą. Mów głośno.
Gdy słońce oświeca w pełni dom, to przenika do wszystkich piąter: miałożby tak samo być ze szczęściem?
We dwa dni po przybyciu Eliny, pani Ebsen otrzymała list od Lorie’go, z wiadomością, że napewno odziedziczył majątek po Gailleton’ach. Dochody ich były wprawdzie dożywotnie, ale mu pozostał dom, który zamierza sprzedać, winnica i folwark, gdzie myśli osadzić dzieci, Romana i Sylwanirę.
„Piszę w pokoju mojej męczenniczki, z widokiem na wielką wieżę zamkową. Maurycy będzie dalej prowadzić studya morskie w małem kolegium w Amboise”.
Biedny uczeń Borda, ofiara swego powołania! Po udzieleniu tych nowin, nieśmiało, w przypisku Lorie Dufresne, dodał:
„Odzyskałaś pani Dziecko. Sądzę, gdyby wśród radości bez granic było jej i dla mnie trochę, napisałabyś o tem. Ale pragnę, byś pani wiedziała i uwiadomiła ją, że Serce moje w niczem się nie zmieniło i że moje dzieci dotąd matki nie mają”.
Oto odpowiedź pani Ebsen, naiwna, tkliwa, z cudzoziemska napisana:
„Lorie, mój przyjacielu, jest to zarazem moje i nie moje dziecko. Słodka i uległa, gotowa na wszystko, o co ją prosić, lecz zimna, obojętna, jak gdyby się w niej jakaś struna zerwała. To serce jej wstrzymane w biegu. Czasami biorę ją, trzymam ją przyciśniętą do siebie, ażeby ją swem ciałem rozgrzać. Wołam ją: ciebie jedną mam tylko, drogie dziecko moje. Cóż warte życie bez wzajemnego uczucia? Ona nie odpowiada, albo też mówi, że się trzeba kochać w Bogu i że zbawienie duszy powinno być jedynym dla nas celem. — To jedno ją zajmuje i cały czas schodzi u nas na modlitwach, na czytaniu religijnych książek.
„W pierwszych dniach odwiedziła wszystkich naszych znajomych, wszędzie się pokazała; ale teraz nie przychodzi i nawet nie wspomina o lekcyach. Nie wiem co zamyśla czynić, a tymczasem pracuję za dwie, ale cóż to szkodzi, mam dwadzieścia lat, odkąd ona tu jest.
„Pańskie sprawy także źle stoją. Po odebraniu twego listu, poszłam do Fanny, której nie widziała. Spodziewałam się, iż poruszy się jej serce, na widok wdzięku tego dziecka, jej minek, włosków cienkich, które tak lubiła czesać; ale nie... powitała jak obcą, tym lodowatym pocałunkiem, jakim i mnie darzy, mówiła tylko o Bogu, o potrzebie ewangelii do biednej małej, która drżała, tuląc się do mnie.
„Jednakże nie tracę nadziei, że uleczę córkę z tej okropnej choroby niekochania nic na święcie; liczę na czas i uczucie moje.
„Dzisiejszej nocy płakałam po cichu, leżąc w łóżku, bo to boli stracić dziecko za życia. Zdawało mi się, że słyszę w przyległym pokoju jęki, wstaję i biegnę do Liny, leżącej bez światła. Co tobie moje dziecko? Ale nie... nie... całując ją, uczułam jej twarz zalaną zimnemi łzami.
„Ach! mój przyjacielu, jestże coś smutniejszego, jak ta matka i córka, płaczące w milczeniu z cieniami nocy pomiędzy sobą? Jednakże płakała, może to jej serce się odzywa. Jeżeli mnie odda serce, to zwróci je także tobie i twoim dzieciom”.
Było to 15 lipca, we trzy tygodnie po powrocie Eliny do matki. Pani Ebsen, pożegnawszy ostatnią swą uczennicę, pozostałą jeszcze w Paryżu, zboczyła z drogi, ażeby się dowiedzieć jak się ma Magnabos.
— Źle, bardzo źle — ochrypłym głosem odrzekł z głębi fotelu mówca pogrzebowy i z trudnością zwracając się do żony, zraszającej cichemi łzami niebieską szatę Ś-go Rigoberta, powiedział: przedewszystkiem proszę cię żadnych mów nad mym grobem nie chcę. Nie ma takiego, coby umiał mówić.
Potem, ożywiając się wczorajszem świętem narodowem, rzekł:
— Cóż pani Ebsen, widziałaś? Jakież to było piękne! Wykrzyczeli się, nacieszyli!
— Słyszałam zdaleka, aleśmy nic nie widziały. Lina nie chciała wyjść.
Magnabos oburzył się:
— Nie chciała! Jednakże to nasze święto, święto maluczkich, święto ludu, koniec przesądów i przywilejów... światło! światło! do stu piorunów!
— Mój przyjacielu, mój przyjacielu — prosiła biedna żona, lękając się, aby nie wypluł reszty płuc.
Błagalne jej oko wyganiało niejako panią Ebsen, która wracała przez ulice, strojne we flagi, godła i przemokłe od burzy wieńce zielone.
Czy to widok umierającego, czy smutku jego dzielnej żony, lub może cisza po wczorajszem święcie, tak oddziałały na panią Ebsen, ale czuła się bardzo niedobrze; zmęczone nogi trudno ją dźwigały. Luksemburgski ogród, przez który przechodziła, wydał jej się ogromnym i ponurym, z powodu ogołoconych z ozdób estrad i wysokich tyk zielonych, do których przywiązywano sznury latarń i trójkolorowe słoiki z oliwą. Duże latarnie, z pomarańczowego papieru, poniewierały się na ziemi, u stóp drzew, pobielonych wapnem, w pyle po godach, jaki się jeszcze unosił w powietrzu.
Szła prędko; pilno jej było wyrwać się z tego smutku ulicznego, być już u siebie, przytulić się do dziecka.
— Lina!... Lina!...
Pokój Eliny był zamknięty na klucz i otworzył się dopiero za powtórnem wołaniem.
Dziewcze stało gotowe do wyjścia, bledsze jednakże niż zwykle, w kapeluszu podwiązanym szeroką czarną wstążką.
Obok niej, na krześle, leżała waliza i drobiazgi, przygotowane do podróży.
— Elino, co to znaczy?...
— Bóg powołuje mnie, matko, idę do Niego...
O, tym razem matka nie wydała krzyku, nie uroniła ani jednej łzy.
Zrozumiała podłą komedyę, dla odparcia zarzutów Aussandon’a kazano dziewczęciu na jakiś czas powrócić, wszędzie się pokazać, na dowód, że jest wolna, niezamknięta, a gdy już wywarła pożądane wrażenie, nie zważając na to, iż może zabić matkę: dalej — w drogę!
— A więc idź... nie mam już dziecka.
Wypowiedziała to głosem głuchym i strasznym. Potem obie stały wyprostowane, milczące, nie spoglądając na siebie, dopóki nie nadjechał powóz, po który Elina posłała.
Czas ten był długi i zarazem krótki, niedający się zmierzyć, jak chwila śmierci.
— Żegnam cię, matko; będę do ciebie pisywała — powiedziała Lina.
Matka wyrzekła tylko: „Żegnam”!
Twarze ich machinalnie przytknęły się do siebie, pocałunek prześlizgnął się po ustach zimny, jak płyta kościelna, lecz w tem krótkiem dotknięciu ciało się rozbudziło i odezwało się w głębi Eliny to, co pozostało jej z dziecka, matka usłyszała poroniony odgłos łkania.
— A więc pozostań! — rzekła, szeroko otwierając ramiona.
Ale obłąkana Elina ostrym głosem odparła:
— Nie! nie! dla twego i mego zbawienia; zbawiam cię tem naszem zobopólnem cierpieniem...
Pani Ebsen, nieruchoma, stojąc na jednem miejscu, słyszała oddalające się jej lekkie kroki na wschodach.
Ani córka nie wychyliła się przez drzwiczki, ani matka nie podniosła firanki, ażeby po raz ostatni pożegnać. Powóz ruszył, skręcił na rogu ulicy, znikł pomiędzy tysiącem innych powozów, wśród zgiełku Paryża.
Już się więcej nie widziały z sobą... nigdy.
Bolesna historya, opowiedziana przez Alfonsa Daudet’a, nie jest wcale dziełem wyobraźni romansopisarza, lecz prawdą, czerpaną z rzeczywistości. Romans ten mógłby zatytułować: Spowiedź matki, od początku do końca opiera się bowiem na faktach. Pani Ebsen nie jest fikcyą, to osoba żyjąca. Wypadek dostarczył Daudet’owi treści do napisania utworu, tak nazwanej przez niego „Zarazy anglikańskiej”. Jest to ów fanatyzm protestancki, dochodzący aż do szału, który zagnieżdża się najspokojniej w Paryżu, ogarnąwszy już poprzednio Anglię i Amerykę. Porozumiejmy się jednakże. Nie idzie tu o religię protestancką, lecz o nadużycia, jakich się dopuszczają hallucynaci, w imieniu tej religii, a to nie jest jedno i toż samo. Nie mamy bynajmniej odrazy do żadnego wyznania; chcemy tylko spokoju sumienia dla wyznawców i to bez wyjątku. Znakomity belletryta nie napisałby dzieła w celu sponiewierania jakiegokolwiekbądź wyznania: on nie jest sekciarzem, lecz rzecznikiem sprawiedliwości. Dla dowiedzenia tego, pragnę wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem doprowadzony był, pomimowolnie, do skreślenia tej smutnej opowieści i na jakich opiera się dokumentach.
Alfons Daudet zaczął pisać dla feljetonu „Figara” humorystyczny romans, ogłoszony podtytułem: Trousseaux et Layettes (Wyprawy ślubne i wyprawki dziecięce). Plan był gotów, kiedy prosty traf zmusił go do zaniechania tej roboty. Daudet jest ojcem rodziny; jego kółko domowe bardzo miłe, żona osoba wysoce dystyngowana, pisuje także w wolnych chwilach zajmujące książki; dziatki ich są pełne wdzięku. Starszy syn Daudet’a uczy się kilku obcych języków, między innemi niemieckiego. Nauczycielką jego jest ta p. Ebsen, którą znają czytelnicy. Daudet, towarzysząc niekiedy lekcyom, uderzony był smutkiem pani ***, nazwijmy ją panią Ebsen, kiedy tak sobie życzy autor. Pewnego dnia, ujrzawszy łzy tej kobiety, spadające na gramatykę, zaprosił ją do swego gabinetu i spytał o ich przyczynę. Wówczas to, poprostu, jak osoby, które rzeczywiście dużo przecierpiały, pani Ebsen opowiedziała wypadki rozwijające się w romansie, od początku do końca, okoliczności nieprawdopodobne i osobliwe szczegóły smutnych dziejów tej rodziny. Jak tylko ta poczciwa kobieta skończyła opowiadanie, Daudet, poruszony do głębi serca, rzekł:
— Moja biedna pani, nie zobowiązuję się powrócić ci córki, zaciągniętej obecnie do sławnej armii Zbawienia, bo mózg, dotknięty tą chorobą, jest nie do uleczenia. Elina stała się jedną z tych hallucynatek, które nazywają ewangelistkami w tej sekcie. Nie mogę wprawdzie oddać ci dziecka, ale przynajmniej pomszczę twoją boleść.
Poczciwa kobieta niedobrze go zrozumiała, ale odeszła uspokojona nieco myślą, że spotkała zacną i współczującą duszę.
∗
∗ ∗ |
Ta spowiedź pani Ebsen posłużyła za treść do niniejszego romansu.
Daudeťa opanowała chęć opisania fanatyzmu protestanckiego, lecz romansopisarz opiera się na faktach i nie przytacza ani jednej okoliczności, którejby w potrzebie nie poparł autentycznemi dokumentami. Przystąpił on do zbadania, nietylko tego, co się tycze pani Ebsen i Eliny, lecz wszystkiego, co się odnosi do działalności hallucynatów protestanckich i potężnej organizacyi armii Zbawienia, która ma przywódców w najwyższej sferze społeczeństwa. Rezultatem tego śledztwa jest gruby wolumin aktów, który widziałem na biurku Daudet’a. Spotyka się tam mnóstwo faktów, popartych nazwiskami, po części znakomitemi. Gdybym wyjawił te tajemnice intrygi, dochodzące nawet do zbrodni przez fanatyzm, powstałby skandal, jakiego od wielu lat nie widziano na bruku paryzkim. Lecz nie jest to naszym zamiarem, nie nadamy rzeczywistych nazwisk osobom, które Daudet wprowadza na scenę, nie jesteśmy bowiem denuncyantami, ani inkwirentami sądowymi.
Autor wskazuje jedną z ran naszego czasu, z tym tylko zamiarem, żeby, o ile zdoła, spełnić akt sprawiedliwości. Nie ma on lekarstwa na te choroby; wskazawszy je więc tylko, pozostawia resztę tym, dla których jest to obowiązkiem, wyświecić je, wyszukać winnego i zaopiekować się zbłąkanymi. Utwór Ewangelistka, opiera się na idei prawdziwej, zdrowej, napisany był w celu humanitarnym, ażeby zwrócić uwagę ogółu na plagę, którą autor uważa za jeden z licznych rodzajów zboczeń umysłowych; dlatego to dzieło swe poświęcił, znakomitemu psychiatrze, doktorowi Charcot, który w następujących słowach, podziękował mu za dedykacyę:
„Kochany kolego i przyjacielu, wysoko cenię honor, jakim mnie zaszczyciłeś, poświęcając jedną z najpiękniejszych „obserwaeyj” z twojej „kliniki”. Dziękuję ci za nią z całego serca.
Dedykacya Daudet’a i odpowiedź sławnego doktora, wykazują tendencyę książki: Ewangelistka jest analizą naukową.
∗
∗ ∗ |
To, co Daudet nazywa zarazą anglikańską, jest rzeczywiście chorobą mózgową, rodzajem waryacyi mystycznej, której nie trzeba mieszać z samą religią. Autor bardzo dobitnie wykazał różnicę, wprowadzając pastora protestanckiego, którego życie jest przykładem najszlachetniejszej i najbardziej wzruszającej wiary. Nie można więc brać za jedno protestantyzmu i hallucynacyj armii Zbawienia, które rozpowszechnia występne broszurki i wszędzie rekrutuje adeptów. Główne siedlisko tej armii, jest w Londynie: naczelnikiem sekty jak się sam nazywa, jest: jenerał Both. Jego córka Katarzyna, osoba bardzo piękna, głosi Ewangelię jak Elina Ebsen. Daudet, który przez cały rok studyował tych szczególnych ludzi, pokazał mi pewnego dnia Katarzynę Both, w czasie jednego ze zgromadzeń mystycznych, nazywanych „zeznaniem” lub „świadectwem”, które chodził badać z natury w la Villette. Było to bardzo ciekawe. Mowy przeplatane były wykrzykami kuglarzy, którzy rozłożyli się w bliskości na ulicy, z powodu jakiegoś święta. Po każdem przemówieniu, odgrywano jakie solo na akordeonie. Katarzyna Both, córka generała, otwarła posiedzenie natchnioną mową, która wprawiłaby w zdumienie doktora Charcot. Po niej jakaś stara jejmość, powstała i wygłosiła frazes, podany tu dosłownie:
„Nieśmiałabym wam nigdy opomedzieć, w jakich tarzałam się zdrożnościach.“
Podczas kiedy mówiła w ten sposób, echo przynosiło nam z ulicy hałas z budy kuglarskiej.
— Po owej starej jejmości, wypadła kolej na wyrostka z żółtą cerą i zapadłemi oczami. Powstał, przez jakiś czas błądził wzrokiem po suficie i wypowiedział słodkawym głosem:
Ja takie zaznałem obrzydliwości grzechu! Ach! jakiż on szkaradny. Jednakże ciągle powracam do niego.“
Przed budą sąsiednią słychać było szczekacza kuglarzy, zapraszającego publiczność do wejścia na wielkie przedstawienie. Odgłos bębnów jarmarcznych, łączył się z dźwiękami akordeonu sekciarzy.
∗ ∗
∗ |
Armia Zbawienia ma także swój dziennik: „En Avan“, wydawany raz na tydzień: przepisuję ogłoszenie z nagłówka jednego z numerów:
„Przychodźcie jak najprędzej na posiedzenia Zbawienia, bo trzeba je widzieć na własne oczy, żeby powziąść dokładne wyobrażenie.”
Dom, na wybrzeżu Valmy, będący miejscem zebrań, nie nazywa się ani kościołem, ani świątynią, tylko: „główną kwaterą.” Mister Both, jest: „jenerałem”, adepci zaś „żołnierzami”, noszą naramiennik z literą S, co ma oznaczać według urzędowego dziennika: Zbawienie (Salut), albo Świętość, jak kto chce, — w numerze z 7 marca, dziennik zamieścił widok domu, przy ulicy Valmy: z jednej strony czytamy:
„Tu zatracają się: Nudy, Smutek, Tęsknota, Troski, Niepewność, Rozpacz, Obawa śmierci.”
Z drugiej zaś:
„Tu się odzyskuje: Spokój, Radość, Pociechę, Zabezpieczenie życia wiekuistego.”
I to wszystko odbywa się w pośród Paryża, w tem mieście tak wesołem, skłonnem do śmiechu i w gruncie tak mało usposobionem do podzielania waryacyj sekciarskich. Należy jednak przyznać, że mystyczna propaganda, coraz większe postępy czyni między nami.
Choroba ta przyszła do nas z Anglii i liczy w Paryżu wiele ofiar.
— Dotyka ona bez różnicy wszystkie stany. Znajdują się wprawdzie w szeregach hallucynatów komedyanci, dla których fanatyzm jest źródłem zysku, ale niezapominajmy, że armia Zbawienia liczy też bardzo zacnych ludzi. Wiem o takich, którzy w tem stowarzyszeniu zajmują wyższe stanowisko i pomimo tego obłędu, mają wielkie znaczenie w Paryżu, wypróbowanej są uczciwości, niewyczerpanej dobroci i z wszelkich miar godni są najgłębszego szacunku. To tłómaczy, dlaczego taka biedna kobieta jak pani Ebsen, napróżno traci czas, w celu odszukania córki, kiedy jakaś Elina, zaliczona pomiędzy ewangelistki, porzuca ognisko domowe. Oto biedaczka na każdym kroku spotyka takie potęgi, iż czując się zwyciężoną, wyrzeka się na koniec walki.
Chociaż romans Daudet’a, może się wydać nadzwyczajnym osobom znającym Paryż tylko powierzchownie, jednakże nie ma w nim nic zmyślonego; wszystko tam jest zbadane suшіеппіе, a pisane po mistrzowsku. List pani Ebsen i jej córki, które autor przytacza, są autentyczne. Prawda wydaje się częstokroć nieprawdopodobieństwem.
∗ ∗
∗ |
Literackie stanowisko Daudet’a jest tak wybitne i oparte na ogólnem uznaniu, że się może obejść bez moich pochwał; chciałem tylko objaśnić czytelników, że Ewangelistka jest dziełem, mającem na celu sprawiedliwość. Przerzuciłem wszystkie akta, zebrane przez Daudet’a, czytałem listy tej, którą on nazywa panią Ebsen i natchnione epistoły jej córki, ukrytej pod pseudonimem Eliny. Nie są to osoby urojone, istnieją, drgają życiem; wszystko jest rzeczywistością, w tem dziele starannie przestudyowanem: waryacya anglikańska, której ulega Elina, jak również wielka boleść matki. Ta ostatnia, pomimo zranionego serce, zarabia skromnie na życie dawaniem lekcyj. Pierwsze wydrukowane feljetony dał jej autor przeczytać, mówiąc: „Osądź pani, czy się dobrze mszczę za twoją boleść.” Biedna kobieta; która jest uosobioną zacnością, niechciała na czytanie tracić czasu, przeznaczonego na lekcyę z młodyn Daudet’em, za którą jej płacą i dlatego poleciła uczniowi swemu, „tłómaczyć feljetony ojca. Z początku śmiała się serdecznie ze swego portretu, doskonale skreślonego, lecz w miarę jak się posuwał dalej, ustawała w śmiechu, zwłaszcza też gdy doszedł do rozczulającej sceny śmierci babuni, gdy stanął na własnych jej słowach do córki powiedzianych: prawda, że się nigdy nie rozstaniemy”, wzruszenie biednej kobiety było tak wielkie, że wyrywając feljeton z rąk ucznia, zawołała:
— To boli! dosyć! resztę w domu przeczytam, Przykro mi, że nie mogę podać prawdziwego nazwiska tej nieszczęśliwej matki, możeby znalazła pomoc i współczucie u niejednej z naszych czytelniczek. Autor tylko mógłby ją wymienić, ale tego nie uczyni. Ta kobieta pełna godności w swem nieszczęściu, chce pozostać nieznaną, cichą męczenniczką. Czy zachowała nadzieję ujrzenia córki? Trudno o tem wyrokować. Widziałem ją u Daudet’a, schylona nad gramatyką, oddana obowiązkowi, nieczuła na wszystko dokoła. Stanęła już na tym stopniu, kiedy długie cierpienia, czynią z człowieka jakąś istotę niższego rzędu; już niedrga pod powtarzającemi się razami Przeznaczenia, jak bydle robocze pod kijem parobka. — Wielka faza boleści przeszła: pani Ebsen już nie ma łez do przelewania, wypłakała ona wszystkie nad straconem dzieckiem i doszła do tego stanu znieczulenia, jakiemu podlegają osoby, które doznawały wielkich boleści; stan taki uspokaja trochę mózg, wyrządzając obojętność i ostatni wyraz nieszczęścia.