<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Pan Piotr Felicyan z Kunasów Kunasewicz swojego czasu sławnym był na okolicę, na powiat, bodaj na województwo całe. Godzili się na to wszyscy, iż miał — głowę. Co do innych przymiotów Podkomorzego panowało pełne znaczenia milczenie. Kunasy, z których się teraz pisał, zwane Małemi, nie liczyły, gdy je po ojcu obejmował, chat więcéj nad dziesiątek. Młody a obrotny człek, który za życia rodzica pierwsze lata spędził na dependencyi u mecenasów, przy trybunałach, w kancellaryach, wyrobił się na znakomitego jurystę.
W owych czasach znaczyło to wcale co innego, niż dzisiaj; prawnik nie potrzebował się mozolić zbytnio nad teoryą praw i dziejami ich: starczyła znajomość krajowych obowiązujących, lub dodatkowo im w pomoc przyjść mogących, i zręczność w argumentowaniu taka, aby w każdym razie umiéć się wszędzie, gdzie było potrzeba, wślizgnąć i wyślizgnąć.
Uczono się prawa, praktycznie zwłaszcza, jak gry skomplikowanéj, nie gardząc środkami, które do ominięcia niebezpieczeństwa dopomagały. Nawet umiejętne użycie regestru i wpisów nie było do pogardzenia. Dobry prawnik wiedział, kiedy i o jakiéj godzinie sprawę na stół wprowadzić, korzystając z absencyi jednych, a przytomności drugich, z humorów poobiednich, lub przedłużonych uczt czasu sessyi wieczornéj; — wytrawny mecenas umiał ująć, nastraszyć, nie dopuścić repliki, dekret zawczasu przygotować, nieprzyjaciela podejść, obałamucić, nadzieją go ułudzić, słowem: strategicznie kampanią obmyślić i genialnie ją poprowadzić.
Takim prawnikiem praktycznym okazał się pan Kunasewicz, gdy, na pogrzeb ojca zajechawszy, a po chlebie żałobnym zasiadłszy do papierów, po nim w sepeciku znalezionych, — odkrył w nich kopalnię złota... Wkrótce potém z sąsiadami rozpoczęły się processa, tak prowadzone, że z każdego się coś okroiło odczepnego.
Kupił wioskę jednę naprzód, potém zastawą wziął drugą, a po latach kilku z zastawy na dziedzictwo przejść dla tak wytrawnego człowieka było fraszką.
Ożenienie się z panną Teresą, także mistrzowsko było poprowadzone, gdyż wojewodzic nic dać nie chciał ciepłą ręką i wszystko przyrzekał po najdłuższém życiu. Tymczasem, różnemi sposoby, nie zrywając z teściem, Kunasewicz summę posagową matki swéj żony potrafił od niego wydobyć, potém część majątku wziąć w dzierżawę i — nie płacić.
Przyczynił się téż wielce do tego, że stary, o jakimś skandalu na dworze Białostockim posłyszawszy, na którym młodsza córka przy Hetmanowéj bawiła, wyrzekł się jéj i wydziedziczył ją. Gdy późniéj dla oczu ludzkich ożenienie się Paklewskiego wszystko pokryło — starego utrzymał Podkomorzy przy pierwszém postanowieniu, malując mu Beaty zamążpójście jako familii wstyd czyniące i t. p.
Rósł pan Podkomorzy w mienie, i jeśli nie w miłość u ludzi, bo téj nigdy nie miał, to w poszanowanie i respekt, trwogą natchniony. Obawiano się głowy, którą mu przyznawano.
W sprawach wszelkich, jakich się dotykał, przykładu nie było, ażeby się poszkapił, dał pobić, prześlepił coś i na swojém nie postawił. Umiał mówić ówczesną fozą, zamaszyście, długo, odurzająco, sypiąc wyrazami i myśl przyoblekając tak, jak dzieci kukłę, która, żeby najmniejszą była, gdy ją poczną w gałgany obwijać, zrobią z niéj kloc ogromny. Tak on czasem z niczego snuł choćby godziny całe — nie kosztowało go to nic. W potrzebie zaś milczéć umiał lepiéj jeszcze, z twarzy mu się nikt o niczém nie dowiedział. Człek był przytém przymiotów towarzyskich wielkich, stawał do kielicha z każdym, jadł co mu dano, w potrzebie, mimo statury i brzucha, tańczył, i powiadano, że in extremis do starych bab się przysiadał z czułościami, gdy sprawa wymagała.
Zrozpaczone nieraz processa oddawano mu, a pierwszym skutkiem przyjęcia ich przez niego było, że nieprzyjaciel tchórzył. Potém Podkomorzy tę obawę niebezpieczeństwa jasno nie określonego umiał przeciągać i żywić; a w końcu z najgorszego interesu zawsze, dla siebie przynajmniéj, jakąś korzyść wyciągnąć.
Takie były początki pana Kunasewicza, który teraz, urosłszy, chociaż nie stracił zdolności, jakiemi się odznaczał za młodu, inny z nich czynił użytek. Powaga urzędu, który piastował w swym powiecie, znaczny majątek, którym zajmować się musiał, nie dozwalały mu cudzemi sprawami się obciążać i brać ich na swą odpowiedzialność; był tylko doradzcą, mentorem, medyatorem, protektorem, jeździł, wstawiał się, wyrabiał, i — choć to liczyło się za usługę przyjacielską, pocichu jednak powiadano, że za wszystko w różny sposób groszem, albo w naturze, czémś sobie płacić kazał.
Teresa Wojewodzicówna, siostra Beaty, z którą się ożenił, doskonale się z nim godziła i obyczaje jego przyjęła.
Była to kobieta dumna a chciwa, gadatliwa, wtrącająca się we wszystko, serce mająca tylko dla dzieci, niczém się zresztą nie odznaczająca, bo nawet z powierzchowności do siostry nie była wcale podobną. Z mężem, pomimo doskonałéj zgody, nieustannie się ujadali na słowa, ale w rzeczy oboje ku jednemu dążyli: ku zebraniu majątku i pozyskaniu wpływu, który go dawał.
Podkomorzy, aż do zgonu prawie teścia, wydziedziczeniem drugiéj córki uspokojony był o przyszłość, chociaż z Wojewodzicem się kilka razy poróżnili. On i Teresa w żadnym razie nie przypuszczali, ażeby ojciec mógł zmienić swe rozporządzenie. Więc choć Wojewodzic się gniewał, bo mu za dzierżawę nie płacono, choć się odgrażał, nie zważano na to. I nie miałoby to téż następstw żadnych, gdyby Podkomorzy nie obraził był kanonika-Sekretarza, a O. Elizeusz w dobrą godzinę nie przybył z listem groźnym, powołującym przed sąd Boży, za krzywdę dziecku wyrządzoną.
Wojewodzic był pobożny; Sekretarz przez niechęć do Kunasewiczów wrażenie listu poparł i nie dawał o nim zapomniéć.
Kieżgajłło w końcu posłał do akt, aby wyeliminować z nich pierwsze rozporządzenie, i testament zrobił, którym córki równo podzielił.
Gdy wiadomość o śmierci jego i nowém rozporządzeniu doszła Kunasewiczów, Podkomorzy rzucił się naprzód, usiłując testament pochwycić i zniszczyć; a gdy to się nie udało i podział spadku był nieuniknionym, po naradzie z żoną, postanowił jechać do Borku i, rachując na ubóztwo Paklewskich, zawrzéć z nimi na niewidziane układ, dla siebie korzystny.
Zdala zdawało mu się możliwém opanowanie wdowy i jéj syna — i skorzystanie z ich wieśniaczéj prostoduszności. I on, i żona wyobrażali sobie, nie wiedząc w jakiém położeniu była Łowczycowa i jéj syn, że ich znajdą wynędzniałych, opuszczonych przez wszystkich, gotowych zdać się na łaskę. Liczył Kunasewicz na swą zręczność i na pieniądze, które wiózł z sobą.
Gdy sanie jego ogromne, w których, oprócz wielkiéj statury Podkomorzego, mieścił się sługa i pacholę, po węgiersku starą modą odziane, zatoczyły się do ganku, już Teodor gotów był na przyjęcie gościa, którego cel podróży odgadywał. Lecz oprócz niego, przytomna oznajmieniu szlachcica, kto jedzie, wdowa, zobaczywszy, że syn się do ganku wybiera, dała mu znak ręką, aby nie wychodził:
— Ja go sama przyjmę! — rzekła — bądź spokojny!
Ogniem zapaliły się oczy. Teodor, stosując się do rozkazu, musiał pozostać w swym pokoju.
Na ganek dla przyjęcia nie wyszedł nikt, bo Łowczycowa i szlachcicowi z Bożyszek zakazała się pokazywać; wysłano starą stróżkę.
— Jest Jéjmość w domu? — zaczął z sani wołać Kunasewicz.
— A musi być — odparła obojętnie kobieta.
— Panicz jest? — dodał.
— Pewnie-że jest — mówiła kobieta, spoglądając obojętnie.
Tyle się dowiedziawszy tylko, bo nikt więcéj na spotkanie się nie ukazywał, Podkomorzy, stękając, z pomocą Węgrzynka zaczął się dobywać z sań. Przypadł i sługa i wwiódł go do sieni, gdzie na przeciągu, musiał Kunasewicz rozebrać się z delii, butów z futrem i chust, któremi był poobwiązywany. Nikt nie pokazywał się; musiał więc spytać baby: dokąd ma iść? a ta mu drzwi do bawialni ukazała.
Kunasewicz wszedł, sapiąc i wąsy z mrozu ocierając, rozpatrując się, a ledwie z progu, ujrzał przeciw sobie z drugiéj strony wychodzącą kobietę w czarnéj sukni, z twarzą surową i poważną, która niemiłe na nim uczyniła wrażenie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — począł Podkomorzy nie, tak przez nabożeństwo, jak dla tego, iż o pobożności Łowczycowéj po drodze usłyszał.
— Na wieki wieków...
Podkomorzy się skłonił.
— Spełnia się tedy dawne serca mojego życzenie — rzekł — wolno mi pokłonić się czcigodnéj Łowczycowéj i blizko z nią skolligowanego w osobie méj przedstawić służebnika, — Piotr Kunasewicz, Teresy, niegdy Kieżgajłłówny, mąż.
Wdowa brew namarszczyła.
— A! rzekła — cóż pan tu robisz?
— Jak-to — co robię? — odparł trochę zmieszany Kunasewicz — debitam reverentiam przynoszę, choć późno. A że późno, nie my winni, tylko nieboszczyk, który nam pod karą niełaski swéj stosunków z wami zakazał. Gdyby nie to...
Łowczycowa patrzała tak na mówiącego, iż wzrok spuścić musiał.
— O tém, że umiecie mówić i tłómaczyć każdą rzecz przewrotnie, jak wam potrzeba, wiem dobrze — odezwała się Łowczycowa — ale dać-by temu pokój. Słowa niczém, gdzie życie mówi. Przez kilkadziesiąt lat nie odezwaliście się do mnie, nie znaliście nas; teraz, gdy nieboszczyk ojciec ułaskawił mnie, chcecie się przejednać, aby nas pokrzywdzić. Zapóźno, panie Podkomorzy!
Kunasewicz, który się wcale takiego żwawego wystąpienia nie spodziewał, stanął na chwilę niemy; ale stary wyga, choć zdziwiony, przytomności nie utracił.
— Moja mościa dobrodziéjko — odparł — żal i ból pomiarkowania nie mają: nie biorę więc do serca przykrych wyrazów, któremi mnie powitaliście w progu... Jesteś asindzka niesprawiedliwą: nieboszczyk pod klątwą zakazał nam kommunikacyi z wami; choć się serce darło, musieliśmy być posłuszni!!
— Próżne to słowa! — przerwała wdowa — powtórzę wam raz jeszcze: kto nas nie znał w nieszczęściu, tego my przy zmienionym losie znać nie chcemy.
— Mościa dobrodziejko — odezwał się, prostując, Podkomorzy — możecie nas znać albo nie, jako krewnych, ale interesa z sobą mamy do załatwienia: więc nas znać musicie. To jedno; powtóre: my téż pewien walor mamy; gdy nas kto obrazi, wypłacić się znajdziemy czém. Trzeba się dobrze rachować.
— Do interesów uprosimy ludzi, co się na nich znają — odezwała się Łowczycowa — a my z sobą nie potrzebujemy wcale się stykać.
Skłoniła się, jakby sama odejść, lub jego odprawić chciała. Podkomorzy robił się granatowym.
— Mościa dobrodziéjko — zawołał, głos podnosząc — tak się szwagra nie przyjmuje!
— Inaczéj was nie umiem przyjąć, bo-bym kłamała; w nagłą miłość nie wierzę.
— Tu o interes, nie o miłość, chodzi! — począł gniewnie Kunasewicz. Ja z najlepszą intencyą dogodnego załatwienia sprawy przyjeżdżam, a asindzka słuchać mnie nawet nie raczysz.
— Bo wiem, że radbyś tak z mojéj nieświadomości, z ubóztwa, z położenia mojego korzystać, jakeś to całe życie z innymi czynił — rzekła Łowczycowa.
Zżymnął się Podkomorzy.
— Asindzka nadużywasz praw, jakie kobietom służą! — krzyknął.
— Mówię, co myślę...
Kłaniam uniżenie! — dodała wdowa — kłaniam uniżenie!
Zafrasował się Kunasewicz; czuba potrząsł, tchnął mocno; słów mu brakło.
— Życzyłbym się zastanowić nad tém — zawołał grożąco, — co to jest Kunasewicza sobie wrogiem uczynić!! Nie przelewki to, mościa pani!
— Przyjaciela z niego miéć i tak nie będę — odparła Łowczycowa dumnie — kłaniam uniżenie...
Nie pozostawało Podkomorzemu nic, tylko zawrócić się ku drzwiom.
— Więc to wypowiedzenie wojny! — zapytał.
— I wojny nie chcę, i sojuszu z wami — odezwała się, zwolna cofając się wdowa. — Syn mój jest przy Księciu Kanclerzu: znajdzie opiekę i przyjaciół do podziału. Interes prosty, a ja w żadne z wami układy wchodzić nie będę.
Wspomnienie Księcia Kanclerza nieprzyjemne zrobiło wrażenie na Podkomorzym, bo wiedział on, że Familia wszędzie teraz górę brała, a więc i jéj słudzy i przyjaciele szli górą.
— Zatém? — odparł Kunasewicz, — mam się submittować! A no, bardzo dobrze; po długiéj podróży, dla miłości zgody podjętéj, dla familijnego porozumienia, retro, nie popasłszy, do domu! Jakem żyw, jeszcze mnie to i u Tatarów nawet nie spotkało!
Śmiał się złośliwie; Łowczycowa tymczasem, nie mówiąc nic, popatrzyła nań i do swego pokoju zawróciła, zostawiając go samego. Nie tak łatwo jednak pozbyć się było upartego Podkomorzego. Stał, oglądał się, przysiadł dla spoczynku i, pomimo otrzymanéj odprawy, nie myślał się wynosić. Widoczném było, że na coś czekał i spodziewał się zmiany jakiéjś. Nie mógł pojąć tego, jak jedna kobieta śmiała jego tak breviter odegnać, w oczy mu nabluzgawszy bezkarnie...
Wdowa tymczasem, ochłonąwszy trochę, posłała po Teodora, kilka słów mu szepnęła i, wiedząc, że Podkomorzy siedzi i nie myśli odjeżdżać, wyprawiła go do niego. Mówiliśmy już o powierzchowności Paklewskiego, który między pięknymi mężczyznami swojego czasu za najpiękniejszego uchodził, miał prezencyą pańską, a na dworze Księcia ogłady jeszcze nabrał i śmiałości.
Gdy wszedł do pokoju Teodor, a Podkomorzy tego panicza, dumnie wstępującego na próg, zobaczył, domyślając się w nim syna wdowy, zmieszał się jeszcze bardziéj. Na pierwszy rzut oka jawném dlań było, iż z nim sprawa nie będzie łatwą. Teodor przynosił z sobą na twarzy wyraz człowieka, który się chce pozbyć natręta.
Skłonił zlekka głową.
— Do nóg upadam! czém w naszym domu służyć mogę? — rzekł zimno.
— Jestem Kunasewicz, Podkomorzy, to dosyć, aby moje przybycie wytłómaczyć...
Teodor uśmiechnął się.
— Nie mam szczęścia znać! — odparł krótko.
— Więc i asindziéj mnie traktujesz z téj saméj beczki! — zawołał oburzony Podkomorzy — zamiast porozumienia, chcecie, abyśmy się za łby wzięli?
— Ale jakież tu teraz porozumienie?... nie możliwe — odezwał się Paklewski. — My interesu nie znamy, dokumentów nie mamy, a śpieszyć się nie potrzebujemy. Nawet tenor testamentu nam niewiadomy.
— Ja właśnie — podchwycił Kunasewicz — to wszystko z sobą wiozę. Kopią wierzytelną testamentu mam, inwentarze, akta... Możemy jakieś punkta przedugodne ułożyć w dobry sposób; a któż wié, czy ja jutro, zamiast głupio rękę wyciągać do zgody, nie będę wolał pójść do sądu i — walić testament.
A gdy zechcę walić — to zwalę! i nie dostaniecie nic, nic, ani na zawinięcie palca!
— Gdyby to było możliwe, panie Podkomorzy — przerwał Teodor — jestem przekonany, że nie mielibyśmy szczęścia waćpana dobrodzieja tu oglądać!!
Zresztą, — zwalicie testament, a no! — nie dostaniemy nic, to prawda; ale téż nie będziemy zmuszeni kumać się z tymi, co lat kilkadziesiąt przeciw nam knuli i spiskowali.
— My! kto? ja? żona moja? my spiskowali? na was? — krzyknął Podkomorzy. — Myśmy bronić usiłowali, ale nam stary ust nie dał otworzyć.
— A gdybym ja postawił świadka, oto tu, zaraz, co panu powtórzy własne jego wyrazy?
Kunasewicz pobladł, zająknął się.
— Świadka! kłamcę, co wam teraz dworuje! — począł z rosnącym gniewem. — O! o! a, więc nie mam tu co robić! Jak sobie pościelecie, tak się wyśpicie! Dobrze!... bywajcie zdrowi! bywajcie zdrowi!
Żegnał się tak, niby już zwrócony ku drzwiom, wcale jednak nie myślał odchodzić; gniew z niego buchał i wstyd mu było takiéj odprawy. Sądził, że w końcu Paklewscy się upamiętają, i — bądź co bądź — zawrócą go. Nie szło mu już o zrobienie interesu, który okazywał się trudnym, ale o jakiekolwiek załatanie i poprawienie popełnionéj omyłki.
Teodor, ręce włożywszy w kieszenie zwierzchniéj sukni, stał zupełnie obojętny... Kunasewicz czapkę chwytał, ręka mu drżała, brał ją, miętosił, strzepywał, podnosił, opuszczał, — nie mógł się zrezygnować wyjść za próg.
Chłód szyderski, z jakim go przyjęto, obojętność na pogróżki — wydawały mu się czémś niepojętém.
— A! a! więc już i kopią testamentu macie? — zapytał.
— Nie mamy jéj!
— Ale wiecie, co wam przeznaczono? — zapytał Podkomorzy.
— Nie wiemy i — niepilno nam z tém; — odparł Teodor.
Podkomorzy ruszył ramionami.
— Cóż to mnie, starego wróbla, chcecie wziąć na te finfy i udania? hę? Jakto, żebyście nie wiedzieli, iż wam fundum przeznaczył, to jest Bożyszki!
— Dowiaduję się o tém z ust pańskich — rzekł Teodor obojętnie.
— To się nie może utrzymać! — odezwał się Podkomorzy.
— Jeśli nie może, to się nie utrzyma — rzekł Paklewski.
— Niechże was jasne... pioruny zatrzasną! — wrzasnął Podkomorzy, czapkę kładąc na uszy. — Józiak, dawaj buty!
I rzucił się do drzwi w sień. Chłopca, który poszedł się grzać na przeciwek, nie było, więc krzycząc na całe gardło, wołał go Podkomorzy, gdy w tém zobaczył w przeciwnym końcu sieni marszałka dworu z Bożyszek przybyłego, który stał z założonemi na piersiach rękoma i ani się ruszał w pomoc.
Widok tego przybysza wiele mu wytłómaczył; kiwnął głową.
Tymczasem Józiak, nie spodziewając się, aby pan tak rychło z tych narad jechał, rozebrał się już, a konie z przed ganku, choć nie proszone, odeszły do stajni. Ludzie Podkomorzego, nawykli wszędzie być przyjmowanymi gościnnie, nawet po pańskich dworach, w takim lichym folwarczku żadnéj nie robili ceremonii. Zaczęto już wyprzęgać i rozgospodarowywać się; a gdy Józiak pana odział, klnącego na czém świat stał, sam się ubrał i wybiegł do sani, trzeba było jeszcze leciéć po konie do stajni i tu z woźnicą walkę toczyć, który ani myślał zaprzęgać.
Kunasewicz, na ławce w ganku siedząc, mruczał, pluł, wyklinał, odgrażał się, a nie miał nawet téj pociechy, aby kto na to patrzał, oprócz jednéj staréj baby, wyglądającéj z kuchni.
Pierwszy to raz w życiu rozbiły się plany jego o upór jednéj kobiety. Co na to miała powiedziéć żona, co ludzie, gdy się pogłoska rozejdzie, iż sławnego, starego wilka — poniesiono nareszcie!!
Gdyby się nie wstydził, płakałby był ze złości Podkomorzy. Już tu ku nim sanie się zatoczyły z ludźmi, równie gniewnymi jak pan; Kunasewicz powiedział sobie:
— Poznają mnie! O! teraz bez processu nie puszczę! Zrujnuję, zdezoluję, znękam, choć-bym miał i sam wszystko stracić do koszuli! pokażę im, co to z Kunasewiczem zadrzéć! Zobaczą!!
Chcieli — będą mieli!!
Siadł do sań, a że konie były okrutnie zhasane, kazał jechać do Choroszczy, gdzie popasać trzeba było. Wszystko się spikało na niego. W gospodzie, do któréj zajechał, popasał właśnie i przebierał się szlachcic, wysłany z Wilna do Księcia Wojewody. Był to niejaki Podbipięta, którego, dla wielkiéj przebiegłości i zręczności, często bardzo Kaszyc, Starosta Czudzinowski, używał.
Podbipięta dążył do Białegostoku, gdzie się jeszcze Księcia zastać spodziewał i w Choroszczy podróżny swój strój zmieniał. A że izb nie było w karczmie więcéj nad jednę: musieli więc poznać się z sobą i podzielić nią. Podkomorzy nie spowiadał się, z czém jechał, ani dokąd. Podbipięta jednak z blizkości Białegostoku wniósł, że do stronnictwa Hetmana i Wojewody należał i uważał go za swego. Napili się wódki razem; poczęła się gawędka: co słychać?
Podbipięta taić się nie chciał, ani mógł nawet po wódce, gdy mu kamieniem na sercu ciężyło to, co wiózł. Człowiek był baczny i roztropny...
Na zapytanie: co tam słychać? wybuchnął: —
— Źle, fatalnie z nami! Familia bierze górę i ślepy już nareszcie dojrzy tego, że oni ze Stolnikiem partyą wygrają, a my, albo kapitulować będziemy musieli, albo nas na kwaśne jabłko stłuką.
Co tu sobie próżną robić imaginacyą! Oni mają i wojska Imperatorowéj, i w kraju partyą silną, i — rozum; a my tyle tylko, że nakrzyczym, naszumimy — i po wszystkiém.
Podkomorzemu, który na myśli miał, że Paklewski był przy Kanclerzu, wierzyć się w taki ewent nie chciało.
— Ale, zmiłuj się! — zawołał — Hetman ma całe wojsko koronne z sobą, Radziwiłł kilka tysięcy milicyi, Potoccy, Lubomirscy, Ogińscy — cóż Familia?
— Familia na wszystkich sejmikach, we wszystkich powiatach, swoich kandydatów utrzyma — rzekł Podbipięta. — Książę Wojewoda ślepy jest i niebezpieczeństwa nie widzi, — bawi się i baraszkuje; Hetman stary i słaby... My, cośmy za ich plecami stali, gdy oni padną, na łup będziemy wydani.
Bywało tak zawsze i teraz się stanie, że pany się wykręcą, a my biedaki w skórę weźmiemy. Na kim się zmiele, a na nas się skrupi.
Posmutniał Podkomorzy; wiedział on, coto prepotencya możnych i obawiać się mógł, aby Paklewski go nie nękał, tak, jak on niegdyś innych ciemiężył w trybunale, gdy protekcyą miał za sobą.
Podbipięta, pasem się okręcając, dodał smutnie:
— Wiozę ja te ominosa verba Księciu Wojewodzie; kryć i obwijać nie mam co... ale wiem, co się stanie. Pan Bohusz głową pokręci, Książę z pistoletu strzeli i huknie, Hetman ramionami ruszy, a nazajutrz uwiją sobie jakąś nadzieję z pajęczyny i powiedzą, że Podbipięcie się śniło...
Na co niéma rady, na to nic w świecie nie pomoże.
Po wyjeździe szlachcica, Podkomorzy, chodząc po izbie, namyślał się długo, wyrzucał sobie, iż w traktowaniu nie miał dosyć cierpliwości; zdało mu się, że szczęścia jeszcze w jakikolwiek sposób próbować potrzeba; przypomniał sobie O. Elizeusza u Dominikanów i, choć go w życiu nie widział, titulo kolligacyi postanowił iść mu się submittować, a próbować: azali go za pośrednika użyć się nie da.
Godzina nie była jeszcze spóźniona; trochę się więc ogarnąwszy, Podkomorzy udał się do klasztoru. Tu, gdy o księdza Elizeusza dopytywać zaczął, że był obcym i nieznanym, wytoczyła się sprawa aż do Przeora. O. Celestyn dopiéro, wybadawszy dobrze przybyłego i dawszy mu do zrozumienia, że święty człek trochę dziwny był a ostry, pozwolił mu pójść do jego celi. Była to godzina, gdy staruszek karmił wróble; zobaczywszy nieznaną postać, zamknął okno, i podszedł ku niéj kroków kilka.
— Przejeżdżając przez Choroszczę, poczytałbym sobie za grzech — odezwał się Podkomorzy — gdybym świętobliwego ojca naszego nie nawiedził pokłonem... Szczycę się tém, że węzeł krwi z rodziną jego mnie łączy.
— Moje dziecko — odparł Elizeusz — ja rodziny innéj nie mam już, oprócz Ojca w Niebie, a braci w Św. Dominiku na ziemi.
Podkomorzy tymczasem w rękę go całował.
— Żonaty jestem z Teresą Kieżgajłłówną — rzekł.
— Na zdrowie moje dziecko — odparł O. Elizeusz.
Rozmowa nie szła, domyślał się, nie bez trafności, Podkomorzy, iż O. Elizeusz w stosunkach być musiał z Paklewskimi i — uprzedzony przeciw niemu.
— Oprócz tego, że czołem chciałem uderzyć przed ojcem dobrodziejem, — ciągnął daléj — ze skargą téż do niego idę, bo mi się serce pęka, tak mnie w Borku przyjęto i odprawiono.
— Jakże to? — zapytał staruszek.
— Znać mnie nie chcą! mówić nie chcą!
— A dawniéj-że znaliście się? — spytał mnich.
— Nie mogliśmy się znać — rzekł Podkomorzy. — Święcie zachowując przykazanie Boże, musiałem Wojewodzica słuchać, jako ojca; ten nam wzbraniał.
— Mój Boże! — odparł Elizeusz — jakże to piękne takie posłuszeństwo prawu i rodzicielskiéj władzy! bo jużci was serce bolało pewnie?
Podkomorzy westchnął.
— Proszę ojca dobrodzieja — rzekł — jak tylko nieboszczyk oczy zamknął, leciałem tu, jak opętany, aby wyciągnąć do nich ręce, z sercem otwartém! No cóż? Paklewska mnie przyjęła z pogardą, syn jéj — jak obcego... Ani gadać! musiałem jechać precz, płacząc.
Otarł suche oczy nieborak. O. Elizeusz słuchał i patrzał.
— Źle się to stało; — rzekł.
— A nie możnaby ich skłonić do upamiętania? — odezwał się Podkomorzy. — Jeśli mnie słuchać nie chcą, to głosu świątobliwego kapłana...
Pocałował go w rękę raz wtóry — O. Elizeusz uśmiechał się.
— Mój głos — rzekł — w ziemskich sprawach nie wiele waży, a ja, że im obcy jestem, mógłbym pobłądzić. Widzi mi się jedno: oto Beata, siostra żony waszéj, przez długie lata pokrzywdzoną była, cierpiała nędzę; dajcie jéj dowód miłości ofiarą jaką... nie słowem, lecz czynem, to ją nawrócicie; nie przyjmie pewnie, ale uzna, że serce dla niéj macie braterskie.
— A jeśli przyjmie! — żywo i nieopatrznie odezwał się Podkomorzy...
Tym razem staruszek w głos się rozśmiał.
— Mój ojcze — kończył Kunasewicz — ona ma jednego syna i to chłopak taki, że mu na świecie nie będzie ciasno; a u mnie robaczków czworo i takie to chudziny, biedoty, którym chleba trzeba, bo go nie zarobią...
Zresztą, ojcze kochany, o co idzie? sprawa sprawą, niech ją tam ludzie sądzą, urząd rozstrzyga: a mnie idzie o miłość i zgodę, o dobry przykład...
— Bardzo poczciwie — potwierdził O. Elizeusz — więc cóż?
— Powagi waszéj wzywam, ojczuniu, abym z ignominią odprawiony nie odjechał, — począł gorąco Kunasewicz. — Powrócę do domu: żona desperować będzie...
Staruszek się zadumał głęboko.
— Uczynię zgodę, wymogę przebaczenie, boście zawinili; — rzekł powoli — ale mi dacie na piśmie, że woli nieboszczyka w niczém się sprzeciwiać nie będziecie.
— Na piśmie? cyrograf! — odparł Podkomorzy. — Ja? Scripta manent, ojczuniu! Chcesz, żebym się ja wiązał i zawiązywał takim cyrografem!! w imię ojca i syna!! A za kogoż mnie macie? hę? hę? — To przemówienie tonem zmienionym najlepiéj dowodziło, iż Podkomorzy wcale nie znał O. Elizeusza i miał go za pospolitego człowieka, z którym mówić było można po ludzku.
Staruszek ręce podniósł.
— Ile masz lat? — spytał.
Podkomorzy stał milczący, nie mogąc zrozumiéć zagadnienia.
— Lat? ja? praeter propter, metryka się spaliła, ale wiadomo, żem za Sasa się rodził — z górą pół wieku mam za sobą.
— A żyć ile myślisz! — rzekł ksiądz.
To drugie pytanie zupełnie osłupiło Kunasewicza.
— W woli Bożéj! kto to wiedziéć może, ile mu dane będzie...
— Po ludzku, masz, moje dziecko, dziesiątek, dwa do przeżycia... — rzekł O. Elizeusz — a jakże troskliwy jesteś o tę odrobinę, aby ją ozłocić, gdy całą wieczność zaniedbujesz dla niéj!! Cyrografu się boisz; prawować się gotóweś, aby coś wydrzéć dla siebie i dzieci; na sumienie gotóweś wziąć brzemię, byle mieszek był pełen. O! biedaku ty mój!
Złożył ręce.
— Ojcze kochany — rzekł Podkomorzy — ja-bo tu nie na kazanie przyszedłem, lecz po radę i pomoc!
— Daję ci, jaką mam: mniéj dbaj o grosz, a więcéj o duszę.
To mówiąc, ku szczebiocącym wróblom się odwrócił.
— Te smarkacze — rzekł — aby im tylko rzucić ziarno, za łby się zaraz biorą. Chodź-no asindziéj, zobacz: to zupełnie po ludzku!
Kuncewiczowi wcale się do wróbli nie chciało; stał i zaczynał teraz miarkować, dla czego Przeor starego dziwakiem nazywał.
— Przyznaję się ojcu dobrodziejowi — odezwał się, pomilczawszy i potargawszy czuprynę, — że ja tu do dobrodzieja szedłem z otuchą, jako do duchownego i świętobliwego, iż między nami zgodę w imię Chrystusowe zrobisz! a tu —
— Tak; chciałeś, abym w imię Chrystusowe kazał się wam pocałować, abyś ich mógł tém wygodniéj pokąsać — hę!
Kunasewicz jęknął:
— Cały świat mnie ogaduje!
— Okaż-że ty światu, iż niesłusznie to czyni — mówił O. Elizeusz. — Udałeś się do mnie, mając mnie za prostaczka dobrodusznego, zatopionego w rzeczach niebieskich, abyś z moją pomocą niewinnych oplątał. Godzi się to? Przecież znamy cię!!
— A! tego już nadto! — wykrzyknął Podkomorzy, cofając się.
— Tego zamało — przerwał, unosząc się Elizeusz — Pan Bóg mi dał, iż w sercach ludzkich czytam: uczynki twe świadczą, niepokój, który cię tu przypędził, dowodzi... — żeś grzeszny, żeś niepraw w tém, co czynisz, a sługą Bożym chcesz się posiłkować i zasłaniać!
Do konfessyonału idź i do spowiedzi, na pokutę, stary zatwardziały grzeszniku!... Bóg z tobą! Wolę wróble...
I wskazał mu na drzwi, sam się ku oknu zwracając.
Podkomorzy tak się zmięszał, iż odpowiedziéć nie umiał; stęknął, chciał się tłómaczyć, ręką zamachnął, obejrzał się po celi i, nie żegnając się, wyniósł z niéj.
Za progiem pot zimny z czoła ocierał, gdy O. Celestyn z wesołą twarzą go powitał:
— A cóż starowina? jak tam was przyjął?
— Jak przyjął?? jak? — ofuknął Podkomorzy. — A! pięknie! niéma co mówić!
I odwrócił się ku wyjściu.
— Nie bierz do serca zbytnio — dodał Przeor — dziwak jest, ale człek święty.
Kunasewicz nie słuchał już konsolacyi i wybiegł z klasztoru tak zirrytowany, że, powróciwszy na stancyą, gdy go ludzie pytać poczęli, czy nocować będzie, jechać daléj, do domu wracać, albo stać tu? nie umiał odpowiedziéć i posłał ich do wszystkich dyabłów.
Nocleg miał niespokojny, pragnienie zemsty spać mu nie dawało. Do dnia zerwał się, rozkazując konie przysposobić, aby co najprędzéj do domu powracać... Sanna dosyć dobra dozwoliła mu szybko przebiedz kilkanaście mil, dzielących go od domu. W drodze miał czas się uspokoić i namyślić; a gdy żona, która się go tak rychło z powrotem nie spodziewała, wyszła na spotkanie, dopytując, co się stało, odpowiedział jéj spokojnie, że nie było z zatwardziałymi ludźmi nic do zrobienia w dobry sposób.
Ledwie dzień spocząwszy, Podkomorzy wyjechał z domu i przez tydzień go nie było. Powróciwszy, oznajmił żonie, iż okazało się: jako testament był nieważny, w chorobie na starym przez ludzi wymożony, i że przeciwko niemu akcyą de nullitate rozpoczął.
Nigdy w życiu czynniejszym może nie był Podkomorzy, nigdy tak dzielnie wszystkich nie poruszył sprężyn, które mu sukces zapewnić mogły. Pierwszym środkiem, którego użył, był ten, iż do naczelników partyi, Familii sprzyjającéj udał się, ofiarując im usługi swe, w zamian za poparcie interesu testamentowego. Znano i zręczność Podkomorzego, i jego wpływy; dezerter więc od przeciwników wielce był pożądany, sprzymierzeniec szacowny.
Ugoda przedsejmikowa stanęła: ręka rękę myje. Wyszły pozwy o unieważnienie testamentu, a tymczasem Podkomorzy, szlachtę zebrawszy i popoiwszy, jednéj nocy z tłumem wielkim wpadł do Bożyszek i zajechał je, zarazem wszystkie inne zajmując folwarki.
Nim Teodor miał czas wybrać się z domu do Bożyszek, dano mu znać, iż potrzebowałby kilkuset ludzi zbrojnych dobrze, aby Kunasewicza wyparować.
Książę Kanclerz, do którego się udał, o pomoc prosząc, odpisać mu kazał, iż temporyzować potrzeba; wiedział bowiem o układzie, a szło mu stokroć więcéj o sejmik i deputatów, niż o los faworyta, którego wezwał, aby do kancellaryi powracał.
Podkomorzy miał i tę wyższość nad Paklewskimi, iż pieniędzmi sypał, gdy oni grosza na sprawę nie mieli. Wezwani na radę prawnicy wprawdzie zaręczali, iż ostatecznie testament utrzymać się musi i sprawa będzie wygraną; lecz proces mógł się ciągnąć wieki, a tymczasem Podkomorzy siedziałby w Bożyszkach i z dóbr ciągnął intraty.
Tak wielkie i świetne nadzieje Łowczycowéj, które ją odżywiły i wróciły jéj ochotę do życia, znowu się rozwiały i pogrążyły ją w smutku, w rozpaczy niemal... Teodor, nie mogąc jéj w tym stanie porzucić, pisał, tłómacząc się, do Księcia Kanclerza, i nie śpiesząc z powrotem. Musiał biegać za prawnikami, zbierać papiery, wyciągać z akt dokumenta, ostatki poświęcać, aby zapis dziadowski utrzymać.
Tak stała nieszczęśliwa sprawa ta ku wiośnie, i głośną już była w kraju, gdy dawno nie widziany w Borku zjawił się, po błocie kwietniowym brnąc karyolką swą, doktor Clement.
Chwilowo był on w Białymstoku, mając wkrótce do Warszawy za Hetmanem powracać.
Teodor, który w pole jeździł oglądać oziminy, jak z pod śniegu wychodziły, spotkał się z nim na drodze...
— Do was jadę — odezwał się Clement — bom słyszał, żeście z wielkiéj wyżyny znowu spadli w odmęt jakiś. — Jadę, nie z kondolencyą, ale z pomocą. Od was zależéć będzie przyjąć ją, lub odrzucić.
Teodor spojrzał pytająco.
— Jestem pewny, że Hetman pomoże wam do odzyskania zajechanego majątku, no, i do układów z tym rabusiem... Badałem go.
— Mówcie z matką moją — odpowiedział Teodor — ja się sam na nic ważyć nie mogę.
Gdy do dworku przybyli, Clement pozdrowił wdowę i zagadał naprzód, iż słysząc o tém, że słabą była, przyjechał z radą.
— Z mojéj choroby — odezwała się wdowa, — śmierć tylko uleczyć może! Daj mi pokój z lekarstwami.
— Uleczyłby panią moję spokój o przyszłość syna! — dodał Clement — nie prawdaż?
Nie odpowiedziała nic.
— Ten nieszczęśliwy proces was męczy — mówił Francuz. — Byłby sposób łatwy ukończenia go.
Bystro spojrzała nań Łowczycowa.
— Jaki?
— Pozwolić, aby wam Hetman dopomógł! — dokończył Clement.
— Hetman!! nam! mnie! — odezwała się, dumnie podnosząc głowę — nigdy w świecie! Raczéj zginąć. — Od tego człowieka dobrodziejstwo przyjąć — to policzek!!
Zerwała się z siedzenia, i porzuciwszy doktora, wyszła do swego pokoju. Doktor już nie śmiał wznawiać o tém rozmowy; ze spuszczoną głową odjechał smutny.
W ganku Teodor go ścisnął za rękę.
— Byłem tego pewnym! — rzekł cicho.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.