Gasnące słońce/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Marek Kwintyliusz wszedł do sali jadalnej i ogarnął ją badawczem spojrzeniem.
Cztery lampy olejne, umieszczone w rogach na wysokich, bronzowych podstawach, oświetlały duży, czworoboczny pokój, wyłożony wokoło szerokiemi taflami czarnego marmuru. Złocona rama oddzielała dolną obwódkę od ścian, ozdobionych malowidłami znakomitego pędzla. Na tle żółtem odtworzył artysta sceny z dziejów domu Kwintyliów.
W środku komnaty znajdował się kwadratowy stół, spoczywający na jednej, grubej nodze, wpuszczonej w posadzkę mozaikową. Z trzech stron otaczały go obszerne łoża biesiadnicze, z których każde mogło służyć trzem osobom w postawie leżącej.
Nie było w sali ani wodotrysków, ani białych kolumn, ani wazonów z roślinami egzotycznemi. Nizka, okopcona, nie przypominała niczem wytwornych upodobań Rzymu Antoninów, Ale bronzowe podstawy lamp pamiętały prapradziadów Marka; kobierce, okrywające łoża, przywiózł konsul Kwintyliusz przed stu laty z wyprawy wojennej na Wschód; za polerowaną płytę stołu z drzewa cytrusowego można było nabyć majątek ziemski, cena zaś malowideł ściennych i staroświeckiej posadzki zapewniłaby człowiekowi skromnych potrzeb byt bez troski.
Tylko wielkie mnóstwo świeżych kwiatów, rozrzuconych na stole i na łożach, ożywiało ponury wygląd sali jadalnej Marka.
On sam, ubrany w miękkie suknie, blady, wyniszczony, z podbitemi oczyma, sprawiał na tem poważnem tle wrażenie obcego przybysza, zbłąkanego wypadkiem pośród pamiątek innych ludzi i innych czasów.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał, zwracając się do ochmistrza dworu, który stał za nim z ręką, przyłożoną do piersi.
— Ty rozkazałeś, panie — odparł grecki niewolnik, pochylając głowę.
— Niech mi szatny poda togę, a ty zejdź do kuchni i powiedz Arystypowi, żeby sosu do głowy dzika nie zepsuł. Ostatnim razem dodał zawiele korzeni.
Kiedy się sługa oddalił, przeszedł pan do sali przyjęć i rzucił się na sofę.
Był zmęczony. Biesiadował wczoraj u imperatora Lucyusza Werusa i włóczył się następnie z kilku towarzyszami całą noc po mieście, szukając łatwych przygód. Gonili jakąś kobietę zakapturzoną, która przepadła gdzieś za bramą Appijską.
Marek, przypominając sobie szczegóły wyprawy, ziewał. Spał tylko kilka godzin, a ciepła kąpiel, wzięta przed wieczorem, osłabiła go, zamiast pokrzepić.
— Już się starzeję — myślał. — Nawet użyć nie dano człowiekowi. Za każdą rozkosz trzeba płacić znużeniem i niesmakiem.
Dalsze medytacye przerwał mu wywoływacz, który oznajmił pierwszego gościa. Był nim poborca.
Szybko wypełniła się sala. Po Fabiuszu nadszedł prefekt Rzymu, następnie Maryusz Pomponiusz, prefekt cudzoziemców, w końcu trzech senatorów, upudrowanych i wybielonych.
Marek witał wszystkich z uprzejmym uśmiechem na ustach, całując w oba policzki.
— Zamiast obfitego obiadu, którego żaden z was nie pragnie, bo i żołądkowi trzeba pofolgować, żeby nie wypowiedział posłuszeństwa, obmyśliłem na dziś miłą niespodziankę — mówił gospodarz, kiedy goście zajęli miejsce na sofach.
— Słyszałem, że nauczyłeś swoich kogutów nowego sposobu walki — odezwał się jeden z senatorów.
— Założyłbym się, że Lidya odczyta jaki poemat, który nam twojego falerna obrzydzi — wtrącił drugi.
— Przegrałbyś zakład — wyrzekł Marek. — Zaprosiłem na obiad najdowcipniejszego człowieka w całem cesarstwie. Lucyan obiecał być dziś u mnie.
— Ten młody retor syryjski, który przybył do Rzymu z imperatorem Lucyuszem? — zapytał prefekt miasta.
— Ten sam — odpowiedział Marek. — Imperator Lucyusz przenosi go nad wszystkich mędrców, otaczających bozkiego Aureliusza.
— Słyszałem, iż z jego języka sączy się słowo tak jadowite, jakiego nawet Grecy nie znali — zauważył pretor cudzoziemców.
Do sali wbiegła dwudziestoletnia kobieta, nizka, drobna, wiotka w pasie, ubrana w krótką suknię z żółtego jedwabiu. Trzy sznury pereł zdobiły jej czarne włosy, rozstrzępione na czole, a z tyłu związane w węzeł grecki. Z szyi i z obnażonych ramion bił blask drogich kamieni. Małe stopy tkwiły w purpurowych trzewikach, wyszywanych złotem.
— Pozdrowienie wam, ojcowie, synowie i wnukowie świętej Romy! — zawołała głosem pieszczotliwym, posyłając od ust ręką towarzystwu pocałunki — i wam, dziadowie i pradziadowie — dodała, zwracając się do szaf, wypełnionych popiersiami Kwintyliów.
Gromadnie otoczyli goście Marka przybyłą. Tylko pretor cudzoziemców nie pospieszył na jej powitanie.
— Piękna Lidya przynosi zawsze ze sobą wesele — odezwał się jeden z senatorów.
— A nudny Mucyusz dziwi się zawsze, że młodość lubi twarz pogodną — mówiła Lidya. — Podobno ci ten uczony lekarz ateński, co mimo swej mądrości życiodajnej, wygląda sam, jak gdyby się już napił obrzydliwej wody z rzeki Lete, kazał chodzić boso i dźwigać ciężary. Posłuchaj jego rady, a może ci wraz z okrąglejszemi ramionami i łydkami wróci lepszy humor.
Mucyusz nie obraził się przymówką Lidyi. Rozśmiawszy się pospołu z innymi, wyciągnął swoje chude, ubielone ramiona i odparł:
— Jeszcze one dość silne, aby ciebie w gorącym objąć uścisku. Może pozwolisz...
Lidya odsunęła się żywo od niego.
— Obejmuj swoją celniczkę, która zapłaciła za twoje uściski milionami — zawołała.
— Za purpurę, za purpurę — poprawił Mucyusz.
— Senator! — roześmiała się Lidya. — O czem ty radzisz na Kapitolu?
— O tem, żeby takim srokom, jak ty, poobcinać zbyt długie języki.
— Widzę, że nie zginiesz, gdy stracisz miliony celniczki. Zapuścisz brodę, ubierzesz się w dziurawy, brudny worek i będziesz udawał mędrca. To teraz popłaca.
W tej chwili ukazał się na progu sali trzydziestokilkoletni mężczyzna, przyodziany w ciemny płaszcz filozofa. Ostatnie słowa Lidyi, które posłyszał, wywołały na jego wązkich, ironicznie złożonych wargach uśmiech przelotny.
Skłonił się i obrzucił purpuratów rzymskich szyderskiem spojrzeniem. Pogarda błysnęła w jego małych, przenikliwych oczach.
— Oto i Lucyan — odezwał się Marek, witając gościa. — Nie braknie już nikogo. Możemy zacząć.
Klasnął w dłonie.
Na znak ten odezwała się ukryta za kotarą orkiestra, składająca się z fletów, cytr i piszczałek. Przy dźwiękach marsza wojennego przeszło towarzystwo do sali jadalnej, którą służba skropiła wonnemi olejkami.
Czterech niewolników wniosło dużą tacę z przekąskami. Brytańskie ostrygi, morskie jeże, ślimaki i tulipany, zwilżone lekkiem winem, miały pobudzić apetyt.
Kiedy goście myli ręce w srebrnych miednicach, obnoszonych przez chłopców syryjskich, ubranych w jedwabne, czerwone, złotem haftowne tuniki, ucichł nagle raźny marsz. Jak z pod ziemi wypłynęła melodya tęskna, zawodząca, żałobna. Zdawało się, że ktoś płacze, kwili.
Marek zwrócił się w stronę stołu i wyciągając ręce do srebrnego kościotrupa, świecącego wśród kwiatów, odezwał się:
— O ty, który drwisz bezzębną szczęką ze wszystkich zabiegów i marzeń ludzkich, przypominaj nam dniem i nocą, iż tyle szczęścia śmiertelnika, ile on życia użyje na ziemi. Gdy staniemy się do ciebie podobni, wówczas nie pomogą nam nic apoteozy pozostałej rodziny, nic wonne kadzidła i pienia kapłanów, nic cały Olimp z bogami gminu. Przypominaj nam, że istnienie człowieka kończy się na zawsze z jego tchnieniem ostatniem, abyśmy korzystali umiejętnie z każdej godziny.
— Niech Mucyusz złoży szkieletowi ofiarę! — zawołała Lidya — on bowiem siądzie z pomiędzy nas pierwszy na łódkę Charona.
I tym razem nie obraził się Mucyusz. Wziął z rąk niewolnika puhar kryształowy, zbliżył się do kościotrupa, bryznął na niego winem i skłoniwszy się przed nim głęboko, mówił:
— Hołd powinny składam tobie, niemy szyderco, filozofie filozofów, najlepszy mistrzu człowieka! W tobie jest prawda jedyna, wiekuista, która nigdy nie kłamie, zawsze świeża i nowa, chociaż ludzkość słyszy jej głos ostrzegający od owych czasów, kiedy nasi waleczni i cnotliwi praojcowie mieszkali jeszcze w norach, jak zwierzęta. Hołd ci składa przesławny senator Mucyusz, nietyle cnotliwy i waleczny, ile jego przodkowie, ale zato znacznie od nich rozumniejszy, bo nie gnieździ się w dziurze pospołu z bydlętami, nie je papki z czarnej mąki, nie pije wody, nie kocha się w matronach, cuchnących oborą, i nie lęka się gniewu Olimpu, w który wierzy tak samo, jak ty w dalsze życie człowieka pod ziemią, w obłokach, w Hadesie...
— I, chociaż staje się z dniem każdym podobniejszym do ciebie, zaleca się mimo to do Lidyi — wtrącił Marek — do tej Lidyi, której ogień strawiłby muskuły germańskich gladyatorów.
Głośny śmiech zebranych dopełnił przemowy do kościotrupa.
Dwie tylko osoby nie brały udziału w powszechnem weselu. Pretor cudzoziemców gładził brodę, pochmurny, milczący; Lucyan uśmiechał się ironicznie.
Kiedy się goście nasycili przekąskami, wbiegło dziewięciu chłopców, niosących małe, okrągłe stoliki, które ustawili wzdłuż łóż.
— W złotym, marmurowym Rzymie Antoninów należy się panowanie piękności — odezwał się Marek, wskazując Lidyi łoże środkowe. — Maryusz Pomponiusz i prefekt miasta będą godną twoich wdzięków oprawą.
Dwóch szatnych odebrało od panów togi; długowłosy chłopcy gallijscy włożyli na ich skronie wieńce ze świeżych kwiatów.
Gdy goście spoczęli na łożach, oparłszy lewe łokcie na miękkich poduszkach, grała już orkiestra lubieżne tańce wschodnie.
Marek rzucił ochmistrzowi, który stał w postawie nieruchomej przy drzwiach, spojrzenie rozkazujące, ten podał je innemu niewolnikowi, po chwili weszło dwóch krajczych sycylijskich. Ze zręcznością kuglarzów, tak szybko, że ruchy ich ginęły dla niewprawnego oka, pocięli cąber sarni, pieczeń z dzika i stos pieczonych ptaków.
W sali zaroiło się. Niewolnicy różnych narodowości usługiwali z wdziękiem, nachylając się bez szelestu w takt muzyki. Jedni podawali na srebrnych półmiskach pieczyste, inni w naczyniach kryształowych — sałaty i ślimaki purpurowe. Chłopcy nalewali z bronzowych, złoconych dzbanów starsze wino albańskie.
Całe to wojsko służby prowadził uważnem okiem ochmistrz, sztywny, poważny. Nie podniósł ręki, nie skrzywił głowy. Wzrokiem tylko, poruszeniem brwi wydawał rozporządzenia, a milcząca czereda rozumiała go doskonale.
Goście tłumili z pośpiechem pierwszy głód, rzucając kostki na posadzkę i ocierając palce o ręczniki z cienkiego płótna.
— Nie mogłem się żadną miarą dowiedzieć — odezwał się Mucyusz — w jaki sposób przyrządza kucharz konsula sos do pieczeni z dzika. Dawałem tysiąc sesterców za tajemnicę, ale chytry sycylijczyk nie uległ pokusie.
— Bo wie, żeby go konsul zrobił za karę stróżem — wyrzekł Marek. — Ten sos to jego wygrana na loteryi życia.
— Jest to rzeczywiście sos nadzwyczajny — mówił prefekt miasta. — Konsul ma szczególną zdolność do wynajdywania nowych przysmaków. Nie znam sosu, któryby drażnił tak przyjemnie podniebienie.
— I któryby tak psuł żołądek — odezwała się Lidya. — Jestem zawsze chora po sosie konsula.
— Niech sobie psuje, byle wywołał smak niezwykły — zauważył Mucyusz. — Obrzydła mi nasza kuchnia, jednostajna i nudna, jak cnota brzydkich kobiet.
— Na to jest sposób — mówiła Lidya.
— Ofiaruję buziaka za dobrą radę.
— Chcesz mówić o buziaku w oprawie dziesięciu tysięcy sesterców?
— Za dużo. Gdybym tak hojnie płacił, straciłbym wszystko przed śmiercią i nie miałbym kilku groszy dla Charona za przeprawę.
— Pożyczę ci z przyjemnością sesterca na drogę ostatnią, aby cię Charon nie przemierzył wiosłem.
— Ale przedtem nie skąp owej rady.
— Skoro ci rzymska kuchnia obrzydła, jedz glinę i pij wodę z kałuży.
— Gliną zapcham ci śliczną buzię, a wodą z kałuży napełnię twoje fontanny.
— Tak się ciągle kłócą, jak gdyby się bardzo kochali — odezwał się prefekt miasta.
— A może mnie ona i miłuje — mówił Mucyusz, wyszczerzając do Lidyi zepsute zęby — bo zdrowych i przystojnych wielbicieli miała dosyć. Byłbym dla niej niezwykłym kąskiem.
— Wolę zwykle.
— Tak dziś mówisz, ale kiedy ci miłość pospolita zbrzydnie, wówczas przypomnij sobie Mucyusza.
— Mówicie ciągle o miłości, jakbyście się na niej rozumieli.
— Tej umiejętności nie może nam piękna Lidya odmówić — wtrącił Marek.
— Dlaczego właśnie ja? — zapytała Lidya.
Marek odpowiedział uśmiechem dwuznacznym.
— Czy dlatego, że patrząc na was zblizka — zawołała Lidya, unosząc się na łożu — znam was lepiej od motłochu, który chyli przed waszą purpurą głowę obłudną? Bawicie się mną, jak walką kogutów, zakładami w cyrku, zręcznemi zapasami gladyatorów, nie miłości spragnieni, lecz sztucznych podrażnień. Nie świeżą, gorącą krew pokrywa wasza purpura.
— Wolałabyś miłość barbarzyńcy z karkiem byka, z łapami nosorożca, z nogami słonia — rzekł Mucyusz.
— Wolałabym każdego, czyj uścisk nie kłamie, a pocałunek nie mrozi.
— Mój odźwierny przypomina postawą Herkulesa z bajek mytologicznych.
— Pilnuj, żeby twoja celniczka nie zauważyła jego muskułów.
Senatorowie spojrzeli po sobie z uśmiechem znaczącym.
— Gdy tak mówisz, zdawałoby się, że nas nienawidzisz — odezwał się Marek — a jednak...
— A jednak — dokończyła za niego Lidya — bawisz nas, chcesz powiedzieć. Bo nieżyczliwi bogowie cisnęli mnie, jak zapomniany sprzęt, do chaty niewolnika i kazali zdobyć młodością i urodą to, co wam fatum włożyło do kołyski bez zasługi. Ale wy tego nie rozumiecie, wy, panowie świata, za których pracowały pokolenia przodków, abyście mogli ssać rozkosz z nędzy i poniewierki ludzi zdeptanych.
Zuchwała mowa hetery nie obraziła senatorów. Słuchali jej z zajęciem, bawiąc się zapałem i błyszczącemi oczami Lidyi.
Te czarne, podłużne, promienne oczy syryjskiej wyzwolenicy, która zapłaciła hańbą za wolność, jarzyły się, jak dwie gwiazdy na tle bladej twarzy, zabarwionej lekkiemi rumieńcami. Palił się w nich ogień podrażnionej lwicy.
— Chciałeś czegoś nowego — odezwał się Marek, zwracając się do Mucyusza — i łaskawy na ciebie los zesłał ci zabawkę niezwykłą. Nową-bo jest Lidya w roli bohaterki z greckiej tragedyi.
— Ogień Antygony tryska z jej słów — żartował Mucyusz.
— Marmurby się od nich zapalił — drwił prefekt miasta.
Lidya zagryzła wargi.
— Za to, że was zabawiłam, dostojni panowie, należy mi się zapłata. Bo przesławni senatorowie powinni płacić za wszystko.
I wskazała ręką kosztowny puhar kryształowy.
— Niech ci służy — wyrzekł Marek, dając znak ochmistrzowi, aby naczynie odstawił.
— Niech ci i ta drobnostka służy — odezwał się Mucyusz, zdejmując naramiennik.
— I to, i to, i to...
Zewsząd posypały się dary dla Lidyi.
Kiedy Fabiusz, który spoczywał obok Marka w milczeniu, nie biorąc udziału w rozmowie, rzucił dla hetery pierścień, odsunęła go ona z pogardą.
— Od ciebie nic nie przyjmuję — wyrzekła.
— Dlaczego? — zapytał poborca zdumiony.
— Z łez niewolników budujesz swoje pałace, a jam córka niewolnika — odpowiedziała Lidya.
— Zuchwała! — mruknął Fabiusz.
— Wyzwolenica nie może być zuchwałą wobec wyzwoleńca! — zawołała Lidya, rzucając Fabiuszowi spojrzenie nienawistne. — Niech ci hetera powie prawdę, kiedy inni nie mają odwagi.
— A ty, niemy filozofie — mówiła, zwracając się do Lucyana — czy mi nic nie ofiarujesz?
— Nic, oprócz oklasku — odezwał się Lucyan.
— To dużo, jak na filozofa, ale mało, jak na męża, o którym mówią, że ma w jednym palcu więcej dowcipu, aniżeli te wszystkie głowy razem.
Zkreśliła ręką koło nad stołem.
— Idzie coraz lepiej — zaśmiał się Mucyusz. — Tak uprzejmej Lidyi jeszcze nie widziałem. Wartoby wypić jej zdrowie falernem.
Służba obnosiła bezustannie półmiski, zmieniając potrawy. Po pierwszych daniach szły pieczone kaczki, kurczęta i zające. Chłopcy rozlewali coraz starsze wina.
Goście Marka nie jedli dużo.
Nie dla obiadu przyszli senatorowie, z których każdy miał u siebie znakomitego kucharza sycylijskiego, legion niewolników i pełne śpiżarnie. Myjąc ciągle ręce w wodzie pachnącej, nieśli do ust kawałki mięsa, pociętego przez krajczych.
— Falerna nam daj, tego twojego falerna, który nawet moją krew wystygłą rozgrzewa! — zawołał Mucyusz, poprawiając się na łożu.
Wino zaczęło już na niego działać. Jego twarz wyniszczoną poplamiły ceglaste rumieńce.
Muzyka, która nie ustawała dotąd na chwilę, ucięła nagle w połowie akordu.
Wśród ciszy oczekiwania wnieśli niewolnicy głowę dzika, najprzedniejszy przysmak biesiad rzymskich, a za nią ukazała się ogromna amfora, pokryta mchem. Tabliczka, przyczepiona do szyjki dzbana, poświadczała starodawne pochodzenie wina. Zamknął ją w piwnicy Publiusz Kwintyliusz, arcykapłan za czasów Nerona.
Prawnuk przezornego przodka napełnił złocistym płynem ostrożnie czarę murryjską, budzącą zazdrość senatorów. Nie każdy z nich mógł się poszczycić naczyniem, za które można było kupić pierścień rycerski.
— Tylko puhar z Murrhy jest godny takiego falerna — wyrzekł Marek, podnosząc czarę. — Cześć tobie, cnotliwy arcykapłanie, iż pamiętałeś o swoim prawnuku.
— Cześć mu, cześć! — wtórowano wokoło — Cnotliwym był mężem, kiedy o nas nie zapominał.
— Złożyłbym ci ofiarę z pierwszych kropel — mówił Marek dalej — jak się tego starodawny domaga obyczaj, bo czuję wdzięczność głęboką dla twojej domyślności, ale na cóżby ci się to zdało, biedaku? Praprawnuk twój nie wierzy w życie prochów i kości, bawi się przesądami motłochu i nie zazdrości ci wcale apoteozy pośmiertnej. Niech ci ziemia lekką będzie, a my wypijemy tymczasem twoje wino, albowiem godziwa, by żywi spożywali to, co umarli zgotowali.
I wychylił czarę jednym haustem wśród oklasków biesiadników.
Równocześnie odezwała się za kotarą pieśń Anakreonta. Śpiewał ją dźwięczny, świeży głos niewieści, śpiewał o winie i użyciu, namiętny, jak młodość na południu.

Piję wino, napój boski...
Zasypiają czarne troski.
Po co płacze, po co trudy,
Przykre troski, długie nudy?
Chcę, czy nie chcę, umrzeć muszę.

— Chcę, czy nie chcę, umrzeć muszę — powtórzył Mucyusz głosem skrzekliwym. — Dawaj jeszcze falerna, Marku! Chcę, czy nie chcę... głupi wynalazek...

Po co więc umartwiać duszę?
Raczej słodkie pijmy czary,
Nadobnego Bacha dary;
Kiedy pijem napój boski,
Zasypiają czarne troski.

Stuletni podstępny falern pił się łagodnie, jak miód niewinny, ale zaledwo zmieszał się z krwią, wlewał w nią ogień pożądliwy.

Kiedy pijem napój boski,
Zasypiają czarne troski...

wtórowali senatorowie śpiewaczce.
— Napój boski, boski, boski — mruczał Mucyusz — tylko ten ohydny koniec...
Zatrząsł się, jakby przykre zimno ciało jego przebiegło.
— Mucyusz nie lubi śmierci! — zawołała Lidya.
— A ty ją lubisz?
Zamiast odpowiedzi, podsunęła hetera senatorowi pełny puhar, śpiewając:

Moje włosy — ach! już białe
Moja broda — ach! już siwa
Zębów rzędy już nie całe,
Gdzie ma młodość, gdzie szczęśliwa?
I jasności tej słonecznej
Już nie wiele mi sądzono,
I płacz bierze mnie serdeczny,
Bo mi straszne ziemi łono.

— Mogłabyś przestać z tem łonem ziemi — odezwał się Marek.
— Dlaczego? Potomkowie zwycięzców na tysiącach polach bitew mieliby się bać śmierci? Nie wierzę — mówiła Lidya, uśmiechając się szyderczo. — Śmierć, to najukochańsza przyjaciółka wasza. Macie w krwi zabójstwo.

I śpiewała dalej:

Ach! bo straszna, straszna droga
W loch okropny i daleki,
I jak łatwo schodzi noga,
Tak nie wróci już na wieki.

Rzymianie zasępili się, spoglądając z odrazą na kościotrupa.
— Potomkowie zwycięzców świata! — zaśmiała się Lidya.
— Idź do Plutona! — mruknął Mucyusz. — Hej, jeszcze wina! Kiedy pijem napój boski, zasypiają czarne troski...
Za kotarą odezwał się znów śpiew ukryty:

Pije ziemia czarna,
Drzewa deszcze piją.
Oceanu fale
Z chmur powietrznych żyją;
Słońce pije morze,
Księżyc pije słońce,
Czemuż ja mam nie pić,
Gdy gardło pragnące?

— Pokaż nam tego słowika! — zawołał prefekt miasta!
— Niech wyfrunie z klatki...
— Słowika, słowika! — domagano się zewsząd. Na znak, dany przez Marka, wybiegła z przyległego pokoju grecka niewolnica i puściła się przy wtórze orkiestry w taniec lubieżny wokoło stołu.
Wzrokiem znawców śledzili senatorowie jej miękkie ruchy.
— Dziesięć tysięcy sesterców za nią — wyrzekł Mucyusz.
— Piętnaście — podwyższył prefekt.
— Szesnaście! — zawołała Lidya.
— Zagrajmy o nią w kości — odezwał się Marek.
— Zgoda! Kucharza daję za nią — mruknął Mucyusz.
— A ja gladyatora — dodał prefekt.
— A ty co? — zapytał Marek, zwracając się do Lidyi.
— Twój puhar.
— Przyjmuję. Rzucajcie.
Służba podała kości.
— Cztery — wyrzekł Mucyusz — przegrałem. Bierz kucharza.
— Pięć! Bierz gladyatora.
— Dziesięć! Na ciebie kolej, Lidyo.
— Piętnaście! — zawołała Lidya.
— Wygrałaś! Śpiewaczka twoja.
— Ona od tej chwili już niczyja, bo wracam jej wolność.
Niewolnica, która nie przerwała tańca ani na chwilę, zatrzymała się teraz nagle w miejscu, z ramionami podniesionemi. Jej zdumione spojrzenie mówiło, że nie wierzy słowom hetery.
— Jesteś wolną! — zawołała Lidya.
Z głośnym krzykiem rzuciła się śpiewaczka do jej stóp, obejmując ją za kolana.
— Hetera bawi się w patrycyuszkę — mruknął Mucyusz.
— Hetera, ciągle hetera! — ofuknęła Lidya. — A czemże patrycyusz, sprzedający swoją purpurę córce zbogaconego poborcy, celnika, kupca, szachraja?
I dotykając ręką głowy wyzwolenicy, rzekła:
— Zapłacisz mi za wolność dostatecznie, jeśli będziesz takich, jak oni, wdziękami swojemi gubiła. Odejdź.
Ostatnie słowa Lidyi utonęły w powszechnej wrzawie. Stare wino, obiegłszy żyły biesiadników, rozerwało łańcuch wspólnej pogawędki. Podniosły się głosy, ożywiły ruchy, płonęły oczy. Sąsiad przysunął się do sąsiada, gawędząc z nim bez względu na resztę towarzystwa.
Jeden tylko pretor cudzoziemców zauważył nową obelgę Lidyi. Nie brał on przez cały czas udziału w rozmowie ogólnej. Ciągle pochmurny, zasępiony, jadł i pił niewiele. Przybył na zaproszenie Marka, czyniąc zadość obowiązkom towarzyskim, ale widać było, że mu zabawa bezmyślna nie sprawia przyjemności. Smutny uśmiech nie schodził z jego ust milczących.
Teraz przechylił się do hetery i odezwał się głosem stłumionym:
— Dosyć tego, Lidyo!
— Nie do ciebie zwracam słowa moje, pretorze — wyrzekła Syryjka.
— Zwracasz je do senatorów rzymskich, a moje suknie zdobi także szeroki szlak purpurowy.
— Gdyby takich, jak ty, było więcej, nie żałowałabym sprzedawanej miłości.
— Jest takich dużo, ale oni nie do ciebie po rozkosz życia śpieszą.
— Ilu?...
Pretor nie odpowiedział. Zwróciwszy się do Lucyana, zapytał:
— Dlaczego nasz uczony gość taki milczący? Wymowne mają być twoje usta, a słowa kolące.
— Naśladuję ciebie, pretorze — odparł Lucyan.
I on nie wtrącał się do rozmowy, ale nie smutek ocieniał jego twarz bladą. Małe, bystre oczy chodziły ciągle wokoło, ciekawe, uważne, szyderskie. Zbierały widocznie wzorki, spostrzeżenia — materyał do jakiejś satyry.
— Jesteś mi winien podarek — odezwała się Lidya. — Nie dość mi twojego oklasku...
— Dobrą masz pamięć; sądziłem, że falern...
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołała hetera. — Lucyan będzie mówił.
— Nie powiedziałem... — bronił się Lucyan.
— Lucyan, Lucyan! — proszono zewsząd.
Kiedy się Lucyan uniósł na łożu, dał Marek ochmistrzowi znak, aby orkiestra zamilkła.
— Spodziewacie się odemnie mowy wesołej — zaczął Lucyan — bo może nie wiecie, iż mam usta bezbożne. Mądrość posiadam najwyższą, bo drwię ze wszystkich filozofii, i religię najprawdziwszą, bo nie szanuję żadnej. Myśl moja skąpała się w łzach ludzkości, którą bogowie Olimpu i inni oszukiwali przez tyle wieków, serce napiło się skarg i złorzeczeń i bluźnierstw nieszczęśliwych, cierpiących bez winy, ucho nasiąkło szyderstwem zawiedzionych mędrców całej przeszłości...
Spojrzał wokoło... Widział wszędzie twarze rozczarowane, oczy zdziwione.
— Ale was to nie zajmuje, Rzymianie — mówił dalej — bo wam oddało fatum panowanie nad światem a z niem wszystkie rozkosze ziemi. Dla was mam opowieść wesołą, którą mi złośliwy demon podszepnął, gdym raz zasnął, winem znużony. Czy znacie papę Jowisza i mamę Junonę?
Twarze słuchaczów rozjaśniły się.
— Papa Jowisz, mama Junona — rozśmiał się Mucyusz. — Ten, ten składał im ofiary...
Wskazał niepewną ręką jednego ze swoich sąsiadów.
— Kadzidłem ich okurzał, krwią zwierząt karmił, ha, ha, ha... był flaminem...
— Śniąc raz o nektarze Olimpu, podsłuchałem następującej rozmowy — opowiadał Lucyan. — Do komnaty papy Jowisza wpadła mama Junona z rozpuszczonym włosem, z iskrzącemi oczami, i grożąc mu pięścią, wrzasnęła: Od czasu, kiedy porwałeś z góry Idy tego frygijskiego smarkacza, tego Ganimeda, zachowujesz się, jak gdybyś nie był moim mężem. Co ty sobie myślisz, stary? Ale papa Jowisz, uśmiechnąwszy się złośliwie, odburknął: Nawet o tego chłopca jesteś zazdrosna? Sądziłem, że niepokoją cię tylko panny i mężatki, które mi względy swoje okazują. — Zaperzyła się Junona i krzyknęła: Ty chcesz być ojcem i królem bogów, ty?! Zamiast pilnować prawowitej małżonki, włóczysz się na ziemi, jak jaki młodzik i bałamucisz niewiasty ludzi pod postacią łabędzi, byków i satyrów. Czy to wypada, by bóg, zajmujący tak poważne stanowisko, gorszył złym przykładem ród człowieczy? Jakże chcesz, żeby cię bogowie i ludzie szanowali! Nie dość na tem, że uczysz cudze żony wiarołomstwa. Chłopców jeszcze kradniesz, gorszy od Merkurego, sprowadzasz ich na Olimp, aby lubieżne twoje oczy urodą swoją rozweselali. Egidę i piorun, wysokiej godności oznaki, odkładasz, siadasz na ziemi i bawisz się z owym smarkaczem, jak gdybyś nie był Jowiszem, lecz pustym Amorem. Czy ciebie nie wstyd, stary?
Lucyan naśladował głos rozgniewanej kobiety, gestykulując ku wielkiej uciesze towarzystwa. Były kapłan pokładał się od śmiechu.
Teraz zachmurzył się, retor roztargał brodę i mówił dalej grubym głosem męzkim, udając Jowisza:
— Nie zrzędziłabyś niepotrzebnie, pani żono, bo nie wiesz, co dobre. Gdybym ci pozwolił owego smarkacza, jak Ganimeda nazywasz, choć raz pocałować, zrozumiałabyś odrazu, dlaczego przenoszę jego buziaki nad słodycz nektaru.
— Nie oszalałam jeszcze — zapiszczał Lucyan — do tego stopnia, bym miała plamić boskie usta pocałunkami frygijskiego pastucha.
— Miarkuj się, moja jejmość, bo...
— Bo co?...
Lucyan rzucił się na stół, nadstawiając głowy, jakby na kogoś nacierał.
— Bo co? — wołał głosem niewieścim. — Niedoczekanie twoje, żebym się twoich głupich piorunów bała. Strasz niemi ludzi, ale nie mnie, rozumiesz? Zresztą rób, co ci się tylko podoba! Bałamuć wszystkie kobiety ziemi, właź w skórę psów, osłów, wołów, kogutów, ożeń się nawet z tym smarkaczem...
Lucyan zaczął szlochać, spazmować... Potem splunął i machnąwszy ręką, mruknął: ech, z babami...
— I papa Jowisz uciekł z komnaty, położywszy po sobie uszy — zakończył opowiadanie.
— A mama Junona, mama Junona? — pytano.
— Mama Junona, zmiarkowawszy, że jej szlochy nic nie pomagają, otarła czemprędzej łzy i wybiegła do sali Olimpu, gdzie wytargała Ganimeda porządnie za uszy — odpowiedział Lucyan. — I cóż, Rzymianie, czy jesteście z powieści mojej zadowoleni?
Mucyusz zerwał z ręki drugi naramiennik i rzucił go Lucyanowi. To samo uczynili inni słuchacze.
Ale retor odsunął hojne dary i wyrzekł:
— Honoraryum biorę tylko w sali szkolnej lub na rynku, gdy czytam publicznie. Tu jestem gościem Marka Kwintyliusza.
Zdziwieni spojrzeli na niego senatorowie, rzadko bowiem spotykali filozofa, któryby pogardził złotem. Tysiące greckich i egipskich uczonych przebywało w Rzymie, każdy zaś z nich czyhał tylko, gdzieby mógł schwycić garść sesterców.
— Już późno, a mnie czeka jeszcze robota — mówił Lucyan.
Umył ręce i pożegnał się. Wkrótce po nim opuścił i pretor cudzoziemców towarzystwo.
Obiad się skończył. Kiedy Lucyan naśladował kłótnię Jowisza i Junony, obnoszono cukry, ciasta i owoce.
Zaledwo się biesiadnicy podnieśli od stołu, przechodząc na dziedziniec, wpadło do sali kilku niewolników z miotłami i oczyścili posadzkę z walających się na niej kości, okruchów i obierzyn.
Panowie rozłożyli się na dziedzińcu na sofach i rozpoczęli grę w kości, krzepiąc się falernem.
— Pyszny Syryjczyk! — odezwał się Marek.
— Może tylko chytry — mówił prefekt miasta. — Było mu zamało.
— Nie widziałem jeszcze Greka lub Syryjczyka, któryby wzgardził pieniędzmi — zauważył Fabiusz.
— I Egipcyanina — wtrącił Mucyusz.
Fabiusz rzucił naokoło siebie niepewne spojrzenie.
Znajdował się on po raz pierwszy w towarzystwie tak arystokratycznem, jako gość w pośród gości, oprócz bowiem pretora cudzoziemców należeli wszyscy obecni senatorowie do starych rodów patrycyuszowskich. Każdy z nich miał po za sobą długi szereg antenatów, ozdobionych purpurą.
Były poborca ceł, syn wyzwoleńca egipskiego, chociaż przyswoił sobie, jako adwokat, formy wytworniejsze i przywykł do towarzystwa lepszego, nie pozostawał nigdy w bliższych stosunkach z niedobitkami patrycyatu, którzy odziedziczyli po przodkach wojownikach wstręt do kupiectwa. Nawet wtedy, kiedy ich marnotrawstwo zmuszało do zawierania małżeństw z córkami zbogaconych handlarzów, uważali się za pokrzywdzonych.
Z przyszłym teściem senatora rozmawiali goście Marka uprzejmie, ale była to owa chłodna grzeczność wielkich panów, która odpycha, zamiast ośmielać.
Daremnie usiłował Fabiusz nawiązać podczas obiadu swobodniejszą gawędkę z prefektem miasta, obok którego spoczywał. W chwili, kiedy mu się zdawało, że może już popuścić wodze językowi, powstrzymało go wyniosłe spojrzenie, lub mroził przelotny uśmiech ironiczny. Chytry spekulant był zanadto bystrym, aby nie zrozumiał, że patrycyusz nie życzy sobie przekroczenia granicy, zakreślonej pomiędzy nimi przez ród i stanowisko.
Nawet gorący falern nie zdołał go zbliżyć do prefekta. Dygnitarz, który znosił obojętnie zniewagi hetery, nie pozwalał zbogaconemu poborcy na najlżejszą poufałość. Ilekroć się do niego Fabiusz przechylił, odsuwał się nieznacznie, trzymając go zawsze w pewnem oddaleniu od siebie.
Widział Fabiusz doskonale, kogo Mucyusz miał na myśli, kiedy rzucił od niechcenia „i Egipcyanina“; milczał jednak, czekając na pomoc Marka.
— Jak gramy? — zapytał prefekt.
— Jak zawsze — odezwał się Mucyusz. — Tysiąc sesterców stawka.
— Pamiętaj przegrywać, a resztę zostaw mnie — szepnął Marek Fabiuszowi.
I znów odezwała się gdzieś, jakby w podziemiach, muzyka, a na dziedziniec wsunął się wieniec półnagich dziewcząt i chłopców. Nadworny balet Marka wykonywał taniec wschodni, wymyślony przez lubieżnego starca w celu podrażnienia stępionych zmysłów widokiem młodości.
Była to rozrywka tak zwykła, iż biesiadnicy nie zwrócili nawet na nią uwagi. Popijając falerna, zabawiali się hazardem. Przegrane stawki zapisywali na woskowych tabliczkach.
Sumy rosły szybko. Kiedy złoty kubek z kryształowemi sześcianami obszedł wokoło, piętrzyła się już przed Fabiuszem góra tabliczek. Sto tysięcy sesterców wygrał w przeciągu półgodziny.
Jemu głównie sprzyjało szczęście. Złoto szło do niego, jak ćma do światła.
Chciał przegrać, nie mógł. Ilekroć brał kubek do ręki, wyrzucał zawsze liczbę najwyższą.
W miarę, jak wygrywał, zapominał o prefekcie i o celu, dla którego przybył na obiad. Oczy dorobkiewicza, który w walce o fortunę nie przebierał nigdy w środkach, rozbłysnęły chciwością. Jego palce, gdy obejmowały naczynie, zakrzywiały się, jak pazury drapieżnego zwierzęcia. Pieniądze tylko widział, mnożące się, rosnące.
Tak go gra zajęła, iż nie spostrzegł ironicznych uśmiechów patrycyuszów. Oni zapisywali dziesiątki tysięcy sesterców ze spokojem ludzi przywykłych do wydawania znacznych sum. Żaden z nich nie zmarszczył się nawet, gdy wyrzucił nizką liczbę.
— Tak ci szczęście służy, mój teściu — odezwał się Marek — że chciałbym z niego skorzystać. Pozwól, że cię zastąpię.
I nie czekając na odpowiedź Fabiusza, wziął z jego rąk kubek.
— Cała stawka — wyrzekł, zwracając się do prefekta.
— Przyjmuję... — mruknął senator.
Rzucili.
Kiedy Fabiusz spojrzał na liczbę Marka, wyciągnął instynktownym odruchem chciwą rękę po tabliczki, leżące przed nim. Ale już przysunął je był pretor prefektowi. Przegrał...
— Zdawało mi się, że zięć szczęśliwego gracza będzie w jego zastępstwie także szczęśliwym — zaśmiał się Marek — ale kaprys fortuny przekonywa mnie, iż teść i zięć to dwie odmienne osoby. Może pójdzie lepiej za drugim razem. Czy przypominasz sobie, prefekcie, ową wazę murryjską, którą Fabiusz nabył po Klaudyach?? Wystawiono ją w portyku Agryppy.
— Cały Rzym mówił z zachwytem o tem arcydziele Murrhy — odezwał się prefekt.
— A gdybym tę wazę postawił w imieniu mojego teścia? Wszakże pozwalasz? — zapytał Marek, zwracając się do Fabiusza.
Poborca zrozumiał, dokąd pretor zmierza.
Przez chwilę wahał się, żal mu bowiem było klejnotu, którego mu najbogatsi zazdrościli, pokonał jednak chciwość i wyrzekł:
— Niech ci służy...
Głos jego drżał, a usta pobladły.
Przy stole zapanowało milczenie. Gracze śledzili z powstrzymywanym oddechem kości, wirujące na polerowanej płycie srebrnej. Nawet senatorów, z których każdy posiadał dziesiątki milionów, zajęła stawka, równająca się krociom. Jeden tylko Marek chwytał czarne znaczki okiem obojętnem.
Przegrał powtórnie... Nie zdziwił się wcale, rzucił bowiem rozmyślnie jak najgorzej.
— Odeślesz jutro prefektowi wazę — rzekł do Fabiusza, oddając sąsiadowi kubek.
Utrata drogocennego sprzętu zgnębiła poborcę do tego stopnia, iż zdobył się zaledwo na pochylenie głowy. Nie mógł z siebie wydobyć słowa, chociaż usiłował zapanować nad wzruszeniem. Był tak blady, że zwrócił na siebie uwagę całego towarzystwa. Daremnie upominał go Marek wzrokiem.
Najwięcej ze wszystkich zdziwił się prefekt rozrzutności Fabiusza. Słyszał on tyle o zdzierstwach poborcy, iż nie umiał sobie na razie jego źle granego spokoju wytłómaczyć. Chcą czegoś odemnie, ale czego? — pytały jego oczy, przechodzące z Marka na Fabiusza, z Fabiusza na Marka.
Orkiestra umilkła już, balet wysunął się, niewstrzymywany przez nikogo, nie uzyskawszy ani jednego oklasku. Na dziedzińcu został tylko ochmistrz dworu, czekający na skinienie pana, niemy i cierpliwy, jak filar, o który się opierał.
Gra szła dalej, ale szczęście, spłoszone przez Marka, nie sprzyjało już Fabiuszowi. Coraz częściej sięgał po czarę, szukając w winie pociechy.
— Zabierzemy dziś Fabiuszowi kilka niewolnic germańskich — odezwał się Mucyusz, zgarnąwszy stos tabliczek. — Ma ich podobno cały legion, a same młode i urodziwe.
— Teść mój, tępiąc Germanów, zasłużył się Rzymowi, naród to bowiem niespokojny i coraz pyszniejszy — mówił Marek — Barbarzyńcy rozzuchwalili się do tego stopnia, iż upominają się jawnie o prawa ludzkie. Słyszeliście zapewne o owym prefekcie legionów, który trudzi nasze władze, domagając się wydania, czy odszukania jakiejś kobiety jego pokolenia... Trzeba być bezczelnym, żeby niepokoić prefektów i pretorów o jakąś Germankę. Małoż tych rudych krów rozszarpują dzikie bestye w naszych amfiteatrach? I do ciebie zgłaszał się podobno ów barbarzyniec. Nie byłbyś Rzymianinem, gdybyś jego śmiesznemu gniewowi dopomógł.
Prefekt słuchał uważnie, utkwiwszy badawczy wzrok w Fabiusza. Zrozumiał teraz, dlaczego mu pozwolono wygrać kosztowną wazę, poborca bowiem, opuściwszy głowę, rzucał z pod czoła płochliwe spojrzenia lisa, pochwyconego w sidła.
— I ja nie pochwalam zbytecznej pobłażliwości dla barbarzyńców — odezwał się, uśmiechnąwszy się do Marka. — Rzym zostanie dopóty Rzymem, dopóki będzie sąsiadów trzymał ręką żelazną.
— Ręką Mucyusza — zaśmiał się głos niewieści:
Senatorowie obejrzeli się zdziwieni.
Zajęci grą w kości, zapomnieli o Lidyi, która rozłożywszy się po obiedzie na sofie, ukrytej w klombie drzew palmowych, drzemała, spoczywając po nadmiernie użytym falernie. Teraz przebudziła się i ziewnąwszy szeroko, podniosła się z purpurowych poduszek.
— Ślicznieby ten wasz Rzym wyglądał — mówiła, zbliżając się do graczów — gdyby mu barbarzyńcy odmówili służby w legionach. Wojsko, prowadzone przez takich trybunów, jak Mucyusz, rozpędziłyby baby miotłami.
Mucyusz, który pił najwięcej, wytrzeszczył na heterę bezmyślne oczy. Spoglądał to na nią, to na swoje małe, chude ręce i mruczał:
— He, he, moje ręce... oho... żelazne... zobaczysz... żelazne...
Chciał się dźwignąć, ale opadł ciężko na wezgłowie sofy.
— He, he, falern — zaśmiał się głupkowato — ciężki... ołów...
— Rusz się, senatorze Romy, zwycięzco świata, pogromco barbarzyńców! — zawołała Lidya wśród ogólnego śmiechu. — Sto narodów patrzy na ciebie, a twoja celniczka czeka w domu z kijem. Bo ona ci podobno nie żałuje pieszczot bolesnych.
— Celniczka... aha... dam ja jej... ona... czekaj... zoba...czysz...
Powtórnie usiłował się Mucyusz podnieść, ale, zamiast stanąć na nogach, runął na posadzkę.
— Dam ja jej — mamrotał, gramoląc się na ziemi — ręce... że...lazne...
Marek klasnął w dłonie.
— Ułożyć pana w mojej sypialni! — rozkazał ochmistrzowi.
Po chwili wbiegli tragarze, wynieśli pijanego senatora. On wymachiwał rękami i bełkotał, śmiejąc się do siebie.
— He, he... że...lazne...
— Pierwszy trup — wyrzekł Marek, biorąc kubek do ręki — a my pracujmy dalej...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.