Gasnące słońce/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące słońce |
Podtytuł | Powieść z czasów Marka Aureliusza |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem tego samego dnia wysunęło się boczną furtką z dworca Publiusza czterech mężów, z których jeden, idący przodem, świecił reszcie pochodnią. Mieli na sobie wszyscy ciemne płaszcze z kapturami.
Gdy minęli ulicę Ogrodów, zatrzymali się.
— Herman zaprowadzi prefekta pod „Zielonego Łabędzia“ — odezwał się stary Zygfryd. — Zbierają się tam niewolnicy i gladyatorowie Fabiusza. Kajus pójdzie ze mną na Eskwilin. Może uda się nam wydobyć jaką wskazówkę od odźwiernego. Za godzinę złączymy się pod „Łabędziem“ i postanowimy, co dalej robić. Tylko niech się oczy Hermana mają na baczności, bo Rzym nie jest o tej porze bezpieczny.
Podawszy setnikowi świeżo zapaloną pochodnię, oddalił się Zygfryd z Kajem.
— Ty pamiętasz, gdzie ten „Zielony Łabędź?“ — zapytał prefekt Hermana.
— U podnóża Palatynu. Chodziłem tam kiedyś na pogawędkę z żołnierzami germańskimi — odpowiedział setnik. — Wy, panie, miejcie nóż na pogotowiu, bo widziałem dziś pod wieczór za murem ogrodu ludzi podejrzanych. Mocno mi się zdaje, że strach Fabiusza krąży już nad wami.
— Włożyłem pod tunikę zbroję.
Szli zaułkami wzdłuż Kwirynału, zdążając w stronę głównego rynku.
Z prawej i lewej strony wznosiły się kamienice tak wysokie, że zdawały się tworzyć z ciemnem niebem jednę całość. Ze ścieków, które biegły środkiem wązkich uliczek, i ze sklepów, zajmujących parter domów, wydobywały się zapachy, nie mające nic wspólnego z woniami wschodniemi. Śmiecie całego dnia walały się na bruku.
Na progach sklepów i warsztatów siedzieli handlarze i rzemieślnicy, używając wczasu wieczornego. Podarte, brudne tuniki okrywały ich ramiona. Niewielu z pomiędzy nich miało na nogach obuwie.
— Nie rozumiem, jak ci ludzie mogą żyć w takim zaduchu — mruknął prefekt, biegnąc za Hermanem, który torował sobie drogę łokciami, roztrącając gawędzące gromady.
Nietylko żyli, ale bawili się wesoło. Głośny śmiech, przelatujący ze sklepu do sklepu, z warsztatu do warsztatu, rozlegał się ciągle w uliczkach, zamieszkanych przez proletaryat rzymski.
Te sklepy i warsztaty, mające zamiast drzwi, płócienne zasłony, pokryte malowidłami, wyglądały jak nory. Nędza gnieździła się w ich czarnych czeluściach, nędza wyzierała z każdego kąta.
Obszarpane dzieci wyławiały ze ścieków resztki wyrzuconych owoców i okruchy chleba.
— Może nasze lepianki w lasach markomańskich gorsze od tych więzień kamiennych... — odezwał się Herman. — Pies germański zdechłby od tego powietrza.
Prefekt nie przeczył. O takim brudzie nie mógł mieć wyobrażenia syn dalekich przestrzeni.
Dotarli już do końca Kwirynału.
— A to ich matrony — mruknął Herman.
— Ty je lubisz — zaśmiał się prefekt.
— Bardzo... Patrzyłem na nie przez lat dziesięć.
Na progach ciemnych nor, oświetlonych słabo małemi lampkami, siedziały na wysokich krzesłach kobiety prawie nagie. Aż do samego rynku Trajana ścigały Germanów wołania bezwstydne.
— Przyszłe matki przyszłych obywateli Rzymu — mówił Herman, podsuwając jakiejś ulicznicy, która biegła za nim, pod nos pochodnię.
— Wyrażaj się ostrożniej — napominał prefekt. — Mógłby cię kto posłyszeć.
— Niech ich tam...
Herman machnął ręką.
— Z drogi, hołota! — wrzasnął, rozpychając łokciami gromadkę, zajmującą całą uliczkę.
— Z drogi, ty psie szczekający! — odezwał się jakiś obdartus.
Herman pchnął śmiałka w kark i poszedł dalej.
— Jeszcze co oberwiesz — wyrzekł prefekt, którego animusz setnika bawił.
— Pięść mnie dziś świerzbi. Potłukłbym ze dwudziestu.
Minęli rynek Trajana, Augusta, Nerwy i wyszli na obszerny plac, na którym wznosił się olbrzymi amfiteatr Flawiuszów. W chwili, kiedy skręcali w ulicę, prowadzącą na Palatyn, wypadło nagle z po za węgła dwóch ludzi. Jeden z nich, przebiegłszy pędem obok Hermana, wytrącił mu z ręki pochodnię; drugi rzucił się na prefekta i uderzył go w pierś sztyletem.
Szybko nachylił się setnik, chwytając łuczywo. Ale zanim je podnieść zdążył, nie było już nikogo.
— Ranni jesteście, panie? — pytał troskliwie, oglądając płaszcz prefekta.
— Słaba to była ręka — odparł Serwiusz. — Nawet zbroi nie zagięła. Ale widzę, że trzeba być ostrożnym. Fabiusz nie traci czasu.
Wolniej, uważając na każdy szelest, szli wzdłuż podnóża Palatynu.
Ulica, dotąd pusta i cicha, zaczęła się ożywiać. Gromadami ciągnęli gladyatorowie i żołnierze do szynków.
— Tu gdzieś musi być „Zielony Łabędź“ — odezwał się Herman, podnosząc pochodnię do góry. — Zdaje się, że tam, na rogu...
Idąc, oświetlał zasłony płócienne, na których kupcy i szynkarze wymalowali swoje znaki.
— O, tam, ten szyld czerwony.
Weszli do obszernej izby, zastawionej marmurowemi stolikami, i spoczęli przy jednym z nich, w pobliżu drzwi.
Pod „Zielonym Łabędziem“ był taki tłok, że na razie nie zauważył nikt nowych gości. Dziewczęta, ubrane w pstre tuniki z przejrzystej tkaniny, nalewały z dużych, glinianych dzbanów wino albańskie.
Herman uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Hej, wina!
Ogromny drab z rudą, nieuczesaną brodą, stojący za szynkwasem, krzyknął:
— Czy nie słyszysz, ropucho galska! Wina tam, do piątego stołu!
Z zalotnym uśmiechem na zwiędłych ustach przybiegła do Germanów młoda niewolnica i napełniła im czarki.
— Może rozkażecie jaką przekąskę? — pytała. — Są rzodkiewki, świeża cebula, wyborne ślimaki i ryby morskie.
— Prosimy tylko o dużo wapna i pieprzu do wina, aby było po czem spluwać — odpowiedział Herman.
Uwaga jego utonęła w głośnym gwarze kilkudziesięciu głosów.
Setnik, odprawiwszy dziewczynę, która chciała go umizgami zabawiać, rozglądał się uważnie w towarzystwie.
Na różnobarwny, hałaśliwy tłum składali się gladyatorowie, niewolnicy, żołnierze i kilku obywateli rzymskich, zawiniętych w togi tak brudne, że straciły dawno kolor pierwotny. Nie białe były, lecz szare.
Cała ta czereda, racząc się ohydnym, kwaśnym trunkiem, wrzeszczała, gestykulując żywo.
— Ale tego z siatką toś porządnie płatnął. Ani zipnął! — krzyczał jakiś gladyator nad uchem drugiego.
— Co miał zipać, kiedy dostał w samą wątrobę. Zwalił się, jak kłoda, gębą w piasek.
— To już piąty od trzech dni?
— A piąty.
— Masz w tym tygodniu rękę szczęśliwą.
Od stolika, stojącego najbliżej Germanów, odezwał się jeden z obywateli rzymskich z głową lisa:
— Gdyby zamiast Marka Aureliusza, siedział inny imperator na Palatynie, obdarzyłby cię wolnością. Ale ten...
Machnął pogardliwie ręką, wyciągając uszy w stronę gladyatorów.
Szermierze cyrkowi obejrzeli się na mówiącego, potem na siebie, i zamilkli.
A Rzymianin ciągnął dalej, rozglądając się chytremi oczami wokoło:
— Ten kocha tylko książki i Greków i nie szanuje obyczajów rzymskich.
Kiedy mu nikt nie odpowiedział, zwrócił się do Germanów:
— Gdyby nie imperator Lucyusz Werus, nie wartoby żyć w Rzymie.
Teraz odezwał się Herman:
— Uszy swoje zanieś gdzieindziej, bo widzisz, że ci nic do nich nie wpada. Nie zarobisz pod „Łabędziem“ na obiad jutrzejszy.
Głośny śmiech najbliższego otoczenia wtórował słowom setnika.
— Nadeszły ciężkie czasy dla szpiegów — szepnął Herman do prefekta — kiedy szukają zarobku pod „Zielonym Łabędziem“.
Obywatel rzucił naokoło siebie złem spojrzeniem kota, przydybanego na kradzieży, i opuścił szynk, przeprowadzony groźbami gladyatorów.
— Lichy to teraz proceder — mówił ten, który zabił pięciu przeciwników, nizki, krępy Germanin z karkiem byka. — Na gladyatorów i plebejuszów polują, bo zabrakło patrycyuszów.
— Ale i wasz zaczyna się psuć, kiedy stać cię tylko na „Zielonego Łabędzia“ — zagadnął Herman.
— Niech się tylko ruszą wielkie igrzyska, a będzie znów dosyć roboty — mruknął gladyator. — Żeby tylko były jakie porządne zakłady, bo dla zwykłej nagrody nie warto mordować.
— A u kogo służysz? — zapytał Herman.
Gladyator wzruszył ramionami.
— A bo to teraz są wielcy panowie? Co zostało z dawnych rodów, to pomarniało, a ta hołota, co się zbogaciła w prowincyach, skąpi gorzej od niewolnika, który zbiera pieniądze na usamowolnienie. Czy to taki Fabiusz umie urządzać igrzyska! Wynajmuje nas pretorom, a sam zgarnia tysiące sesterców za naszą krwawicę.
— U Fabiusza służysz? — podchwycił szybko Herman.
Gladyator splunął.
— Teraz mogą sobie tylko wyzwoleńcy pozwalać na gladyatorów — mówił, obejrzawszy się po za siebie.
Ale nikt nie podsłuchiwał. Towarzystwo, już dobrze pijane, zabawiało się grą w kości.
— Ojciec Zygfryd! — zawołał gladyator. — Chyba trzymali cię na łańcuchu, kiedy nie zajrzałeś od miesiąca pod „Łabędzia“.
— Nie zgadłeś — odparł Zygfryd, który zbliżył się właśnie z Kajem do stołu, zajmowanego przez Germanów. — Spuścili mnie z łańcucha na zawsze. Publiusz Kwintyliusz wrócił mi wolność.
Szeroką twarz gladyatora rozjaśniła szczera radość.
— Tę nowinę warto oblać — wyrzekł.
— A oblejemy ją zaraz. Siadaj z nami. Całą amforę, ale tego mocnego i duże czarki! — krzyknął Zygfryd na gospodarza.
A nachyliwszy się do prefekta, szepnął:
— Odźwierny Fabiusza nie wie nic, ale może ten niedźwiedź co wyśpiewa. No, pij — zwrócił się do gladyatora, podsuwając mu wino — ale tak, jak ty to umiesz, kiedy chcesz. Pokaż-no moim przyjaciołom, co Sporus potrafi.
Sporus rozśmiał się do amfory z zadowoleniem i wychylił odrazu całą czarkę.
— Tęgie — mruknął, spluwając.
— Popraw, a będzie zaraz łagodne.
Gladyator nie dał się prosić. Wypiwszy drugą czarkę, otarł gębę ręką.
— Jakże ci tam u Fabiusza? — zapytał Zygfryd, dolewając gladyatorowi wina. — Musi ci być dobrze, bo to magnat.
Sporus zaklął.
— Magnat — mruknął — ale dla siebie. Kupił nas kilkunastu dla parady, aby się nazywało, że ma własnych gladyatorów. Magnat!... Bo to się taki dorobkiewicz rozumie na sztuce szermierskiej! Pokazywałem mu wczoraj nowe pchnięcie, które sam wymyśliłem, a on nie podziękował nawet marnem słowem. Prawdziwy pan toby się ucieszył i dał człowiekowi na dobry obiad, a ten napominał tylko, żeby się zanadto nie męczyć. Troskliwy!... Z każdego muskułu chciałby wyciągać sesterce. Ho, ho, jakie to pchnięcie! Powiadam ci, ojcze Zygfrydzie, że każdego położę. Ani się obejrzy, kiedy będzie miał żelazo pod łopatką.
— Wiem dawno, że z ciebie majster nielada, ale pij-no. Taki to z ciebie zuch! — mówił Zygfryd, napełniając pustą po raz szósty czarkę Sporusa. — Pijesz, jak baba. Powiadasz, że to dobre pchnięcie?
— Jakie pchnięcie... Każdego położę...
Twarz Sporusa poczerwieniała, oczy mu zachodziły mgłą.
— Tęgie — mruknął, otrząsając się. — Powia...dam... ci... ...oj...cze Zygfry...dzie...
Czkawka przeszkodziła mu.
— O, ta... kie...
Wykonał ręką w powietrzu ruch niepewny.
— Każ...de...go... po... po... ło...żę...
— Żeby tylko ciebie kto nie nadział — odezwał się Herman.
Sporus rzucił się na stołku.
— Jeszcze się ten... nie... nie... uro... dził... — bełkotał.
Zygfryd nachylił się do Sporusa i mówił głosem przyciszonym:
— Więc ten twój Fabiusz to się nic nie rozumie na sztuce szermierskiej?
— Ten?...
Gladyator uśmiechnął się głupkowato.
— Ale na chwytaniu niewolników, to zna się bardzo dobrze...
— Ten... pie...ss...
— Nawet córki naszych wolnych panów każe wlec na rynki...
— Eeee...
Zupełnie już pijany Sporus wytrzeszczył nieprzytomne oczy na starca.
— Tusneldę pochwycił — poddawał mu Zygfryd.
— Tusnelda... pię...kna, o, o... — mruczał Sporus.
— Bardzo piękna?
— O, o!... Chciał, żebym...
— Żebyś ją sprzątnął?
Sporus zaprzeczył ruchem głowy.
— Inny włożył... że...la...za... ...na szyję... Spo... rus... nie... Grek... Spo...rus... nie okuje pa...ni... ger...mań...skiej... niechby... tylko... Każdego po... po...łożę... Pchnięcie — mamrotał gladyator.
Zamierzył się, jakby chciał kogoś uderzyć, ale zachwiał się i runął twarzą na stół. Po chwili odezwało się straszliwe chrapanie.
Prefekt rzucił służbie garść drobnych monet i opuścił szynk z towarzyszami.
Gdy stanęli w pustej ulicy, zapytał półgłosem:
— Czy kto z was zna dokładnie rozkład domu Fabiusza?
— Byłem tam raz na obiedzie — odpowiedział Kajus.
— Czy dom jego stoi samotnie?
— Otacza go ogród, obwiedziony wysokim murem.
— Czy można wejść do ogrodu bez zwrócenia uwagi straży miejskiej?
— Pachołkowie ukazują się rzadko w tych stronach.
— Czy wiesz, w którem miejscu stoi więzienie dla niewolników?
— Widziałem jakiś dół w pobliżu kurników. Rządca Fabiusza mówił, że to więzienie.
— Prowadź nas, Kajus — wyrzekł prefekt. — Domyślam się z gadaniny tego pijaka, że Fabiusz okuł moją narzeczoną w kajdany i kazał ją zamknąć w więzieniu. Wymierzymy sobie sami sprawiedliwość. Gwałt za gwałt. Ktoby wszedł w drogę, tego poczęstować nożem pod żebra.
Wyszli znów na plac, otaczający amfiteatr Flawiuszów, i zwrócili się w stronę Eskwilinu.
Rzym, zamknięty w dzień dla ruchu kołowego, stękał w nocy i mruczał, jak olbrzym, uginający się pod niezwykłym ciężarem.
Wszystkiemi bramami tłoczyły się wozy, rydwany i taczki. Napływali podróżni ze wschodu, zachodu, południa i północy, ciągnęli kupcy z towarami, okoliczni dzierżawcy — z produktami swoich ogrodów.
Głuchy łoskot chodził ciągle po ulicach, rozlewając się po uśpionem mieście, jak stłumiony szum dalekiego morza. Od czasu do czasu odezwał się głośniejszy wykrzyknik. Dwa wozy spotkały się w wązkich uliczkach... ludzie klęli... konie rżały...
Gromadkę, prowadzoną przez Kaja, mijały na placu teatralnym co chwila jakieś ciemne postacie. Wysuwały się one z bocznych uliczek i biegły szybko w stronę drogi Apijskiej, nie oglądając się po za siebie.
— To zapewne chrześcianie — objaśniał Kajus. — Odbywają oni nocne zebrania za bramą Apijską. Nic dobrego nie knują ci sekciarze, kiedy się światła dziennego lękają.
W pobliżu łaźni Tytusa rozległ się na bruku miarowy krok straży miejskiej.
Gromadka usunęła się na stronę, czekając, aż pachołkowie przejdą.
Kury odzywały się już, kiedy się Kajus zatrzymał przed wysokim murem.
— To tu — wyrzekł.
Prefekt nasłuchiwał. Milczenie ciemnej nocy wchłaniało w siebie tylko głuchy szum poruszających się wozów. Znikąd nie dolatywał szelest kroków ludzkich.
— Zygfryd zostanie po tej stronie. Herman będzie trzymał straż na murze, a my z Kajem wejdziemy do środka — rozkazał prefekt. — Noża nie żałować, gdyby zaszła potrzeba.
Wziął w zęby sztylet, wskoczył na barki Hermana, a ztamtąd na mur. To samo uczynił Kajus. Po chwili był w ogrodzie Fabiusza.
Uważnie rozglądał się Kajus w położeniu.
— Trzeba zapalić pochodnię — mruknął — bo nie trafimy.
Zasłoniwszy światło połą płaszcza, posunął się długą aleją.
— To tam — mówił szeptem — wskazując w róg ogrodu. — Ktoś idzie...
Zatrzymali się, pochyleni ku przodowi.
Nie było nikogo... Wiatr tylko podniósł z ziemi garść zwiędłych liści i przerzucił je na inne miejsce.
Rozglądając się ostrożnie wokoło, zbliżali się pod drugi mur, zakryty kasztanami.
— Tu — mówił Kajus i opuścił pochodnię. — Trzeba odszukać wejście.
Nagle cofnął się.
— Więzienie otwarte, a obok wejścia widzę trupa! — zawołał.
Szybko zbliżył się prefekt i przypadł do ziemi.
Płomień pochodni oświetlił zabitego niewolnika, którego nagła śmierć spiorunowała widocznie we śnie, bo siedział, oparty plecami o pień drzewa. Z otwartego boku sączyła się jeszcze krew krzepnąca. Obok niego rysował się równo z ziemią kwadratowy otwór, prowadzący do lochu.
— Niema tam kogo? — zapytał prefekt w języku germańskim, wsunąwszy głowę do otworu.
Kiedy nikt nie odpowiedział, skoczył do lochu.
— Podaj mi pochodnię! — wyrzekł.
W dole, tak nizkim, że musiał uklęknąć, aby zbadać jego zawartość, spostrzegł garść słomy, dzban z wodą i nietkniętą skibkę chleba. Ktoś mieszkał w tej norze jeszcze niedawno, bo na wilgotnej ziemi zostały świeże ślady stopy ludzkiej.
Prefekt przypatrywał się uważnie owym znakom.
— Kobieta — mruknął do siebie.
Jakiś błyszczący przedmiot świecił w słomie.
Chciwie pochwycił go Serwiusz.
— To jej kolczyk... Ona tu była...
— Psy odzywają się, panie — ostrzegał z góry Kajus. — Już nas zwietrzyły.
— Gdzie on ją podział? — myślał prefekt, wydobywając się z lochu.
Jeszcze nie doszli do muru, kiedy z dalszych części ogrodu nadbiegły dwa ogromne brytany i rzuciły się na nich z głośnem ujadaniem.
— Skocz pierwszy! — zawołał prefekt do Kaja. — Nie oglądaj się na mnie.
Jednego z psów, który nacierał najśmielej, kopnął nogą w mordę, drugiego schwycił za gardło i cisnął z taką siłą o ziemię, że zwierzę jęknęło, jak człowiek.
W samą porę przedostał się na drugą stronę muru, w ogrodzie bowiem rozległy się nawoływania i zamigotały światła.
Nakazującym ruchem ręki powstrzymał towarzyszów, którzy zabierali się do ucieczki.
— Noże w rękę, kaptury na głowę! — wyrzekł. — Jest nas czterech.
W milczeniu posuwała się gromadka pustą ulicą, oddalając się szybko w stronę placu teatralnego. Wrzawa w ogrodzie Fabiusza rosła. Stróż rozbudził widocznie całą służbę, bo głosy mnożyły się, zbliżając się do muru.
Prefekt szedł przodem, nie zwracając uwagi na otaczające go niebezpieczeństwo. Serce miał tak przepełnione żalem i gniewem, iż byłby zabił bez namysłu każdego, ktoby mu drogę zastąpił.
Od osiemnastego roku życia poniewierał się w legionach, naprzód jako oficer niższych stopni, potem jako wódz jazdy sprzymierzonej. Przez lat dwanaście stał na północnych kresach cesarstwa rzymskiego, broniąc ich całości przeciw własnym braciom.
Syn księcia jednego z plemion markomańskich, który przyjąwszy po długich bojach z rąk cezara obywatelstwo i pierścień rycerski, zaprzysiągł bogom i prawom sąsiadów przymierze, należał on tylko krwią do swojego ludu. Wychowany w pojęciach przybranej ojczyzny, oddał bez namysłu Rzymowi ramię swoje i młodość. W stu potyczkach, ciągle na koniu, pod namiotem, w obozie, poskramiał niesforność wolnych Germanów, stukających bezustannie do bram imperium. Tak nakazywał mu honor żołnierza i uczciwość rasy, z której pochodził. Nawet nieprzyjaciołom dochowywały wiary dziewicze serca ludów barbarzyńskich.
A oni, panowie świata, cywilizowani, możni, wytworni, czy dotrzymywali zaciągniętych zobowiązań wobec zwyciężonych? Szanowali-ż wszyscy ich praw umowy, uświęcone słowem i rozkazem cezarów? Rozlewało-ż światło Rzymu na barbarzyńców spokój, sprawiedliwość i łagodniejsze obyczaje, jak obiecywały odezwy senatu?
Prefekt odetchnął ciężko. Wszystkie skargi lasów germańskich zagrały w jego sercu, przypominając mu tysiące sił, zdeptanych przez legiony, krocie kołaczącego się wśród puszczy ludu. Widział płonące osady, jeńców zapędzonych w niewolę. Zdawało mu się, że słyszy olbrzymi jęk, podobny do płaczu wichru, gladyatorów, rozdzieranych na krwawe szmaty kłami lwów i tygrysów — niewiasty, bezczeszczone przez zbirów.
Jak złodziej skradał się dziś po swoją własność on, który poświęcił sławie cezara swojej młodości zapał, rozgrzewając na polach bitew ogniem dzikiej odwagi barbarzyńcy zniewieściałych synów pysznej Romy... Pierwszy lepszy poborca ceł, łotr, godzien krzyża, mógł urągać jego boleści. Czemże bowiem była dla Rzymu Germanka, córka ludów zwyciężonych?... Urodzoną niewolnicą...
Szedł ciągle z głową pochyloną, wyprzedzając towarzyszów. Niosła go burza, która w nim szalała...
— Sponiewierali ją, okuli w żelaza, wrzucili do lochu — mruczał.
— Śmierć temu psu — wyrzekł głośno, podnosząc pięść.
— Wy rozkazaliście, panie? — odezwał się Herman, przybiegając do niego.
On obejrzał się nieprzytomnie.
— Mówiłem co? — zapytał.
— Wołaliście, panie.
Prefekt uśmiechnął się gorzko.
— Czy wiesz, co zrobili z Tusneldą? — wyrzekł.
— Kajus nie umiał nam nic powiedzieć.
— Ona była w tej norze. Znalazłem jej kolczyk. Albo ją zamordowali, albo gdzie wywieźli.
— Przekleństwo temu zbójowi! — mruknął Herman. — Czy ich jeszcze kochacie, panie?
Prefekt milczał. Biegł znów szybko, miotany tłumionym, trawiącym gniewem.
Było rano, kiedy stanął przed dworcem Kwintyliów.
Dowiedziawszy się od służby, że trybun już nie śpi, udał się wprost do sypialni przyjaciela.
Patrycyusz spoczywał w małym pokoiku na twardym tapczanie, przykryty kołdrą wełnianą.
— Zmęczona twarz twoja odbiera mi nadzieję dobrej nowiny — odezwał się Publiusz, witając się z Serwiuszem. — Noc nie była dla ciebie przyjemną.
Podniósł się i ubierał sam bez pomocy niewolników.
— Teraz czas, aby się władza w tę sprawę wmieszała — rzekł, wysłuchawszy opowiadania prefekta — nie ulega bowiem żadnej wątpliwości, że się Tusnelda znajduje w ręku Fabiusza. Jeśli ją zamordował, powinien być ukarany, jeśli ją ukrył, musi ją wydać. Jest jeszcze w Rzymie sprawiedliwość.
Serwiusz uśmiechnął się boleśnie.
— Wątpisz — mówił Publiusz. — Udamy się natychmiast do pretora cudzoziemców, a przekonasz się, że w Rzymie niewolno lekceważyć traktatów, zawartych z ludami sprzymierzonemi.
— Pretor cudzoziemców nie jest Rzymianinem — zauważył Serwiusz.
— Jest nim od trzech, czy czterech pokoleń. Już jego dziad, przybywszy z Hiszpanii do stolicy, ozdobiony naszym pierścieniem rycerskim, zasłużył się Rzymowi w legionach, ojciec zaś zostawił po sobie imię nieskazitelne, chociaż urzędował w prowincyach. On sam dołączył do cnót wojskowych i obywatelskich swoich przodków umysł ukształcony i szlachetne serce. Przebierz się i bądź dobrej myśli.
W pół godziny potem zatrzymała się lektyka Publiusza przed domem pretora cudzoziemców. Chociaż się przedsionek i sala przyjęć roiły od klientów, trybun i prefekt nie czekali długo na posłuchanie. Nazwisko Kwintyliusza usunęło na stronę wszystkich innych.
Na progu pracowni powitał ich wysoki, dobrze zbudowany brunet, lat czterdziestu, z długą brodą, spadającą na szeroką pierś. Jego twarz śniadą, suchą, o konturach wyrazistych oświetlała para rozumnych oczu. Czarne oczy[1], wypełzłe na czole, srebrzyły się na skroniach.
— Domyślam się, że tylko bardzo ważna sprawa skierowała kroki Kwintyliusza w nizkie progi nowego człowieka — odezwał się pretor z uśmiechem sarkastycznym na wązkich ustach.
— Ty wiesz, pretorze — odparł Publiusz — że patrycyusz rzymski szanuje wszelką zasługę osobistą, bo z niej sam początek swój wiedzie.
— Odpowiedź godna Kwintyliusza — mówił pretor, dziękując za słowa uprzejme pochyleniem głowy.
Odsunął zasłonę i czekał, aż goście przejdą do pracowni. Tu wskazał na krzesła i zająwszy miejsce, wyrzekł:
— Rozkazuj, trybunie.
— Mój przyjaciel, Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, znany ci niezawodnie z rozgłośnego nazwiska prefekt legionów, potrzebuje rady i pomocy twojej prawości, pretorze — mówił Publiusz. — Pragnąłbym bardzo, byś go przekonał, iż Rzym umie być sprawiedliwym i wdzięcznym.
Po ustach pretora przebiegł uśmiech ironiczny.
— Jeżeli to odemnie zależy... — mówił.
Zwrócił się twarzą do Serwiusza.
Germanin opowiadał szybko, wyrzucając z siebie zdania urywane, słowa gwałtowne, szorstkie wykrzykniki. Kipiał cały, panując z trudnością nad sobą.
Senator rzymski, oparłszy głowę na dłoni, słuchał na pozór obojętnie. Gdyby nie ponure błyski, które zapalały się od czasu do czasu w jego oczach, możnaby sądzić, iż go sprawa prefekta nic nie zajmuje.
Serwiusz nie krępował się wcale. Czując potrzebę wylania żalu, który go dławił, nie oszczędzał urzędników rzymskich. Mówił o gwałtach, dokonywanych w Germanii, o chciwości poborców i kolonistów.
Żołnierz zapomniał o względach ostrożności.
Kiedy skończył, pogładził pretor brodę i odezwał się głosem spokojnym:
— Stała ci się wielka krzywda, prefekcie, i nie przeczę, iż obowiązkiem sądów rzymskich wymierzyć ci pełną sprawiedliwość; ale do tego potrzeba dowodów niezbitych, których dotąd nie widzę. Wierzę twoim domysłom, są to jednakże tylko domysły, niemocne przed trybunałem.
— Więc nie znajdę w stolicy sprawiedliwości! — zawołał Serwiusz gwałtownie, podnosząc się z krzesła.
Pretor nie ruszał się z miejsca.
— W ten sposób nie dochodzi się do prawdy — mówił zawsze tym samym równym głosem — zwłaszcza, gdy się ma do czynienia z takim lisem, jak Fabiusz. Jeżeli będę miał dowody w ręku, to mnie miliony i kupiony pierścień rycerski tego szachraja nie powstrzymają od wydania wyroku, na jaki jego gwałt zasługuje, ale przedtem muszę owe dowody odszukać, zgromadzić.
— Tymczasem nie zostanie śladu po Tusneldzie — mówił Serwiusz.
Pretor wzruszył ramionami.
— Być może — odrzekł. — Obiecuję ci tylko gorliwe zajęcie się twoją sprawą i wyrok uczciwy. Zrobię wszystko, co należy do mojego urzędu, aby Fabiusza kara nie minęła.
A zwracając się do Kwintyliusza, dodał:
— Przekonaj, trybunie, prefekta, że Maryusz Pomponiusz nie kłamie.
Kiedy to mówił, podniósł się i wyprostował.
Było tyle dumy w jego postaci wyniosłej, tyle prawdy w obliczu zachmurzonem, że Serwiusz uwierzył w szczerość jego obietnicy.
— Przepraszam cię, pretorze, i dziękuję — wyrzekł.
— Nie przepraszaj! Rozumiem bardzo dobrze i odczuwam oburzenie duszy germańskiej na widok tego, co się dzieje po za granicami Italii, bo i w żyłach moich płynie krew wolnych barbarzyńców. Takich Rzymian, jak trybun Kwintyliusz, posiada święta Roma niewielu. Czekaj cierpliwie i ufaj mojej życzliwości.
— Czekaj cierpliwie — powtórzył Serwiusz, kiedy opuścił dom pretora. — Czekać, gdy się w powietrzu czuje krew, a w duszy słyszy jęki kobiety ukochanej... Nie żołnierska to rada.
Zamiast wsiąść do lektyki, da znak tragarzom, aby ruszyli bez niego.
— Wrócę do domu w południe — wyrzekł.
— Ty masz coś nierozważnego na myśli — mówił Publiusz, wpatrując się w niego badawczo. — Pamiętaj, że nie jesteśmy w obozie.
— Pamiętam — mruknął Serwiusz i odszedł w stronę głównych rynków.
Miasto wrzało już rozbudzonem życiem. Z jednej i drugiej strony ciągnęły lektyki i krzesła przenośne. Tłumy klientów i niewolników otaczały panów, śpieszących z hołdem porannym do dygnitarzów, mających do rozdania posady i godności. Rzemieślnicy i handlarze przebiegali ulice z głośnym krzykiem, polecając swoje towary. W sklepach i warsztatach rozlegały się śmiechy i nawoływania.
Torując sobie drogę łokciami, a gdy zaszła potrzeba, i kułakiem, dotarł Serwiusz do Eskwilinu. Tu zapytał pachołka miejskiego o dom Fabiusza.
We wspaniałym pałacu mieszkał były poborca ceł. Dziesięć kolumn z marmuru frygijskiego dźwigało dach przedsionka, pokryty blachą bronzową. Dwóch olbrzymich odźwiernych w bogatych, złotem dzierzganych tunikach, trzymało straż przed drzwiami.
— Wasz pan w domu? — zapytał Serwiusz.
— Ty wiesz, panie — odpowiedziano.
Wszedł do środka. Wytworna mozaika, przedstawiająca porwanie Europy, tworzyła posadzkę przedsionka, obwieszonego staremi zbrojami, kosztowną bronią i wypchanemi łbami dzikich zwierząt.
Serwiusz podniósł jedwabną zasłonę i znalazł się w dużej sali, zastawionej ławkami z drzewa cytrusowego. Były tu i szafy z woskowemi biustami przodków.
Kilkudziesięciu ludzi różnego wieku i stanu czekało na posłuchanie.
— Twój pan zajęty? — zapytał Serwiusz wywoływacza, tłustego, nizkiego Greka.
Niewolnik oglądał przybysza od czuba do stóp, ociągając się z odpowiedzią.
— Twój pan zajęty? — powtórzył Serwiusz, ale głosem prefekta, rozkazującego przed frontem, z konia.
— Przy śniadaniu! — zawołał Greczyn przerażony.
— Gdzie?
— Na dziedzińcu!
Serwiusz odepchnął oniemiałego niewolnika, i przebiegłszy wązki kurytarzyk, zatrzymał się na środku dużej, czerwonej sali, otoczonej ze wszystkich stron czterema rzędami filarów.
Między dwiema fontannami, z których tryskały różowe wonne strumienie, wśród roślin egzotycznych spoczywał Fabiusz na rzeźbionej sofie, pokrytej materyą wschodnią. Odczytując nowiny bieżące z woskowanych tabliczek, pił grzane wino ze srebrnego naczynia.
Ujrzawszy nagle przed sobą prefekta, poborca zerwał się na równe nogi. Zbladł, zachwiał się, uchwycił poręczy i wlepił w niespodziewanego gościa wzrok osłupiały.
Drobny ptak drapieżny stracił przytomność, spotkawszy się oko w oko z orłem.
Orzeł lasów germańskich stał o kilka kroków od niego, potężny, silny. Z jego oczu sypały się iskry gniewu, z zaciśniętych ust straszyła zemsta. Pochylony ku przodowi, jakby się gotował do skoku, patrzył na poborcę i milczał.
Fabiusz chciał krzyczeć... Nie mógł z siebie głosu wydobyć. Chciał uciekać... Nie mógł się ruszyć. Ponure spojrzenie prefekta przykuło go do miejsca, sparaliżowawszy jego członki.
Teraz rzucił się na niego Serwiusz i pochwyciwszy go z przodu za tunikę, podniósł porażone strachem ciało do góry.
— Gdzieś ty ją podział? — zawołał głosem, który gotował się w krtani, jak wir kipiący.
Wstrząsnął Fabiuszem.
— Mów, bo cię uduszę...
Trwoga śmiertelna wróciła poborcy przytomność. Zrozumiał, że znajduje się na łasce i niełasce nieubłaganego wroga.
Nie mogąc wołać, bo go palce Serwiusza ściskały za gardło, kopnął nogą stolik z przyborami do śniadania. Z łoskotem spadły naczynia na posadzkę.
— Głupcљze! — syknął Serwiusz, puszczając poborcę na ziemię. — Czy chcesz, aby się niewolnicy bawili twojem tchórzostwem?
Fabiusz, uczuwszy pod sobą pewną podstawę, skoczył za sofę. Gdy go od prefekta oddzieliła dłuższa przestrzeń, odetchnął swobodniej. Nadbiegającą służbę oddalił gestem ręki.
— Czego żądasz odemnie? — zapytał, cofając się ku tylnym drzwiom.
— Gdzieś ty ją podział? — wołał Serwiusz.
— Kogo?
— Tusneldę?
— Nie słyszałem nigdy tego imienia...
— Wiem, że była u ciebie.
— Powiedziano ci nieprawdę.
— Mam dowody...
— Jakie?
Pytania i odpowiedzi krzyżowały się szybko, uderzając o siebie ze świstem głosów stłumionych.
— Jakie? — powtórzył Fabiusz, kiedy Serwiusz milczał.
Jego oczy latały niespokojnie, nie mogąc znieść spojrzenia prefekta.
— Nie masz żadnych, bo nie wiem, o czem mówisz — dodał, wyciągając uszy.
— Słuchaj! — odezwał się Serwiusz. — Ty wiesz, że Germanin dotrzymuje słowa nawet takim gadzinom, jak ty. Oddaj mi Tusneldę, a nie będę ci krzywdy pamiętał. Dochodzić zniewagi nie będę, skargi do pretora nie zaniosę. Przysięgam na głowę mojego ojca.
Podniósł rękę do góry.
— Oddaj mi Tusneldę — prosił głosem miękkim.
Poborca roześmiał się szydersko.
— Głupi niedźwiedziu! — wyrzekł — z Fabiuszem rozmawiasz.
Serwiusz drgnął.
— Z łotrem, którego zbrodnie całego życia tak spodliły — wybuchnął — iż nie umie nawet uwierzyć słowom uczciwego człowieka! Ale jeśli ci się zdaje, że cię twoje ukradzione miliony obronią przed moją zemstą sprawiedliwą, to cię łudzi twoja przebiegłość daremnie. Tyś na mnie posłał skrytobójców, a ja zdepcę cię w jasny dzień, wśród tłumu niewolników, w obliczu całego Rzymu. Nawet moc imperatora nie powstrzyma ręki mojej, gdy ona ciebie dosięgnąć postanowi!
Odwrócił się i odszedł wolnym krokiem.
Długo stał Fabiusz, spiorunowany groźbą prefekta.
Poborca prowincyi germańskich znał z osobistego doświadczenia gwałtowność ludów barbarzyńskich. Wiedział, że Serwiusz nie będzie się oglądał na własne bezpieczeństwo, kiedy go płomień zemsty ogarnie.
Więc na to zebrał z takim trudem fortunę senatorską, narażając często życie, a zawsze dobrą sławę, żeby strach przed gniewem dzikiego legionisty płoszył sen z jego powiek — i to w chwili, kiedy syt pieniędzy, zaczął marzyć o zaszczytach i dostojeństwach?!
Zwinął pięść, zgrzytnął zębami.
— Zobaczymy, kto silniejszy — mruknął.
Wyszedł na środek sali i klasnął w dłonie.
— Który pies wpuścił do mnie tego żołdaka? — zapytał niewolników, którzy nadbiegli ze wszystkich stron.
— Odepchnął mnie i wszedł sam — odezwał się wywoływacz pobladłemi usty.
— Osmagać tego niedołęgę i rzucić go do lochu na chleb i wodę, żeby sadło z niego spadło — rozkazał Fabiusz. — Zgłupiał w dobrym bycie. Niech lektyka zajdzie.
Natychmiast spadły na tłuste ramiona Greka dwie ciężkie ręce. Niewolnicy wyprowadzili winowajcę.
W kwadrans potem udawał się Fabiusz do Marka Kwintyliusza, otoczony tłumem służby.
Wesoły pretor, przepędziwszy noc w towarzystwie tancerek andaluzyjskich, obudził się późno. Ubierał się właśnie, kiedy mu doniesiono o przybyciu poborcy.
Jeden niewolnik nakładał na jego nogi trzewiki, drugi oczyszczał ręce z włosów, trzeci czesał głowę, czwarty nacierał twarz olejkami, piąty trzymał nad nim polerowaną płytę srebrną, oprawioną w ramy z kości słoniowej, szósty czekał ze świeżą tuniką.
— Zaraz — odezwał się Marek, nie podnosząc się z krzesła na powitanie Fabiusza.
— Przybywam do ciebie ze sprawą bardzo ważną — wyrzekł Fabiusz.
— Wiem, że masz tylko sprawy ważne, ale w tej chwili nie jest żadna z nich ważniejsza od mojej czupryny. Wystaw sobie, że zaczynam już siwieć. Ufarbuj mnie na skroniach wodą orzechową — mówił Marek do sługi, pełniącego czynność fryzyera.
— Mam dziś sprawę bardzo ważną — powtórzył Fabiusz z naciskiem.
— Na Herkulesa! — ofuknął go Marek. — Imperatorem nie jesteś, żebyś nie mógł czekać na pretora.
Fabiusz zagryzł wargi i chodził po pokoju krokiem niecierpliwym.
— Ściągasz mi zanadto sznurowadło w kostce — gromił Marek niewolnika. — Tak, teraz dobrze. A ty, podnieś zwierciadło wyżej.
Przypatrywał się uważnie odbiciu swojej głowy w płycie srebrnej, śledząc robotę fryzyera.
— Podaj tunikę!
Szatny zarzucił na pana suknię jedwabną.
Jeszcze raz obejrzał się Marek od góry do dołu i oddaliwszy służbę, zwrócił się do Fabiusza.
— Słucham teraz owej sprawy bardzo ważnej. Czy znów co zbroiłeś?
Fabiusz, przekonawszy się własnemi oczyma, że niema nikogo w przyległych pokojach, stanął tuż obok pretora i wyrzekł szeptem:
— Owa przeklęta Germanka uciekła dzisiejszej nocy z moim pasztetnikiem.
— Z pasztetnikiem! Jaka szkoda! — zawołał Marek ze szczerym żalem. — Nikanor był takim majstrem w swojej sztuce, iż chciałem cię prosić, żebyś mi go odstąpił.
Fabiusz rzucił się niecierpliwie.
— Pretorze! — mruknął.
— O co ci idzie? Ach, owa Germanka... Mówiłeś, że kazałeś ją dobrze schować.
— Mógłżem lepiej? Okułem ją w kajdany i zamknąłem w lochu. Rano zastałem więzienie otwarte, stróża zabitego i łóżko pasztetnika puste.
— Trzeba ją było lepiej schować, na zawsze — wyrzekł Marek.
— Zapłaciłem za nią sto tysięcy — tłómaczył się.
— Ty? — zaśmiał się Marek. — Chciałeś za nią tyle wziąć, rozumiem... Nawet w tak ważnych wypadkach pamiętasz tylko o sestercach.
Patrycyusz spojrzał przez zmrużone powieki z pogardą na syna wyzwoleńca.
— Ścigać jawnie nie możesz niewolnicy, która nią nie jest — odezwał się po namyśle — bo sprowadziłbyś sobie na kark pretora cudzoziemców, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Maryusza Pomponiusza jeszcze nikt nie przekupił. Mimo to musi owa Germanka wrócić do ciebie, jeśli chcesz używać w spokoju skarbów nagromadzonych. Piękniebyś wyglądał, gdyby ją ten jasnowłosy prefekt wynalazł!
Na wspomnienie Serwiusza drgnął Fabiusz.
— Nie lubisz tego barbarzyńcy? — mówił Marek. — Wierzę! I ja nie chciałbym mieć nad sobą zemsty prefekta. Onby ci obrzydził z pewnością raz na zawsze handel chwytanemi nieprawnie Germankami.
Z drwiącym uśmiechem na ustach przypatrywał się pretor poborcy, którego oczy latały niespokojnie. Patrycyusz bawił się strachem wyzwoleńca.
— Domyślam się, iż tchnienie twojego życia nie czekałoby, aż je prefekt zgasi — ciągnął Marek dalej. — Uciekłoby samo przez usta, nos, uszy, wszystkiemi otworami...
— Ten zbój był dziś u mnie — rzekł Fabiusz.
— I ty jeszcze żyjesz?...
— Groził mi, że...
— Że pośle cię rozstawionemi końmi do ponurej krainy cieniów — dokończył Marek za Fabiusza. — Mówiono mi, że Germanowie nie kłamią. Na Jowisza! Obrzydłyby mi pocałunki dziewcząt andaluzyjskich, gdyby mnie taka groźba ścigała.
Marek podniósł się z krzesła i przeszedłszy się kilka razy po gotowalni, stanął przed Fabiuszem.
— Tych żartów niech będzie dosyć — wyrzekł poważnie. — Chciwość twoja zgotowała ci takie położenie, że możesz usiąść na progu nowego życia. Nie trać jednak przytomności, wiesz bowiem, iż w Rzymie Antoninów można Katonów policzyć na palcach jednej ręki. Kto posiada miliony Fabiusza, ten zrobi wszystko, co zechce. Szpiegów swoich roześlij natychmiast, aby prefekt owej Germanki przed tobą nie odnalazł, bądź jutro u mnie na obiedzie i graj licho w kości, a po zachodzie słońca nie opuszczaj domu bez świty uzbrojonej. Teraz pozwól mi włożyć togę i wyjść do miasta. Chcę się zobaczyć z Tullią Kornelią w twojej sprawie.
Tullia Kornelia siadała właśnie do lektyki, kiedy się Marek przed jej domem ukazał.
— Nie w porę przychodzę — odezwał się pretor — ale gdybyś mi mogła poświęcić dziesiątą część godziny, byłbym ci bardzo wdzięczny.
— Nawet czwartą, ale nie więcej, bo wezwała mnie imperatorowa Faustyna na Palatyn — odpowiedziała Tullia.
Weszli do sali przyjęć i spoczęli na sofach.
— Czegóż imperatorowa może chcieć od ciebie? — zapytał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, ale prawdopodobnie upatrzyła sobie znów jaką zabawkę i potrzebuje rady. Szeptano sobie wczoraj w cyrku, że dopytuje się gorliwie o germańskiego prefekta.
— I moje kroki skierował ten jasnowłosy legionista do ciebie.
— Nie sądzę, żebyś przychodził z polecenia Faustyny.
Marek uśmiechnął się.
— Wiesz dobrze, że stręczę kochanki tylko dla siebie — wyrzekł.
— W takim razie?... — zapytała Tullia.
— Chciałem cię prosić, żebyś wytłómaczyła Publiuszowi, iż krewny nie powinien szkodzić krewnemu.
— Nie rozumiem, dokąd zmierzasz.
— Zaraz zrozumiesz. Nie wiem, czy ci wiadomo, w jakim celu przybył ów barbarzyniec do Rzymu.
— Całe miasto bawi się jego wiernością dla jakiejś niewolnicy. Gdybyście wy umieli tak kochać! Ale z was nie opuści nikt biesiady dla narzeczonej.
— Ale zawsze dla kochanki, dopóki mu się jej miłość nie sprzykrzy. Idzie mi bardzo o to, żeby się Publiusz sprawą prefekta nie zajmował.
— Publiusz i Serwiusz są przyjaciółmi.
— Przyjaźń patrycyusza rzymskiego dla barbarzyńcy jest śmiesznością. Ten cały motłoch, gnieżdżący się w lasach i górach, rodzi się na to, aby nam służył. Publiusz, polecając prefekta senatorom, szkodzi mnie, swojemu krewnemu.
— Tłómacz się jaśniej...
Marek obejrzał się po sali. Nie było nikogo.
— Fabiusz umoczył palce w tej sprawie — wyrzekł, nachylając się do Tullii.
— Ach... rozumiem...
Tullia zamyśliła się. Po chwili odezwała się, powstając z sofy:
— Rozumiem, ale mimo to nie mogę ci w tym wypadku służyć, zastawiając bowiem ciebie, naraziłabym się sama Publiuszowi.
— A tego nie pragniesz obecnie — wyrzekł Marek. — I ja rozumiem. Publiusz mógłby się zrazić do kobiety, broniącej Fabiusza. Zapomniałem, że jesteś równie bystra, jak piękna. Nic mi nie mówiłaś, czy moje rady okazały się skutecznemi.
— Odegrałam już pierwszą scenę jako matrona dawnego obyczaju.
— Nie wątpię, że go olśniłaś.
— Oczy jego zwracały się w stronę Mucyi.
Pretor spojrzał zdziwiony na Tulię.
— Żartujesz — zawołał. — Ta niedoszła westalka miałażby się Publiuszowi podobać? Ale być może. Mężowie tego rodzaju kochają się w pospolitości. Nazywają ją cnotą. Trzeba Mucyę gdzie wysłać.
— Wiesz tak samo, jak ja, że to niemożliwe — odpowiedziała Tullia — bo dom Korneliów należy więcej do niej, niż do mnie. Prokonsul podzielił majątek między mnie a nią, a moja część...
Marek dmuchnął przed siebie.
— Wichry ją uniosły — mruknął. — Nie spodziewałem się takiej przeszkody.
— Mucya zresztą nie jest tak uległa, jak się nam zdawało. Pokazała mi bardzo ostre rogi — mówiła Tullia.
— I to jeszcze? A jednak trzeba, ją z drogi usunąć.
Tullia milczała, marszcząc brwi.
— W takiem położeniu byłbym okrutnym — mówił Marek — gdybym żądał od ciebie, abyś się Publiuszowi obroną mej sprawy naraziła. Rozmówię się z nim sam, chociaż wiem z góry, co mi odpowie.
Już chciał wychodzić, kiedy sobie jeszcze coś przypomniał.
— Nie wiem, czy wiesz, że za cztery dni przypada rocznica śmierci naszego dziada. Publiusz, starego obyczaju wielbiciel, uda się niezawodnie do grobowca Kwintyliów, by napaść i napoić nieboszczyków. O ile pamiętam, umarł tego samego dnia także jakiś Korneliusz, spragniony niezawodnie wina i mleka, bo prokonsul nie dbał o żołądki cieniów swoich praojców. Ponieważ mauzolea Kwintyliów i Korneliów stoją obok siebie, przeto mogłabyś odegrać drugą scenę z komedyi pod tytułem „Starodawna matrona“. Nie szczędź trunków. Każ porobić obok grobów duże dziury i lej w nie tyle wina, ile się tylko zmieści. Niech sobie nieboszczycy dobrze podpiją, bo pewno im nie wesoło w tych ciasnych i ciemnych norach.
Marek roześmiał się pusto i wybiegł z sali.