<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
OSTATNI LIST.

— Pycha i tylko pycha w tej kobiecie, ani serca, ani wnętrzności. Zaraza anglikańska, wszystko w niej pochłonęła. Taka jest twarda i zimna jak marmur.
Stary dziekan, siedząc przed kominem, gwałtownie uderzył szczypcami po okopie, które jego droga w milczeniu z rąk mu wyrwała.
Tak był przejęty, że nie spostrzegł tego i dalej ciągnął opowiadanie: o bytności swej w pałacu Authemanów.
— Przekonywałem ją, błagałem, groziłem. Odpowiadała mi kaznodziejskiemi frazesami: o obojętności względem wiary, o potrzebie wielkich przykładów. Jak na złość, dobrze mówi ta kondliczka. Za wiele żargonu z Chanaan. Ale wymowna i dobrej wiary. Nic mnie to nie dziwi, że obałamuciła tę młodą głowę. A co ona zrobiła z tym Crouzat. Wszystkom wypowiedział co o niej myślę!
Powstał i przechadzał się wielkim krokiem.
— Nakoniec, kto pani jesteś, na mocy czyjego upoważnienia przemawiasz? Boga? Lecz to nie Bóg panią kieruje. Ciebie tylko widzę w twych czynach, twoją duszę złośliwą i zimną, która ma jakiś żal do świata i zdaje się ciągle mieć coś do odemszczenia.
— Mąż był przytem? — zapytała staruszka z przerażeniem. — I nic nie mówił?
— Ani słowa. Widać tylko było usta wykrzywionę do uśmiechu i to oko, które paliło jak soczewka szkła na słońcu.
— Ależ usiądź, jesteś w dziwnym jakimś stanie.
Stojąc za krzesłem, naktórem spoczął nakoniec jej zacny mąż, pani Aussandon obcierała mu czoło myślące, szerokie i wypukłe. Zdjęła mu fular z szyi, o którym zapomniał.
— Zanadto się gorączkujesz, daj pokój.
— Cóż dziwnego? Takie wielkie nieszczęście, taka niesprawiedliwość. Żal mi tego biednego Lorie’go.
— O! co się jego tyczy — powiedziała, gestem okazując niechęć dla człowieka, którego chwilowo przekładano nad jej syna.
— Ale matka! matka, która nie może się dowiedzieć nawet, gdzie się jej córka obraca. Czy możesz wyobrazić siebie na miejscu tej kobiety i jej milczenia uprawnionego. Cóżbyś ty zrobiła?
— Ja? Pożarłabym jej głowę...
Było to powiedziane z takiem wystawieniem naprzód szczęki, iż dziekan się roześmiał i ośmielony gniewem żony, rzekł:
— O! ale oni jeszcze nieskończyli ze mną. Nikt mi nie zabroni mówić i zaskarżyć ich przed sumieniem publicznem. Chociażbym miał nawet posadę utracić!
Nieszczęsne to słowo, nagle przypomniało główny punkt tej okoliczności. Co to, to nie, skoro posadzie może grozić niebezpieczeństwo.
— Zrób to dla mnie i nie mieszaj się do niczego, Albercie!
— Droga, droga! — błagał biedny Albert — droga niechciała słuchać. Gdybyśmy byli sami, możnaby ryzykować, ależ chłopcy: Ludwik ma zostać pomocnikiem naczelnika, Fryderyk poborcą podatków, major jest podany do orderu. Ci ludzie są tak potężni, że dosyć ich skinienia.
— A mój obowiązek? — przebąknął dziekan, który poczynał słabnąć.
— Jużeś go dopełnił, a nawet i więcej uczyniłeś, Cóż myślisz, że Authemanowie darują ci kiedykolwiek szorstkość dzisiejszych słów twoich; — posłuchaj mię.
Wziąwszy go za ręce, zaczęła przekonywać:
— Czy chciałbyś w twym wieku biegać po ślubach i pogrzebach? Zawsze powtarzasz: „jestem u szczytu... jestem u szczytu”. Ale powinieneś pamiętać z jakim trudem dostałeś się tam. A w sześćdziesiątym piątym roku życia, zwichnąć karyerę byłoby smutno.
— Droga...
Był to ostatni opór uczyniony dla bonoru, gdyż zdanie żony, zgadzało się z przekonaniem kolegów jego z fakultetu, wypowiedzianem przed chwilą, w czasie przechadzki do koła gazonu, mniej zimnego i smutnego jak egoizm ludzki.
Tak, wspinać się na nowo pod górę swemi staremi nogami, przestraszało go, a więcej jeszcze okropne sceny, burze domowe, jakieby powstały w razie śmiałego zamachu, o jakim zamyślał po wizycie u Authemanów.
Lecz jakąż wymówkę dać biednej matce? Udała się do niego z całem zaufaniem, licząc na jego tylko pomoc wśród ogólnego zobojętnienia. I otóż on się usuwa jak inni, zmuszony uciekać od tej wielkiej boleści, albo ją łudzić kłamliwemi i czczemi obietnicami: „Czekaj pani, to tylko chwilowe przejście. Bóg tego niedopuści.” O! poczciwy dziekanie hypokrytów i tchórzów.
Od tego dnia, ani spoczynku, ani swobodnej pracy nie zaznał stary Aussandon, u szczytu!
Wyrzut sumienia, ten ponury ostrzegacz, siadał z nim przy stole; ścigał go wszędzie, towarzyszył mu na brudne przedmieście Ś-go Jakóba, oczekiwał na rogu bulwaru Arago, gdy wychodził z lekcyi. Pastor nieśmiał nawet wchodzić do ogródka, chociaż był to czas nowego zasiewu, bo tam zgryzota sumienia przybierała widzialną postać bladej twarzy o zaczerwienionych oczach matki, upatrującej przez okno: coby mogła uczynić dla niej religia, która jej właśnie wszystko zabrała.
Prędko spostrzegła, że i ten ją opusza i nie dziwiła się temu, bo wszyscy jej przyjaciele toż samo uczynili.
Jednych strach oddalał, drugich litość, nie mogli bowiem nic dla niej uczynić i napróżno tylko dzielili jej boleść;, pomijając sceptyków, dla których to zdarzenie, w rodzaju Anny Radcliff, wydawało się nieprawdopodobnem, śród cywilizowanego i nowożytnego Paryża. Kręcili oni głowami, prawie podejrzliwie, mówiąc:
— Kto wie co się pod tem ukrywa.
Tak, Paryż jest cywilizowany, poruszany przez postęp i ideje szlachetne, lecz zarazem jest lekki i powierzchowny. — Wypadki następują szybko po sobie, jak fale Morza Śródziemnego.
Nic głębokiego, nic stałego. „Biedna pani Ebsen! A to okropne!” Lecz pożar magazynów l’Univers, ciało kobiety pocięte w kawałki i odnalezione w numerze Temps, samobójstwo Cazarès, prędko nabywały nowych praw do spółzucia.
Jedyny dom gdzie ją jeszcze przyjmowano ze stałą życzliwością, a nawet z osobistą wdzięcznością, hotel przy ulicy Vezelay, nagle zamknął się dla niej. Hrabiostwo d’Arlot, wyjeżdżając do Nizzy z dzieckiem, otrzymali poufnie im zakomunikowany raport: o śledztwie z sądu w Corbeil.
W tym raporcie, jeszcze dowcipniej ułożonym niż w sprawie Damour, dającym dokładny opis pałacu, szkoły Ustronia, dołączone były imiona robotnic, zamieszkałych obecnie w Porcie Zbawiciela:
Zofia Chalmette, lat 36, z Roszelli.
Marya Souchotte, lat 18, z Athis-Mons.
Ludwika Braun, lat 27, z Bernu.
Katarzyna Looth, lat 32, ze Stanów Zjednoczonych.
Co się tyczy Eliny Ebsen, to ona odbywa podróż w celach stowarzyszenia po Szwajcaryi, Niemczech i Anglii, bez stałego miejsca zamieszkania i regularnie koresponduje z matką.
Rzeczywiście, od niejakiegoś czasu, dzięki pastorowi Birk, pani Ebsen mogła pisywać do córki, lecz po omacku, adresując listy do Portu Zbawiciela.
Listy te z początku zrozpaczone, pełne rozdzierających przywoływań, obelg a nawet groźne przeciwko bankierom, wprędce spokorniały, Elina bowiem groziła, że nie będzie odpowiadać na zniewagi, czynione przyjaciołom, których poważa i uznaje za godnych ogólnego szacunku.
Od tego czasu skargi matki uśmierzyły się, stały się bojaźliwsze, ograniczały się tylko na opisach jej życia samotnego i smutnego, które bynajmniej nierozczulały córki. Stanowczy i zimny ton listów młodej dziewczyny, odbijał się także w jej piśmie, sztywnem i równem.
Pisała o zdrowiu swojem, przeplatając list frazesami egzaltowanemi i niejasnemi: o służbie Bożej! Zawsze było jakieś wezwanie mistyczne i zamiast zwykłego uściśnienia, kończyła zapewnieniem swem o przywiązaniu w Jezusie.
Nic dziwaczniejszego jak ten dyaiog listowny, ta sprzeczność żargonu kaznodziejskiego metodystki, z głosem prawdziwego uczucia. Ziemia i niebo odzywały się do siebie, ale z tak znacznej odległości, że się porozumieć z sobą nie mogły, bo nerwy czucia porwane były i bujały w powietrzu. Matka pisała:
„Gdzie jest moje drogie dziecko? Gdzie jesteś, co robisz? Ja myślę o tobie i zalewam się łzami. Wczoraj był dzień Zaduszny, udałam się na cmentarz i na grobie babuni uszczknęłam bukiecik, który ci posyłam.”
Córka odpowiadała:
„Dziękuję ci za pamięć, ale mi jest daleko milej posiadać Zbawiciela żyjącego wiecznie, niż te nędzne kwiaty. Niczego tak gorąco nie pragnę, jak tylko żebyś droga matko, pozyskała Jego przebaczenie, spokój i pociechę, jakiem i cię w łasce swojej chce obdarzyć.”
Pomimo to wszystko, nic nie miała lepszego jak te listy zasmucające i zimne; ocierała łzy na to-tylko, aby je odczytać. W oczekiwaniu ich, w otwieraniu koperty ze drżeniem, czerpała siły do życia, do walki z wyrokami losu i przeciw zuchwałym swym zamysłom, które tak trwożyły pastora Birka, troszczącego się: „o biedną swą towarzyszkę.” Naprzykład chciała czekać na powóz pani Autheman, przed jej domem, uczepić się go i wołać pod kołami: „Moje dziecko, gdzie jest moje dziecko?” Albo też jechać do Londynu, Bazylei, Zürichu, szukać jej samej, jak jej radzono w biurze poszukiwań.
— Biedna, biedna przyjaciółko. Myśl to niemożliwa. Ta podróż byłaby tylko ruiną, wśród takiej niepewności, jeszcze niebezpieczniejsze byłyby jakieś gwałtowne kroki w Paryżu, które by panią naraziły na więzienie, lub co gorszego. Birk nie mówił coby to było, lecz tajemniczość jego wielkich oczu, podnoszenie się śpiczastej apostolskiej brody, wyrażały udzielający się przestrach.
I biorąc jej ręce w swe dłonie: ciężkie i wilgotne, pachnące pomadą, używaną do długich pukli, które ciągle poprawiał, uspokajał ją, starał się ukołysać, mówiąc:
— Zostaw mi pani pole do działania. Jestem przy tobie, dla ciebie tylko tu pozostaję. Ufaj mi dziecko twoje będzie ci powrócone.
Jakto łatwo mylić się na ludziach! Ten człowiek, który jej się tak niepodobał, któremu nieufała, zniechęcona jego słodziutką miną, ubieganiem się za posagami, sam jeden nieopuścił jej: odwiedzał ją, wywiadywał się o jej życiu i zamiarach, a nawet zapraszał ją na narodowe Risengroed do swego mieszkanka kawalerskiego, które dewotki zdobiły podarunkami. I za każdym razem, gdy ją odprowadzał, zwykł powtarzać: „Trzeba się rozrywać, biedna przyjaciółko!”
Ale jak się tu rozrywać, żyjąc w tej przerażającej trwodze i tej wyłącznie ją zajmującej myśli, którą wszystko podsycało.
Ponieważ Elina odjeżdżając, nie zabrała ani odzienia, ani bielizny, dom był pełen pamiątek: z szaf, z szuflad rozchodził się zapach, który ona tak lubiła. Najmniejszy szczegół z toalety, dawał matce żywy obraz jej dziecka.
Na stole leżał jeszcze zielony kajet, w którym zapisywała młoda dziewczyna co wieczór, drobne ich wydatki, obok oczekiwanych za lekcye zysków.
Ten porządny kajet, starannie poliniowany, zapisany kolumnami cyfr, wymownie opowiadał jej życie zacne i odważne, tak pracowite i zajęte cudzą wygodą: „Płaszczyk dla Fanny“. Pożyczono Henryecie. Na Świętą Elżbietę, dzień imienin pani Ebsen, obok bukietów i niespodzianek, znajdowały się na marginesie słowa czułe i dziecinne: kocham moją drogą mamę.
Kiedy wieczorem pani Ebsen przepatrywała zielony kajet z Lorie’m, oczy ich napełniały się łzami i nie śmieli spoglądać na siebie.
Było to prawie powtórne wdowieństwo dla biednego Lorie, może jeszcze okropniejsze, chociaż żałoby nie nosił, gdyż upokarzało go to, że nie umiał zdobyć serca młodej dziewczyny, które z pozoru tak spokojne, w gruncie spragnione namiętności, sięgnęło po nią w wyższe krainy.
Chociaż niechciał przyznać się, jednakże odjazd Eliny, zadawalniał jego miłość własną; nie on jeden był opuszczony. Wspólne nieszczęście zbliżyło go do matki, z którą wznowiły się serdeczne stosunki.
Powracając z biura zachodził na górę po wiadomości, spędzał długie godziny przy kominku, słuchając zawsze jednej i tej samej bistoryi, przeplatanej wybuchami płaczu. W pośród ciszy saloniku, przy dolatującym gwarze z ulicy, szukał on instynktowo Eliny i Babuni w ich ulubionym kąciku; zdawało mu się, iż słyszy wesoły śmiech swojej dziewczynki, tam gdzie obecnie snuły się cienie i zapomnienie, jak zwykle bywa po odjeździe lub śmierci.
W dzień pani Ebsen, nie mogła sama jedna usiedzieć w domu, zawsze po uporządkowaniu swego małego gospodarstwa, wychodziła odwiedzić znajomych, swych dawniejszych gości niedzielnych, którzy cierpliwie słuchali opowiadania o porwaniu córki.
Potem zawsze pozostając pod wpływem swej idée fixe, szła jakby na oślep; w tych razach bowiem człowiek jest gnanym gdzieś bezwiednie, tak jakby ruch mógł powrócić zwykłą równowagę istocie ludzkiej. Snuła się po ulicach, zwiększając liczbę błądzących bez celu po bruku paryzkim, zatrzymujących się przed wystawami, opierających się na poręczach mostów i z jednakową obojętnością przypatrujących się: wodzie co płynie, wywrócoremu omnibusowi i modnym nowościom przez okna sklepowe.
Któż może wiedzieć, wielu to wynalazców, poetów, zakochanych, złoczyńców lub waryatów, znajduje się pomiędzy tymi ludźmi, idącymi po przed siebie, ażeby uciec przed wyrzutem sumienia, lub też goniąc za chymerą! Lunatycy idei, samotni w najgęstszym tłumie, ci próżniacy są najbardziej ze wszystkich ludzi zajęci, nikt ich nie może rozerwać: ani obłoki, na które spoglądają, ani potrącanie przechodniów, ani też książka, machinalnie przerzucana.
W czasie tej włóczęgi po Paryżu, pani Ebsen wracała się zawsze do jednego miejsca, to jest do pałacu Authemanów, do którego z początku chciała się wcisnąć, ażeby zasięgnąć od sług niejakich wiadomości. Lecz nie miała potrzebnych środków do rozjaśnienia tych zimnych postaci najemników.
Obecnie zadawalniała się tylko obchodzeniem tego domu, jakby instynktem gnana, pomimo pewności, że córki nie ma we Francyi. Stawała na pustym placyku przed palisadą pałacową i całemi godzinami wpatrywała się w głąb podwórza, w wysokie poczerniałe mury, w nierówne okna o rzeźbionych kapitelach.
Powozy zatrzymywały się przede drzwiami: ludzie wchodzili i wychodzili z tekami, dźwigając na plecach worki z pieniędzmi. Na głównym ganku, pokazywały się poważne postacie.
Wszystko to się odbywało bez tłoku, bez hałasu; słychać było tylko łagodny i ciągły brzęk monet liczonych, dźwięk srebra przytłumiony, jakby szmer niewidzialnego strumienia, który płynął od rana do wieczora; u źródła swego niewinny, rozlewał się potem po Paryżu, Francyi i świecie, stawał się szeroką rzeką bystrą i niebezpieczną, nazywaną: bogactwem Authemanów, które napełniało trwogą najwyżej stojących, najsilniejszych, wzruszało sumieniem najtwardszem, najlepiej od pokus zabezpieczonem.
Zdarzało się czasami pani Ebsen, widzieć otwierającą się główną bramę przed srokatemi końmi, ciemno bronzowego koloru karetą, którąby poznała nawet bez poważnej i srogiej sylwetki ukazującej się za przejrzystą szybą. Doznawała wówczas pokusy do jednego z tych szaleństw, od jakich ją wstrzymywał pastor Birk, strasząc ją, więzieniem lub jeszcze okropniejszą rzeczą, której wyjaśnić nieśmiał.
Po tej bezcelowej bieganinie, którą starała się przedłużyć, wracała do domu wyczerpana i z jakimże biciem serca i gorączkową trwogą, pytała za każdym razem: „Matko Blot, czy nie ma nic dla mnie?”
I cóż ona znajdowała niekiedy? Niestety! zimny list, od „swej oddanej” ale nigdy i nigdy czego się spodziewała, nie śmiejąc do tego się przyznać.
Pewnego dnia gwałtowny dzwonek pociągnięty jakby znajomą ręką, przejął ją śmiertelnym dreszczem. Trzęsła się otwierając.
Serdeczne ramiona z czułością objęły ją; topniejący śnieg na letnim kapeluszu z kwiatami, zmoczył jej twarz, Była to Henryeta Briss. Opuściła ona miejsce w domu posła rossyjskiego w Kopenhadze. Doskonali byli to ludzie, ale strasznie, pospolici.
Zresztą, nie mogła się obejść długo bez Paryża i przybywa tu pomimo przestróg przełożonej klasztoru wizytek, która jej pisała, iż Paryż dla niej jest brzytwą, w ręku dwuletniego dziecka.
Ciągle gadając, Henryeta weszła do dobrze znanego jej mieszkania i usadowiła się tam jak u siebie; roztargniona i wesoła, niespostrzegła zbolałej twarzy matki.
Nagle obróciła się żywo jak koza, pytając:
— A Lina? gdzież Lina? Pewno zaraz przyjdzie?
Odpowiedziało jej łkanie:
— Ach, Lina! nie ma już Liny, wyjechała, skradziono, zabrano mi ją. Jestem sama jedna.
Henryeta potrzebowała chwili czasu, aby zrozumieć stan rzeczy; a nawet zrozumiawszy, nie mogła sobie zdać sprawy, ażeby Lina, tak rozsądna, tak praktyczna, tak przywiązana de swoich...
Ach ta Joanna Autheman, zręcznie się bierze do kierowania duszami! Podczas kiedy matka płakała, ona, z ciekawością spogląda na dwie małe złotobrzeżne książeczki, na te spólniczki wielkiej zbrodni, leżąc na stole jako dowód popełnionego występku: Modlitwy poranne, Rozmowy duszy chrześciańskiej.
— Nie! doprawdy to nie jest zwyczajna kobieta... Gdyby nie protestantyzm, rzecby można, że to siostra Antonina Bourignon.
— Kto to Bourignon? — spytała matka, obcierając oczy.
— Jakto, pani niesłyszała o niej? Prorokini z czasów pani Guyon. Napisała więcej niż dwadzieścia tomów.
— Niech sobie będzie kim chce — powiedziała poważnie pani Ebsen, jeżeli ona zmuszała matki łzy przelewać, to niewarto o niej mówić.
Jakiś instynkt ostrzegał ją, że Henrryeta, nie miała dla jej smutku spółczucia i że nieśmiała tego wyjawić, co miała na końcu języka, od czego błyskały mocno źrenice i kościste palce drżały przewracając tajemnicze książeczki.
— Mogłabyś pani pożyczyć mi te książeczki? — spytała wielbicielka Serca Jezusowego, pożerana chęcią przeczytania Rozmowy, ażeby wytknąć herezyę.
— O! weź, zabierz wszystko.
Henryeta uściskała ją z zapałem; wychodząc zostawiła swój adres: ulica Sèvre, u Magnabos, dekoratora, w dzielnicy klasztornej.
— Odwiedź mnie pani, to cię rozerwie.
Ta wizyta, a wraz z nią wywołane wspomnienia dawnych sporów, w których Lina okazywała się tak dobrą i rozsądną, była dla pani Ebsen bolesną próbą, jak niektóre pamiętne daty, dawniej obchodzone lub przepłakane razem: Iuleaften bez choinki i Risengroed, rocznica śmierci babuni, smutna pielgrzymka na cmentarz i jeszcze smutniejszy ztamtąd powrót.
Czyż to nie powracając z cmentarza przeszłego roku Elina jej przysięgała, że ją będzie kochać i nigdy nieopuści.
Pod wrażeniem tych wspomnień, napisała do córki list wzburzony i błagalny:
„Gdybym przynajmniej mogła pracować, dawać, lekcye dla rozrywki; ale zmartwienie mnie osłabiło, choruję na oczy i źle słyszę, od czasu mej choroby. Pieniądze także się wyczerpują; za kilka miesięcy, zbraknie mi ich zupełnie, cóż pocznę wówczas? O! moja droga, czekam cię na klęczkach. Nie matka cię już prosi, ale stara i bardzo nieszczęśliwa kobieta...”
W odpowiedzi na to odebrała kartę pocztową z Jersey, otwartą i czytelną dla wszystkich:
„Jestem głęboko zmartwioną niedobrą wiadomością o twem zdrowiu; lecz cię te próby codzień więcej zbliżają do Boga. Co się mnie tyczy to tylko twojem i mojem zbawieniem w wieczności jestem zajętą. Trzeba ażebym żyła daleko i strzegła się złego.”
To opłacone świadectwo ewangelii, było srogością nad srogościami.
Więc już nie będzie poufałości swobodnej, słów szeptanych i cichych łez. Ach! niegodziwe! oto co uczyniły z mojej córki. Wystrzegać się złego, tem złem była matka!
— Już nie będę pisywała. Na zawsze jest dla mnie straconą.
I wielkiemi literami na adresie napisała: Ostatni list mego dziecka.
— Pani Ebsen! pani Ebsen.
Wołano na nią z ogródka, obtarła oczy, chwiejąc się otworzyła okno i ujrzała pana Aussandon, podnoszącego ku niej swą piękną, dumną głowę.
— W niedzielę będę kazał w oratoryum i to dla pani, przyjdź a będziesz zadowoloną.
Pożegnał ją, podnosząc jednym palcem swą czapeczkę i dalej robił przegląd krzaków róż, u których na gałązkach, pokazywały się zielone pędy. Można było się domyślić, iż pani Aussandon nie było w domu, widząc dziekana w ogródku w taką przykrą i szkodliwą porę, jaka zwykle bywa w początkach marca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.