Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy wchodziła do bramy dużej piętrowej kamienicy, w której mieszkał Siennicki, przejął ją dreszcz trwogi. Nie mogła się jednak cofnąć, jakaś demoniczna władza popychała ją teraz i stalową dłonią popychała jej kroki. Cały dzień, powróciwszy z kąpieli, błąkała się po domu rozżalona i nie dostrzegła nawet strasznej bladości i mgłą zaszłych oczów starej Bednawskiej, która od rana, skurczona leżała na swem łóżku, nie odzywając się wcale.
Helena, przed wyjściem z domu, zdjęta nagłym żalem, ucałowała nogi staruszki, obute w filcowe pantofle i miękim, cichym głosem pożegnała się ze sługami.
— Być może, iż wrócę późno, wypijcie herbatę bezemnie!...
Sługi wytrzeszczyły oczy i postanowiły urządzić sobie pogawędkę „przed bramą“.
Helena, schodząc ze schodów, spotkała kilku ludzi, jęczących pod ciężarem ogniotrwałej kasy.
Za nimi ukazał się cylinder Świeżawskiego.
— Wychodzisz? — zapytał, dostrzegłszy Helenę, która na przejściu przycisnęła się do muru — widzisz, zmusiłaś mnie kupić kasę, przynajmniej teraz będę spokojny o moje weksle...
Lecz ona uśmiechnęła się gorzko.
— O, możesz teraz być spokojny o siebie i o swoje weksle...
Patrzyła nań pociemniałemi oczyma i nigdy chyba nie wydał się jej tak bezwzględnie egoistycznym i brutalnie eleganckim, jak w tej chwili. Oparty o kadłub kasy, dobrze odziany dostatniem futrem, z wąsami lśniącemi, z zębami nieposzlakowanej białości stał przed nią, jak uosobienie filistra, dla którego pieniądz stał się bożyszczem i celem istnienia. Śmiał się, patrząc na nią i przez różowe wargi wyrzucał gwiżdżące słowa.
— Cóż to? Dlaczego teraz... Czy idziesz się utopić, czy jak Nora odchodzisz, aby „wychować samą siebie?“
Lecz ona nie odpowiedziała ani słowa, tylko zebrawszy fałdy sukni, przecisnęła się pomiędzy tragarzami, którzy na nowo po masę kasy się schylali.
W mufce trzymała zawinięty w gazetę rewolwer i we flaszeczce trochę chloralu...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Siennicki czekał na nią na progu swego mieszkania.
— Sądziłem, że pani nie przyjdzie.
Lecz ona uczuła się w dumie swej dotkniętą.
— Dlaczego? Czy przypuszczasz pan, iż nie mam dosyć odwagi? Mam jej więcej, niż pan, zaręczam.
Wyjęła z mufki rewolwer i podniosła go do góry.
— Oto mój rewolwer — wyrzekła.
Siennicki pochylił się ku ziemi i wskazał pomiędzy rozrzucone poduszki.
— A oto moja broń — odparł szybko.
Spojrzeli sobie w oczy i natychmiast odwrócili wzrok. Bali się zacząć szaleć nerwowo, zwłaszcza ona. Od chwili przestąpienia tego progu działała jak automat. Nie chciała wyjść z tej roli. Obejrzała się dokoła.
Był to niewielki pokój kwadratowy, pogrążony cały w błękitach.
Fale niebieskiej gazy zwieszały się od stropu, przepięte pękami świeżych anemonów, błękitnych, ginących w fałdach przejrzystej tkaniny, która zdawała się płynąć potokiem fal, skąpanych w świetle księżyca.
W pokoju nie było ani jednego mebla, nic, coby przypominało prozę codziennego życia. Podłogę zaścielał szafirowy dywan, na którym leżały porozrzucane rozmaitej wielkości poduszki, okryte jedwabną błękitną gazą. Pęki tuberoz, anemon, irysów — zasiewały dywan. Dusząca, ale wspaniała woń płynęła w górę ku sufitowi, okrytemu błękitem gazy. Na okna spadały również gazowe zasłony, które je kryły zupełnie. W kącie, na marmurowej kolumnie, płonęła mała, błękitna lampa, z której migotał złoto-niebieski płomień.
Helena stała wciąż przy progu z rewolwerem w ręku, w kapeluszu na głowie, w futrze nawpół zesuniętem z ramion. Mimowoli to kokieteryjne urządzenie śmiertelnego pokoju przypominało jej błękitną, muślinową suknię Żabusi. W ślad za Żabusią zjawiły się przed nią postacie Jadwigi i Borna...
Z determinacyą zrzuciła z siebie futro, które opadło dokoła jej stóp.
— Zabijajmy się! — wyrzekła drżącym głosem.
Lecz doznała wielkiego uczucia ulgi, gdy Siennicki odparł:
— Niech pani jeszcze chwilę zaczeka...
Wymówił te słowa prawie wesoło. Helena, zdumiona, spojrzała nań i uderzona została nagłą zmianą, jaka zaszła w jego postaci. Miał na sobie balowe ubranie i twarz jego prawie jasną i rozpogodzoną okalały dobrze uczesane i błyszczące włosy.
Podniósł z ziemi futro Heleny i wyrzucił je do przedpokoju.
— Nie trzeba, aby ta czarna plama psuła nam harmonię błękitu, prawda?
Zaczął uważnie przyglądać się Helenie.
— Jak to dobrze, że się pani również niebiesko ubrała, tak się bałem, że pani włoży na siebie suknię ciemną, albo brutalnie białą!...
Wszedł do przedpokoju i zamknął drzwi na klucz.
— Gość, na którego czekamy, wejdzie zamkniętemi drzwiami!
Była to pierwsza aluzya, jaką zrobił do aktu, do którego się gotował. Wypowiedział jednak te słowa lekko, wesoło, z uśmiechem na ustach.
Helena, coraz więcej zdziwiona, patrzyła nań szeroko rozwartemi oczyma.
Siennicki klucz w kieszeń fraka wsunął i, rozrzuciwszy dokoła tuberozy, położył się na ziemi i zapalił papierosa.
— Błękit i cisza — przemówił po chwili i ku Helenie rękę wyciągnął.
— Chodź, odpocznij!...
Oczy jego patrzyły na nią łagodnie, smutnie, ręka wyciągnięta rozkładała się ku niej, jak nagle odkryte gniazdo.
Osunęła się ku tej ręce, dławiąc się łzami, on pociągnął ją ku sobie i głowę jej ułożył na miękiej poduszce.
— Śpij — wymówił cicho.
Zaczął sypać na nią deszcz kwiatów, które włosów się jej czepiały.
— Śpij, odpocznij!...
Jej pierś podniosła się nagle westchnieniem ulgi. Błoga senność ogarniała ją w tej ciszy. Zapomniała o obecności Siennickiego. Patrzyła w błękit sufitu i czuła, że ogarnia ją rozmarzenie. Nagle poczuła, iż Siennicki przyciąga ją ku sobie. Zmarszczyła brwi. Byłażby to poprostu zasadzka? Komedya samobójstwa, chęć wyrafinowanego posiadania jej w otoczeniu kwiatów i błękitu?
Z pod brwi zmarszczonych spojrzała na Siennickiego. On, oparty na łokciu, patrzył na nią dziwnie, twarz mu nie drgała, policzki płonęły dwiema krwawemi plamami.
— Co to za rozkosz taka cisza, takie wielkie, doskonałe uspokojenie! Dlaczego pani płaczesz? Bądźmy szczęśliwi...
Lecz ona cofnęła się w tył i wśród łez, wybuchnęła ironicznym śmiechem.
— Prawdziwie — wyrzekła — niepotrzebnie zadawałeś pan sobie tyle trudu, grając ze mną podobną komedyę... Wiedz pan o tem, że błękity i tuberozy nie zawrócą mi głowy. Nigdy, słyszysz pan, nigdy nie będę należeć do pana — ani tu, ani nigdzie!...
Usiłowała wstać z ziemi, nagle wytrzeźwiona, nie pragnąc już teraz samobójstwa, które kończyło się tak trywialną awanturą wśród błękitnych fal muślinu, udrapowanego, jak spódniczki tancerek.
Lecz on porwał się straszny, zmieniony, ze szczęką naprzód wysuniętą.
— Milcz! — krzyknął — nie psuj mi banalnym swym skrzekiem uroczej piękności tej chwili!
Ona próbowała jeszcze okazać swą wolę.
— Oddaj mi pan klucz... niech ja ztąd wyjdę!...
— Nie wyjdziesz ztąd żywa, mówię ci, iż nie wyjdziesz ztąd żywa...
Helena zdrętwiała z nagłego zimna, które ją ogarnęło.
Z komedyi miłosnej tak jak przypuszczała, z banalnej zasadzki nerwowego lowelasa, wpadła znów w tragedyę śmierci, tragedyę pełną grozy i szamotań się szaleńca...
Obejrzała się dokoła.
Siennicki na drzwi prowadzące do przedpokoju narzucił zasłony, tak że pokój zdawał się być bez wyjścia, jak klosz błękitny i szklany, u stropu kwiatami przybrany.
Helenie zęby klekotać zaczęły. Na klęczkach, wśród porozrzucanych kwiatów i poduszek, cofała się ku ścianie. Lecz Siennicki pełzał ku niej z dolną szczęką wysuniętą naprzód tak blady, iż w błękitnem świetle twarz jego przybierała odcień seledynowy.
— Ha, ha! — wykrzyknął — sądziłaś, że zwabiłem cię tutaj, aby skorzystać z twego ciała? Gardzę niem, słyszysz, gardzę! Gdybym może raz jeden odczuł owe „opiewane przez wieszczów“ rozkoszne upojenia, może mógłbym się cofnąć... Nie chcę, nie chcę, mógłbym jeszcze się wlec z tym wstrętnym workiem ciała dokoła mej istoty, nie, nie a potem... Lombroso... precz z życiem... dziedziczność, choroby, obłuda, błądzenie w ciemności, codzienne pożywienie, rwanie się o kawałek chleba, nie, nie, niech wszystko wyginie, ty, ja, świat cały!
Drżącym palcem na Helenę ukazywał.
— Ty także, ty także, możesz mi być tam potrzebna, kto wie, działasz na mnie, chcę cię za sobą powlec, może tam będziesz godną być moją kochanką, tu nie, nie!
Upadł na poduszki i, jęcząc, wołał:
— Lombroso, Lombroso!...
Helena, cofając się wciąż na klęczkach, natrafiła na oparcie ściany. Nie próbowała nawet uspakajać Siennickiego, jego błędny wzrok, głos chrapliwy, urywane, kończaste ruchy paraliżowały jej słowa. Uczuła się zgubioną i w tej chwili zrozumiała, że nigdy na seryo nie myślała o samobójstwie. Siennicki, zajęty paroksyzmem swego szczytowego szaleństwa nerwowego, nie chciał działać na nią i podsuwać jej myśli samobójczej, tak jak to czynił, pisząc listy lub błądząc dokoła jej mieszkania, ona zaś, pozostawiona tak sama sobie, odzyskała chęć do życia i z rozpaczą myślała teraz, że tam, po za tą masą błękitu i rozpylonych części kwiatów jest Warszawa, jest miasto pełne ruchu, wrzawy i życia, jest Born, jest ta oberża, która się jej znów domem wydawała. Zaczęła w umyśle szukać jakiejś potęgi, któraby ją wyprowadziła żywą z tej gazowej jaskini i trzęsła głową, jakby chcąc w ten sposób pomieszać i ze dna wydobyć jakieś dawne myśli.
I nagle zaczęła się modlić.
— Boże, Boże, panie Jezu!... Ojcze nasz, któryś jest...
Tak, tak, jedynie to ją ocalić mogło...
— Zdrowaś Maryo, zdrowaś Maryo, módl się za nami!...
Rękami drżącemi biła o ścianę, jak ptak skrzydłami. Postarzała się w jednej chwili o lat kilkanaście. Szczęka dolna opadła jej na dół, odsłaniając dziąsła i zęby.
— Zdrowaś Maryo — szeptała.
Lecz Siennicki wśród porozrzucanych poduszek szukać zaczął.
— Czas skończyć! — wyrzekł chrapliwym głosem — czas skończyć, bo jeszcze chwila a zwaryuję... Naprzód ty...
Wyciągnął rękę, w której błyszczał rewolwer Heleny.
— Weź, weź! — mówił rozkazująco.
Ona zacisnęła ręce koło szyi, głowa jej latała, jak serce we dzwonie.
— Nie, nie!...
Lecz Siennicki wyprostował się i spojrzał jej prosto w źrenice.
— Ja ci każę, musisz!...
Helena nagle zdrętwiała.
— A tak, muszę — powtórzyła cicho.
Pod czaszką uczuła znów lód i to przekonanie, że musi się zabić, że innego dla niej wyjścia nie ma.
I uczuła się tak lekką, jak w chwili, w której poiła się eterem. Zdawało się jej, że unosi się w górę, przestała rozpaczać, modlić się i stała się cała tą myślą, iż zabić się musi, powinna, myślą, którą przelał w nią wzrok i tajemny prąd, płynący ku niej z całej postaci Siennickiego.
On, nie spuszczając jej z oczów, odnalazł między kwiatami swój rewolwer.
— Chodź tu! — rzucił ostrym głosem.
Helena przyczołgała się ku niemu, bardziej do widma, niż do istoty ludzkiej podobna.
— Mierz w skroń! — wyrzekł Siennicki.
Ona nie miała siły podnieść swej ręki.
On chwycił ją za ramię, podniósł je ku górze i lufę jej rewolweru do jej czoła przyłożył.
— Gdy powiem: e’ viva la morte!... pociągniesz za cyngiel, słyszysz...
— Pociągnę za cyngiel, słyszę — powtórzyła machinalnie Helena.
Chwilę krótką nastało milczenie.
Oboje klęczeli na środku pokoju, tłocząc kolanami więdnące anemony i tuberozy.
Dokoła była wielka grobowa cisza.
Helena przestała czuć i myśleć, szeroko otwartemi źrenicami wpatrywała się w klęczącego przed nią mężczyznę...
Nagle usłyszała radosny okrzyk.
— E’ viva la morte!...
Równocześnie rozległ się jakby silny trzask z bicza i postać Siennickiego znikła z przed oczów Heleny, waląc się na poduszki i kwiaty.
Helena cofnęła się w tył.
Kłęby krwi zamrożonej w jej żyłach od chwil kilku zaczęły teraz pędzić ku jej głowie z szaloną szybkością. W jednej chwili lodowate zimno ustąpiło miejsca palącemu prądowi. Razem z tym chłodem opuściła Helenę myśl, „że zabić się musi“...
Ręka, w której trzymała rewolwer, opadła.
Odetchnęła głęboko.
Chwilę pozostała tak jeszcze na klęczkach, nieruchoma, z oczyma przymkniętemi. Siła, która w niej działała, zdawała się być pokonaną i uciekać z jej istoty z fatalnym pospiechem...
Otworzyła oczy i wzrok jej padł na leżącego na ziemi Siennickiego...
Porwała się na nogi i cofnęła ku ścianie. Siennicki leżał nieruchomy.
Upadł na twarz i Helena wpatrywała się teraz w tę czarną bryłę, rozjaśnioną tylko wązką linią białego kołnierzyka.
Nie!... Helena nie miała teraz ani siły, ani chęci do odebrania sobie życia. Siennicki, zabijając się, zniszczył potęgę, która jej tę chęć w mózg wpijała. Jedynem teraz pragnieniem jej była myśl wydostania się z tej potwornej klatki, błękitnej i dusznej od woni kwiatów.
Klucz jednak tkwił w kieszeni fraka Siennickiego. Jakże go ztamtąd wydostać? Może Siennicki jedynie tylko się zranił, może zemdlał, może znów zechce ją zmuszać do odebrania sobie życia?
Przytuliła się cicho do ściany i postanowiła czekać...
Stała tak długą, długą chwilę. Wpatrzona z natężeniem w leżące ciało mężczyzny, przebyła straszną torturę śmiertelnej trwogi. Teraz chciała ocalić swe życie za jakąkolwiek cenę. Zdawało się jej, że gdyby Siennicki zbudził się i chciał znów zmusić ją do przyłożenia lufy do skroni, walczyć z nim będzie jak lwica i potrafi obronić to, co było w tej chwili jej najdroższą własnością, to jest jej możność życia.
Lecz on nie budził się, nie poruszał, nie oddychał nawet. Leżał wciąż tak jak upadł, prosto, sztywno, z rękami rozkrzyżowanemi, z twarzą ukrytą w białych kwiatach tuberozy. Rewolwer upadł opodal i srebrzył się wśród gazy poduszek.
Nagle, przyszła Helenie do głowy myśl, że mogą zamknąć bramę domu a wtedy stróż otwierający jej może ją poznać, może później dać znać do sądu, że taka i taka kobieta była w tej chwili w mieszkaniu Siennickiego. Cóż wtedy? Skandal straszny, śmierć moralna. Nie, nie chciała mieć nic wspólnego z tym szaleńcem, do którego czuła teraz straszną odrazę i nienawiść. Jak zawsze, tak i w tej chwili składała nań winę swego postępku.
— Opętał mnie — myślała.
Należało się zdecydować, zbliżyć i wziąć klucz.
Zęby Heleny znów dzwonić zaczęły, lecz prędko, jak wszystkie istoty nerwowe wzbudziła w sobie szaloną odwagę, właściwą zwierzęciu, które broni się od śmierci.
— Nie dam się zabić, prędzej sama zabiję — pomyślała, chwytając febrycznie swój rewolwer.
Jak cień podsunęła się teraz kilka kroków i z oddechem zapartym, modlić się znów w myśli zaczęła.
— Boże, Boże, który jesteś w niebie, niech on się nie przebudzi, zanim klucz wyjmę... Boże, ja się poprawię, ja pójdę do spowiedzi... Matko Boża, ja będę dobrą...
Zbliżyła się teraz zupełnie do nieruchomego ciała. Przez chwilę słuchała, lecz nie posłyszała ani szmeru oddechu.
Wyciągnęła lewą rękę i cofnęła ją natychmiast.
Siennicki, upadając, przycisnął klapę fraka, należało więc, albo ciało odwrócić, albo klapę ostrożnie wysunąć...
I znów okryta potem, drżąca, nie wypuszczając z dłoni rewolweru, wyciągnęła Helena rękę i delikatnie za sukno fraka pociągnęła.
Siennicki nie drgnął nawet, lecz jej się zdawało, że usłyszała jego oddech i, pochylona, nieruchoma, klęczała po nad tem ciałem, gniotącem swym ciężarem szafir dywanu i błękit anemon.
Wreszcie po długich i strasznych chwilach, udało się Helenie dostać do kieszeni fraka. Ile razy zatrzymywała się, zdrętwiała, oczekując, że Siennicki porwie się i rzuci ku niej — nie wiedziała sama. Była trupio blada, sina i tylko uszy jej purpurowe, palące, krwią nabiegłe, czerwieniły się na tle popielatych włosów. Gdy uczuła wreszcie w swej dłoni klucz, tak była mocno wyczerpaną i z sił opadłą, że jeszcze chwilę klęczała obok trupa, ściskając w jednej ręce rewolwer, w drugiej ów klucz, który miał jej wrota życia otworzyć.
Nareszcie podniosła się, cofnęła tyłem ku drzwiom. W przedpokoju otworzyła naprzód drzwi, porwała futro, mufkę i kapelusz, który znalazła porzucony i zdeptany na ziemi i wreszcie wybiegła na schody, na których palił się już gaz, wesoło, jasno, wydobywając się wązkim, błękitnym płomykiem ze ścian białego tulipana.
Helena narzuciła futro, kapelusz i przemknęła się, jak cień przez otwartą bramę.
Nie spotkała nikogo.
Na ulicy biedz szybko zaczęła. W oddali migały światła alei Jerozolimskich. Chciała jaknajprędzej wpaść pomiędzy ludzi, zaznaczyć swą obecność między żyjącymi, objąć swe miejsce istoty żywej, które, zdawało się jej, opuściła na czas pewien.
I teraz wszystko wydawało się jej miłe, piękne, dobre... Ci sami przechodnie, którzy tak często robili na niej wrażenie istot brzydkich, fałszywych, potwornych, mieli teraz w jej oczach harmonie linij i charakterów. Śnieg roztopiony, czarny i gruzdami sterczący wzdłuż trotuarów był biały i czysty. Gdy wydostała się na Nowy-Świat, zaczęła się śmiać, widząc oświetlone okna cukierni i po za niemi ludzi, jedzących spokojnie ciastka i czytających gazety. Zapragnęła jeść, czytać, żyć tak jak inni i każda, najdrobniejsza czynność wydawała się jej teraz wielką rozkoszą. Chwilę przesunął się przed jej oczami ów błękitny klosz ze stygnącym pomiędzy deszczem kwiatów trupem, dech zamarł w jej piersiach, ona tam była przed chwilą i tam mogła pozostać...
— Dlaczego, po co?...
Odetchnęła znów pełną piersią...
Żyła i śmierć daleko pozostawiła za sobą. Podniosła wzrok ku górze i nagle po nad domami ujrzała nieruchomą, mistyczną, tajemniczą, srebrną plamę.
— Księżyc — wyszeptała prawie z radością.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dochodząc do bramy domu, w którym mieszkała, Helena ujrzała stojącą przed bramą swoją pokojówkę, która w chustce na głowie, zdawała się ją oczekiwać.
Dostrzegłszy Helenę, biedz ku niej szybko zaczęła.
— Proszę pani, proszę pani... Starsza pani umiera!...
Helena stanęła, jak wryta.
Znów śmierć, wszędzie śmierć!...
Lecz pokojówka ciągnęła ją za futro.
— Proszę, niech pani się spieszy, bo już może pani starszej pani nie zastanie...
Helena, drżąc znowu, wbiegła na schody.
I nagle, z otwartych drzwi jej mieszkania wyszło dwuch ludzi, dwuch mężczyzn, prawie jednakowych wiekiem i wzrostem.
Jeden z nich wysoki, odziany w duży płaszcz z peleryną, czapkę futrzaną, zaczernił się przed Heleną ciemną twarzą, przeciętą silnym łukiem brwi gęstych i siwawych, drugi — również ciemno ubrany, lecz z wachlarzem złocistej brody, rozkładającym się na czarnem tle palta.
Zaczęli schodzić wolno ze schodów, milcząc i szli tak ku Helenie w paśmie jasnego światła, które prawie jaskrawo oświecało ich postacie.
Zobaczywszy biegnącą Helenę, rozstąpili się, pozostawiając jej wolne przejście.
W tej samej chwili z mufki Heleny potoczyły się dwa przedmioty.
Rewolwer i gruba kryształowa flaszka, pełna chloralu.
Ksiądz podniósł rewolwer.
Doktór flaszkę, na której czerniła się śmiertelna etykieta.
Spojrzeli obaj równocześnie na Helenę, która rękę wyciągnęła.
— To moje — wyrzekła — odbierając broń i narkotyk.
I szybko teraz, jak cień, zniknęła we drzwiach, biegnąc do pokoju babki, która leżała już martwa, z oczyma bielmem zasnutemi.
Na stoliku trójnożnym leżała ekierka i karteluszki pana Strumbskiego.