Gabrjel Luna/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gabrjel Luna |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1930 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Mieszkańcy Górnego Klasztoru puszczali mimo ucha wszystkie pogłoski i słuchy, które krążyły uporczywie o obecnym prałacie. Taki już był zwyczaj na Claverias. Gabrjel poznał go jeszcze za czasów swego dzieciństwa. Mówiąc o zmarłych dostojnikach kościoła, można było rozpuszczać język do woli. Oszczercy i plotkarze wyciągali z lubością na światło dzienne wszystkie przywary i grzeszki. Zmarły prałat przestawał być niebezpieczny, a krytyka nieboszczyka mogła uchodzić za pochwałę żyjącego następcy i jego faworytów. Ale na dźwięk imienia obecnie panującej Eminencji wszyscy milkli nagle i podnosili ręce do czapek tak, jakby książę kościoła mógł ich widzieć z pałacu, sąsiadującego z klasztorem.
Najodważniejsi ograniczali się do komentowania kłótni kanoników, wyliczając tych, którzy kłaniali się sobie uprzejmie na chórze, oraz tych, którzy mrucząc wersety z pisma świętego, patrzyli na siebie, jak wściekłe psy. Opowiadano także z zachwytem o pewnej polemice, prowadzonej od trzech lat na łamach religijnych pism w Madrycie między skarbnikiem a doktoralem[1].
Kwestją sporną było zagadnienie czy potop był powszechny, czy częściowy? Skarbnik zbijał argumenty doktorala, a doktoral argumenty skarbnika w artykułach, drukowanych raz na cztery miesiące.
Gabrjela otoczyło wkrótce na Claverias grono przyjaciół. Ubiegano się o jego towarzystwo, cieszono się z jego obecności. Gabrjel wywierał na swe otoczenie wpływ, jaki mają ludzie, stworzeni na przywódców, nawet wówczas, kiedy milczą. Wieczorami zbierano się w stancji dzwonnika, lecz gdy pogoda dopisywała, zebrania miały miejsce na świeżem powietrzu, na galerjach, wznoszących się nad bramą Przebaczenia. Poranki spędzano u szewca. Był to żółty, chorowity człowiek, któremu dokuczała wieczna migrena. Leczył ją, owijając sobie głowę mokremi chustkami, przez co wyglądał, jak w turbanie.
Szewc był najuboższym człowiekiem w Claverias. Nie miał żadnego zajęcia w kościele. Pokazywał publiczności Olbrzymów, nie pobierając jednak za to żadnego wynagrodzenia, w nadziei, że wkońcu otrzyma jakieś pierwsze wakujące miejsce. I tak mógł się uważać za szczęśliwego! Kapituła pozwoliła mu mieszkać bezpłatnie w klasztorze, a to ze względu na żonę, która była córką jednego ze starych sług kościoła. Nieznośny smród skór moczonych i klajstru bił z tej nory, mieszając się z zaduchem nędzy. Nieszczęsna płodność żony pogarszała jeszcze jego sytuację. Wątła, wiecznie kwękająca żona, o wielkich, żółtawych oczach, regularnie co rok przysparzała mu potomka. Najmłodszy ssał obwisłą pierś, podczas gdy starsze dzieci, zgłodniałe, anemiczne o olbrzymich głowach, cienkich szyjkach i krostowatych twarzach czołgały się po ziemi.
Pracował, dostarczając towaru do sklepów w mieście, ale ciągnął z tego bardzo nieznaczne zyski. Jeszcze przed świtem stuk jego młotka rozlegał się w klasztornej ciszy. Jedyna praca świecka manifestowała swoją obecność w klasztorze i przyciągała do nędznej izby wszystkich próżniaków. Gabrjel spotykał tam najczęściej Mariana, Tato i kościelnego stróża. Siedzieli na pogruchotanych krzesełkach, tak niskich, że mogli rękami dotykać zakurzonej posadzki, wykładanej czerwonemi cegłami.
Dzwonnik często wychodził na wieżę, dokąd go odwoływały obowiązki. Wtedy jego miejsce zajmował pomocnik organisty, lub ktoś z zakrystji. Wszystkich sprowadzała tu ciekawość. Przychodzono, aby posłuchać, o czem będzie mówił Gabrjel. Rewolucjonista wolałby milczeć, ale przyjaciele jego, spragnieni nowinek, jak wszyscy ludzie, odcięci od świata, nalegali, aby im opowiadał o swoich podróżach. Kiedy im opisywał piękność Paryża lub wielkość Londynu, otwierali szeroko oczy, jak dzieci, oczarowane baśnią fantastyczną.
Szewc, nie przerywając ani na chwilę pracy, słuchał uważnie z pochyloną głową tych cudownych opowieści. Kiedy Gabrjel kończył, podnosił się chór zgodnych głosów — „Te miasta są piękniejsze od Madrytu, słyszycie? — piękniejsze od Madrytu!“ Nawet żona szewca, stojąca w kącie, zapominała o swem chorowitem potomstwie. Z zachwytem słuchała Gabrjela. W tem ludzkiem zwierzęciu, skazanem na codzienne jarzmo pracy i borykania się z nędzą, budził się instynkt nieśmiertelnej Ewy. Blady uśmiech zacierał na chwilę na twarzy wyraz ciągłego smutku, kiedy towarzysz Luna opisywał wspaniałe tualety, w których pokazywały się na ulicach wielkie cudzoziemskie damy. Ta wizja oddalonego świata, którego nigdy nie będzie im dane ujrzeć, ożywiała obojętne, zeskorupiałe mózgi, podobne do kamieni murów. Wspaniałość nowożytnej cywilizcji przejmowała ich więcej, niż wspaniałości raju, opisywane przez kaznodziejów. W zakurzonej i zatęchłej izbie rodziły się obrazy miast fantastycznych. Słuchacze zadawali Gabrjelowi tysiące naiwnych pytań o obyczajach, a nawet o sposobie odżywiania się tych narodów cudzoziemskich, jakgdyby chodziło tu o stworzenia z innej planety.
Po południu, gdy szewc pozostawał w swej izbie sam, Gabrjel, znużony jednostajną ciszą Claverias, schodził do katedry.
Estaban w swoim wełnianym płaszczu w białym golilla i z laską policjanta pełnił właśnie służbę, nie pozwalając ciekawym wałęsać się między chórem a wielkim ołtarzem.
Dwie złote blachy, przybite do filarów, zapisane gotyckiemi literami, głosiły ekskomunikę każdemu, kto ośmieli się głośno mówić, lub mazać na murach katedry jakieś znaki.
Ta podstarzała groźba nie przerażała jednak nielicznych pobożnych, uczęszczających na nieszpory siłą nawyku, gdyż bez przerwy rozmawiali oni za filaram i ze służbą kościelną.
Światło, przenikając przez witraże, rzucało na posadzkę całą tęczę barw, tak, iż księża na tym płomiennym dywanie wydawali się czerwoni lub niebiescy. W głębi chóru kanonicy w ponurej samotni świątyni śpiewali, jakby sami dla siebie. Drzwi, zamykające się za spóźniającymi się księżmi, trzaskały głośno. Na górze, przerywając śpiew, odzywał się od czasu do czasu leniwy, nosowy bas organów, grających jakby tylko z obowiązku. W dźwięku ich brzmiał żal, że muszą pracować w tym ciemnym, pustym gmachu.
Gabrjel, wchodząc do katedry, spotykał swego siostrzeńca, Perrero, który, pragnąc, aby wujowi nie brakło towarzystwa, sprowadzał dzieci z chóru i niższych urzędem księży, zajętych w sekretarjacie kapituły.
Figle Tato śmieszyły Gabrjela. Chłopak wałęsał się po katedrze z nonszalancją i swobodą, jakby się czuł u siebie w domu. Zjawienie się w głównej nawie psa witał zawsze okrzykami radości.
— Zobaczysz wuju, jak mu zaprezentuję moją torreadorską kapę!
I biorąc w ręce brzeg kurtki, zbliżał się do psa skokami torreadora. Zwierzę, wiedząc już, z kim ma do czynienia, starało się uciec przez najbliższe drzwi, ale Tato zagradzał mu przejście i, uganiając się za niem, pędził go, jak szalony, z kaplicy do kaplicy. Była to niby walka z bykiem. Wreszcie, przycisnąwszy psa do muru, bohaterski torreador rozprawiał się z nim kilkoma kopnięciami. Rozpaczliwe wycie biednego zwierzęcia zagłuszało śpiew kanoników. Tato śmiał się z radości. Z za krat koło chóru zgorszony Estaban patrzył nań wymownemi oczyma i groził mu laską.
Po tego rodzaju eskapadach siostrzeniec powracał do wuja, aby mu opowiadać różne plotki, dotyczące życia w katedrze. Inni mieszkańcy Claverias, obawiając się denuncjacji przed kardynałami i kanonikami, bali się pary z ust puścić. Tato natomiast opowiadał każdemu, kto chciał, czy nie chciał, wszystkie plotki, zbierane skrzętnie po kominkach. Mogło mu za to grozić co najwyżej wyrzucenie z katedry, ale ta perspektywa nie przerażała go wcale. Nie krępowałyby go już żadne względy, mógłby pójść za głosem powołania i zamienić katedrę na „plaza de toros“.
Perrero znał na pamięć wszystkie historyjki.
Wiedział, co powiedzieli kanonicy w zakrystji o arcybiskupie, co arcybiskup w swoim pałacu powiedział o kanonikach. Stare zawiści, pretensje i głuche intrygi tych nieszczęśliwców, gorzkniejących w celibacie, którzy nie zapomnieli jeszcze czasów, gdy kapituła wybierała prałatów; gniew książąt kościoła, pragnących nakazać duchowieństwu ślepe posłuszeństwo i oburzających się na najmniejszy opór, jak na przestępstwo kryminalne — o wszystkiem tem wiedział dokładnie i opowiadał z najmniejszemi szczegółami.
Najbardziej jednak delektował się kroniką skandaliczną. Znał adresy domów, w których prebendarze spędzali wieczory po wyjściu z nabożeństwa, wyliczał imiona dam i zakonnic, które rurkowały im komże. Sutanny pozawracały kobietom w głowach. Zaczęła się rywalizacja o łaski kanoników.
Gdy tylko kanonicy opuszczali chór, Tato pokazywał Gabrjelowi grupę młodych, starannie wygolonych księży o świeżych policzkach, w jedwabnych pelerynach, przesiąkłych mocnym zapachem piżma. Byli to eleganci kapituły. Robili częste wycieczki do Madrytu, gdzie spowiadali swe protektorki, stare markizy, które swemi wpływami zyskiwały dla nich stalle na chórze. Eleganci przystawali na chwilę przed drzwiami de la Moletta, układając kokieteryjnie przed wyjściem na ulicę fałdy swych płaszczów.
— Idą do swych przyjaciółek — wołał ze śmiechem Tato. — Hej tam! Zrobić miejsce dla Don Juana Tenorio!
Gdy się zamknęły drzwi za ostatnim kanonikiem, Tato zabierał się do obrabiania kardynała.
— W ostatnich dniach był w bardzo złym humorze. W pałacu wszyscy trzęśli się ze strachu.
Słynna fistuła dokuczała mu tak, że o mało nie zwarjował.
— Czy to prawda, co mówią o jego chorobie?
— Oczywiście! Spytaj się zresztą ciotki Tomasy. Mówią, że obdarza staruszkę swoją sympatją przez wdzięczność za przygotowanie mu maści, robionej rzekomo rękami aniołów. Arcybiskup w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem, lecz, gdy przyjdą paroksyzmy bólu, nie radzę pokazywać mu się na oczy. Cały pałac drży w posadach, a diecezja truchleje ze strachu. Widziałem go raz w sukniach pontyfikalnych i z mitrą na głowie. Patrzył wokół tak wściekłym wzrokiem, że wszystkim zdawało się, iż lada chwila grzmotnie pastorałem o ziemię i zacznie na prawo i lewo rozdawać policzki. Ciotka ma rację, mówiąc, że wszystkiemu winno to nieszczęsne pijaństwo.
— Czy arcybiskup naprawdę upija się?
— Upijać, to się nie upija! Każdemu trzeba oddać sprawiedliwość. Chcąc wyświadczyć grzeczność temu, czy innemu przyjacielowi, przychodzącemu w odwiedziny, wypije z nim jednak pierwszy kieliszek, potem drugi i trzeci. To zaglądanie do kieliszka weszło w przyzwyczajenie podczas pobytu w Andaluzji, gdzie był biskupem. Używa wina tylko w najlepszym gatunku, po pięćdziesiąt durów arrobe, oraz syropu, rozgrzewającego i wzmacniającego żołądek. Gdy jednak syrop znajdzie się w kiszkach arcybiskupa, Jego Eminencja cierpieć zaczyna, jak potępieniec. Ciotka Tomasa mówi słusznie, że co lekarze naprawią, to on znów popsuje przez nadużywanie rajskiego nektaru.
Tato, mimo swego cynizmu, zdradzał duże sympatje do kardynała.
— Nie myśl, wuju, że jest to ktoś pierwszy lepszy. Trzeba przyznać, że kardynał jest prawdziwym człowiekiem, chociaż ma bardzo przykry charakter. Zaręczam ci, że ta biało-różowa głowa, podobna do głowy lalki, nieproporcjonalnie mała w stosunku do olbrzymiej postaci, nie jest bynajmniej pusta! Kardynał — to prawdziwy zuch! Chodzi z wysoko podniesionem czołem i nigdy nie udaje hipokryty. Odrazu widać, że w młodości był żołnierzem. Nie boi się niczego, niczem nie gorszy, nie wznosi, jak świętoszek, co chwila rąk ku niebu. Muszę przyznać, że go lubię. Nie przypomina w niczem swego poprzednika, tej rozlazłej gapy, która umiała tylko klepać modlitwy i drżała ze strachu przed każdym kanonikiem. Obecny kardynał nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Niechby się tylko ktoś ośmielił sprzeciwić jego woli. Byłby w stanie podczas nieszporów wpaść na chór i porozpędzać wszystkich, bijąc pastorałem.
Już od dwóch miesięcy nie pokazuje się w katedrze. Obraził się z powodu przybycia do pałacu delegacji kanoników, którzy żądali różnych reform. Petycja rozpoczynała się od słów: „Eminencjo, kapituła jest zdania“.
Don Sebastjan przerwał wściekłym głosem:
„Kapituła nie może mieć żadnego zdania! Kapituła niema rozumu!“ I obrócił się do nich plecami, pozostawiając ich ogłuszonych tym wybuchem pasji.
Kardynał miał słuszną rację, traktując ich w ten sposób. Dlaczego ci panowie wtykają swój nos tam, gdzie nie należy, zajmując się drobiazgami jego prywatnego życia? Czy Don Sebastjan wtrąca się do nich? Czyż im wymawia te grzeszki, o których już wróble na dachach świergocą?
— Co kanonicy zarzucają kardynałowi?
— Niepodoba im się, że sprowadził do pałacu donia Visitacion!
— A kto jest ta donia Visitacion?
— Jakto? Wuj nie zna jej jeszcze? W całej katedrze i w całem mieście mówi się tylko o niej. Przecież to siostrzenica Jego Eminencji! Gdy nadejdzie atak przeklętej choroby, zaczyna krzyczeć, wyć, gryźć prawie, ale wystarczy, aby donia Visitacion weszła do komnaty — momentalnie się uspokaja, przestaje jęczeć, robi się pokorny i cichy, jak jagniątko. Raduje się, usłyszawszy jedno jej pieszczotliwe słowo! Tak, tak, kocha ją bardzo.
— A zatem, łączyłoby ich?... — spytał zaintrygowany Gabrjel.
— Naturalnie, że tak! Czyżby mogło być inaczej? Donia Visitacion wychowywała się od dziecka w „Kolegjum dla szlachetnie urodzonych panien“. Don Sebastjan, przybywszy do Toledo, sprowadził ją natychmiast do swego pałacu. Co prawda dla mnie gra nie wartaby była stawki. Jest to duża, blada, chuda dziewczyna; całą jej ozdobą są ładne oczy i ładne włosy.
Mówią, że śpiewa, gra na fortepianie, czyta wiele książek, że umie wszystko, czego się uczy w szkołach dla ludzi bogatych. Prócz tego posiada prawdziwy talent wodzenia kardynała za nos.
— Być może, że mylisz się jednak w swych przypuszczeniach?
— Skądże znowu! Tak twierdzi cała kapituła, a wszyscy kanonicy wierzą w to święcie. Faworyci Jego Eminencji, lizusy, donoszący mu wszystkie plotki, przeczą temu coprawda, ale przeczą tak miękko, że to przeczenie utwierdza nas tylko w naszem przekonaniu.
Ilekroć gadanina obije się o uszy Don Sebastjana, kardynał wybucha wściekłym gniewem.
Perrero umilkł, podrapał się po głowie, jakby namyślał się, co tu jeszcze ważnego powiedzieć.
Kim jest donia Visitacion dla kardynała, wiem doskonale. Mam dowody, wuju! Wiem, jak oni żyją! Jeden z domowników widział niejednokrotnie jak się całowali. Chociaż, mówiąc prawdę, to raczej ona go całuje i obejmuje, a don Sebastjan z anielską radością przyjmuje pieszczoty tej kotki. Biedak! Jest już taki stary!
Tato zakończył swoje zwierzenia jakimś sprośnym żartem.
Co pewien czas koło wielkiego fresku, przedstawiającego św. Krzysztofa, spotykał Gabrjel Don Luisa. Rozmawiali, stojąc przed małemi drzwiami, prowadzącemi po spiralnych schodkach do archiwum muzycznego.
Dyrektor chóru trzymał prawie zawsze pod pachą jakiś gruby, zakurzony tom, który pokazywał Gabrjelowi.
— Niosę to do klasztoru — mówił. — Chcę panu sprawić prawdziwą ucztę duchową.
I dwaj przyjaciele zaczynali rozmowę o muzyce. Don Luis, wskazując oczami na małe drzwiczki, wołał:
— Ach, kraje mi się serce na myśl o tych archiwach. Za każdym razem wychodzę stąd, przybity na duchu. Prawdziwi barbarzyńcy przeszli tędy. Wszystkie tomy mają powyrywane, lub pozaginane karty. Brak im winiet i ornamentów. Stara muzyka poszła już w niepamięć Panowie kanonicy nie lubią jej, ani jej nie rozumieją. Żal imby było wydać kilka pesetów, aby wprowadzić ją do programu świąt uroczystych.
Co się tyczy organów, to panom kanonikom chodzi tylko o to, aby na nich grano jaknajwolniej. Muzyka powolna wydaje się im muzyką religijną. Gdyby organiście przyszła fantazja odegrać powolnie kontredansa, to i kontredans zostałby podciągnięty pod miano muzyki religijnej.
Niewiele brakowało, aby oczy artysty napełniły się łzami.
— Czy pan wie, Gabrjelu, że w tych archiwach mieszczą się utwory pierwszorzędnej wartości, zasługujące na to, aby żyć tak długo, jak długo będzie na świecie żyła sztuka? My, Hiszpanie, niewieleśmy dokonali w muzyce świeckiej, ale niech mi pan wierzy, że w muzyce religijnej jesteśmy jednymi z pierwszych. Oczywiście, o ile wogóle istnieje muzyka świecka i muzyka religijna. Jeżeli chodzi o mój sąd, wątpię o tem mocno. Według mego zdania istnieje tylko jedna muzyka i konia z rzędem temu, kto potrafi oznaczyć granicę, gdzie się kończy świecka, a zaczyna religijna. Jest to kwestja, nad którą daremnie głowiła się krytyka od XVI do XVII wieku. Co pewien czas ukazywała się z tego powodu bulla papieska, ale bulle nic nie pomogły, skoro i ojciec święty sam nie był w stanie powiedzieć jasno: „to jest religijne, a to świeckie”. Za tymi murami śpią, pokryte grubą powłoką kurzu, dzieła największych muzyków naszego kraju. I może lepiej, że śpią! Nie słyszą przynajmniej tego, co się dzisiaj u nas śpiewa na chórze. Jest tam Cristobal Morales, który był ongiś kapelmistrzem w tej katedrze. Upłynęło od tego czasu trzysta lat. Dwadzieścia lat wcześniej Palestrina rozpoczął reformy muzyki. W Rzymie Cristobal dzielił sławę tego znakomitego mistrza. Portret jego wisi w Watykanie, a jego Lamentationes, jego Psalmy i Magnificat śpią tu od wieków w zapomnieniu. Po Cristobalu idzie Victoria, drugi z tej samej epoki, przezwany przez zawistnych mu współczesnych „małpą Palestriny”. Poczytywali jego dzieła, powstałe po powrocie autora z Rzymu, za mierne naśladownictwa. Victoria jednak nie tylko nie był plagjatorem Włocha, lecz pod wieloma względami przewyższył go nawet. Jest tam także toledańczyk, Rivera, o którym dziś już nikt nic nie wie. W naszych archiwach pozostał po nim tom mszy. Jest jeszcze Romero d’Avila, największy znawca maurytańsko-arabskiego śpiewu, i Ramos z Parcja, muzyk XV wieku, który w swym „De musica tractatus“, ogłoszonym w Bolonji, obala przestarzały system Guido d‘Arzzo i odkrywa „temperament dźwięków“. Następnie mamy mnicha Urenia, dodającego nutę „si“ do gamy i Javier Garcia, który w wieku ubiegłym reformuje muzykę, kierując się (niech mu to Bóg przebaczy) smakiem włoskim. Mamy także Nebra, organistę Karola III, kompozytora, który na sto lat przed Wagnerem używał już dysonansów w muzyce. Pisząc swoje Requiem na pogrzeb donia Barbara de Braganza, przeczuwał widać zdziwienie, z jakiem wykonawcy-muzycy i śpiewacy powitają jego rewolucyjną muzykę, skoro na marginesach nut dopisywał: „Proszę wziąć pod uwagę, że część ta jest napisana bez błędu”. Litanje jego zdobyły taką sławę, że zabroniono naśladować je pod groźbą wyklęcia. Groźba bardzo słuszna, gdyż dzisiaj wyklętoby muzyka, któryby zechciał przypomnieć je światu. Ach, Gabryjelu, n asze archiwum jest panteonem wielkich ludzi, lecz panteonem, w którym nikt już zmartwychwstać nie może.
I mówił dalej, zniżając głos: „Kościół nigdy nie kochał muzyki. Trzeba być artystą, aby ją rozumieć i odczuwać”.
„Czy pan wie, że ci panowie, którym płacą, aby śpiewali na chórze, nie mają żadnych kwalifikacyj muzycznych? Kiedy widzę, jak pan, Gabrjelu, uśmiecha się na myśl o sprawach religji, zgaduję, co pan chce powiedzieć, i przyznaję panu słuszność. Zajmowałem się szczegółowo historją muzyki kościelnej i krok za krokiem śledziłem tę krzyżową drogę, po której ta nieszczęsna sztuka szła przez wieki całe. Słyszał pan zapewne niejednokrotnie, że muzykę religijną stworzył kościół. Kłamstwo! — muzyka religijna nie istnieje!“
Don Luis i Gabrjel rozmawiali całemi godzinami, przechadzając się po samotnych, cichych nawach. Kościół był pusty. Przed drzwiami zakrystji stali dziadowie kościelni, a kilka kobiet klęczało przed kratą głównego ołtarza. W katedrze panował już zmierzch zimowego wieczoru. Nietoperze zniżyły lot, krążąc między kolumnami.
„Nie, nie, muzyka religijna nie istnieje, co się zaś tyczy muzyki kościelnej, to znajduje się ona w stadjum zupełnej anarchji. Chrystjanizm, stawszy się religją, nie stworzył najprostszej zasady układania kompozycji śpiewu. Przejął poprostu od Żydów ich pieśni. Była to pierwotna i barbarzyńska muzyka. Uszyby nam popuchły, gdybyśmy jej dzisiaj słuchali. Poza Palestyną, w miejscowościach, gdzie Żydów nie było, pierwsi poeci chrześcijańscy, św. Ambroży, Prudencjusz i inni tworzyli nowe hymny i psalmy, adoptując melodje albo ze świata rzymskiego, albo też z muzyki greckiej. Te słowa: „muzyka grecka“ dają nam złudzenie pięknych rzeczy — nieprawdaż? Grecy mają tyle arcydzieł w sztukach plastycznych i w poezji, że wszystko co nosi nazwę „greckie“, otoczone jest aureolą doskonałości. A jednak muzyka grecka była poprostu rzempoleniem. Różne rodzaje sztuk miały w dziejach ludzkości różne drogi rozwoju. Podczas kiedy rzeźba, dzięki Fidjaszowi, doszła do apogeum, malarstwo zachowało pewną surową pierwotność, co zresztą rzuca się w oczy w Pompei. Grecy nie potrafili stworzyć pełnego systemu pisania nut, który mógłby wyrazić i ustalić wszystkie zasady muzyki. Każdy naród, wchodzący w skład ich państwa, miał swój świat muzyczny. Niemożność dokładnego wyrażenia na papyrusie tego, co śpiewały instrumenty i głosy, okazało się niezwalczoną przeszkodą na drodze postępu.
Gabrjel potwierdził skinieniem głowy, że zgadza się z twierdzeniami księdza.
„Oto, jaką była pierwotna muzyka chrześcijan — podjął znów Don Luis. — Śpiewy kościelne, podawane przez tradycję z ust do ust, zatracały swoje piękno. Każdy kościół wykonywał je na swoją modłę; w muzyce religijnej panował chaos. Mistycy marzyli o ujednostajnieniu tej muzyki hieratycznej. Święty Grzegorz wydał w XV wieku swój Antyfonarz. Była to zbieranina wszystkich melodyj liturgicznych, upiększonych według zasad kompilatora. Zmieszały się z sobą dwa elementy: element rzymski, poważny i surowy i element grecki, przeładowany dodatkami wschodniemi, przypominający nasze malaguena[2]. Nuty wyrażano literami, idąc za przykładem frygijskim i lidyjskim. Zbiór ten nie doszedł do nas w całości ku wielkiemu zmartwieniu tych, którzyby pragnęli nawiązywać dziś do muzyki starożytnej. Ale jeśli można wydać sąd na podstawie pozostałych urywków, to muzyka ta byłaby religijna... byłby to śpiew, podobny do śpiewu Maurów, Chińczyków, lub Greków-schizmatyków, którzy zachowali dawną liturgję. Harfa była podówczas instrumentem kościelnym. Panowanie jej trwało do X wieku, w którym wynaleziono organy, instrument barbarzyński, wprawiany w ruch powietrzem, zamkniętem we wzdętych workach skórzanych.
Guido Arezzo ustalił skalę muzyczną, biorąc za podstawę zbiór św. Grzegorza. Wystarczyło to, by przypisano temu benedyktynowi wynalezienie pięciolinji. Zamiast nut posługiwał się literami. Litery te, odmalowane w trzech kolorach, umieścił w dwóch rzędach.
Po upływie dziesięciu lat nauczono się wreszcie jako tako muzyki, chociaż śpiewacy, pochodzący z różnych miast, nie umieli jednakowo dobrze nut odczytywać. Śpiew ten, jako zbyt mało poważny, raził św. Bernarda, którego charakter był tak surowy, jak ta cała epoka. Św. Bernard był wrogiem sztuki. Pragnął, aby kościoły pozbawione były wszystkich ozdób architektonicznych, co się zaś tyczy muzyki, to muzyka o najpowolniejszem tempie wydawała mu się najlepsza. Był on ojcem „cantus plenus“. Lecz już w XIII wieku chrześcijanie zaczęli uważać ów „cantus plenus“ za zbyt nudny.
W owych czasach katedry zastępowały miejsca rozrywek. Były teatrami, centrami życia towarzyskiego i społecznego.
Chodzono do kościołów potrosze dla modlitwy, ale głównie po to, aby się rozerwać, zapomnieć o okropnościach świata: o gwałtach i wojnach. Muzyka świecka weszła znowu w progi kościoła; intonowano piosenki świeckie, będące podówczas w modzie.
Cały lud brał udział w tego rodzaju koncertach, ponieważ zaś każdy śpiewał według skali swego głosu i według sposobu, jaki mu najwięcej przypadał do gustu więc koncerty te tworzyły pierwszą próbę śpiewu zbiorowego. Religja stała się radosna i demokratyczna taka, jaką tybyś ją pragnął widzieć, Gabrjelu. Nie istniała wówczas inkwizycja, nie podejrzewano nikogo o herezję, nie paczono dusz fanatyzmem i strachem. Pospolite instrumenty, smyczkowe i dęte, na których grali chłopi podczas żniw i robotnicy w miastach, wprowadzono do kościoła i organom zaczęła towarzyszyć odtąd gra na skrzypcach, trąbach, fletach, gitarach i teorbanach. W całej prawie Europie liturgję zastąpił „cantus plenus“, ale wierni nie chcieli się z tem pogodzić i jęli przeplatać śpiew popularnemi arjami. Podczas wielkich świąt śpiewano hymny na nutę dobrze znanych melodyj, jak: „Piosnka starego wiarusa“, „Daj mi swe usta, Morenico“, „Nie wiem, czemu się tak trapię“, „Pani, miej litość nademną“, „Biada temu, kto cię pojął za żonę“ i t. d.“
„Pyta pan, czy Rzym nie protestował? Czy kościół nie przeciwstawił się podobnej anarchji? Nie, ponieważ kościół nie posiadał nigdy kanonów artystycznych. Nie stworzył, jak inne religje, ani swej własnej architektury, ani rzeźby, wyłącznie chrześcijańskiej, a tem mniej, muzyki. Przystosowywał do siebie wszystko połowicznie — z łatwością przyjmował i adoptował to, co było nie tyle jego dziełem, ile dziełem postępu ludzkiego. Wszystkie style: greko-rzymski, bizantyjski, gotycki, renesansowy, weszły w skład jego architektury, ale czysta, oryginalna sztuka chrześcijańska nie istnieje, ani nigdy nie istniała.
Zreformowanie muzyki kościelnej poruczono Palestrinie. Papież przychylił się wówczas do zdania, że należy zachować li tylko „cantus plenus“, a nawet i jego odrzucić, gdy zajdzie po temu potrzeba. „Msza“ papieża Marcelego i kilka innych melodyj, oto skutek tego postanowienia. Nie posunęło to jednak sprawy bynajmniej naprzód. Aby oczyścić muzykę kościelną, trzeba było, aby inicjatywa wielkiego ruchu muzycznego wyszła ze świata świeckiego — ruch ten zapoczątkowali: Włoch, Montevedre, Francuz, Rameau, oraz Niemcy: Sebastjan Bach i Haendel. Jakaż to cudna epoka, Gabrjelu! I jacyż to ludzie nastąpili po niej: Gluck, Haydn, Mehul, Boieldieu, a przedewszystkiem nasz boski Beethoven!
Kierownik chóru umilkł na chwilę, jakby nazwisko jego pół-boga zamknęło mu usta i nakazało pokorę milczenia. Po chwili dodał:
„Cała ta nawałnica sztuki przeszła przez kościół, który swoim zwyczajem, wybrał z niej to, co mu najbardziej przypadło do gustu. Religja katolicka przyswoiła sobie muzykę, pozostającą w harmonji z jej tradycjami. W Hiszpanji, począwszy od Palestriny, karmiono nas utworami, komponowanemu na modłę włoską; muzyka francuska i niemiecka pozostała nam nieznana. Początkowo uprawialiśmy kontrapunkt i fugę, ale po Stabat-Mater Rossini’ego nabraliśmy takiego obrzydzenia do muzyki teatralnej, że nie chcieliśmy jej już dłużej protegowć. W Hiszpanji muzyka religijna i opera włoska szły ręka w rękę — o tym szczególe nic oczywiście panowie kanonicy nie wiedzą. Oburzyliby się, gdyby im podczas mszy zagrano jakąś melodję Beethovena, ponieważ uważają go za autora świeckiego. Z ekstazą mistyczną słuchają natomiast urywków, które obiegły niegdyś wszystkie sceny włoskie.
„A „cantus plenus“? — zapyta pan. Dobrze się czuł w naszej katedrze i dlatego zachował się przez wieki całe. Toledo wzięło z niego wszystko najlepsze. Z foljałów naszego archiwum kościelnego wyszły liturgiczne śpiewy wszystkich kościołów Hiszpanji i Ameryki. Biedny „cantus plenus“! Tak dawno został już pogrzebany! Nikt nie przychodzi go słuchać ani podczas jutrzni, ani podczas nieszporów. Wierni nie znają liturgji, zapomnieli już o niej. Za to pociągają ich nowenny, tridunny, ćwiczenia extra-liturgiczne... Stary katolicyzm hiszpański, poważny i szlachetny, wzrosły na zdrowym gruncie, ustąpił miejsca lichej bigoterji, pragnącej podlizać się publiczności przez ładne śpiewy, śpiewane w zrozumiałymi dla niej języku. Jezuici odgadli ze zwykłym sobie sprytem, że religji trzeba nadać pewną ponętę światową, połączyć operetkę z liturgją. Oto dlaczego ich złocone kościoły, wysłane dywanami, pełne kwiatów, niby buduary, są zawsze pełne, podczas kiedy w katedrach huczy echo grobowej pustki. Nie obwieszczali uroczyście nowych reform, ale zaprowadzili je w praktyce, znosząc w śpiewie słowa łacińskie, nie przypadające do smaku tłumom, i wprowadzając na miejsce tekstów liturgicznych różne ckliwe romanse. Jest to abdykacja kościoła, przyznanie się do niemocy. Obecnie tylko „Tantum ergo“ śpiewają po łacinie: zupełnie jak w świątyni protestanckiej. Ale chodźmy, Gabrjelu, gdyż już zamykają katedrę“.
Dzwonnik biegał po nawie, poruszając pękiem kluczy, których brzęk wystraszał coraz to liczniejsze rzesze nietoperzy. Dewotki gdzieś znikły. W katedrze pozostał tylko ksiądz i Gabrjel. Stróże nocni, poprzedzani przez psa, udawali się na swój zwykły posterunek. Mieli pozostać zamknięci w katedrze do następnego dnia.
Pewnego popołudnia, gdy Gabrjel wychodził z klasztoru przed bramę ogrodu, zatrzymała go Tomasa.
— Czy wiesz, że mam już nowiny? Zdaje mi się, że odkryłam kryjówkę biednej Sagrario. Nic Ci więcej nie powiem, lecz jest bardzo możliwe, że po upływie czterech dni, zobaczysz ją któregoś ranka w klasztorze.
I rzeczywiście w kilka dni później Tomasa, ciągnąc Gabrjela za rękaw, zaprowadziła go do ogrodu. Gabrjel ujrzał przed sobą kobietę, wspartą o jeden ze słupów, otaczających ogród. Kobieta ta była owinięta w wypłowiałą pelerynę, chustkę miała nasuniętą po same oczy. Na nogach widniało zniszczone, wykrzywione obuwie.
— To ona — rzekła Tomasa.
Gabrjel nie domyśliłby się nigdy, że stoi przed nim jego siostrzenica. Na podstawie opisów Estabana stworzył sobie w wyobraźni obraz młodej dziewczyny, pełnej wdzięku, o różowej cerze i śmiejących się wesoło ustach — teraz patrzał na twarz zwiędłą, kościstą, z wystającemi policzkami, z zapadniętemi oczyma i rzadkiemi brwiami, na twarz, pełną wyrazu cierpienia, napiętnowaną smutkiem i zmęczeniem.
— Przywitaj się ze swym stryjem, Gabrjelem, moje dziecko — rzekła staruszka.
— Mimo wszystkich szaleństw, które w życiu popełnił, jest to prawdziwy anioł. Jemu tylko możesz zawdzięczać, że tu dziś powracasz.
I Tomasa chciała popchnąć lekko Sagrario w stronę Gabrjela. Lecz nieszczęśliwa kobieta odwróciła głowę, wtuliła ją jeszcze głębiej w ramiona i odstąpiła od nich na kilka kroków, tak, jakby nie mogła znieść spojrzenia żadnego ze swych krewnych. Później nakryła twarz połą płaszcza, by ukryć napływające do oczu łzy.
— Wejdziemy do domu, ciotko — rzekł Gabrjel. — Sagrario nie czuje się tu dobrze!
Wstępując na schody klasztoru, przepuścili Sagrario przed sobą. Wchodziła z twarzą szczelnie zasłoniętą, tak iż nic nie widziała. Nogi jej instynktownie odnajdywały stopnie.
— Przybyłyśmy z Madrytu dzisiaj rano — objaśniała Tomasa, wchodząc na górę. — Kazałam jej zaczekać aż do tej pory w pewnym zajeździe, gdyż chciałam, aby się zjawiła w Claverias dopiero pod wieczór. Jest to najlepsza chwila. Estaban zajęty jest na chórze, więc będziesz mógł z nim całą sprawę tam załatwić. Przepędziłam w Madrycie trzy dni. Ach, moje dziecko, moje dziecko, na jakie straszliwości tam się napatrzyłam! W jakimże piekle przebywało to biedactwo! I mówią, że jesteśmy chrześcijanami? Prędzej djabły z nas wcielone! Na szczęście mam znajomych w stolicy. Księża, którzy przebywali dawniej w katedrze, przypomnieli sobie starą Tomasę. Musiałam użyć całego ich poparcia, musiałam wyłożyć także sporą sumę pieniędzy, aby wydostać nieszczęśliwą ze szponów djabła!
Górny Klasztor był pusty o tej porze. Stanąwszy przed drzwiami rodzicielskiego mieszkania, Sagrario nagle ocknęła się z odrętwienia. Rzuciła się wtył i zaniosła się płaczem, jakby w tym domu miało jej grozić jakieś straszne nieszczęście.
— Wejdź, wejdź — mówiła Tomasa. — Jesteś przecież u siebie. Prędzej czy później musiało się to stać przecież!
I wziąwszy ją za ramię, siłą przeprowadziła przez próg. Znalazłszy się w przedsionku, Sagrario przestała szlochać. Toczyła błędnym wzrokiem na wszystkie strony, jakby w przerażeniu, że ośmieliła się tu wejść. Patrzyła ze zdumieniem na przedmioty i sprzęty, które stały na dawnem miejscu, tak, jakby czas zatrzymał się w biegu. Rzeczywiście, w tym małym świecie, otoczonym cieniem katedry, nic się nie zmieniło. Zmieniła się tylko ona, Sagrario. Wyjechała stąd w pełnym rozkwicie młodości, a dziś powraca stara i chora.
Nastała długa chwila milczenia.
— Twój pokój jest taki, jakim go pozostawiłaś, Sagrario — odezwał się wkońcu Gabrjel ze słodyczą w głosie. — Wejdź tam i zaczekaj aż cię zawołam. Uspokój się i nie płacz! Musisz mi zaufać! Prawie zupełnie mnie nie znasz, lecz ciotka musiała ci powiedzieć, jak bardzo los twój mi na sercu leży. Ojciec twój nadejdzie tu wkrótce. Ukryj się i zachowuj się cicho. Pamiętaj, nie wychodź, dopóki cię nie zawołam.
Kiedy Tomasa i Gabrjel pozostali sami, usłyszeli poprzez zamknięte drzwi stłumione łkanie młodej kobiety, która, osunąwszy się na łóżko, napróżno usiłowała powstrzymać szloch.
— Biedactwo! — rzekła ze współczuciem Tomasa, której samej się na płacz zbierało. — Jest to dobra dziewczyna, szczerze teraz żałująca za swoje grzechy. Gdyby w chwili, gdy ją opuścił ten gałgan-kadet, ojciec jej ją zabrał, nie zaznałaby takiego poniżenia i nędzy. Co się zaś tyczy jej zdrowia, Gabrjelu, to myślę, że ona ma się gorzej, niż ty. Ach, ci mężczyźni, ci mężczyźni z ich pojęciem honoru! Prawdziwy honor — to miłosierdzie i litość w stosunku do bliźniego, to nie wyrządzanie krzywdy nikomu. Powiedziałam to któregoś dnia memu miłemu zięciaszkowi. Wielmożny pan raczył się rozgniewać, gdy mu oświadczyłam, że jadę do Madrytu, aby odszukać tę małą. Rzekł, że z chwilą, gdy się tu zjawi Sagrario, wszyscy uczciwi i porządni ludzie będą musieli wynieść się z katedry i że nie pozwoli swej córce przestąpić przez próg mieszkania. Moralista ten kradnie jednakże wosk ze świec, stojących na ołtarzu Najświętszej Panny i przywłaszcza sobie pieniądze, złożone przez pobożnych na msze, które naskutek tego nigdy się nie odprawiają.
Po krótkiej przerwie Tomasa zapytała:
— Czy mam zawołać Estabana?
— Zawołaj go, ciotko.
— Dobrze, przyślę ci go, ale ja osobiście nie chcę być świadkiem waszej rozmowy. Znasz mnie dobrze i równie dobrze znasz swego brata. Albo rozpłaczę się bezradnie, albo spoliczkuję go za jego upór. Samemu łatwiej uda ci się go przekonać.
Gabrjel czekał w niepewności pół godziny, patrząc przez okno na pusty dziedziniec klasztoru. Katedra czyniła bardziej ponure wrażenie, niż zwykle. Żadne dziecko nie bawiło się w Claverias. Wreszcie nadszedł Estaban.
— Co się stało, Gabrjelu? Ciotka mówiła mi, że chcesz się widzieć ze mną? Mam nadzieję, że nie czujesz się gorzej?
— Nic nic! Proszę cię, usiądź! Muszę się z tobą rozmówić w cztery oczy.
Drewniana Rózga usiadł, patrząc na brata niepewnym wzrokiem. Przestraszył go poważny, surowy wyraz twarzy Gabrjela. Przytem Gabrjel, jakby pragnąc zebrać myśli, milczał przez pewien czas uporczywie.
— Mówże wreszcie! Powiedz mi, o co ci chodzi? Niepokoisz mnie strasznie!
— Mój bracie — zaczął Gabryjel poważnym głosem, — wiesz przecie, że zawsze szanowałem ciążącą na twem życiu tajemnicę. Powiedziałeś mi: „córka moja umarła“ i dodałeś, że nie chcesz, aby ją wspominano. Do dzisiejszego dnia starałem się, aby najmniejszem przypomnieniem nie rozranić twego serca.
— Tak. Ale do czego zmierzasz właściwie? Poco zacząłeś mówić o rzeczach, które sprawiają mi tyle bólu?
— Nie chmurz tak czoła, Estabanie! Wysłuchaj mnie ze spokojem i postaraj się wyzwolić ze swych uprzedzeń. Bądź mężczyzną i zastosuj się do rozsądnych rad. Ty i ja, mamy zupełnie odrębne przekonania. Nie chodzi mi o przekonania religijne; pozostawmy je na stronie; mówię narazie o sprawach społecznych. Ty sądzisz nprz., że rodzina jest dziełem Boga i że początek jej wypłynął z nadprzyrodzonego źródła. Ja natomiast myślę, że jest ona instytucją stworzoną przez człowieka, dla potrzeb gatunku. Osobnika, który się wyłamuje z pod prawa rodziny i opuszcza swe miejsce, ty byłbyś gotów potępić bezwzględnie — ja tylko współczuję jego słabości i zgóry odpuszczam mu winy. Różnimy się także w zapatrywaniach na sprawy honoru. Ty masz swój honor kastylijski, honor barbarzyński, okrutny i teatralny zarazem. Przykazania tego honoru nie są dyktowane sercem, stosuje się on bowiem wyłącznie do tego, co świat powie; a swą rzekomą wspaniałością i szlachetnością chce tylko innym imponować. Dla wiarołomnej żony — śmierć, zadana ręką mściwego męża, dla córki, która uciekła — pogarda i zapomnienie. Oto wasza ewangelja! Ja mam inną! Dla żony, gwałcącej swoje obowiązki — zapomnienie i obojętność, dla córki, tej krwi krwi naszej — pobłażliwość, przebaczenie, gotowość pomocy. Tak, Estabanie, przekonania nasze nas dzielą, całe wieki stanęły między nami. Ale ty jesteś wszak moim bratem; kochasz mnie i ja także ciebie kocham. Wiesz przecież, że pragnę twego dobra, wiesz, że kochałem naszych biednych rodziców, tak, jak i ty ich kochałeś. A więc w imię tych wszystkich uczuć oświadczam ci teraz, że tak dłużej trwać nie może, że nie powinieneś zacinać się w swym uporze, zasłaniając się swoją rzekomą godnością, nieczuły na wspomnienie córki. Ty, który jesteś tak dobry, ty, który przygarnąłeś mnie w najstraszniejszej chwili mego życia, nie możesz chyba sypiać spokojnie, gdyż myśl o dziecku mąci sny twoje. Pożywiając się, zapytujesz samego siebie: a może ona w tej chwili umiera z głodu? Nie wiesz także, czy córka twoja nie leży w szpitalu, podczas gdy ty korzystasz z mieszkania, które pozostawili ci nasi rodzice.
— Wszystkie twoje wysiłki, Gabrjelu, nie zdadzą się na nic — odparł Estaban z ponurym wyrazem twarzy. — Nie uzyskasz nic ode mnie! Nie mów mi więcej o tej dziewczynie; zbyt wiele przez nią cierpiałem; złamała całe moje życie! Czy nie zastanowiłeś się nad tem, że rodzina Luna przez wieki całe świeciła przykładem cnoty, że była szanowana przez cały świat? I oto nagle stoczyliśmy się na samo dno upadku, stając się dla wszystkich pośmiewiskiem! Ach, jakże strasznie cierpiałem! Niejednokrotnie, zamknąwszy się w tem mieszkaniu, płakałem z wściekłości, usłyszawszy co szeptano za mojemi plecami. A pozatem, moja nieszczęśliwa żona umarła przecież ze wstydu! Biedna! Zeszła z tego świata, nie chcąc być świadkiem mego bólu, nie chcąc znosić dłużej ludzkiej pogardy. Chcesz, abym teraz o tem wszystkiem zapomniał? Cokolwiekbyś chciał mi jeszcze powiedzieć, Gabrjelu, honor pozostanie dla mnie honorem! Nie ścierpiałbym, aby ludzie mówili o nas: „Lunowie są ludźmi bez czci i bez wstydu“! A mieliby prawo tak mówić, gdybym przygarnął tę upadłą dziewczynę. Dlatego też błagam cię i zaklinam na naszą braterską miłość, nie nalegaj dłużej. Rozkrwawiasz moje rany zupełnie niepotrzebnie, gdyż mnie nie przekonasz.
— Jednakże — podjął znów Gabrjel — religja wasza uczy przecież, że dzieci są darem Boga. Czyż macie przeto prawo odtrącać je i wyklinać, gdy staną się przyczyną waszego cierpienia? Nie, po stokroć nie, Estabanie! Miłość rodzicielska winna być silniejsza, niż przesądy społeczne. Przecież dzięki dzieciom naszym możemy trwać przez wieki całe, przecież to dzieci nasze dają nam nieśmiertelność. Obojętność wobec tych istot, które są naszem dziełem, odmawianie im pomocy w potrzebie — jest pewnego rodzaju samobójstwem.
— Nie przekonasz mnie! — krzyknął Estaban gwałtownie. — Nie chcę, nie chcę, nie chcę!
A więc pozwól powiedzieć sobie, że postępowanie twoje jest podłe! Jeżeli już jesteś tak wrażliwy na honor, na ten głupi honor, którego obrazę zmywa się krwią, dlaczego nie starałeś się odszukać tego uwodziciela, który ukradł ci córkę? Dlaczegoś go nie zabił, jak to czynili ojcowie w dawnych melodramatach? Jesteś człowiekiem spokojnym, nie nauczono cię sztuki zabijania bliźnich, podczas gdy ten osobnik ma dobrą praktykę w władaniu bronią. Pozatem, gdybyś, opierając się na tem, co nazywasz swojem prawem, szukał zemsty nie w pojedynku, odbytym według wszelkich reguł, jego potężna rodzina poprzysięgłaby ci zemstę. Wyrzekłeś się więc zemsty tylko przez instynkt samozachowawczy, ze strachu przed katorgą. Oszczędziłeś zbrodniarza, a potępiłeś ofiarę! Tak, powtarzam ci jeszcze raz, jest to nikczemne tchórzostwo!
Drewniana Rózga z uporem potrząsnął głową:
— Nie przekonasz mnie, nie przekonasz mnie! Opuściła mnie, więc i ja ją z kolei opuszczę!
— Gdyby opuściła cię, otrzymawszy błogosławieństwo księdza przed ołtarzem, byłbyś zadowolony i przyjmowałbyś ją z otwartemi ramionami, ilokrotnieby przybyła, aby cię odwiedzić. Ale ona odeszła od ciebie poto, aby ją nikczemnie oszukano, aby poznać się z nędzą i hańbą. Czy istota nieszczęśliwa nie zasługuje według ciebie na większe współczucie, niż istota szczęśliwa? Pomyśl tylko, Estabanie, co było przyczyną upadku tej dziewczyny? Czegoś jej nauczył? Czyś przygotował ją, aby się umiała bronie przed niegodziwością mężczyzn? Twoja żona i ty daliście jej przykład, jak należy szanować bogactwo i urodzenie, upoważniając tego żółtodzioba do bywania w waszym domu, i z dumą przyjmując hołdy, jakie składał waszej córce. Czyż można się dziwić dziewczynie, iż, pokochawszy go, uwierzyła, że znalazła w nim uosobienie wszystkich ludzkich doskonałości? Później, kiedy przyszły nieuniknione następstwa różnic socjalnych, nie była w stanie wyrzec się swej miłości! Jest to jedna z tych natur, które buntują się przeciw tyranji przesądów i bunt swój opłacają kosztem wszelkich możliwych poniżeń. Wkońcu, zwyciężona, musiała upaść. Czyjaż w tem wina? Przedewszystkiem wasza, gdyż nie ostrzegliście jej bowiem, zaślepieni ambicją, pozwoliliście jej śnić nad brzegiem przepaści. Nieszczęśliwa zapłaciła zbyt drogo za waszą ślepotę i za swoją naiwność: stoczyła się w otchłań. Ale teraz chodzi o to, aby ją dźwignąć z upadku. I ty, przedewszystkiem ty, Estabanie, powinieneś podjąć to dzieło sprawiedliwości.
Estaban, siedząc z pochyloną głową, zaprzeczył w milczeniu.
— Bracie mój — rzekł wtedy Gabrjel z powagą w głosie — ponieważ trwasz w swym beznadziejnym uporze, pozostaje mi powiedzieć ci tylko jedno jeszcze: odchodzę od ciebie. Każdy ma swoje skrupuły. Ty boisz się obmowy świata, ja boję się własnego sumienia. Byłbym złodziejem, gdybym jadł twój chleb wówczas, gdy córka twa przymiera głodem, gdybym troszczył się o swoje zdrowie, wtedy, gdy ona, być może, bardziej schorowana ode mnie, nie znajduje nigdzie pomocnej ręki. Jeżeli ona nie powróci, ja stanę się w domu jej ojca intruzem, zabierającym opiekę i dobrobyt, jej należny.
Bracie mój — każdy ma swoją moralność; ty swoją otrzymałeś w spadku — ja moją stworzyłem sam dla siebie.
— W imieniu tej mojej moralności mówię, Estabanie, weź swoją córkę do siebie, albo ja cię będę musiał opuścić. Tak, powrócę do świata, który mnie znów, jak dzikie zwierzę, prześladować zacznie. Znajdę się znów w szpitalu lub więzieniu lub też zdechnę, jak bezdomny pies, w rowie. Nie wiem, co się ze mną jutro stanie, natomiast wiem, że dzisiaj jeszcze stąd odejdę.
Estaban zerwał się na równe nogi i rzekł z gestem, pełnym rozpaczy:
— Czyś ty oszalał, Gabrjelu? Chcesz mnie porzucić i mówisz o tem z takim spokojem? Ależ obecność twoja w moim domu jest jedyną radością mego życia po tylu nieszczęściach, które spadły na mnie. Przyzwyczaiłem się już do twej obecności, do obowiązku pielęgnowania cię i czuwania nad tobą. Jesteś przecież całą moją rodziną! Zanim powróciłeś, żyłem w zupełnej apatji, nie miałem żadnego celu, ani żadnej nadziei. Teraz mam jeden jedyny cel: uzdrowić cię, dodać ci sił. Nie, nie, ty nie odejdziesz, nie możesz odejść. Jeśli mnie opuścisz, pozostanie mi tylko śmierć.
— Uspokój się, Estabanie! Rozmawiajmy, jak mężczyźni, bez krzyków i płaczów. Bierz przykład ze mnie: zachowałem swoją zimną krew. A więc powtarzam ci, jeżeli nie zgodzisz się na moją prośbę, opuszczam cię natychmiast.
— Gdzie ona się znajduje? Dlaczego tak gorąco przemawiasz za nią? Widziałeś ją? Rozmawiałeś z nią? Czy jest w Toledo?
Kiedy biedny ojciec zadawał wszystkie te pytania, oczy jego napełniły się łzami. Gabrjel odczuł, że bezwzględny upór Estabana zaczyna ustępować, zdecydował, że nastąpiła najodpowiedniesza chwila do zakończenia całej sprawy. Nagłym ruchem otworzył naoścież drzwi pokoju, w którym ukryta była Sagrario.
— Chodź tutaj — rzekł — i poproś ojca o przebaczenie.
Drewniana Rózga, ujrzawszy na środku komnaty klęczącą kobietę, stracił zupełnie głowę. Następnie utkwił oczy w twarzy Gabrjela, jakby pytając, co to za jedna? Była tak zmieniona, że nie poznał jej.
Sagrario jęczała: — przebacz, przebacz!
Smutny głos córki obudził wreszcie w sercu ojca tkliwe wspomnienia i bezwiedne współczucie. Wobec podobnej ruiny ludzkiej człowiek nie mógł być już dłużej bezlitosny.
— Niech się stanie! — wymówił przygnębiony — Zabierzesz ją, Gabrjelu! Niech się stanie według twej woli! Skoro tego wymagasz, niech pozostanie tutaj! Ale ja nie chcę na nią patrzeć! Ty będziesz jej dotrzymywał towarzystwa. Tym, który odejdzie, będę ja!