<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
ZA BOGACI.

Parter pałacu Gerspach, ulica Murilla.
W przedpokoju stoi szeregiem, jakby pod bronią, służba w liberyjnych frakach i w rękawiczkach. Odęty i pyszny szwajcar siedzący przy swym stoliku, poraz dwudziesty powtarza:
— Pani baronowa nie przyjmuje.
— Jednakże to jej dzień.
— Tak, ale zasłabła nagle...
Tu, coś nakształt wesołego śmiechu zaigralo na tych szerokich, sinych, wygolonych podbródkach.
Ta skórna choroba; co rok wznawiająca się, dawała powód do żartów w przedpokoju.
— Mnie przyjmie... jestem hrabiną d’Arlot.... Mam tylko słowo do powiedzenia.
Natychmiast odezwały się przygłuszone dzwonki w ścianach, ostrożne i mierzone kroki... i prawie w tejże samej chwili, ku zdumieniu lokai, przyszedł rozkaz wprowadzenia przybyłej, chociaż nie należała do poufnego kółka.
W salonie pierwszego piętra, gdzie pani d’Arlot czekała kilka minut, suty ogień płonął na kominku, pod wielką szybą lustrzaną, stanowiącą ramę dla parku, Monseau, jego angielskich trawników, skał i maleńkiej świątyni wśród ogołoconych drzew. Zimowy ten krajobraz paryzki wydawał się jeszcze smutniejszy w porównaniu z apartamentem, gdzie pełno było kwiatów błyszczących z laki i z bronzu sprzęcików, gracików, cacek, oraz materyj różnobarwnych jak paleta, parawaników niskich przy oknach, krzeseł skupionych w koło kominka i rozstawionych gdzie niegdzie.
Leonia przyglądając się temu salonowi modnej paryżanki, przypominała sobie czasy, kiedy i ona także świetnie przyjmowała w dzień oznaczony, zanim się rozstali z hrabią. Odtąd bowiem ogarnęło ją zniechęcenie, o wszystkiem myślała: „co mi po tem?” mąż zaczął pędzić życie w klubie, ona zaś w kościele, ani przyjmując, ani oddając wizyt. Trzeba było bardzo ważnej przyczyny, żeby się udała do Debory, przyjaciółki z pensyi, którą długo wolała od innych znajomości pomimo to, że w odmiennym żyły świecie; lecz i z nią przestała się widywać, zerwawszy wszystkie stosunki.
— Może pani hrabina raczy wejść...
Weszła do pokoju nawpół ciemnego, z obiciem jasnem i spuszczonemi firankami.
— Tutaj, odezwał się dziecięcy i płaczliwy głosik z olbrzymiego łóżka z pawilonem, na wzniesieniu... Co za traf, że dziś właśnie przybywasz!...
Pośród ręcznych lusterek, ołówków, łapek zajęczych, pudełek z pudrem i maścią, ułożonych na stoliku pokrytym aksamitem genueńskim, który przypominał gotowalnię aktorki, pani d’Arlot oswoiwszy się z ciemnościami, dostrzegła nieszczęsną Deborę. Leżała ona z rostarganym rudym włosem i bladą twarzą żydówki ze wschodu, świecącą się od maści, zarówno jak ręce i wspaniałe ramiona wysunięte z pod koronek.
— Widzisz... to samo co bywało na pensyi... Cały tydzień nie będę mogła przyjmowań gości ani bywać nigdzie.... W dodatku muszę znosić te szkaradzieństwa naskórne... Dziś rano wystąpiło to niespodzianie... właśnie w dzień przyjęcia... Jutro miał być mój bazar w ambasadzie na korzyść powodzian... zapomniałam jakich... A moja suknia od Veroust... Przyznaj, żem nieszczęśliwa!
Łzy spływały po rozpuszczającej się maści, ukazując krwawe zadraśnięcia skóry, nie zbyt widoczne, ale przykre dla ładnej, światowej kobiety, zajmującej wybitne stanowisko.
— Czegom ja nie próbowała żeby się pozbyć tego... Louesche, Pougues, błota z Saint Amand... Tak, po pięć godzin siedziałam po szyję w czarnem, gorącem błocie, wśród którego przebiegały strumienie wody, chodząc po ciele jak robactwo... Nic nie pomogło... To jest we krwi... dziedziczne... złoto Authemanów, jak mówiła nieraz ta niegodziwa Klara...
Leonia poznawała ową Deborę z pensyi pani de Bourlon, tę wysoką, niezłą dziewczynę z maleńką główką, z jasnym włosem, w kapeluszu fantazyjnym, — równie piękną, banalną i wynurzającą się, jak w infirmeryi.
— Ale ja tu siedzę... płaczę.. rozpaczam, zamiast zapytać, co się z tobą dzieje... Tak dawno nie widziałyśmy się!... Wydajesz mi się zmienioną.. Czy jesteś trochę szczęśliwszą?...
— Nie, odparła szczerze pani d’Arlot.
— Zawsze to samo zmartwienie?
— Zawsze.
— O, rozumiem cię, moja najdroższa... Gdyby mnie się coś podobnego przytrafiło... Nie z baronem... bo taki baron... ale z człowiekiem, któregobym kochała... O, Boże!...
Trzymając przed sobą lusterko, końcem zajęczej łapki obcierała ślady łez.
— Na szczęście masz religię...
— Tak, mam religię, odrzekła hrabina swym posępnym głosem.
— Czy to prawda, co opowiadała parę dni temu Paulina de Lostande, że świekra dała ci 200,000 franków na założenie domu sierot...
— Świekra jest bardzo dobrą dla mnie...
Nie powiedziała, że hojne, prawdziwie królewskie dary, jakiemi stara markiza starała się zatrzeć winy swego syna, każdym razem jątrzyły jej ranę, zamiast ją leczyć.
— Ta biedna de Lostande, ona także należy do nieszczęśliwych... mówiła dalej Debora, lubiąca w swej rozpaczy, smutne przedmioty... Słyszałaś o śmierci jej męża... Wiesz, że spadł z konia na wielkich manewrach.. Jest niepocieszoną... ale szuka zapomnienia w nakłówaniu... tak... tak... stała się... jakże się to mówi... Morfiomanką... Jest całe takie stowarzyszenie. Jak się te panie zgromadzają, każda z sobą przynosi srebrny futeralik, z igłą, z trucizną... potem wpuszczają płyn w rękę, albo w nogę... To nie usypia, ale uspokaja. Na szczęście, chcąc doznawać błogich skutków, trzeba za każdym razem powiększać dozę.
— Tak samo z mojemi modlitwami... szepnęła Leonia i niespodzianie wykrzyknęła rozdzierającym głosem... Wszystko nic niewarte, prócz miłości... ach, gdyby mój mąż był chciał... Umilkła prawie tak zdumiona, jak jej przyjaciółka, tym okrzykiem rozpaczy, tem wyznaniem poufnem, po którem na chwilę ręką zasłoniła sobie oczy.
— Biedaczko moja!... odezwała się Debora, chcąc ją przy tem serdecznie uścisnąć, ale sobie przypomniała że ma ręce maścią posmarowane, żałosne strapienie stanęło jej na myśli, zawołała więc znowu:
— Ach, życie nie jest wesołe... Wszędzie same nieszczęścia... Czy wiesz, co się przytrafiło naszej biednej matce Ebsen?
Leonia obtarła żywo łzy, posłyszawszy to nazwisko:
— Ja dla niej właśnie tu przybyłam... rzekła ożywiając się... Czy słyszał kto coś podobnego? Nawet tego powiedzieć nie chcą gdzie jest jej córka... Ależ to potwór, ta Joanna Autheman.
— Nie zmieniła się od czasów pensyonarkich. Czy przypominasz sobie jej ładną twarz, poważne zachowanie, maleńką biblię, którą nosiła w kieszonce od fartuszka, gdzie myśmy kładły zegarki?... Ona i mnie chwilowo zawróciła głowę. Byłabym z nią pojechała do Afryki... Czy wyobrażasz mnie sobie misyonarką, pomiędzy murzynami?...
Rzeczywiście trudno było wystawić ją sobie tam — z temi jej maściami, kosmetykami, ołówkami, któremi malowała ciągle żyłki na posągowej szyi.
— Cóż twój kuzyn Autheman mówi na to?... Jakże on może pozwalać na takie okrucieństwa... Serce się kraje... jak ta biedna matka zacznie opowiadać... Nie słyszałaś jej?... Niektóre szczegóły są niedouwierzenia... Ona jest na dole, w moim powozie. Nie śmiała wejść, sądząc, że masz gości, ale jeżeli chcesz...
— Nie, nie, proszę cię, zawołała Debora z przestrachem, baron zakazał mi się mięszać w tę sprawę...
— Baron?... Dla czego?... A ja właśnie liczyłam na ciebie... na twój salon... na tego Chemineau, który tu ciągle przesiaduje...
— Nie, moja droga, na wszystko cię proszę... Ty nie wiesz, co to jest w banku, mieć Authemana przeciwko sobie. On by zgubił człowieka... Ale ty sama... twój mąż... przecież jest deputowanym teraz... Deputowany z opozycyi uzyska wszystko, co zechce...
— Nie mogę prosić o nic mego męża, powiedziała hrabina podnosząc się.
Debora zatrzymywała ją tylko przez grzeczność; słaba ta istota lękała się sporu, w którym musiała być pobitą; co było jej z góry wiadomem; przedewszystkiem chodziło jej też o to, żeby nie widziano pani Ebsen u niej, na jej dziedzińcu.
— Bardzo mi przykro... wierzaj mi... dla ciebie... dla tej biednej kobiety... odwiedzisz mnie kiedy?... Bądź zdrowa moja droga... że cię też nie mogę uściskać!
Porwana znowu szałem rozpaczy, padła na łóżko i leżała w strojnym negliżu z maścią na piersiach, rękach i ramionach, wyglądających z pod koronek i atłasów. Nie płakała, nie poruszała się, jęcząc tylko leżała, podobna do dużej lalki.
Schodząc ze wschodów wyłożonych jasnym dywanem z brzegami z pluszu, Leonia d’Arlot myślała:
— Jeżeli oni się boją, cóż powiedzą inni?...
Sprawa ta zdawała jej się teraz daleko trudniejszą do rozwikłania, niż przed chwilą. Stojąc pod wystawką, podczas gdy powóz podjeżdżał, przypomniała sobie pewne nazwisko... „Tak, to dobra myśl, przynajmniej tam można liczyć na skuteczną radę...” Wskazawszy adres woźnicy, usiadła obok pani Ebsen, śledzącej ją tak gorączkowo, jak gdyby się spodziewała, że powróci z Eliną.
— Cóż?
— O, znasz pani Deborę... ociężała, jak zawsze... Zresztą teraz choruje na krosty, zbyt długo byśmy czekały... Pojedziemy do pana Raveraud.
— Raverand?
Dunka nie znała nawet z nazwiska najuczeńszego, najzdolniejszego z adwokatów paryzkich.
— Adwokat? Więc będzie proces?
Z przestrachem spojrzała:
— To tak długo potrwa... tak dużo kosztować będzie...
Leonia uspakajała ją:
— Może się obejdzie... zobaczymy... to przyjaciel...
Był on starym przyjacielem jej ojca, któremu zawdzięczała to, że się nie rozeszli z hrabią i że honor rodziny ocalał, chociaż szczęście ich przepadło.
Przybyły na ulicę Ś-go Wilhelma przed jedyny starożytny dom, jaki ocalał na przedmieściu Saint Germain. Zachował on tradycye starej Francyi w łuku wielkich odrzwi z młotkiem i szerokiej balustradzie kamiennej.
Raverand tylko co przybył z sądów i natychmiast kazał wprowadzić hrabinę, aby nie czekała w salonie wraz z klientelą, tak liczną i niecierpliwą, jak gdyby to był modny doktór.
— Czy się stało co złego, drogie dziecię...
— Nie; przynajmniej nie mnie... ale osobie, którą kocham bardzo...
Przedstawiła panią Ebsen, której adwokat przyglądał się bystrem i ciekawem okiem.
Biedna matka była bardzo wzruszona. Ten wielki gabinet, ta cisza, ta poważna i delikatna głowa prawnika przy lampie... Ach, tyle korowodów, gdy idzie o rzecz tak słuszną i prostą, jak odzyskanie córki, którą jej zabrano.
— Słucham... rzekł Raverand, a ponieważ pani Ebsen pozostała nieco głuchą, po owem uderzeniu krwi do głowy, powtórzył raz jeszcze:
— Słucham.
Zaczęła mówić, lecz gniew i oburzenie dławiły ją. Wszystkie wyrazy cisnęły się razem na usta i we wszystkich językach, jakie posiadała: w duńskim i niemieckim, stosownie do tego, jakie wyrażenie jej się przypomniało. Przymuszanie się do mowy francuzkiej, syczący ciągle w ustach, mimo jej woli północny dźwięk „sz”, czynił tę nieprawdopodobną historyą jeszcze zawikłańszą, zwłaszcza, że ją coraz z innej strony rozpoczynała.
— Moja mała Lina taka miluchna... Ją jedną miałam na świecie... Babunia, prezydująca, zegar elektryczny, modlitwy po trzy sous, napoje dawane mojej małej... Rozumie pan?
— Nie bardzo, mruknął adwokat.
Leonia chciała przemówić, ale ją powstrzymał.
— Niech pani będzie łaskawa odpowiadać:
— Czy córka odjechała z domu?
— Nie, nie, nie odjechała... Oni mi ją wzięli, ukradli... jej serce... całe dziecko moje...
— Jak się to stało, kiedy?
Wydobywał z niej objaśnienie jedno po drugiem; kazał powtórzyć okropny list wyryty w pamięci matki: Przywiązana córka, Elina Ebsen...
— A po wyjeździe jej, czy odbierałaś pani listy?
— Miałam dwa... jeden z Londynu, a ostatni z Zurichu... ale niema jej ani w jednem, ani w drugiem miejscu...
— Pokaż mi pani ten list z Zurichu...
Wyjęła z kieszeni naparstek, okulary, portrecik córki, który zawsze miała przy sobie, potem nareszcie list, rozwinąwszy go drżącemi i grubemi palcami, podała adwokatowi. Przeczytał głośno, powoli, aby wniknąć w ducha, gdyż ta nieszczęśliwa matka zaczynała go interesować.
„Moja droga matko, ponieważ głównie idzie mi o to, żeby ci przesłać wiadomość o sobie, nie odkładam dłużej listu; ale z wielką przykrością dowiedziałam się do jakiego stopnia nie lękasz się, wybiegami i kłamstwem...”
Pani Ebsen rozszlochała się.
„Do jakiego stopnia nie lękasz się, oskarżać niesprawiedliwie osoby, które nam tylko dowody dobroci dawały. Skutkiem tego nie mogę ci wyjawić dokąd mię powołała służba boża i wyrazić całego szacunku, jakim jest przejęta córka kochająca cię w Jezusie — Elina Ebsen.“
Po chwili milczenia, rzekł Raverand z powagą w głosie:
— Newroza religijna... takie choroby leczy Bouchereau...
Newroza... Bouchereau, były to czcze dźwięki dla matki, ale to wiedziała dobrze, iż gdyby nie trucizny jakiemi pojono ukochaną jej córkę, nigdyby takiego listu nie napisała.
Spostrzegłszy niedowierzający uśmiech adwokata, przetrząsnęła raz jeszcze kieszenie i podała mu papier cały zapisany receptami chemicznemi, nazwami alkaloidów: hуохуаnіпа, atropina, strychnina, a to ze stemplem jednej z pierwszych aptek paryzkich. Po wyjeździe Eliny znalazła w jej szufladach pudełko pigułek z flaszeczką w której jak się okazało po zbadaniu, były: wyskok belladony i dekokt, wywołujące osłupienie, konwulsyjne drgania, a niekiedy nawet zupełne pomieszanie zmysłów.
— Tam do licha! rzeki Raverand... w roku 1880!... To ważne!... Ile ma lat córka pani? dodał i wyprostowany w fotelu, główkę małą wysunął naprzód wietrząc tę sprawę, jak łasica norę, do której wchodzi.
— W krótce skończy dwadzieścia, odrzekła matka z boleścią w głosie; gdyż ta młodość Eliny, podwajała jej żal.
Stary praktyk pomyślał głośno:
— Ciekawa sprawa.
— Ta kobieta nie pierwszą zbrodnię popełnia, odezwała się Leonia d’Arlot z tryumfem. Możemy wskazać więcej matek i jeszcze od tej nieszczęśliwszych...
— Któż to jest? Jak się nazywa ta osoba? zapytał Raverand, coraz bardziej zainteresowany.
Pani Ebsen zrobiła wielkie oczy, zdumiona, że jeszcze nie odgadł. Leonia go objaśniła:
— Pani Autheman...
Adwokat okazał gestem przerażenie:
— W takim razie... rzekł.
Powaga i dostojeństwo nie pozwoliły mu dokończyć frazesu; ale widocznie powziął przekonanie, że się nic nieda zrobić.
Przeciwnie, należało odwodzić biedną kobietę od procesu niebezpiecznego i daremnego.
— Authemanowie są zbyt potężni, zbyt wysoko stojący pod względem imienia, moralności i majątku. Trzeba się uciekać do wybiegów i być cierpliwą. Przedewszystkim, gdyby nawet proces został rozpoczęty, Elina w ciągu jego trwania dojdzie do lat, a wówczas...
— Więc niema sprawiedliwości! zawołała pani Ebsen z tąż samą rozpaczą w głosie, co chłopka z Petit-Port, której nieszczęście, stanęło jej na pamięci.
W tej chwili podano czyjąś kartę wizytową, pan Raverand, podniósł się zatem, mówiąc:
— Czyby się nie można dowiedzieć o miejscu pobytu córki pani na skutek rozkazu ministra sprawiedliwości i drogą urzędowego śledztwa... Ale jak tu nakłonić ministra do tak drażliwego kroku? Chyba że... Pani jesteś cudzoziemką, Dunką?... Zobacz się pani ze swoim konsulem...
Odprowadzając je ku drzwiom; — szepnął do hrabiny:
— Zresztą, jej córka nie jest nieszczęśliwą...
— Ale ona...
— Ona — jest matką, a wszystkie są męczennicami. Nagle zmienił ton mowy:
— Co słychać u państwa?... Jak się ma mąż?
— Nic nie wiem.
— Zawsze nieubłagana?
— Tak.
— Jednakże on się robi stateczniejszym. Jest teraz człowiekiem, politycznym... Jego ostatnia mowa w Izbie...
— Bądź zdrów, przyjacielu.
W powozie matka rzekła:
— Zimno mi...
Zęby jej szczękały:
— Odwieziesz mię, Leonio?
— Ależ nie, nie.... pojedziemy wpierwej do tego konsula... Gdzież to?
— Na przedmieściu Poissonnière... pan Desnos.
Desnos, wielki fabrykant mebli, sprowadzał drzewo z Norwegii i z Danii — i w interesie swego handlu, postarał się o stanowisko konsula.
Swoją drogą obcym mu był kraj, który przedstawiał. Nie znał jego obyczajów, języka, ani nawet położenia geograficznego.
Biura znajdowały się po prawej stronie podwórza, na które wychodziły okna ogromnej pracowni, gdzie słychać było huk młotów, zgrzyt pił i hurkot maszyny parowej. W biurach panował także ruch, lecz objawiający się skrzypieniem piór, przenoszeniem ksiąg kupieckich i syczeniem gazu nad głowami piszących.
Tutaj, tak samo jak u adwokata, nazwisko hrabiego d’Arlot skróciło wyczekiwanie. Desnos natychmiast przyjął damy w swoim bogatym i obszernym gabinecie, oddzielonym od pracowni rysowników oszklonemi drzwiami, poprzez które widać było szeregi mężczyzn w bluzach, stojących lub siedzących i w ciszy pracy oddanych.
— Czy świeci się na górze? zapytał fabrykant, myśląc, że te panie przybyły po meble.
Na wiadomość, że chcą z nim mówić jako z konsulem, uśmiech znikł i twarz dobrodusznego paryżanina spoważniała...
— W konsulacie przyjmuję zwykle od 2-giej do 4-tej... ale kiedy panie tu jesteście...
Z rękami założonemi na kamizelce, z miną zamożnego negocyanta, słuchał sprawy przy oddalonym huku maszyny parowej, od której trzęsły się szyby i podłoga.
— Cóż mi to panie opowiadacie? Trucizna, wykradzenie — ależ, taką rzecz należało zanieść do teatru Ambigu. Wśród Paryża, mając telefon w mieszkaniu i pracownie oświetlone lampami Edisona, — jakże uwierzyć w podobną awanturę?
Nagle, w ciągu opowiadania, które naprzemian ciągnęły obie kobiety, gdyż pani Ebsen była tak zmieszana, że hrabina musiała jej przyjść w pomoc, Desnos podniósł się z oburzeniem.
— Nie mogę dłużej słuchać... Autheman jest moim bankierem, rzekł. To najbogatszy, najpewniejszy dom... nieskazitelne imię... Takie bezeceństwa nigdy się nie mogą dziać u Authemanów. Wierzaj mi pani, ciągle zwracał się tylko do hrabiny, jak gdyby tamta niegodną była uwagi dygnitarza. Nie bądź echem podobnych oszczerstw. Honor Authemanów, jest honorem całego handlu paryzkiego.
Ukłonił się, gdyż czas jego jest drogi, zwłaszcza też u schyłku dnia i tygodnia.
— Zresztą, zawszem gotów do usług pani hrabiny... W rezultacie — od 2-giej do 4-tej... można się zgłosić do sekretarza Dahrelupe...
Pracownie huczały w cienmem podwórzu, wózki ciągnione przez ludzi, taczki, ciężko toczyły się po bruku, podczas gdy nasze dwie kobiety dążyły do powozu.
Pani Ebsen rzekła gestykulując wśród tego zgiełku:
— Sama dam sobie radę, kiedy się wszyscy boją...
W tem robotnicy wyładowujący drzewo popchnęli ją... chcąc się usunąć, wpadła na koło od wózka... głucha, ciężka, niezgrabna, zmięszana, wydawała krzyki, jak dziecko — wtedy Leonia przyszła ją wziąć za rękę, myśląc, co by się stało z tą biedną istotą, gdyby musiała walczyć sama jedna ze swem nieszczęściem. „Nie, nie, ja jej nie opuszczę”, powiedziała sobie.
— Zarządzi się to śledztwo o którem wspominał Raverand. Zaraz jutro pan d’Arlot zobaczy się z ministrem...
— Jakaś ty dobra kochaneczko, odparła matka, której palące łzy spływały na rękawiczki, wśród ciemności panującej w powozie.
Było to prawdziwem poświęceniem ze strony Leonii d’Arlot dla starej przyjaciółki, że się chciała zwrócić do męża; bo chociaż mieszkali pod jednym dachem, zupełnie był jej obcym i przestała go wtajemniczać w swoje sprawy.
Powracając z ulicy Val-de-Grâce, zastanawiała się nad tem, iż jeden po drugim, przypomniały jej się nieszczęsne szczegóły urazy, tak krwawiącej się jeszcze, jak gdyby wczoraj powstała: widziała różową mężateczkę w wizytowej sukni, słyszała śmiech tego niewiniątka, zwierzenia szeptane, jakby starszej siostrze; nareszcie słowa: „pójdę do wujaszka...” Ponieważ długo nie było ich widać, sercem odgadując nagle rzecz całą, znalazła uwodziciela pomiędzy dwojgiem drzwi: podły i godzien wzgardy, jak każdy złodziej, bełkotał w pomięszaniu, blady był, spocony... ręce miał zwieszone i drżące.
Jakie życie wiódł potem jej mąż? w jaki sposób starał się uzyskać jej przebaczenie? Oto przesiadywał ciągle w klubie, albo wśród dziewcząt. Dopiero od sześciu miesięcy, znudzony kochanką, dawną aktorką, utrzymującą obecnie sklep galanteryjny na Avenue de l’Opera, z pokoikiem do romansowania, rzucił się w wir polityki, która jest również składem fraszek, po za którym dzieją się także bezeceństwa i zdrady. Teraz, nęciło go ognisko domowe, stawało mu się potrzebnem dla gromadzenia przyjaciół i zyskiwania wpływów. Nie śmiał o to prosić, ale bardzo pragnął, aby żona na nowo przyjmowała gości i bywała w świecie — żeby zapomniano o tem co zaszło. Ale... to nigdy nie nastąpi, rozłączeniśmy na zawsze!
Po tej gniewnej przysiędze, badała siebie, rozważała swoje nudy, dotkliwą pustkę dni nie dających się już zapełnić nabożeństwem i uczęszczaniem na sławne kazania.
— Mam wprawdzie dziecko, które mię strzeże od błędu; ale czy to zapełnia życie?... Ach Raverand miał słuszność... jestem nieubłaganą...
Jednakże zmiękła od kilku godzin, jak gdyby ją te łzy matki roztkliwiły, czyniąc bardziej ludzką swem udzielającem się ciepłem. W każdym razie, ten dramat pani Ebsen poruszał ją, wyrywał z tego odrętwienia mystycznego, przez które upatrywała tylko śmierć — cel i wyzwolenie.
— Pan hrabia jest w salonie z hrabianką...
Poraz pierwszy oddawna salon w ich domu był oświetlony: przy otwartym fortepianie siedziała na wysokiem krześle dziewczynka i pod nadzorem starej guwernantki z baranim profilem, grała jakieś ćwiczenia.
Pan hrabia przyglądał się paluszkom rozstawionym na klawiszach i uderzał takt, a cały ten obrazek oblany był światłem dużej lampy z zasłoną.
— Muzykujemy trochę przed obiadem, rzekł mąż kłaniając się z półuśmiechem, ściągającym brodę krótką i jasną, miejscami siwiejącą i wielki nos sybaryty, który trybuna parlamentarna nazwie pewno majestatycznym.
Ona, zmięszana, że się znajduje w tem niby odzyskanem kółku domowem, tłómaczyła się ze spóźnienia, uniewinniała... nagle rzekła:
— Mam cię o coś prosić, Henryku.
„Henryku!...” Całe lata minęły jak nie słyszał tego imienia, bo na Avenue de l’Opera pan hrabia nazywał się Biquette.
Guwernantka wyprowadziła dziecko, a Leonia zdejmując rękawiczki i kapelusz, który wyniosła pokojówka, opowiadała swe kroki w sprawie pani Ebsen, postrach jakim jest dla wszystkich nazwisko Authemanów i radę Raveranda, żeby się udać do ministra sprawiedliwości.
Stała przy kominku, wysmukła i śliczna, ożywiona całodziennym ruchem i różowemi odbłyskami ognia, przy którym kolejno grzała nóżki wygięte i wązkie. Jednakże to o co prosiła, przemówienie do ministra, przedstawiało wiele trudności w owej chwili.
— Wojna jest wypowiedziana i to nie żartem... wyroki, prawa magistratury...
Przybliżyła się o krok, spojrzała swem ładnem złotawozielonem okiem i rzekła:
— Bardzo cię proszę.
— Gotów jestem na twe usługi, moja droga.
Uczuł chęć porwać ją w ramiona i przycisnąć do serca, kiedy we drzwiach z trzaskiem otwartych, automatyczny głos oznajmił:
— Pani wicehrabino, obiad już podany.
Henryk d’Arlot wziął żonę pod rękę i gdy przechodzili do jadalnego pokoju, skąd ich śledziła z zaciekawioną minką dziewczynka siedząca już przy stole, zdawało mu się, że okrągłe i gibkie ramię Leonii opiera się i drży trochę.
Był to jedyny skutek kroków pani Ebsen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.