Gasnące słońce/Część pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące słońce |
Podtytuł | Powieść z czasów Marka Aureliusza |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza |
Indeks stron |
Bramą Appijską wysunęła się zakryta lektyka, otoczona liczną świtą niewolników.
Tuniki służby nie olśniewały przechodniów jaskrawością barw i bogactwem złotych haftów. Czarne, pozbawione wszelkich ozdób, przypominały żałobny strój członków towarzystw pogrzebowych.
Na ponury orszak spoglądały z obu stron słynnej drogi Appijskiej, łączącej Rzym z południową Kampanią, grobowce kilku wieków.
Całe rody patrycyuszowskie spoczywały razem z klientami i wyzwoleńcami w pobliżu stolicy, czuwając, podług wiary ludu, nad szczęściem potomnych.
Obok starych wież, piramid i zwykłych płyt kamiennych, pokrytych pleśnią i mchem, świeciły wspaniale mauzolea, zbudowane w formie świątyń. Prowadziły do nich szerokie wschody, zdobiły je kolumny, figury alegoryczne, posągi i tablice z napisami.
Nieruchome cyprysy strzegły prochów zgasłych pokoleń, milczące, jak one. Tu i owdzie świadczyły wieńce, rozwieszone na drzwiach grobowców, o wdzięcznej pamięci żyjących. Ale nie wiele było tych śladów miłości, sięgającej w krainy cieniów.
Żałobny orszak posuwał się wolno środkiem drogi, nie zwracając uwagi na wieśniaków, śpieszących do miasta na targi wieczorne. Minął grób Scypionów, Fabiów, Hortensyów, szereg mniejszych i większych pomników, w znacznej części opuszczonych, porosłych zielskiem, i zatrzymał się dopiero naprzeciw bramy tryumfalnej Druzusa.
Tu wznosiła się wśród gęstego klombu drzew i krzewów, oddalona nieco od ulicy, wysoka okrągła wieża z kamieni gabińskich, podobna do narożnych baszt obozu warownego.
Wichry, deszcze i czas porysowały mur, utworzywszy liczne szczeliny, w których zasiały się mchy i rośliny pnące. Nad nizkiemi drzwiami murowana była stara tablica marmurowa, a na niej czernił się świeży napis, zawierający tylko dwa wyrazy: „grób Korneliów.“
Kiedy służba ustawiła lektykę obok wejścia do podziemia, wysiadły z niej Tullia i Mucya. Obie miały na sobie długie, czarne płaszcze, pokrywające zupełnie białe suknie, i niosły wieńce z liści laurowych.
— Przy grobie przodków mojego męża należy się tobie pierwszeństwo — odezwała się Tullia, podając Mucyi czarny welon — tylko bowiem z rąk urodzonej Kornelii przyjmą cienie Korneliów ofiarę chętnie, jak uczy wiara naszych ojców.
Szyderski uśmiech przemknął po jej ustach, gdy Mucya zarzuciła na głowę zasłonę.
Z twarzą zwróconą na Wschód, z podniesionemi ramionami, stojąc, modliła się przedstawicielka słynnego rodu Korneliów za spokój cieniów swoich przodków. Modliła się nie głośnemi słowami, nie formułką, przepisaną przez kapłanów, lecz niemą prośbą, wyzierającą z jej oczu, utkwionych w błękitach niebieskich. Od czasu do czasu podniosło jej pierś westchnienie, lub zadrżały rozchylone wargi.
Z szacunkiem spoglądali na nią niewolnicy.
Ci nieszczęśliwi, urodzeni do niedoli, zapomniani przez los, który nie o nich myślał, gdy stroił ziemię w wonne kwiaty i rozrzucał na niej skarby życia, mieli cześć dla wszelkiej szczerej modlitwy. Wiedzieli oni z osobistego doświadczenia, że najtkliwsza, najgorętsza prośba unika słów obfitych.
Mucya patrzała przed siebie w siną dal, owiana welonem, w którym tchnienie nadchodzącego wieczoru igrało. Zasłuchana w siebie, w myśli swoje, oderwana od otoczenia, nieruchoma, sprawiała wrażenie posągu westalki, składającej ofiarę świętemu zniczowi Rzymu. Powaga dojrzałej matrony dodawała lat jej twarzy młodej.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, pochyliła głowę i wyrzekła półgłosem:
— Niech im ziemia lekką będzie...
— Niech im ziemia lekką będzie — powtórzyli za nią niewolnicy szeptem.
Kilku z nich, rzuciwszy naokoło siebie szybkie, badawcze spojrzenie, nakreśliło na ustach palcami prawej ręki znak krzyża.
Z naczyń, które jej ochmistrz dworu podawał, lała Mucya pod mur grobowca wino i mleko i zagrzebała w ziemi własnemi rękami chleb, ciasta i owoce. Dopełniwszy ceremonii, pamiętającej Romulusa i Remusa, kazała otworzyć drzwi i weszła do podziemi.
Zapalone pochodnie oświetliły wnętrze wieży, wypełnionej od dołu do góry urnami, ustawionemi w niszach. Na samym spodzie, w szerszych i głębszych schowaniach, spoczywały sarkofagi kamienne.
Na jednym z nich, którego bok odkryty zdobiła płaskorzeźba, przedstawiająca trybuna legionów w postawie leżącej, złożyła Mucya wieniec. Potem uklękła i, oparłszy głowę na sarkofagu, pogrążyła się w niemej zadumie.
Milcząc otaczała ją służba. Żaden z niewolników nie śmiał nawet szeptem spłoszyć samotnych myśli pani. Tylko szelest płonących pochodni mącił ciszę grobu.
Dziwną rozmowę prowadziła żywa Kornelia z umarłymi. Córa wielkiego rodu, którego nazwisko wplotło się na zawsze do wieńca sławy rzymskiej listkiem niewiędnącym, błyszcząc w księdze dziejów na kartach zasługi wojskowej i obywatelskiej, skarżyła się przodkom swoim na czas, w którym jej żyć kazano.
Ona wzięła po dalekich prababkach duszę i serce matrony rzymskiej, a wszystko, co ją otaczało, starało się w niej stłumić pamięć czystych uczuć i wielkich czynów.
Jeszcze dzieckiem była, kiedy gramatycy greccy, sprowadzeni przez jej ojca z Aten, drwili w jej obecności bezkarnie ze wszystkiego, co ona czcić i szanować chciała.
Co pierwsi nauczyciele rozpoczęli, to snuli dalej retorowie i filozofowie. Szyderstwo tylko słyszała dorastająca dziewczyna z ust swoich wychowawców. Wiarę ojców nazywali mędrcy zabobonem gminu, cnotę niewieścią i obywatelską — zabytkiem z czasów barbarzyńskich.
A gdy na nią włożono dłuższą suknię i pozwolono jej brać udział w igrzyskach i biesiadach, wówczas widziała naokoło siebie tylko odwrotną stronę tego, co dostrzedz pragnęła. W teatrach zarzucano wieńcami Marullów i Parysów, przy obiadach nie zachowywano względów, należnych przyszłej żonie i matce, w salach przyjęć rozmawiano jak w domach heter. Z książek, które jej podawano, z elegii i powieści greckich i ich kopii rzymskich, buchała rozpusta, obnażająca się bezwstydnie.
Całe otoczenie — rodzice, nauczyciele, zabawy, biesiady, zebrania towarzyskie — cały, słowem, Rzym Antoninów usiłował wyssać z krwi Mucyi miłość do dawnych cnót i obyczajów, które odżyły w niej, świeże i czyste, jakby epoki Marka Aureliusza nie oddzielały od pierwszych konsulów szaleństwa cezarów, szyderstwa poetów i bluźnierstwa filozofów.
Ale daremnie wciskał się do duszy Mucyi czas nowy wszystkiemi szczelinami. Patrycyuszka drewnianego Rzymu odtrąciła od siebie zatrute owoce, któremi marmurowa, złota stolica świata karmiła swoje dzieci rozpieszczone...
Czując się obcą w epoce, w której los wyznaczył dla niej miejsce nieproszone, wycofała się Mucya ze stosunków towarzyskich. Teatr omijała, biesiad i liczniejszych zebrań unikała.
Jej rówiennice wyszły dawno zamąż.
Ona, czekając na patrycyusza, dla któregoby wielkość Rzymu była celem jedynym, najwyższym, dobiegła dwudziestego roku, nie zapaliwszy pochodni Hymenu. Szanować chciała tego, którego wola miała być jej wolą, a w otoczeniu Tulli Kornelii nie dostrzegła nikogo, ktoby odpowiadał jej pojęciom o cnotach męzkich.
W domach, z któremi prokonsulowa utrzymywała stosunki towarzyskie, spotykała Mucya albo wytwornych lekkomyślników, jak Marek Kwintyliusz, albo wyniszczonych rozpustników, jak senator Mucyusz. Każdy z tych niedobitków wielkiego rodu sprzedawał za pieniądze bez namysłu nazwisko i zasługi przodków, nie pytając o ich źródło. Prawie wszyscy poślubili córki lub wnuczki dorobkiewiczów, których miliony plamiła pamięć hańbiącego rzemiosła. A jeżeli znalazł się między purpuratami jaki mąż hartowny, to nie w Rzymie trzeba było zwykle szukać jego początku. Pokonane ludy odświeżały stan rządzący swojemi siłami najlepszemi, śląc mu wodzów, mówców, prawodawców i autorów. Nawet na tronie cezarów nie siedzieli, począwszy od Trajana, panowie z krwi rzymskiej, chociaż pochlebstwo wyszukało Antoninom protoplastów między towarzyszami królów albańskich.
Rychło zraziła się Mucya do sfer, do których należała pochodzeniem i wychowaniem. Lekceważona przez wykwintnisów rzymskich, nie znajdujących w obcowaniu z poważną patrycyuszką żadnej przyjemności, trzymała się na uboczu, wypełniając sobie życie samotne zarządem domu. Ona to prowadziła gospodarstwo Tullii i miała dozór nad niewolnikami, biorąc osobiście udział w ich pracy.
Nie wszystko jednak ocaliła Mucya z walki z pojęciami i obyczajami swego czasu. Zatruta przez krytycyzm i sceptycyzm filozofii greckiej, szukała w sobie daremnie źródła owej żywej wiary, co składa w każdej ciężkiej chwili ręce do modlitwy. Wszystko, czego ją uczono, na co patrzyła, co słyszała, burzyło w niej cześć dla Jowiszów, Marsów, Merkurych, Junon i Wener, do których się jej prababki z ufnością zwracały.
Mucya nie wierzyła w bogów swoich przodków, wierzyć nie mogła w rozpustników, wiarołomców i krzwoprzysięzców. Ci mieszkańcy Olimpu, grzeszący po ludzku, gorsi od cnotliwego człowieka, odarci przez poetów i filozofów z powagi, mocy i świętości, ośmieszeni przez histryonów, budzili pogardę w patrycyuszce, dla której surowy obowiązek był prawem najwyższem.
Rzym zdobiły wprawdzie liczne, wspaniałe świątynie, ale w marmurowych portykach nie nabożni się gromadzili. Kto tylko należał do warstwy oświeconej, lub chciał uchodzić za wykształconego, ten lekceważył ofiary, składane przez kapłanów klaskających w teatrach pantominom. Miejscem schadzek i nocnych orgii były domy bogów.
Mucya nie mogła zrozumieć, dlaczego tych samych bogów czczono równocześnie urzędownie w świątyniach, a zohydzano w teatrach i na odczytach. Jej serce proste brzydziło się takiem kłamstwem.
Patrycyuszka, zaopatrzona w świetlane wzory dawnych czasów, w cnotliwe matrony, w słynnych wojowników i obywateli, rozpoczynających każdą czynność publiczną od ofiary, w pobożnych królów, konsulów, legatów i trybunów — córa przodków, którym świadomość spełnionego obowiązku osładzała godzinę śmierci przedwczesnej, czuła bardzo dobrze, że wiara w bogów, w światy inne jest najlepszą pomoczniczką i pocieszycielką człowieka. Ale gdzież oni są, ci bogowie prawdziwi, co kierują losami ziemi, prowadząc ramię bohaterów i myśl prawodawców? Nie mieszkańców Olimpu, z których pierwszemu lepszemu histryonowi wolno drwić bezkarnie, należy się cześć i posłuszeństwo.
Owych bogów prawdziwych szukała dusza Mucyi w chwilach samotnych w księgach Grecyi, Rzymu i Egiptu, pragnąc ich z tęsknotą natury szlachetnej, którą boli pustka wewnętrza. Odepchnięta przez zwyczaje, obyczaje i pojęcia swojego czasu, chciała sobie stworzyć świat własny, któryby wypełnił próżnię w jej sercu.
Ale księgi Grecyi, Rzymu i Egiptu nie rzucały światła na ciemności, w jakich pogrążyło ją wychowanie filozoficzne. Najlepsze z pomiędzy nich odsyłały człowieka do niego samego, radząc mu czerpać z siebie moc i cierpliwość. Była to wskazówka zbyt oschła dla kobiety.
Zmęczona daremnem badaniem, szła Mucya do cieniów swoich przodków, zanosząc do nich skargę udręczonej duszy niewieściej. Nie po raz pierwszy modliła się w grobowcu, czekając na natchnienie... Bo z całej religii rzymskiej, z jej gruzów, pokrywających się pleśnią mimo świątyń i kapłanów, wyniosła tylko prastare przeczucie rasy aryjskiej — wiarę w dalsze istnienie człowieka po za grobem. Tej jednej prawdy, na której Rzym zbudował swoje ogniska domowe i ołtarze Westy, nie zabrali jej retorowie, filozofowie i histryoni.
Mucya wierzyła, że cienie przodków widzą ją, słyszą w tej chwili, i mogą przywrócić spokój duszy.
Objąwszy ramionami sarkofag trybuna, którego rocznica śmierci dziś przypadała, modliła się bez słów, wpatrzona w siebie. Całą duszę wlała w tę prośbę gorącą, błagając o promień światła.
Ale grobowiec milczał... Płomienie tylko pochodni łopotały zcicha, jak skrzydła ptaka nocnego.
Gdyj Mucya rozmawiała z cieniami umarłych, Tullia, która została na dworze, była zajęła myślami o żywych.
Dziecko czasu, z którego wykwitła, jego pojęć zwolenniczka, nie dręczyła się prokonsulowa nigdy zagadkami życia. W krwi jej nie odezwały się instynkty i upodobania dalekiej prababki. Była ona Rzymianką z epoki Antoninów, wykwintną damą, obojętną sceptyczką, oddaną życiu, chwili bieżącej. I ją wychowała filozofia i literatura grecka, ale światowej elegantce nie przyszło nigdy na myśl zapytać o wartość mądrości, która kierowała jej postępowaniem.
Jeden tylko rys charakteru wzięła Tullia po zwycięzcach świata. Duma tłumiła w niej wszystkie inne uczucia, silniejsza nawet od miłości do życia. Gdyby ją postawiono między śmiercią a hańbą, nie zawahałaby się ani na chwilę w wyborze. Czterech już przodków ułożyło się spokojnie w ciepłej kąpieli i przecięło sobie bez skargi żyły, schodząc z drogi wyrokom Nerona i Domicyana.
A właśnie o tę nadźwięczniejszą strunę jej duszy potrącały wypadki ostatnich tygodni ręką bezwzględną. Liczni wierzyciele rozrzutnej patrycyuszki, której się zdawało, że miliony nie mogą się wyczerpać, stawali się z każdym dniem najtrętniejszymi, zuchwalszymi. Zdarzyło się już kilka razy, że jakiś handlarz, niedostrzeżony nawet dawniej przez wdowę po prokonsulu, podnosił wobec niej głos... że groził.
W pierwszej chwili nie umiała sobie Tullia zdać sprawy z nowego położenia, nie przypuszczała bowiem nigdy, by mogła znaleźć się kiedykolwiek w potrzebie. Gdy jednak rządca podawał jej coraz częściej rachunki, a kupcy, jeszcze przed kilku miesiącami uprzejmi, odmawiali usług, wówczas zaczęła bankrutka rozumieć, że niewypłacalny dłużnik nie ma prawa do dumy.
Gdyby była mężczyzną, zaciągnęłaby się do służby publicznej i tworzyła sobie w prowincyach obfite źródło dochodów. Nie jeden zrujnowany panicz odzyskiwał jako namiestnik cesarski wśród barbarzyńców uronioną niezależność.
Ale Tullia mogła się przeciw upokorzeniom niedostatku bronić tylko środkami swojej płci. Uroda i przebiegłość niewieścia powinny jej wrócić, co nieopatrzność zabrała...
Wiedziała, że potrzebowała tylko skinąć na którego ze świeżych dorobkiewiczów, a każdy z nich złoży u jej stóp całą górę sesterców, płacąc hojnie za nazwisko, pokryte pleśnią wieków, i za stosunki. Ta droga jednak równała się dla jej dumy hańbie. Tylko patrycyuszowi powinna patrycyuszka — tak wierzyła — złożyć przysięgę przy ołtarzu bogów domowych, tylko potomkowi pierwszych rycerzów Rzymu mogła ślubować: gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja...
A tych patrycyuszów była za Antoninów ilość już tak szczupła, iż wybór stawał się coraz trudniejszym.
Niedobitkowie starych rodów podzielali zresztą coraz mniej przesądy Tulii. Pochwyceni ogólnym wirem scepcytyzmu i wstrętu do ubóstwa, nie poddawali genealogii posażnych panien surowemu badaniu.
Zbyt dobrze znała Tullia sfery, do których należała, by się mogła pod tym względem łudzić. Wiedziała, że duma rzymska błąkała się już tylko w jednostkach wyjątkowych, jak upiór zgasłych czasów.
Ona czuła ją w sobie, ale inni?... Wszakże ulubiony jej krewny, Marek Kwintyliusz, sprzedawał zasłużone nazwisko lichwiarzowi i ździercy.
Jedyny Publiusz, osobiście zamożny i przywykły liczyć na swoje własne siły, nie zniży się do roli posagołowcy.
Dla niego odgrywała dziś Tullia komedyę nabożnej matrony, składającej ofiary cieniom przodków, które ją tyle obchodziły, co pył, pokrywający kamienie przydrożne, nie wierzyła bowiem nietylko w bogów Olimpu, lecz we wszelkie życie po zagrobowe wogóle. Dla niego zarzuciła na siebie czarny płaszcz i przypomniała sobie obrzędy, zapomniane i zaniedbane przez czasy nowsze.
Ale Publiusz nie nadchodził. Miałżeby się Marek mylić?
Oparta o mur grobowca, wytężała Tullia wzrok w stronę bramy Appijskiej. Z miasta ciągnęły bezustannie gromadki robotników, przekupniów, żołnierzy i żebraków, udających się do szynków podmiejskich. Od strony przeciwnej wlokły się taczki i wózki wieśniaków, którzy nieśli Rzymowi swoich ogrodów plony.
Słońce zaszło już za morzem domów, zostawiwszy na zachodnim skraju nieba pomarańczową smugę, blednącą z każdą minutą. Łagodny zmrok południa osnuwał grobowce i drzewa powoli przejrzystą zasłoną, która nie zacierała ich konturów.
Tullia zaczęła się niecierpliwić. Jej brwi zsuwały się i rozsuwały, a w oczach migotały błyski ponure. Miałżeby Publiusz zapomnieć o rocznicy śmierci swojego dziada?
Ale nie... Właśnie ukazał się na drodze orszak, tak samo liczny, jak jej, i tak samo w żałobne przybrany suknie. Tullia poznała zdaleka Publiusza.
Szedł obok próżnej lektyki pieszo z Serwiuszem, otoczony tłumem klientów i niewolników.
Jeszcze się z Tullią nie zrównał, kiedy ona, przykrywszy głowę płaszczem, zwróciła się twarzą na wschód i wyciągnęła ręce. Nie modliła się, lecz spoglądała z pod czoła na drogę, badając, czy ją trybun zauważył. Ominąć jej nie mógł, bo grobowiec Kwintyliów wznosił się tuż obok wieży Korneliów.
Publiusz, stanąwszy przed wysoką piramidą z nieciosanego kamienia, wszedł do jej wnętrza z całym dworem. Zaledwo znikł, uwolniła Tullia głowę od płaszcza i opuściła ręce. Wiedziała, że ją trybun spostrzegł, bo patrzył na nią przez kilka chwil, a potem szepnął coś Serwiuszowi. Była zadowolona z dzisiejszej wyprawy.
Przejrzysty zrazu zmrok wieczorny południa stawał się coraz gęstszym. Jasne barwy szarzały w jego półcieniach, ciemne czerniały. Nieruchome cyprysy stały się jeszcze cichszemi, smutniejszemi, odcinając się wyraźnie od bladego tła nieba.
Tullia oparła się znów o mur grobowca, i splótłszy ręce na łonie, patrzyła przed siebie... Będzież ona szczęśliwą z Publiuszem, którego młodość, spędzona w obozie, nie zapowiadała uległości?... Słyszała tyle od Marka i od innych senatorów o stanowczości trybuna, graniczącej z okrucieństwem. W czasie ostatniej wyprawy wojennej na Wschodzie zmuszał on niesfornych legionistów mieczem i krzyżem do posłuszeństwa, straszny dla zuchwałych, niemiłosierny dla tchórzów. Cały Rzym opowiadał sobie o surowości Publiusza, a motłoch sarkał na niego, że męczył żołnierza od świtu do nocy ćwiczeniami, skąpiąc mu godziny wytchnienia. On i Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, byli postrachem wszystkich, którzy uważali służbę w legionach za szkołę przygotowawczą do przyszłych dostojeństw.
Będzie-li taki dziki wojownik, przywykły do rozkazywania, pobłażliwym sędzią upodobań niewieścich? Dumie Tullii pochlebiał mąż, nieubłagany dla siebie i innych; ale samowolę kobiety rozpieszczonej, wykwintnej zatrważał waleczny żołnierz, u którego czyn szedł bezpośrednio po myśli, szybki i gwałtowny.
Trzeba będzie jego szorstkość złagodzić podstępem, a potem...
Tullia zmarszczyła się, z grobowca bowiem wyszła Mucya, blada, zmęczona, z głową pochyloną.
O niej, o tej niespodziewanej rywalce zapomniała, zajęta myślami o Publiuszu.
— Gdyby ona?... Ale nie...
Prokonsulowa podniosła głowę dumnie. Nie wierzyła w zwycięztwo synowicy.
— Możemy wracać — wyrzekła, otulając się płaszczem.
Już siadała do lektyki, kiedy na progu piramidy Kwintyliów ukazał się Publiusz. Zstępował wolno po marmurowych stopniach, lejąc naokoło siebie wino z naczynia srebrnego. Gdy stanął na ziemi, oddał dzban niewolnikom i zwrócił się twarzą ku górom Albańskim. Tam, wśród tych ciemnych olbrzymów, owianych mgłą błękitną, panowali niegdyś jego przodkowie, starej Alby władcy, zanim ulegli młodej sile Romy. Tam unosiły się nad lasami jodłowemi duchy ich, czuwając nad bezpieczeństwem trzód i pasterzów, jak wierzył lud zabobonny.
Wiarę tę podzielał widocznie Publiusz, bo wyciągnął ręce w stronę gór i modlił się tak samo, jak Mucya, bez słów, zapatrzony w przestrzeń.
Na niebie, które tymczasem zbłękitniało, ukazał się duży, blado-różowy księżyc, wisząc nieruchomo nad czarną wstęgą lasów. W jego świetle srebrzystem ożyły drzewa i marmury tajemniczem życiem nieznanych ludziom istot, wymownych milczeniem grobów i szeptem cyprysów. Chłód i smutek nicości wiały nad drogą appijską.
Śniada twarz Publiusza wydawała się w blaskach miesiąca białą, a jej ostre, wyraźnie rysujące się kontury dopełniały złudzenia głowy, wykutej z marmuru. Była to głowa rzymskiego patrycyusza, imperatora, stworzona dla dłuta rzeźbiarza.
Dwie pary oczu niewieścich spoczywały na Publiuszu, śledząc jego ruchy. Obie patrzyły na niego z zajęciem, ale każda inaczej.
— Stanież się ten mąż hartowny kiedykolwiek moich zamiarów narzędziem powolnem? — pytał badawczy wzrok Tullii.
— Posłuszeństwo dla takiego pana nie shańbiłoby najdumniejszej niewiasty — mówiło uległe spojrzenie Mucyi.
Publiusz, skończywszy modlitwę, odwrócił się w stronę grobowca Korneliów.
— Pozdrowienie wam — wyrzekł, zbliżając się z Serwiuszem.
— Gdyby nie pośrednictwo cieniów przodków, nie miałybyśmy przyjemności waszego towarzystwa — odezwała się Tullia — chociaż nasze domy oddziela tylko mur. Za karę skazujemy was na służbę przy lektyce.
Ułożywszy się na poduszkach obok Mucyi, dała znak tragarzom do pochodu. Przodem pobiegli laufrowie z pochodniami, wrzeszcząc na cale gardło:
— Miejsce dla przesławnej Tullii Kornelii!
Nie wiele wrzask chłopców pomagał, na drodze bowiem rozpoczął się już ruch nocny. Co chwila spychał jakiś wóz, naładowany towarami, orszak Tullii na stronę.
Serwiusz i Publiusz postępowali z obu stron lektyki tuż obok głów pań, zająwszy miejsce wywoływaczów. Nieskorzy do rozmowy, szli w milczeniu.
Ale nie tego chciała Tullia.
— Sądziłam, że wojna czyni obojętnym na śmierć — zaczęła, zwracając się do Publiusza.
— Rzemiosło żołnierza bywa na polu bitwy okrutne — odpowiedział trybun — z czego jednak nie wynika, żeby miało odbierać wiarę w świat pozagrobowy. I nasi przodkowie zabijali i ginęli, a mimo to składali cieniom zmarłych ofiary częściej i chętniej, niż się to dziś dzieje. Czy piękna Tullia odwiedza groby Korneliów w każdą rocznicę śmierci?
Zaskoczona pytaniem, którego się nie spodziewała, Tullia nie wiedziała w pierwszej chwili, co odpowiedzieć. Krępowała ją obecność Mucyi.
— Stryjenka szanuje cienie naszych wspólnych przodków — odparła za nią Mucya, spostrzegłszy zakłopotanie prokonsulowej.
Niezadowolona z takiego obrotu rozmowy, podniosła Tullia oczy na Serwiusza.
— Mówił mi pretor Pomponiusz — wyrzekła — że zajął się gorliwie twoją sprawą, której sprzyjają wszystkie serca niewieście w Rzymie. Dla tak wiernej miłości warto żyć i umierać.
Spojrzała na Publiusza i spotkała się z jego wzrokiem, utkwionym w jej twarzy. Badał ją. Czuła to...
— Wierność jest u nas cnotą tak zwykłą, iż nie zadziwia nikogo — odpowiedział Serwiusz.
— I u nas bywało dawniej tak samo — mówiła Tullia. — Byłoby dobrze, gdyby wróciły czasy, wyśmiewane dziś przez poetów i filozofów.
— Taki lub inny czas jest zawsze w większej połowie dziełem kobiet — odezwała się Mucya. — Nie ojcowie, lecz matki wychowują dzieci.
— Znaczy to, że matki współczesne wychowują dzieci źle — zauważył Publiusz.
— Nie wychowują ich zwykle wcale, powierzają je bowiem nasamprzód niewolnicom, a następnie, gdy nadejdzie czas nauki, niewolnikom greckim — mówiła Mucya.
Wzrok Publiusza przechodził z Tullii na Mucyę i odwrotnie, porównywając stryjenkę z synowicą. To zbyt widoczne badanie zaczęło dumę prokonsulowej obrażać. Wytworna dama czuła się pod każdym względem tak bardzo wyższą od poważnej dziewczyny, zasługującej, w jej mniemaniu, jedynie na lekceważenie, iż ją sama myśl takiego współzawodnictwa draźniła.
Rozmowa nie kleiła się. Przerywana przez nocnych podróżnych, nawołujących z wozów, nie podtrzymywana przez trybuna i prefekta, rwała się ciągle.
Zajmującymi nie byli ci rozgłośni wojownicy, których nazwiska należały już do historyi Rzymu, mimo ich lat młodych. Milczący, odpowiadający krótkiemi zdaniami, jakby niechętnie, nie pociągali Tullii, przywykłej do towarzystwa wymownych i gładkich światowców w rodzaju Marka. Pierwszy lepszy paniczyk umiał zręczniej od nich poprowadzić przyjemną gawędkę, budząc śmiech wesoły. A oni odpowiadali tylko na zapytania.
O czem z nimi rozmawiać?... O tych dawnych, cnotliwych czasach, które Tullię przejmowały wstrętem? Albo może o sprawach publicznych?...
Ale wyniki obrad senatu i wieści z prowincyi obchodziły Tullię mniej od dowcipnej komedyi greckiej lub od ostatniego wyścigu woźniców cyrkowych.
Gdyby nie ci zuchwali wierzyciele...
Prokonsulowa uśmiechała się ustami, lecz w sercu jej huczał gniew. Musiała się naginać, kłamać, ona, która robiła dotąd i mówiła zawsze tylko to, co się jej podobało.
Kłamać dla pieniędzy!... Był to cios dla jej dumy.
Gdyby ten nudny Publiusz nie był Kwintyliuszem, nie zwróciłaby nawet na niego uwagi.
Milcząc, posuwał się orszak. I Tullia nie trudziła się więcej, straciwszy ochotę do rozmowy.
Wtem, gdy się lektyka zbliżała do bramy, podniosła się na drodze głośna wrzawa. Słychać było szczęk broni, klątwy, krzyki, groźby.
Publiusz i Serwiusz, kazawszy się zatrzymać orszakom, pobiegli w stronę hałasu. W migotliwem świetle pochodni ujrzeli gromadę ludzi, którzy usiłowali wtargnąć przemocą do miasta, szamocąc się z żołnierzami straży.
— Wpuśćcie nas! — wrzeszczał ogromny drab, okryty strzępami brudnej togi. — Idziemy do boskiego imperatora. Z nim będziemy rozmawiali.
— Do boskiego imperatora! — wołał tłum obdartusów, z poczerniałemi od kurzu twarzami.
Łachmany stanowiły ich ubranie, głód wyzierał z ich zapadłych oczów i policzków.
— Nie boski imperator, lecz prefekt miasta da wam posłuchanie w więzieniu — mówił naczelnik straży, stary setnik germański. — Takich włóczęgów nie wpuszcza nikt na Palatyn.
— Od jakiego to czasu nie wolno obywatelowi rzymskiemu wejść do stolicy? — krzyczał ogromny drab, machając rękami. — Nie ty, psie, będziesz dla nas nowe prawa wymyślał. Z drogi, żołdaku!
I rzucił się na setnika. Ale stary żołnierz pochwycił go za gardło i cisnął na bruk, jak szczeniaka.
— Czekać na wysłańca prefekta, hołoto! — mruknął.
A zwróciwszy się do strażników, rozkazał:
— Rozwinąć się w łańcuch!
Daremnie nacierał tłum. Żołnierze powstrzymywali go murem z tarczy, płazując zuchwalszych napastników mieczami.
Wówczas podnieśli nędzarze chude ręce do góry i zaczęli straszliwie przeklinać.
— Żeby was pioruny Jowisza spaliły... żeby was ziemia wypluła po śmierci, jak zdrajców... żeby wam Charon odmówił przewozu...
Wrzawę powiększały jeszcze wrzaski woźniców, którzy domagali się głośno, aby straż opróżniła drogę.
— Czego chcą ci ludzie? — zapytał Publiusz, zbliżywszy się do setnika.
Ukazanie się jego podziałało na żołnierzy, jak komenda. Wyprostowali się bez rozkazu i opuścili miecze. Cała załoga rzymska znała osobiście srogiego trybuna, którego pojawienie się wystarczało nieraz do uśmierzenia buntu.
— Cześć tobie, przesławny trybunie — wyrzekł setnik. — Ludzie ci chcą jeszcze dziś niepokoić boskiego imperatora i żądać od niego chleba. Mówią, że im susza tegoroczna spaliła plony, że dzieci ich i żony umierają z głodu w górach. Nie mogę ich wpuścić do miasta bez pozwolenia prefekta.
Z głośną wrzawą otoczył tłum Publiusza. Jeden krzyczał przez drugiego, a wszyscy tłoczyli się, dotykając jego szat.
— Rozstąpcie się! — zawołał Publiusz głosem tak donośnym, że zapanował nad hałasem. — Zkąd idziecie, czego chcecie? Niech jeden mówi!
Rzucił naokoło siebie spojrzeniem tak groźnem, że motłoch, uczuwszy pana, zamilkł, cofając się z głuchym pomrukiem.
Kiedy się naokoło niego utworzyło wolne miejsce, powtórzył:
— Niech jeden mówi!
Z gromady wysunął się ów ogromny drab w poszarpanej todze i zaczął:
— Nieurodzaj zabrał nam chleb... dzieci gasną w naszych oczach... nam odbiera głód moc do pracy... Do boskiego imperatora idziemy...
— Do boskiego imperatora! — zawył znów tłum.
Ale kiedy Publiusz podniósł rękę do góry, zamilkł powtórnie.
— Bogowie opuścili ubogich i cienie przodków wzgardziły naszemi ofiarami — mówił nędzarz dalej. — Nasze łąki pokrywa trawa spalona, nasze pola wydały słomę, zamiast ziarna. Opowiadają ludzie, że boski Marek Aureliusz nie gardzi nieszczęśliwymi. Do niego, do naszego pana niesiemy łzy żon i dzieci. Rozkaż, żeby nas straż wpuściła do miasta.
— Niech nas wpuszczą do miasta! — wrzasnął tłum, cisnąc się do bramy.
Po raz wtóry podniósł Publiusz rękę do góry, a kiedy ruch ten powstrzymał nędzarzy, odezwał się wśród ogólnego milczenia:
— W piersi imperatora Marka bije wielkie serce cezara i mędrca, otwarte dla wszelkiej niedoli, ale nie wasza tylko troska zwraca się do niego z błaganiem o pomoc. Cała Italia domaga się chleba, a składy rządowe są puste. Zachowajcie się dziś spokojnie po za murami miasta, jutro zaś ze świtem zgłoście się do mojego rządcy, którego uprzedzę o waszem przybyciu. Mówi do was Publiusz Kwintyliusz Warus.
Skinął głową i chciał się oddalić, kiedy spostrzegł obok siebie Mucyę. Wysiadłszy z lektyki, mimo oporu Tullii, przecisnęła się przez tłum i stanęła tuż za nim.
— Motłoch bywa niespokojny i zdradziecki — rzekł do niej Publiusz półgłosem. — Nie twoje tu miejsce.
— Zdawało mi się, że powinnam być przy tobie — odpowiedziała Mucya bez namysłu.
Spojrzeli na siebie dłużej niż zwykle. Ostre rysy jego poważnej twarzy złagodniały; jej oczy opuściły się ku ziemi.
Tłum, uspokojony na chwilę obietnicą Publiusza, zaczął się znów burzyć.
— Do jutra wytłucze zimno i głód połowę z pomiędzy nas — szemrano. — Tobie dobrze radzić, bo ciebie czeka w mieście dach bezpieczny i posiłek obfity. Idziemy do boskiego imperatora!
Już pochwycił Publiusz miecz z rąk najbliższego żołnierza, kiedy się Mucya wysunęła naprzód.
— Uczyńcie, co wam przesławny trybun rozkazuje — zawołała — dach zaś i posiłek zapłaćcie podarkiem Mucyi i Kornelii.
Zdjęła złoty, drogiemi kamieniami wysadzony naramiennik i podała go nędzarzom.
Jej dobroć odniosła skutek daleko lepszy, aniżeli groźby żołnierzy. Ubodzy zamilkli, cisnąc się do niej. Każdy usiłował dotknąć jej płaszcza, ucałować kraj jej sukni. Ona podniosła rękę nad głodną rzeszą i wyrzekła:
— Niech wam cienie przodków dadzą noc spokojną.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodała:
— Wybacz, trybunie, ale oczy moje nie znoszą widoku nędzy.
On wziął ją pod ramię i wyprowadził z tłumu,
Kiedy znaleźli się po drugiej stronie bramy, sami, bez świadków, ujął jej ręce w swoje dłonie i odezwał się:
— Dziękuję ci, Mucyo.
— Nic takiego nie uczyniłam, coby zasługiwało na twoje podziękowanie — odparła głosem drżącym.
— Patrząc na ciebie, zaczynam wierzyć, iż są jeszcze w Rzymie patrycyuszki godne czci wojownika.
Dalsze słowa przerwało nadejście orszaku Tullii.
— Coraz zuchwalszym zaczyna być ten motłoch — odezwała się prokonsulowa. — Prefekt powinien tych obdartusów rzucić lwom na pożarcie.
Nie odpowiadając na uwagę Tullii, pożegnał się z nią Publiusz i wsiadł z Serwiuszem do swojej lektyki.
— Polecamy się pamięci sąsiadów — mówiła Tullia, posyłając trybunowi uśmiech uprzejmy.
Szybko oddaliła się lektyka Publiusza. Niesiona przez ośmiu olbrzymich tragarzów, omijała zręcznie wozy ciągnące ulicami.
— Będziemy mieli rok ciężki — mruknął Publiusz po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie. — Ze wszystkich stron dochodzą wieści o nieurodzajach. Nawet hojna ziemia Egiptu zawiodła tego roku. Gdyby nas jaka niespodziewana wojna zaskoczyła, znaleźlibyśmy się w trudnem położeniu.
— Podobno zbierają się wolne plemiona lasów germańskich na zbrojne narady — zauważył Serwiusz.
Publiusz uśmiechnął się lekceważąco.
— Te dziecinne bunty powtarzają się na każdą wiosnę — mówił. — Nie z tej strony grozi nam niebezpieczeństwo.
Serwiusz milczał.
Gdy stanęli w domu, dowiedzieli się od odźwiernego, że pretor cudzoziemców czeka na nich od godziny.
W sali przyjęć zastali Maryusza Pomponiusza, który rozłożywszy się na sofie, czytał jakąś książkę.
— Przepraszam cię, trybunie — wyrzekł pretor - że rozgościłem się u ciebie, jak u siebie, ale chciałem się was koniecznie doczekać.
— Domyślam się, że byłeś tak uprzejmym w sprawie prefekta — mówił Publiusz, witając się z gościem.
— Przybyłem dziś wistocie do prefekta, sprawa bowiem jego zajmuje mnie podwójnie: jako pretora i jako człowieka. Pragnąłbym, aby wyjechał z Rzymu bez żalu do władz stolicy, a widzę już, że moje usiłowania nie odniosą bez jego pomocy skutku pożądanego. Ktoś stanął między mną a Fabiuszem, psując wszystko, co tylko rozporządzę.
— Pieniądze — mruknął Serwiusz.
— I ja domyślam się tak samo. Służba moja potwierdziła wszystko aż do ucieczki nieznanej niewolnicy i do zabójstwa jej stróża; na tem jednak kończą się moje wiadomości. Czy nie natrafiłeś jeszcze na ślad swojej narzeczonej? — zapytał pretor.
— Ludzie moi przetrząsnęli wszystkie kryjówki niewolników — odpowiedział Serwiusz — przebiegli wszystkie zaułki i nie złowili nigdzie najdrobniejszej wskazówki. Niewolnicy Fabiusza milczą, służba zaś prefekta miasta nie kwapi się wcale do poszukiwań. Czuję naokoło siebie pieniądze poborcy i wpływy osób znacznych.
— Trzebaby wysłać kogoś do posiadłości ziemskich Fabiusza — mruknął pretor.
— O tem właśnie myślałem — mówił Serwiusz. — Może wywiózł Tusneldę na wieś i trzyma ją w podziemiach, czekając na mój odjazd. Udam się sam na południe, a jeśli mnie ta ostatnia próba zawiedzie, wówczas...
— Pamiętaj, że jesteś w Rzymie — odezwał się trybun.
— Pamiętam o tem, że mąż ma obowiązek pomszczenia krzywdy doznanej — odparł Serwiusz.
Rzymianie milczeli, wiedząc, że nie odwiodą Germanina od zamiaru, który dojrzał w jego głowie.
Kiedy się pretor oddalił, wszedł Artemidorus i podał Serwiuszowi zwój papieru, związany różową wstążeczką, u której wisiała pieczątka woskowa.
— Od kogo? — zapytał prefekt.
— Nieznany posłaniec oddał, nie mówiąc od kogo.
Serwiusz rozerwał wstążeczkę i przebiegł szybko oczami zawartość listu.
— Nic nie rozumiem — mruknął, przeczytawszy pismo.
— Może ci pomogę — mówił Publiusz, biorąc z rąk przyjaciela papier.
„Szczera przyjaciółka czeka na ciebie z dobrą wiadomością — pisał ktoś po grecku. — Bądź dziś przed północą na Palatynie, pod murem ogrodów cesarskich, a dowiesz się reszty na miejscu“.
Podpisu nie było.
— Zagadka bardzo łatwa do rozwiązania — wyrzekł Publiusz, oddając list Serwiuszowi. — Jakaś wielbicielka naznacza ci schadzkę.
— Nie zawiązałem w Rzymie żadnych stosunków miłosnych.
— Ale podobałeś się niezawodnie niejednej Rzymiance.
— A może chce mi ktoś życzliwy wskazać ślad Tusneldy.
— Wątpię. W każdym razie włóż pod tunikę zbroję i weź z sobą Hermana i Zygfryda, noc bowiem sprzyja zarówno zbrodni, jak miłości.
Na progu sali ukazał się Artemidorus, donosząc panom, że obiad podano.
W kilka godzin potem przemykał się Serwiusz w towarzystwie Hermana i Zygfryda zaułkami, zdążając w stronę Palatynu. Szli szybko, oglądając się ostrożnie wokoło, ilekroć skręcali w nową ulicę.
Ale uboga część miasta spała już. Tu i owdzie tylko zataczał się spóźniony pijanica, lub odezwał się miarowy krok straży miejskiej.
— Czy miałeś z naszych lasów świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz Hermana, gdy zbliżali się po Palatynu.
— W gospodach germańskich opowiadają, że całe północne pogranicze cesarstwa rozbrzmiewa pieśnią wojenną — odpowiedział Herman półgłosem.
— Całe? — wyrzekł Serwiusz.
— Naczelnicy powaśnionych plemion podają sobie ręce w świętych gajach i ślubują sobie pomoc wzajemną.
— Długoż będzie tej zgody? — mruknął Serwiusz z odcieniem niedowierzania w głosie.
Zamyślił się i biegł dalej, prowadzony przez Hermana, który mu świecił pochodnią.
Po jakimś czasie odezwał się znów:
— Czy znalazłbyś między wyzwoleńcami germańskimi w razie potrzeby kilku takich zuchów, coby się nie cofnęli przed czynem odważnym?
— Nasi współbracia zapominają zwykle w niewoli rzymskiej o dzielności przodków — odparł Herman — ale znam pomiędzy gladyatorami dziesięciu takich, którzy uczynią wszystko, co rozkażecie.
— Pamiętaj o nich. Będą nam może potrzebni...
Zaledwo stanęli pod murem ogrodów cesarskich, kiedy się od niego ciemna postać odczepiła i zbliżywszy się do Serwiusza, wyrzekła głosem przyciszonym:
— Niepotrzebnie wziąłeś z sobą towarzyszów. Pójdź za mną!
— Krzyk puszczyka będzie znakiem, że grozi mi niebezpieczeństwo — szepnął Serwiusz do Hermana i udał się za tajemniczym przewodnikiem.
Szli wzdłuż muru, nie mówiąc do siebie ani słowa. Nagle zatrzymał się nieznajomy, otworzył furtkę i mruknął:
— Wejdź!
Gdy Serwiusz wszedł do ogrodu, zamknęły się za nim drzwi natychmiast. Inna postać wysunęła się z klombu mirt i wziąwszy go za rękę, odezwała się:
— Nie obawiaj się. Chodź za mną.
Była te kobieta.
I postępowali znów w milczeniu, posuwając się ścieżkami, wysypanemi żwirem.
Po jakimś czasie wskazała zakapturzona przewodniczka Serwiuszowi aleję z cyprysów i szepnęła.
— Idź prosto aż do końca i czekaj!
Puściła jego rękę, zostawiając go samego.
Szedł przed siebie, ciekawy rozwiązania zagadki.
Gdy dotarł do końca alei, stanął i rozglądał się uważnie.
Nie spostrzegł nikogo, chociaż noc była tak jasna, że rozróżniał dokładnie całe otoczenie.
Widział przed sobą duży okrągły plac, otoczony zewsząd drzewami mirtowemi. Białe marmurowe posągi w długich fałdzistych sukniach świeciły wokoło, odbijając wyraźnie od tła ciemnego. W środku wyrzucała fontanna z głowy orła z rozpostartemi skrzydłami wysoki strumień wody, lśniącej w błękitnawych blaskach księżyca, jak słup stopionego srebra.
Cisza tak uroczysta unosiła się nad ogrodami cesarskiemi, iż sobie Serwiusz przypomniał święte gaje germańskie. Spojrzał w górę... Te same gwiazdy błyszczały na ciemnobłękitnem niebie; jaśniejsze tylko, żywsze.
W takiem samem prawie otoczeniu, na polance leśnej, nocą, ujrzał temu rok po raz pierwszy Tusneldę. Towarzyszyła ojcu, który składał ofiary bóstwom swojego plemienia. Miłość jej miała być nagrodą za krwawy trud jego młodości. I znalazł się ktoś, co śmiał ściągnąć rękę na kobietę, którą on wybrał i ukochał. Kto?...
Serwiusz rzucił naokoło siebie wzrokiem podrażnionego wilka, jakby szukał owego śmiałka.
Wtem... Byłożby to złudzenie?... Ale nie... Oczy go nie myliły... Jeden z marmurowych posągów ożył, ruszył się i zbliżał się do niego.
Nieustraszony w boju żołnierz usłyszał własnego serca bicie. Nieznany mu lęk przeniknął go mrozem, ściskając za gardło.
Posąg niewieści, cały biały, jak wszystkie inne, otulony w draperye długiego płaszcza, szedł wolno, poważnie, szeleszcząc na żwirze.
Serwiusz ochłonął. Upiory nie dotykają stopą ziemi. Położył prawicę na sztylecie i czekał.
— Amor ulitował się nad tęsknotą twoją przysyła ci pociechę na utrapienie serdeczne — odezwał się posąg głosem żywej kobiety.
Przed Serwiuszem stała wysoka postać, której głowę zasłaniał gęsty welon.
— Ty przynosisz mi wieść o Tusneldzie? — zapytał.
— Przynoszę ci miłość tak gorącą, o jakiej nie śpiewają pieśniarze twoich chłodnych lasów — odpowiedziała nieznajoma, kładąc ręce na jego ramionach.
On patrzał na zakapturzoną kobietę zdumiony, nie domyślając się w pierwszej chwili znaczenia jej słów. Twarzy jej nie widział. Czuł tylko oddech, który wiał na niego żarem z pod zasłony.
— Dziwi cię moja miłość — mówiła nieznajoma głosem stłumionym, przysuwając się do niego tak blizko, że dotykała już czołem jego piersi. — Nie po raz pierwszy podziwiam twoją postać bohatera z głową złotopiórego orła. Znam dzieje twojego serca.
Teraz zrozumiał. Miał przed sobą jednę z owych namiętnych Rzymianek, które rzucały dumę i obowiązki pod stopy uciech zmysłowych. Wiedział doskonale, co panie świata, kochały w barbarzyńcach.
— Jeśli znasz dzieje mojego serca — wyrzekł, uwalniając się z objęć nieznajomej — to wiesz także, że w tem sercu niema miejsca na zdradę! Miłość bywa tylko jedna.
— Miłości narzeczonego i męża nie pragnę od ciebie. Na kochanka stworzył cię Amor.
— Zbyt uczona to dla mnie różnica. Do barbarzyńcy mówisz.
— Sam Jowisz potwierdza słowa moje. I on nie jednę tylko Junonę miłuje.
— Ten Jowisz wiarołomny skona niebawem.
— Ale wiecznie żyć będzie słodka zdrada Amora.
Serwiusz wzruszył ramionami.
— Tyłu znajdziesz w Rzymie chętnych do owej słodkiej zdrady...
Odwrócił się, chcąc odejść. Ale nieznajoma ujęła go za ręce i mówiła szybko szeptem namiętnym:
— Sławę ci dam i znaczenie, którego ci zazdrościć będą wszystkie ziemie germańskie... Pod stopy twoje rzucę konsulów i pretorów, przyodzieję cię w purpurę naczelnego wodza, aby imię twoje całe imperyum z czcią powtarzało.
Serwiusz słuchał uważnie. Któraż z Rzymianek mogłaby go nęcić tak dumnemi obietnicami? Znajdował się w ogrodach cesarskich... Byłażby to...
A nieznajoma tuliła się znów do niego, blizka, pokorna, prosząca. Ognie szły z jej ciała do jego rąk, ogarniając go płomieniami.
— Miłość Rzymianki wypali w sercu twojem pamięć owej bladej dziewczyny germańskiej... zniszczy jej obraz na zawsze... pokryje go popiołem... — szeptała, zarzucając Serwiuszowi ramiona na szyję.
Ale on uwolnił się po raz wtóry z objęć niepożądanych i pochwyciwszy zasłonę, odrzucił ją z głowy nieznajomej.
Promienie księżyca oświeciły śniadą twarz dojrzałej kobiety, przypominającej rysami Tullię Kornelię. Te same duże, czarne oczy jarzyły się pod czołem prostem, te same zmysłowe, wydatne usta zachęcały do pocałunków.
Sergiusz znał bardzo dobrze to oblicze wyraziste. Widział je kilka razy w amfiteatrze.
— Faustyna! — mruknął, cofając się.
Cesarzowa Faustyna, małżonka Marka Aureliusza, stała przed nim, ale już nie pokorna, prosząca, lecz wyniosła.
— Czy wierzysz teraz w prawdę moich obietnic? — wyrzekła. — Dziękczynną ofiarę bogom domowym złożyłby każdy Rzymianin, któryby się znalazł na twojem miejscu. Ugnij kolan i proś o przebaczenie.
Germanin jednak nie podzielał widocznie przekonań rzymskich, zamiast bowiem paść do stóp Faustyny, wyprostował się i odparł:
— Złotym orłom twojego małżonka przysiągłem wierność żołnierską, a miałżebym splamić cześć jego ogniska domowego?
Wyciągnął rękę w stronę pałacu cesarskiego i wyrzekł głosem stłumionym:
— Wracaj tam, do męża i dzieci...
— Zuchwały! — syknęła Faustyna. — Czy nie lękasz się zemsty imperatorowej?
— Lękam się tylko nieznanego boga i własnego sumienia, na złość bowiem ludzką mam broń, a na hańbę — śmierć.
Odwrócił się i odszedł aleją cyprysową.
W domu czekał na niego Publiusz, który, leżąc na twardem posłaniu pod grubą kołdrą, dyktował lektorowi listy.
Gdy się wyzwoleniec oddalił, zapytał Serwiusza:
— Czy zgadłem?
A kiedy Serwiusz potwierdził jego domysł, wyrzekł:
— Cnoty dawnych matron przeniosły się z Rzymu na prowincye.
— A jednak znam w Rzymie patrycyuszkę — zauważył Serwiusz — której powierzyłbym bez obawy cześć mojego ogniska domowego.
— Mówisz o Mucyi Kornelii?
— Znam ją dotąd mało, ale zdaje mi się, że mnie przeczucie nie myli.
— I mnie pociąga ta twarz szczera, na którą życie nie zdążyło jeszcze włożyć maski obłudy — odpowiedział Publiusz, zamyślając się.
Po chwili dodał:
— Ale w Rzymie i w moim wieku trzeba być ostrożnym, zręczność bowiem niewieścia umie na czas pewien podejść najczujniejsze oko męzkie. Mam jeszcze czas; poczekam.
Nazajutrz opuścił Serwiusz Rzym, udając się z Hermanem na południe, do posiadłości wiejskich Fabiusza.