<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗
Doktor Clement zajmował w pałacu Hetmana parę pokoików, sienią tylko przedzielonych od sypialni Branickiego, który chciał go miéć pod bokiem na zawołanie. Jak prawie wszyscy, co żyli i życia używali niepomiernie, Hetman, starzejąc, a chcąc się na pozór krzepkim utrzymać, miał ciągłe obawy choroby i najlżejsze symptomata cierpienia wydawały mu się groźnemi. Jeżeli w nocy nie mógł usnąć, a po dniu znużenia i walki czuł się bezsilnym, natychmiast wzywano Clement’a, aby sztuką swą przywrócił straconą krzepkość i rzeźwość. W tych latach, jakie Hetman liczył, było to nadzwyczaj trudném, chociaż samo życie, bezczynne a niezmiernie ruchliwe, zmuszające do nieustannego czuwania, kręcenia się, odegrywania w oczach ludzi jakiéj roli, usposabiało do przemagania starości, nie dając zasiedziéć się, zakrzepnąć.

Narady z doktorem Clement’em odbywały się zazwyczaj z rana, niekiedy wieczorami, gdy dzień się już skończył, Bek i Starzeński odeszli, a Branicki miał się kłaść do łóżka.
Życie w Warszawie było prawie takie, jak w Białymstoku; tryb jego zmieniał się mało na pozór, ale tu targano w różne strony więcéj Branickim, niepokojono go częściéj, posługiwano się nim, wyzywano co chwila. Rezydent francuzki, posłannicy z Drezna sekretni, emissaryusze Wojewody Kijowskiego, Podstolego koronnego, Prymasa, mnodzy zausznicy i klienci niepokoili go przez dzień cały. Najgorliwsi wpadali z niedorzecznemi nowinami niemal co godzina, a choć Branicki był z tém ostrzelany i temperament miał dosyć już ochłodzony, w tym wrzątku nie mógł wytrwać, nie doświadczając wrażeń, na siódmy krzyżyk za silnych.
W towarzystwie zawsze nadzwyczaj baczny na to, aby wielką powagę zachować i krew zimną, Branicki często, wytrwawszy z uśmiechem na ustach do północy, przychodził do łóżka rozstrojony, znękany, nie do poznania, zesłabły nagle. W chwili, gdy ustawała konieczność reprezentacyi i pokazywania się, siły się wyczerpywały.
Odprawiano naówczas Starzeńskiego, który nękał wymaganiami Hetmana i pokoju mu nie dawał, a wzywano doktora Clement’a. Ten administrował krople uspokajające, przynosił napoje chłodzące, otulał, ogrzewał i w starcu życie wyczerpane rozbudzał...
I tego dnia wieczorem, po widzeniu się z Todziem, Clement czekał na dzwonek, aby przejść do sypialni swego pacyenta, a gdy ten się dał słyszéć, pobiegł co prędzéj do łóżka. Hetman już rozebrany leżał w niém z głową związaną, a służący szkandelą łóżko około nóg wygrzewał.
Zwykle znajdował Clement Hetmana wycieńczonego i bezsilnego; dnia tego znalazł go rozdrażnionym i z lekką gorączką. Dzień był ciężki, wiele wrażeń niemiłych podziałało na starca, których pokonać nie mógł.
Spotkanie się z Wojewodą Ruskim i Księciem Kanclerzem, na Radzie u Prymasa, szczególniéj dotknęło Hetmana. Czartoryscy oba zaledwie go przywitali, stawili się jak obcy, okazali publicznie pewny rodzaj grzecznego lekceważenia. Parę razy Kanclerz, zamiast odpowiedziéć na pytanie rzucone, począł wzgardliwie mówić o czém inném.
Co gorzéj, Prymas, zawsze niby wielce Hetmanowi przychylny, zaczynał mu się opierać, wstrzymywał go, okazywał zmianę w obejściu się, mniéj może znaczną, niż w opiniach swoich. Z wielkiemi względy dla Familii, prawie ją swą grzecznością faworyzował.
Gniewała téż Hetmana śmiałość niepraktykowana Młodziejowskiego, który żwawo bardzo, ile razy Łubieński się zawahał, zamilkł, — zabierał głos w jego imieniu, i zawsze był przez niego popartym.
Stary Prymas głowę skłaniał i uznawał go wiernym myśli swéj tłómaczem.
Nie było dotąd właściwie o co się urażać, do czego przywiązać, lecz w powietrzu — czuł Hetman usposobienie nie dosyć sobie przyjazne, — miał przeczucie jakiegoś zwrotu, który się gotował.
Oprócz tych drażniących pobudek złego humoru — jedna, a może najważniejsza ze wszystkich, jątrzyła starca. Na stanowisku swojém, Wielkiego Hetmana, — i jako szwagier Stolnika Litewskiego, którego jawnie na tron prowadziła Familia z pomocą Imperatorowéj, miał prawo Branicki domagać się od niego choćby tylko pewnéj formy, grzeczności światowéj, pierwszych odwiedzin, dania jakiegoś znaku życia.
Z porady Familii i z własnéj jakiéjś dumy, a obrazy osobistéj, Stolnik Litewski, żyjący tu otwartym domem, dający bale, skupiający u siebie najświetniejsze towarzystwo, mijający się co dzień w ulicach ze szwagrem, nie chciał być u niego i okazywał mu jawnie wyzywające lekceważenie.
Pani Hetmanowa płakała nad tém rzewnemi łzami.
Drugi brat, pan Generał (Podkomorzy Koronny), nie przestąpił progu Hetmana. Znając Stolnika Litewskiego, nie podobna mu było przypisać tak bezwzględnego postępowania; z charakteru bowiem był łagodny i, jeśli nie zawsze szczery, — najczęściéj aż do zbytku słodki i uprzejmy nawet dla nieprzyjaciół. Widział więc w tém Branicki dowód zajadłości Familii przeciwko sobie, mściwości Kanclerza i Wojewody! Nie mogli mu przebaczyć tego, że się na nim zawiedli, i że on omyłkę ich jawną uczynił...
Znalazł więc Clement Hetmana niespokojnym, podrażnionym i prawie jeszcze gniewnym. Gniew ten, hamowany przez dzień cały, dopiéro teraz z piersi jego się dobywał. Nawykły do rozpoznawania skutków każdego dnia po symptomatach, jakie się wieczorem objawiały, Clement postrzegł od razu, iż Branicki wiele ucierpiéć musiał...
— Dla Waszéj Excellencyi, — rzekł — biorąc go za rękę, w któréj puls bił niespokojnie, — to są dnie nadzwyczaj utrudzające.
— Prawdziwe męczarnie — dodał leżący — a końca ani widać!
To mówiąc, westchnął.
— Wiele bo rzeczy — odezwał się doktor spokojnie, usiłując własną krwią zimną oddziałać na pacyenta — wiele rzeczy należy zdać na ludzi, nie brać wszystkiego na siebie, i — wedle doskonałéj formuły moralnéj, wielkie sprawy za małe uważać, a małe za nic.
— Doskonała formuła, gdyby była możliwą w wykonaniu — dodał Hetman. — Jest to, jakbyście choremu powiedzieli, żeby gorączki nie miał.
Uśmiechnął się ironicznie.
Po krótkiéj urywanéj rozmowie o stanie zdrowia, Hetman pochylił się do doktora.
— Miałem zręczność — rzekł — sprawdzić dziś, co powiadano o Młodziejowskim. Przewrotny człek już się zaczyna zawracać, a niéma wątpliwości, iż Prymasa pociągnie za sobą. Starzec już swemi oczyma nie widzi i nie słyszy, tylko przez jego uszy... Na domiar przykrości, muszę jeszcze myśléć, że syn Beaty, si fabula vera, przyłożył się do sprawienia mi téj niespodzianki.
Lecz — to bajka! to być nie może.
— Niestety — odezwał się doktor — mam bardzo ważne powody do mniemania, że to istotnie jest prawdą. Chłopak nadzwyczaj szczęśliwie obdarzony (i, nie dziw!! — dodał doktor z uśmiechem), w szkole Kanclerza rozwinął się bujno! Widziałem się z nim dzisiaj, mówiłem z nim... Matka go złemi bardzo dla nas uczuciami natchnęła...
Nim Hetman przerwał, do czego miał ochotę, Clement prędko dorzucił:
— Szczęściem — wiem to z własnych ust jego — poróżnił się z Kanclerzem, a harde chłopię, nie mogąc znieść jego grubijaństwa, za służbę mu podziękowało.
Branicki, którego głowa spoczywała na poduszkach, podniósł się nagle i za rękę chwycił doktora, żywo i niecierpliwie wołając:
— Możeż to być? A! to-by było bardzo szczęśliwie!
— Że tak jest, niéma najmniejszéj wątpliwości — rzekł doktor — lecz dla nas się to na nic nie zdało... Miałem z nim rozmowę; doprowadził mnie do ostatniéj niecierpliwości; nie chcę, abyś się Wasza Excellencya łudził, — dysze nienawiścią!!
— A! to niegodziwém jest z jéj strony — przerwał Hetman. — Okrutniéj się nade mną pomścić nie mogła! Ty, dla którego ja nie mam tajemnic, kochany Clement, ty wiesz, że to moje dziecię jedyne, — że w nim jednym płynie krew moja... W synu mam więc nieprzebłaganego wroga!!
To mówiąc, padł na poduszki i oczy zakrył ręką Hetman. Clement drugą dłoń jego ujął z lekka.
— Proszę, proszę bardzo uspokoić się i nie truć temi myślami. Z téj drogi, na którą wszedł biedny chłopak, może go zwolna sprowadzić potrafimy... Raz oderwany od Familii, z ich szpon wyszedłszy całym, zmieni się... ja ufam... Będziemy się o to starali.
— Jak? — spytał Branicki.
— Środków dostarczą nam okoliczności, tak się spodziewam — mówił Clement. — Tymczasem ja się staram utrzymać z nim stosunek. Chciał wybierać się do Borku, uprosiłem go, aby nie śpieszył. Na jutro zamówiłem go do siebie, na co się ledwie zgodził, bo do pałacu nawet zajść nie chciał.
— Będzie u ciebie jutro? — zapytał Hetman — jutro? i o któréj??
— Około południa! — rzekł doktor.
Branicki milczał chwilę.
— Bądź co bądź, choćby mnie to najwięcéj moralnie kosztować miało — szepnął po namyśle — ja jutro go widziéć muszę.
Clement się nie sprzeciwiał.
— Ja także sądziłem — rzekł — że należało sprobować tego ostatniego środka nawrócenia. Czego ani ja, ani nikt nie potrafi, może powaga dostojności, wieku, imienia, dokazać na wrażliwym chłopcu. Wasza Excellencya dobrém słowem przełamiesz jego — uprzedzenia...
— Będę się starał — odparł zadumany Hetman — chociaż nie wiem, czy potrafię... ostygłem we wszystkiém, obojętny mi cały świat; a ta myśl, że ostatnia kropla téj krwi szlachetnéj, którą w sobie noszę, wsiąknie w...
Nie dokończył.
— Spóźniona godzina — przerwał doktor, spoglądając na zegarek i umyślnie gwałtownie tamując dalsze wynurzenia się. — Trzeba spocząć...
— Ale jutro daj-że mi znać, proszę... nawet, gdyby najważniejsze mnie sprawy zajmowały, oderwę się — nalegał Hetman — niech go zobaczę, niech z nim mówię. Siła krwi... to być nie może... odezwie się w nim.
Doktor, kilku słowy starając się uspokoić starego, wyszedł...
Nazajutrz około południa dosyć niespokojny Clement czekał na przybycie Teodora. Znając go, nie powątpiewał, że przyjść musi. Dziedziniec pałacowy napełniał się już przybywającymi wojskowymi i szlachtą, codziennie dworującą Branickiemu, gdy, wedle danego słowa, w biały dzień, z podniesioną głową, Paklewski wszedł i począł służby pytać o mieszkanie doktora, które mu wskazano...
Poznawszy go po chodzie, Francuz sam drzwi otworzył, z wesołą twarzą zapraszając, aby wszedł...
— Widzisz, doktorze, żem słowny — odezwał się Teodor. — Niéma wątpliwości, iż tu macie szpiegów, i że o mojéj bytności, choć jestem bardzo małą figurką, ktoś doniesie. — Dopiéroż na zdrajcę a niewdzięcznika padną gromy!!
Ramionami ruszył — Co mi tam!
— Dobrze się stało, że zrywasz z nimi jawnie — począł doktor — ja się z tego cieszę serdecznie; ocali to was od niewoli, bo z nimi niéma ani sojuszu, ani związku, ani przyjaźni; oni chcą miéć niewolników tylko... Tak szlachetny, jak wasz, charakter, nie mógł się dać zakuć w jarzmo...
— No, co do mnie — rzekł cicho Paklewski — ja się wam przyznam, kochany doktorze, że dziś, gdym ostygł, między nami powiedziawszy, zdaje mi się, żem głupstwo zrobił. Uniosłem się... Kanclerz mnie dosyć lubił; cała jego dwornia mi zazdrościła, miałem jaką taką przyszłość przed sobą, a teraz — żadnéj.
— Chybabyś miéć jéj nie chciał — zawołał Clement, poufale kładnąc mu rękę na kolanach. — Przecież nie pochłonęła jeszcze wszystkiego Familia; są obok nich inni, nie mniéj możni, co się na tobie poznać mogą.
— Kochany doktorze — wtrącił chłopak, śmiejąc się — może ci się to wydać dziwném, ale ja ci powiem, że Familia, jeśli dziś jeszcze nie ma w ręku wszystkiego, jutro miéć będzie.
— A to jakim sposobem??
— Nie wiem! Widzę tylko, że gdy z jednéj strony jest dużo ślepoty, wahanie się ciągłe i wszystko się rozrywa a pęka, tam, z drugiéj, wiążą się po cichu sieci, skupiają ludzie i w milczeniu buduje przyszłość.
— Niech nas, to jest raczéj-was! — dodał Clement — pan Bóg od niéj broni.
Teodor był w jakiémś usposobieniu wesołém.
— Ja tam już daléj na to teatrum patrzéć nie myślę — rzekł — pojadę do Borku, wdzieję kapotę i zajadle będę gospodarować, a matkę biedną pielęgnować.
To, czegom zakosztował w początku mojéj nieciekawéj karryery, nie zachęca do pożądania dalszego ciągu. Sami-ście powiedzieli: czekała mnie niewola, tak dobrze u Kanclerza, jak gdzieindziéj. Nim się człowiek zdoła wybić do tego, aby innych niewolnikami czynił, sam niewolnikiem być musi.
— Jest francuzkie przysłowie — odezwał się Clement — trochę już stare a pełne mądrości:

A bien servir et loyal être,
De serviteur on devient maître.

Teodor ramionami zżymnął. Stał, odwrócony plecami do drzwi, gdy w kurrytarzyku, dzielącym pokoiki doktora od apartamentów Hetmana, kroki słyszéć się dały; Francuz, zarumieniony, ujął w pół Paklewskiego i począł coś prędko szwargotać, udając wesołego bardzo, a starając się gościa téż rozruszać. Wtém drzwi się otworzyły; Teodor się obejrzał: zobaczył Hetmana, wchodzącego w szlafroku, i na Clement’a rzucił okiem pełném wymówki.
Francuz posunął się na powitanie. Hetman był nadto nawykłym do tego życia salonowego, w którém wszyscy potrosze aktorami być muszą, aby go wiele kosztowało odegranie zdziwienia na widok gościa, którego zastał u doktora. Wszedł, jakby z pilnym interessem do Clementa i, zobaczywszy Paklewskiego, uśmiechnął się z uprzejmością wielką.
— A! wszak pan Paklewski? — zawołał — bardzo miło mi go tu spotkać!
Kłaniał się Todzio, zmieszany mocno, domyślając się łatwo, że wpadł w łapkę, zastawioną przez doktora, co go oburzało. Na twarzy jego téż malowało się źle poskromione niezadowolenie.
— Nie będę przeszkadzał! — zawołał, biorąc czapkę i chcąc się wynosić.
— Bynajmniéj — odezwał się Branicki, wstrzymując go — dla mnie to miła niespodzianka, że się z waćpanem spotykam. Słyszałem, żeś na dworze księcia Kanclerza i że tam wielkie masz sukcessa!!
— Na dworze księcia Kanclerza już nie jestem — odparł Paklewski — a sukcessami żadnemi pochwalić się nie mogę...
— Przecież! — odparł Hetman.
— Ja o nich nic nie wiem — dodał Teodor — jakby chciał uniknąć rozmowy.
Hetman stał tak, iż wyjście mu zapierał: uciec więc było niepodobna. Położenie było przykre, rumieniec występował na twarz chłopcu: ale Clement i Branicki, choć widzieli zakłopotanie, zdawali się do walki przygotowanymi. Hetman szczególniéj, który nieraz daleko trudniejszy przełamywał opór ze strony niechętnych i obojętnych, ufał w to mocno, że z młodym Paklewskim łatwo sobie da radę.
— Książę Kanclerz traci w waćpanu bardzo pożądaną pomoc — począł Branicki — młodą siłę, któréj nawet stare doświadczenie nie zastąpi. Cóż to zaszło między pryncypałem a waćpanem?
Ten rodzaj badania widocznie był nie do smaku Teodorowi, który oczyma doktorowi czynił wymówki za to, że go na takie położenie naraził.
— Małéj wagi rzecz, opowiadania nie warta — rzekł krótko Paklewski.
Hetman zbliżył się z dość wielką słodyczą w wyrazie twarzy i tonem czułości pełnym rzekł do niego:
— Miej-że mnie pan za życzliwego sobie i chętnego dlań do pomocy; możebym i w tym razie mógł mu być przydatnym!
— Nieskończenie wdzięczen jestem — odparł Todzio z krótkim ukłonem — w żadną już służbę nie myślę się zaciągać, powrócę na wieś...
— Nie trzeba się tak zrażać małą rzeczą — przerwał Branicki, — a nie godzi się pięknego talentu, o którym wszyscy mówią, zagrzebywać na wsi.
— Żadnego talentu w sobie nie czuję — bąknął Teodor, spoglądając ku drzwiom, jakby się chciał wysunąć tylko co prędzéj.
— W dobréj szkole asindziéj byłeś, gdzie się téż wiele nauczyć można — dodał Branicki. — W mojéj kancellaryi Bekowi brak pomocnika, któryby z czasem i całkiem go mógł zastąpić.
Spojrzał nań; Teodor milczał. W przedpokoju ktoś wywoływał doktora Clement’a, który wyszedł pośpiesznie. Zostali sami. Hetman, ciągle drzwi zasłaniając sobą, trzymał się na stanowisku.
— Cóż waćpan na propozycyą moję? — dodał Hetman łagodnie.
— Nieskończenie wdzięczen jestem, ale mam postanowienie wrócić na wieś.
— Na wsi, w Borku, nie masz waćpan co robić.
— Jestem obowiązanym służyć mojéj matce.
Hetman potrząsł głową.
— Panie Teodorze — odezwał się głosem, w który usiłował wlać jak najwięcéj uczucia. — Posłuchaj waćpan mnie; wiesz, że mu tak dobrze życzę, jak może nikt w świecie... Jeśli masz jakie uprzedzenia, otrząśnij się z nich, przyjmij opiekę moję: mogę ci za piękną przyszłość ręczyć. Masz wszystko, co ją zapewnia: powierzchowność, wychowanie, talenta, i, co nie jest do pogardzenia, protekcyą, którą ci chętnie ofiaruję. Godziż się to odrzucać??
Skłonił się Paklewski, spuścił oczy, nie wiedział już co mówić.
— Proszę być otwartym ze mną — dodał żywiéj Branicki. — Rozumiem to dobrze, iż pobyt w Wołczynie mógł podziałać na wrażliwość młodzieńczą. Nasłuchałeś się tam strasznych rzeczy o mnie: chciéj-że się zbliżyć, poznać tego człowieka oszkalowanego i sam go osądź. Nawet nie biorąc na siebie żadnych zobowiązań, możesz pozostać na dworze. Bardzo proszę.
— Gdybym nawet innych powodów nie miał do nieprzyjęcia łaski pana Hetmana — rzekł Teodor — jużby to starczyło, że, wprost od Kanclerza tu się przenosząc, poczytany-bym był za zdrajcę, który tajemnice jego sprzedał za kawałek chleba. Cześć moja jest mi tak drogą!
— W tém waćpan masz słuszność, — żywo odezwał się Hetman. — Rozumiem tę delikatność; ale — po niejakim czasie...
Teodor, coraz niespokojniejszy, kręcił się, nie chcąc, czy nie mogąc, wytłómaczyć się jaśniéj. Spojrzenie, które na Hetmana rzucił, było tak przenikającém, że zmieszało starca.
— Mów waćpan bez ogródki — rzekł — co masz przeciwko mnie. Młody, wychodzący w świat człowiek, niemajętny, bez protekcyi, nie odrzuca takich ofiar, jakie ja czynię, bez nader ważnych powodów. Żądam tłómaczenia! wymagam go. Mógłbym się czuć obrażonym, gdyby młodość waćpana nie była mu exkuzą.
Przyparty tak Paklewski, już dłużéj gorącéj krwi swéj utrzymać nie mógł na wodzy.
— Na uniewinnienie moje — odezwał się z pewną dumą, — to tylko powiedziéć mogę, że rozkazom ojca nieboszczyka i matki mojéj muszę być posłusznym. Nie wiem, co było powodem do tego, lecz i nieboszczyk, i matka — wymagali po mnie, abym się wyrzekł wszelkiego stosunku i nie przyjmował od pana Hetmana żadnego dobrodziejstwa.
— Matka wasza jest — odparł porywczo Hetman, — osobą, dla któréj mam wielki szacunek, lecz, muszę to powiedziéć, choć przed synem, namiętną jest, gwałtowną, nierozważną, niesprawiedliwą!!
— Panie Hetmanie — to matka moja! — przerwał Teodor.
Branicki umilkł; był nadzwyczaj wzruszony, drżał cały; zmierzył oczyma załzawionemi Paklewskiego i zawołał:
— Ja jeden mam prawo to powiedziéć — bo ja...
Tu zbliżył się do Teodora, i ręce rozpostarłszy, rzekł ze wzruszeniem nadzwyczajném: — Ja jestem twoim ojcem!!
Paklewski osłupiał zrazu; zdawało się, że padnie, jak od pioruna, od tego nierozważnego słowa. Hetman spodziewał się zapewne, że do nóg mu się rzuci, tém wyznaniem złamany. Paklewskiemu krew uderzyła do głowy; targnął się i cofnął w tył.
— To potwarz! — krzyknął wzburzony — ojcem moim jest ten, który mi dał imię swoje, który mnie na rękach wykołysał, był mężem méj matki... To potwarz, a po tak dotkliwéj obeldze, rzuconéj na tę, która mi jest najdroższą, nie mam już co tu robić, ani się czuję obowiązanym do jakichkolwiek względów...
Siwy włos wasz, panie Hetmanie, broni tylko od — zemsty za to słowo, którém mnie opoliczkowałeś...
To mówiąc, Teodor, rzucił się ku drzwiom; ale Branicki oparł się o nie — nie chciał go puścić.
— Rób co chcesz! targnij się na mnie, jeśli śmiesz, — począł z gorączką, — nie puszczę cię tak... To, com ci powiedział, potwarzą nie jest; mogę na to złożyć dowody. Matka twoja czystą jest i niewinną; winnym jestem ja, ale ja chciałem i pragnę zgładzić tę winę.
Teodor stał wryty.
— Sądzić sprawy matki méj nie mogę — odparł. — Co do mnie, panie Hetmanie, nigdy ja was za ojca nie przyznam, choćbyście wy mnie za dziecię przyznać chcieli.
Tą łaską przyniesiecie mi srom tylko: nie chcę jéj i pojmuję teraz, dla czego biedna matka zbliżać mi się do was zakazała...
Branicki stał, oparty o drzwi, które już od dawna, słysząc zbyt podniesione głosy, Clement usiłował otworzyć, nie mogąc pojąć, co mu je zaparło. Popchnięty silniéj nieco, Hetman, w chwili gdy go wzruszenie osłabiło, usunął się trochę; doktor na pół drzwi przemknął, a zaledwie to ujrzał Paklewski, rzucił się, mijając Hetmana, odepchnął Clement’a, i wybiegł, jak nieprzytomny.
Stało się to w jednéj chwili, tak, że Hetman, który koniecznie chciał wstrzymać zbiega, został z ręką wyciągniętą, zachwiał się na nogach i, obejrzawszy się, aby znaléźć kanapkę, padł na nią, zmieniony. Francuz podbiegł go ratować, obawiając się gwałtownego uderzenia jakiego; znalazł tylko starca osłabłym, niemym, zrozpaczonym.
Nie przemówili do siebie słowa. Z ucieczki Todzia mógł się Clement domyślić, co zaszło. Przez ten krótki przeciąg czasu, gdy go nie było tu, odegrał się w kilku słowach jeden z najstraszniejszych dramatów, jakie człowieka w życiu spotkać mogą. Dziecko wyparło się ojca, mszcząc się za matkę.

Hetman, który wyznaniem tém chciał zyskać syna, nabył w nim nieubłaganego wroga. Widział teraz popełniony błąd, na którego następstwa zaślepiła go duma. Zdawało mu się, że biedny człowiek z rozrzewnieniem
Ja jestem twoim ojcem!!
i wdzięcznością przyjmie to przyznanie się do ojcowstwa; nie mógł przypuścić nawet odrzucenia i gniewu...

Pod tym ciosem szedł, jakby śmiertelnie rażony. Doktor, nie wznawiając rozmowy o tém, co zaszło, nie wspominając o Teodorze, krzątał się tylko, aby upadłego na siłach do życia przywołać. Chwycił krople stojące na stole i podał mu je na cukrze, przyniósł wody, kręcił się, niespokojny tém bardziéj, że w kurrytarzu słychać było szepty, a między niemi kwaśny głos, górujący, Starosty Brańskiego, który się pilno o pana Hetmana upominał. Zwykle Branicki, posłyszawszy Starzeńskiego, pośpieszał ku niemu; teraz zdawał się tak w sobie zatopionym, że nie dał znaku, iż poznał jego, bardzo zresztą wyrazistą, mowę.
Wkrótce po Staroście nadszedł, zawsze na czatach będący, gdy Hetman z nim konferował, Bek; i on także począł się upominać, aby go do pana wpuszczono... Clement musiał się schylić do ucha Branickiemu, szepcąc mu, iż dwaj jego sekretarze od dawna nań czekali. Podana znowu woda orzeźwiła starca trochę, który westchnął ciężko i, jakby ze snu strasznego się budząc, powiódł oczyma po pokoju. Dreszcz jakiś wstrząsł nim. Potrzebował jeszcze chwili, aby odzyskać zupełną przytomność i władzę nad sobą.
Lecz już zwolna życie i poczucie rzeczywistości wracało. Poszedł najpierw Branicki do zwierciadła, aby się sobie przypatrzyć: czy w tym stanie, w jakim był, może się pokazać ludziom, nie zdradzając się z cierpieniem, które — jak teraz — nieświadomi ludzie mogli jak najopaczniéj tłómaczyć. Rysy twarzy skłócone, oczy zbłąkane — mogły dla tych, co na wodza patrzali, miéć znaczenie przegranéj bitwy, odebrać siły, trwogę siać.
Branicki więc przed zwierciadłem doktora musiał wystudyować własne oblicze, sztucznie je odżywić i do zwykłego przyprowadzić stanu, nim-by się z niém ukazał swym klientom.
Clement tymczasem wysunął się do sąsiedniego gabinetu, aby szepnąć Bekowi, — z którym był lepiéj, bo Starzeńskiego nie lubił, (razem z wielu innymi), — iż Hetman się czuł trochę niezdrów, musiał wziąć lekarstwo i potrzebował jeszcze nieco spoczynku.
Bek przyjął to spokojnie, gdy Starzeński, wiele sobie pozwalający, a nic niewiedzący, co Hetmana wstrzymywało, mruczał nieprzyzwoicie i zżymał się, rzucając papierami. Gdy wreszcie Branicki wyszedł do oczekujących nań obu swych powierników, na twarzy jego prawie już znać nie było, przez co przeszedł, co przeżył.
Służba Hetmańska, uchodzącego z wyrazem gniewu na twarzy Teodora, potrącającego po drodze ludzi, oślepłego, oszalałego, ledwie nie miała ochoty zatrzymać, jak złoczyńcę. Wybiegł jednak swobodny w ulicę i, sam nie wiedząc, dokąd bieży, puścił się nią, byle tylko co najdaléj uciec od tego pałacu. Gniew nim miotał tak zajadły, iż od przytomności odchodził. Czuł, że mógłby był popełnić zbrodnię, gdyby mu co stanęło na zawadzie. Nim zebrał myśli, nim się opamiętał, nim ostygł nieco, znalazł się, sam nie wiedząc jak, u wnijścia na most nad Wisłą.
Ciągle potrącany, instynktem tylko chroniąc się wozów i konnych, którzy próżno wołali, aby im ustępował, zatrzymać się musiał w końcu dla ścisku, który już daléj iść nie dawał. Był to dzień targowy; z miasta i do miasta ciągnęły tłumy; spotykał jakieś oddziały wojska, ekwipaże, ciżbę pieszą, bydło, konie... Wrzawa głuszyła dookoła... Daléj iść nie mogąc, stanął tu, i po chwili zawrócił do miasta; miał najmocniejsze postanowienie dostać się na kwaterę i opuścić Warszawę. Zmęczony pierwszym biegiem w nieprzytomności, musiał teraz iść zwolna, gdyż tchu mu brakło, a w głowie czuł krew bijącą, jak gdyby młotów tysiącem.
Unikając tłumu, skierował się zwolna w mniejsze uliczki i tu, stając, odpoczywając, patrząc, a nie widząc — coraz zwalniając kroku, już w końcu wlókł się tylko, widząc, że zamiast wsiąść na konia, będzie się musiał w łóżko położyć. Jak nie wiedział kiedy i którędy dostał się do Wisły, tak téż zdziwił się, zobaczywszy około Bernardynów znowu, i nim miał czas ustąpić precz, poznał naprzeciw idący, dobrze sobie znajomy, ekwipaż Księcia Kanclerza.
Był w takim stanie umysłu, że przed żadném nie cofnąłby się niebezpieczeństwem: nie usunął się więc na stronę, i w chwili, gdy Kanclerz go mijał, stał tak blizko, że siedzący w karecie spostrzegł go, a nim się trzy kroki oddalił, powóz stanął.
Książę wychylił głowę i ręką dawał znaki żywo, aby się Paklewski przybliżył. Nie chciał się okazać tchórzem, choć przewidywał, że tu go znowu czeka publiczne, wobec służby, upokorzenie, bo ze starym, gdy się gniewał, nie było żartów; a po liście, jaki Teodor zostawił, gniew był nieuniknionym.
Jednakże kwaśne zawsze i namarszczone oblicze Kanclerskie, na które zdala rzucił okiem, wcale się nie zdawało straszniejszém, niż dni poprzednich.
Paklewski podszedł ku powozowi; Książę patrzał nań, nie spuszczając oka na chwilę; już stał obżałowany, a jeszcze się nie zebrał przed nim przemówić.
Wytrzymał go tak dość długo.
— Co to acan chory jesteś? — spytał Książę...
Teodor nie śmiał nic odpowiedziéć.
— Powiedzieli mi, żeś chory — to, zamiast z tą fizyognomią patibulaire na któréj widać cierpienie, iść do łóżka, włóczysz się niepotrzebnie po ulicach. Wracaj-że, każ sobie dać rumianku, a jak tylko ci cokolwiek lepiéj będzie, proszę, abyś mi się natychmiast stawił. Obejść się jużciż-bym mógł bez acana, ale mi jesteś potrzebny...
Poradź się starego Millera, którego Fleming tu przywiózł, Morettiego czy Engla — a żebyś mi zdrów był!!
Kanclerz, — o cudo! — uśmiechnął się nawet protektorsko i, nim Paklewski miał czas odpowiedziéć, zawołał: — Ruszaj!
Konie natychmiast pociągnęły karetę, Teodor pozostał w miejscu jak wkuty; nie mógł pojąć znalezienia się Kanclerza, jego wyjątkowéj dla siebie łagodności i — co się z listem stało!
Po krótkim namyśle, niepewien jeszcze co pocznie, zwrócił się do pałacu Księcia Kanclerza i do dawnego swojego mieszkania. Burgrabia pałacowy, niejaki Zaręba, spotkał go pierwszy przed officyną. Był to może jedyny człek tutaj, który mu dosyć życzliwości okazywał. Zobaczywszy go, przyskoczył żywo i zawołał:
— Na rany pańskie! co się z waćpanem stało? Myśleliśmy, że co złego, uchowaj Boże, spotkało go! Książę rozsyłał na wszystkie strony...
— Chory byłem i jestem — odparł Paklewski.
— Ale na rany pańskie! (Zaręba powtarzał to często) — a gdzież chorować, jeśli nie tu, gdzie i o doktora nie trudno, i staranie przecie mają o każdym? Stróż nawet, gdy zachoruje, to go medykamentami opajają.
Za waćpanem rwetes był okrutny...
Przecież się Kanclerz uspokoi.
Paklewski, po krótkiéj rozmowie, wszedł na górę, probując, co się stało z jego mieszkaniem. — Stało ono puste, ale ogrzane nawet i jakby oczekujące na pana. Zaledwie tu wszedł, gdy Wyzimirski wpadł za nim, spostrzegłszy go widać w dziedzińcu.
— Pana Teodora! — krzyknął z progu! — Co się z panem działo? Myśmy tu omal po nim żałoby nie włożyli! Prosiliśmy Pana Boga, żebyś choć z tamtego świata powrócił, bo Księciu nikt dogodzić nie mógł; rzucał nam papierami w oczy i wciąż się o faworyta upominał...
Teodor sądził, że się coś dowié o losie listu swojego, który-to los go niepokoił: z Wyzimirskim więc krótko pomówiwszy, sam jeszcze nie wiedząc, co zrobi z sobą, pod pozorem choroby położył się, czekając na pacholika, który mu usługiwał, a przez którego ręce list iść musiał, bo on pierwszy go znalazł pewnie...
Zamiast owego Jaśka, który się nie zjawił rychło, na wiadomość o powrocie Paklewskiego zaczęli się schodzić po jednemu wszyscy towarzysze i znajomi, dopytując, wypatrując się, usiłując poznać, co się z nim działo.
Zbywał ich wszystkich chorobą Teodor i — nabyli tego przekonania, że cała ta sprawa zniknięcia i absencyi była — jakąś sekretną missyą dla Księcia, którą Paklewski taił. Zaręba przyszedł pod wieczór, aby się dowiedziéć, czy czego nie potrzeba; przysłano wieczerzę: słowem, Teodor się znalazł jakby w domu, a że słabym się istotnie czuł, więcéj się już nie ruszył dnia tego. Późno dopiéro mógł się z Jaśkiem rozmówić.
Na zapytanie: co się stało z listem zostawionym na stoliku? chłopiec, zmieszany, szybko bardzo odpowiedział, przysięgając, że nie widział go i nie wié nic. Czuć było kłamstwo w tém, co mówił. Paklewski, który dlań był zawsze jak najlepszym, począł nalegać silnie, dowodząc, że nie mógł listu nie widziéć. Jaśko opierał się, składał niewiadomością, bałamucił, i w końcu dopiéro, zmożony, pocichu wyznał, że list oddał marszałkowi dworu; że widział jak ten, długo w rękach go obracając, poniósł do Księcia, a wkrótce potém, wróciwszy szybko, zagroził Jaśkowi bizunami, jeśliby komukolwiek choć słówko o liście szepnął.
Widoczném więc było, iż list doszedł księcia Kanclerza, który go puścił per non sunt, dając tém dowód szczególnéj wyrozumiałości na krewkość młodzieńczą.
Ujęło to tak Teodora za serce, że po namysłach długich postanowił pozostać nadal w usługach starego pana.
Nadszedł rok 1764; w losie naszego bohatera niewiele się przez ten czas zmieniło, lecz położenie Rzeczypospolitéj stawało się coraz groźniejszém. Obie strony zabiegały usilnie, aby na Sejmikach po ziemiach kandydatów swoich utrzymać: lecz, gdy Czartoryscy wspólnie z Massalskimi, z Flemingiem Podskarbim, z Ogińskimi, sypali wszędzie pieniędzmi i obietnicami, i, na Litwie szczególniéj, wszędzie prawie większości byli pewni; gdy co chwila rósł ich obóz i przybywali im sojusznicy, — Hetman Branicki wahał się, zbierał rady, i nie mając pomocy, ani z Francyi, na którą liczył, ani z wycieńczonéj Saxonii, dotąd prawie nic skutecznie począć nie mógł. Stronnicy jego, widząc go niepewnym, słabnącym, kroków śmielszych nie stawili i myśleli więcéj o możliwości odwrotu i zapewnieniu sobie zmiany frontu, niż o stanowczém działaniu. Ani Potocki, Wojewoda Kijowski, ani Podstoli Koronny, Lubomirski, trzymający niby z Hetmanem, ani Radziwiłł, Wojewoda Wileński, — pieniędzy nie dawali, a Książę „Panie Kochanku“ śnił o przeciągnięciu na swą stronę Massalskich i tymczasem dokazywał okrutnie, zbyt ufając w swe siły, które marnował.
Rozstrój i anarchia panowały w obozie Hetmana, gdy Familia, pod żelazną ręką Kanclerza, szła jako jeden mąż, gdzie jéj wskazano, z niezmierną zręcznością pomnażając liczbę jawną i skrytą swych sprzymierzeńców. Dla bystrzejszego oka już ostateczny wypadek nie był wątpliwym. Prymas wprawdzie grzecznie i paulatim upominał się u Kajserlinga o wyjście wojsk; przyrzekano mu, że się usuną: a tymczasem ciągnęły one daléj; czas płynął, i o Księciu-Prymasie Łubieńskim mówiono już, że, za radą Młodziejowskiego idąc, ku stronie Familii się skłaniał, widząc w tém uspokojenie Rzeczypospolitéj.
W Białymstoku łudzono się jeszcze zawsze i na Nowy Rok znowu wszyscy trzymający z Hetmanem zjechać się tu mieli na consilium. Spodziewano się i Księcia „Panie Kochanku“, chociaż na tego rachować mało kto mógł, bo nie było przykładu, aby kiedy stanął w terminie. Podróże z Nieświeża do Wilna, do Białegostoku, do Białéj, gdziekolwiekbądź, w najpilniejszych sprawach nawet, szły rzemiennym dyszlem. Po drodze mało gdzie Radziwiłł nie miał dóbr, w których mógł zapolować i wypocząć, mało gdzie nie miał klientów, co go radzi byli przyjmować. Nocleg często się przeciągał na dni kilka, popas czasem trwał dwie doby: nic na to pomódz nie mogło, bo, gdy dokuczano posłańcami, Książę ich poił, baraszkował z nimi, a gwałtu sobie zadawać nie pozwalał.
Oczekiwano go na Boże Narodzenie w Białymstoku, wiedząc zawczasu, iż szczęście będzie, jeżeli na Trzy Króle się stawi.
O tém wszystkiém, co się działo około Hetmana Branickiego, z nim, w otoczeniu jego, wśród przyjaciół mniemanych i pozornych w Wołczynie i Warszawie, tak doskonale uwiadomioną była Familia, iż każdy niemal szept tutejszy echem się ogromném powtarzał u niéj.
Miano oko na każdy obrót, nie tak Branickiego, którego apatyą i wahanie się znano, jak raczéj na jego pomocników — nie, żeby się obawiano skutku rzeczywistego ich zabiegów, lecz, że one zawsze trochę bruździły i mieszały roboty Familii. Najczęściéj, nim się tam wzięto do wykonania tego, co wypadło z rady, już Wołczyn drogę przekopał i parkany na niéj postawił.
Przyszło do tego, że Hetman, widząc swe najtajniejsze myśli zdradzanemi ciągle, posądzał żonę, lękał się Mokronowskiego, taić się musiał we własnym domu, nie śmiąc okazać nawet téj niewiary.
Starzeński, zły, opryskliwy, skwaszony chorobą, jątrzył przeciwko Mokronowskiemu, obwiniał Beka, a Bek nawzajem dawał do zrozumienia, iż Starosta Brański akkomodacye lubił i na prezenciki nie był obojętnym.
Zawczasu przed Bożem Narodzeniem Książę Kanclerz wiedział, iż w Białymstoku zjazd się gotuje; uśmiechnął się na to.
Paklewski, który, jakeśmy widzieli, nad spodziewanie na służbę powrócił i nie poczuł w niczém, aby niedoręczony list pamiętano, rósł ciągle w łaskach Księcia. Wprawdzie nie wyrażały się one czém inném, jeno nawałem pracy, bo do podarków i gratyfikacyi Książę skorym nie był; lecz w konsyderacyi u ludzi zyskiwał pan Teodor i to dlań było wskazówką, iż Książę go cenił. Wyzimirski zmienił względem niego swą taktykę: z szydercy stał się powolnym pochlebcą i usiłował zatrzéć wrażenie pierwszych swych występów przeciw Paklewskiemu.
Jakoś około Bożego Narodzenia, Kanclerz, jednego ranku, odbierając listy od Teodora, w przeddzień mu do skoncypowania dane, po przeczytaniu ich, nie okazując ani ukontentowania, ni animadwersyi, podumawszy, rzekł do niego:
— Słyszę, acan masz familią?
— Tak jest, mości Książę — rzekł Paklewski — matkę mam żyjącą.
— A rodzeństwo?
— Nie dał mi go Bóg!
— W których-że stronach mieszka jéjmość? — zapytał Książę, jak gdyby nie był tego świadomym.
— Około Białegostoku.
— Doprawdy!...
Tu Książę, pomilczawszy nieco, dorzucił:
— Dawno acan nie widziałeś matki: jéj pociecha, a wam się należy trochę wypoczynku. Gdybyś mi dał słowo, że zaraz po Trzech Królach powrócisz, — hm! urlaub bym może mu dał.
Teodor oddawna miał ochotę wielką widzenia matki, kiedy listy coraz krótsze i smutniejsze niepokoiły go: skłonił się więc do kolan Księciu, okazując radość, która mu na twarz wystąpiła.
Książę miał widać przygotowany rulonik z trzydziestu dukatami, i milcząc wsunął mu go w rękę.
— No — to jedź już, jedź — rzekł, — ażebyś mi tylko po Trzech Królach się stawił.
Skłonił się jeszcze raz Paklewski i chciał już odejść, gdy Książę obrócił się doń i począł:
— Szpiegowstwa ja tam żadnego acanu nie zalecam, boć się wszystko wié i tego nie potrzebuję; ale roztropny człek zawsze uszy powinien miéć otwarte, bo z każdego pulsu chorobę i zdrowie się poznaje... U Hetmana tam pono consilium ma być; już-ci tam znajomych macie: rad posłyszę co na nas wywoływać będą i jak nam grozić!
I nagle, dodawszy: — Szczęśliwéj drogi! — odwrócił się Książę do stolika, na którym papiery przeglądać zaczął.
Od owego strasznego dnia, w którym go Hetman boleśnie tak dotknął swém wyznaniem, Teodor miał czas z upokorzeniem się zżyć swojém, opłakać los matki i rozgrzeszyć ją; chciał widziéć tę męczennicę, któréj życie przeszłe lepiéj teraz pojmował; chciał pójść na grób Łowczyca, którego kochał, jak prawdziwego ojca swojego, poznawszy dopiéro po zgonie cnotę tego człowieka i złote serce jego. Dusza mu rwała się do tego Borku smutnego, ubogiego, w którym pierwsze lata spędził, nie przeczuwając losów, jakie go czekały na świecie.
Być może, iż smutek a powaga nad wiek, jaka od dnia tego spotkania z Branickim oblekła go i zmieniła, przyczyniły się do zyskania mu faworów Kanclerza. Życie prowadził odosobnione, pracowite, w sobie zamknięte, unikając ludzi, nie chcąc znajomości nowych, stroniąc nawet od kobiet. Utrzymywano powszechnie, iż jakąś nieszczęśliwą miłość miał w sercu piękny chłopak, i panie, którym się podobał, tém tylko tłómaczyły sobie jego obojętność na wszelkie z ich strony nagabania i zaczepki.
Z niewieścich postaci, z jakiemi się w życiu spotykał, — a tych nie mało było w Wołczynie i Warszawie, — jedna tylko Generałówna tkwiła mu w pamięci. O téj jednak myślał, jak o miłéj istocie, niedostępnéj, za wysoko postawionéj i — nadto wesołéj, a szczęśliwéj, aby co się w jéj serduszku utrzymać mogło. Parę razy widział ją potém jeszcze, zawsze przyjmowany mile, szczególniéj przez Starościnę; lecz cała rodzina potém wyjechała na Podlasie i nie było nadziei spotkania się z nią rychło. Pierścionek nosił na palcu, czasem się wpatrując w ten podarek ze smutkiem.
Lada chwilę spodziewał się dowiedziéć, że Lola za mąż wychodzi.
Majątek pani Starościny i wioska, należąca do Generałowéj, leżały dosyć odlegle od Białegostoku, tak, że dojechać tam nie było sposobności, i o tém Paklewski nie myślał wcale.
Zaraz po otrzymaniu wiatyku od Kanclerza, począł się do podróży sposobić, lecz w wigilią wigilii Bożego Narodzenia ruszyć się było niepodobieństwem; musiał więc odłożyć jazdę na po-Świętach. Tymczasem, choć to u nas się rzadko zdarza, na drugi dzień po Godach, deszcz spadł i drogi się tak przez jednę noc popsuły, iż potrzeba się było wstrzymać dla nich, spodziewając się choć przymrozku.
Najętą furką ruszył wreszcie trzeciego dnia Teodor, zmuszony ją przemieniać od miasteczka do miasteczka, co podróżowanie nadzwyczaj przedłużało. Konno, dla zmiennego powietrza i dróg złych, puścić się nie mógł.
Tak wlokąc się nieznośnie, przybył wreszcie znużony wielce Paklewski sankami chłopskiemi, parą koników, sam jeden z szabelką i rusznicą, o półtoréj mili od Białegostoku, do Wasilkowa. Gęsty już mrok padał, gdy, w miasteczko wjechawszy, a znając je z dawna, począł się rozglądać za noclegiem. Uderzyło go to, że we wszystkich domach zajezdnych, ile ich było, okna światłami gorzały, a przed wrotami niezmierne kupy ludu stały. Wśród nich można było rozeznać i ciżbę obdartą, z miasteczka wybiegłą na jakieś widowisko osobliwe, i zbrojnych dworzan, hajduków, kozaków, różnéj broni autoramentu wojskowych... Ogromne dwie landary na gryndżach, które nawet przez najszersze wrota do gospody wjechać nie mogły, stały na podwórzu... Ruch był w mieścinie, jakiego nigdy jeszcze nie widział tu i nie pamiętał Paklewski.
Kiedy niekiedy od wrót jednéj do drugiéj gospody, — bo wszystkie się pełnemi zdawały — ciżba ciekawa, jakby pchnięta jakąś siłą niewidzialną, zaczynała uciekać z krzykiem a wrzaskiem; przez okna strzelano na postrach w powietrze; potém śmiech huczny nastawał i ciekawi powoli wracali. Teodor domyślał się jakiegoś wesela, uroczystości, bankietu; lecz w Wasilkowie, tak blizko Białegostoku, ktoby mógł solennizować i kogo, — odgadnąć było trudno. W polu zrywała się zawierucha tak, że daléj ciągnąć było nie sposób; konie, i tak już zmęczone w niwecz, bokami robiły: trzeba więc było, bądź co bądź, szukać tu noclegu...
Woźnica, wylękły tłumem i wrzawą, oglądał się na wszystkie strony; lecz w rynku, co było domów zajezdnych, wszystkie zdawały się zajętemi; świeciło się wszędzie; ludzi ścisk był ogromny, a hajduki, rajtary i szlachta wyglądali od bram i furtek...
Humory tego tłumu, nadzwyczaj już rozweselone, objawiały się i śpiewami, i okrzykami, i strzałami, z których wiele przez szyby, tłukąc je, wylatywało w rynek ponad głowy ciekawych, a ci, to się płoszyli i uciekali, to śmiejąc się nazad cisnęli. Nie było wątpliwości, że Wasilków zajmował dwór jakiegoś potentata, z wielką ostentacyą ciągnącego, jak się domyślał Teodor, na Nowy Rok do Białegostoku.
Ponieważ woźnica, onieśmielony, schroniwszy się pod ścianę pustéj szopki od zawiei, sam noclegu szukać nie miał odwagi i zdawał się zrezygnowanym prędzéj na śniegu odpoczywać, niż próbować dostania się do jednéj z karczem tak huczno obsadzonych; Teodor musiał sam wysiąść i szczęścia szukać. Przypasał tylko szablę na wszelki wypadek, a pistolet miał na sznurku w drodze, więc ten opatrzył, czy nie zamókł.
Rozkazawszy się nie ruszać woźnicy i sanek pilnować, sam, zwolna, rozpatrując się zdala po domach, począł szukać Teodor takiéj gospody, do któréj-by mu łatwiéj się było docisnąć. Wybór był trudny... wszędzie wrzało, kipiało, szumiało i kręciło się pijanych co nie miara... O mroku nie mógł go nikt poznać w téj ciżbie, czy do niéj należał, czy był obcym: z tego korzystając, Paklewski podsuwał się coraz bliżéj ku domowstwom, nie mogąc jeszcze zrozumiéć, kto tu w Wasilkowie spokojnym tak gospodarował.
Do jednéj z karczem zbliżywszy się, gdzie tłum mu się wydał z pokaźniejszych złożony ludzi, z wielkiém zdziwieniem swém Teodor ujrzał znajomego, jak mu się zdało, sługę Starościny, którego widywał w Warszawie. Przyparty on był do płotu, odepchnięty i tak wystraszony, że myślał, kołków się chwytając, sadzić już na drugą jego stronę.
— A ty tu co robisz, Szczepanie? — zawołał do niego, wstrzymując już uchodzącego.
Nie dowierzając uszom swym, sługa pochylił się, aby dojrzéć, kto nań woła, i uradowany wielce, poznawszy Teodora, stłumionym głosem pośpiesznie zaczął mówić do niego: — Opatrzność tu was przyniosła. Starościna, Generałowa i panna zaparły się w izbie; ani obronić ich od napaści!
— Od czyjéj? od jakiéj? — zapytał Teodor.
— A toż od pana Wojewody Wileńskiego, od Radziwiłła — począł sługa. — Toć-to wszyscy jego ludzie i dwór drugi dzień już tu hecę wyprawują. Licho nam nadało na popas zajechać! Jak nas tu obległ Książę, tak nie puszcza...
— Cóż u licha! — zawrzał Paklewski — nie może to być!
— Jak nie może być! Starościna i Generałowa, wiedząc co on dokazuje, gdy sobie podchmieli, nie chcą go puścić, a on poprzysiągł, że musi się widziéć z niemi!! Już pół dnia karczmę oblega; nas kilku jest i rady sobie nie damy....
— A jam téż jeden! — zawołał Teodor — i moja odsiecz nie nawiele się wam przyda. Wojewoda, gdy w czubie ma, na nikogo nie zważa i nic nie poszanuje: trzeba, żeby kto biegł o sukkurs do Białegostoku, a ja się przecisnę do środka, i stanę na straży około kobiet, broniąc ich, dopóki posiłki nie przyjdą. Powiedz mi tylko: jak tu się dostać do karczmy? którędyż ty się wydobyłeś z niéj?
— A, mnie wyparli Radziwiłłowscy — zawołał Szczepan. — Pan, jeżeli chcesz do środka wleźć, nie ma innego sposobu, tylko w tyle do okna iść i w okiennicę pukać, bo oni okien nie pilnują, wiedząc, że kobiety na zawieję im nie ujdą po śniegu.
— Więc nim co będzie — począł Teodor, któremu niebezpieczeństwo znajomych pań wróciło siły i kazało zapomniéć o znużeniu. —
Nim co będzie, ty moje sanki weź, stojące tam za szopką, i, choć konie na śmierć znużone, ruszaj do Białegostoku...
Czegoż Książę chce od tych kobiet?
— Niby nic! Chciał się po pijanu submittować; nie puszczono go, drzwi zamknąwszy; wziął to za despekt i zaklął się, że głodem weźmie karczmę. Kazał ją oblegać: na wiatr strzelają, hałasują, a Starościna tak mdleje z trwogi, że w niéj już ducha niewiele...
— Ruszaj-że z tém do Hetmana, do Białegostoku! — przynaglił Paklewski. — Jeżeli moje konie nie zdużają, weź, ukradnij bodaj pierwszego lepszego, a biegnij mi w skok, abyś ztamtąd pomoc przyprowadził. Z Księciem, gdy hula, niéma żartów...
— Drugi już dzień tu bankietują! — westchnął Szczepan.
Rozmawiali tak z cicha u płota, i szczęściem nikt ich ani wyszpiegował, ani podsłuchał. Szczepana popchnąwszy, Paklewski sam za płot się ujął i przesadził go, aby się na tyły domu dostać do okiennic, przy których straży nie było.
Spojrzawszy po-za siebie, dojrzał przez furtę we wrotach do sieni otwartą, u drzwi wiodących do izb gościnnych, postawiony stół, na nim beczułkę, do koła szable i pistolety porozrzucane, a na ławach kilkanaście osób na całe gardło zawodzących pieśń jakąś.
Był to Książę z akolytami, oblegający Starościnę i Generałową.
Mignęło mu to tylko; okrutny gniew w sercu zawrzał.
Podsunął się pod ścianami, podpatrując do jednéj z okiennic, przez którą światło padało; lubo zapukać tu, — to było tylko przestraszyć kobiety, które się ztąd napaści mogły zlęknąć... Dać się słyszéć im wołaniem przy téj wrzawie, — nie było podobieństwa.
Szczelina w okiennicy była zaledwie wystarczającą na przeciśnięcie jednego palca... Nie długo myśląc, Teodor w kawałek papieru zawinął pierścień dany mu przez Generałównę, silném popchnięciem ręki stłukł szyby przez szparę i po chwili otworem cisnął pierścionek.
Po nim go panna Generałówna łatwo się domyślić mogła.
Po strzaskaniu szyby, przerażający krzyk się dał słyszéć w izbie, potém cisza... i jakby uspokojenie. Zaczęto coś szeptać pod oknem... Paklewski tymczasem próbował, czy okiennicy nie potrafi oderwać; ale przyśrubowaną była ze środka. Męczył się z nią, gdy posłyszał z za szyby stłuczonéj głos Loli:
— Kto tam!
— Ten, co ratował Starościnę!
Okrzyk wewnątrz zwiastował radość wielką.
— Otwórzcie mi, proszę, okiennicę; przychodzę na ratunek — wołał Paklewski.
Zaczęła się śruba poruszać; okiennicę zwolna uchylił Teodor, otwarto mu pół okna; skoczył wewnątrz i natychmiast sam, nie witając się nawet, począł napowrót zamykać i zaśrubowywać.
Nieszczęśliwe ofiary oblężone znalazł w najokropniejszym stanie: Starościna leżała na tarczanie, przykryta chustką czarną, jęcząc, ledwie żywa; Generałowa z gniewu płakała, ręce łamiąc; Lola jedna, odwagi nie straciwszy, nożem kuchennym uzbrojona, zdawała się gotową do wojny.
Dwie, czy trzy służące tuliły się jedna do drugiéj, we drzwiach do alkierza, nie śmiąc same w nim pozostać. Z sieni słychać było nuconą pieśń Radziwiłłowskich...

Żwawo do niéj!
Choć się broni,
W gniew nie wierzyć ani trocha:
Kiedy cię klnie, wtedy kocha,
A śmieje się, gdy łzy roni.
Żwawo do niéj!
Do niéj! do niéj!

Jak groźba rozlegała się ta pieśń, któréj towarzyszyły bicia karabelami o szklanki i w końcu strzały z pistoletów.
Lola, zobaczywszy obrońcę, tak niespodzianie przybywającego, skoczyła ku niemu pierwsza.
— Zawsze pan nam spadasz jak z nieba! Duch we mnie wstąpił.
Patrzaj pan co ten Książę dokazuje... Trzyma nas w oblężeniu, pretendując, abyśmy się zdały na łaskę lub niełaskę.
— Ale jakim-że sposobem do tego przyszło! — zawołał Paklewski, zbliżając się do Generałowéj.
— Nieszczęście chciało, żeśmy tu nieopatrznie zajechały na popas — zawołała, machinalnie poprawiając włosy rozpuszczone, piękna Generałowa. — Książę się dowiedział, a że nas posądza, a raczéj wie, iż mój mąż z Familią trzyma, chciał nam niby grzeczność wizytą, a w istocie despekt jakiś, wyrządzić.
Zamknęłyśmy się przed nim, nie chcąc go przyjąć; poprzysiągł, iż nas weźmie choćby głodem, a czém się odgrażał na głos....
Generałowa oczy spuściła i umilkła.
— Ale jakżeście się wy tu znaleźli? — podchwyciła Lola.
— Przejazdem, przypadkiem! Szukając noclegu, trafiłem tu... Alem Szczepana posłał do Białegostoku po ratunek...
— A! Białystok, Białystok nas nie poratuje — odparła Generałowa, — owszem, radzi tam będą gdy nam się krzywda stanie.
— Nie może to być! — odparł Teodor. Starościna, która jęczała ciągle, oczy zakrywszy chustką, posłyszawszy głos obcy i poznawszy w nim może wybawiciela, naprzód ostrożnie rożek zasłony odchyliła; potém, bojaźliwemi rzuciwszy oczyma po izbie, gdy spostrzegła stojącego Paklewskiego, nagle odrzuciła chustkę i z krzykiem ku niemu się zerwała. Chwiejąc się na nogach, podbiegła do niego, chwytając go za ręce i wołając: — Ratuj! ratuj!
Strój jéj i twarz, którą przestrach zmienił okropnie, tak biedaczkę śmieszną czyniły, że Lola, mimo przelęknienia, nie mogła się wstrzymać od stłumionego śmiechu.
— Niech się pani Starościna nie lęka — odezwał się Paklewski, — wszystko to skończy się na hałasie. W przypadku napaści stanę u drzwi i będę bronić do upadłego. Szczepan pojechał do Białegostoku!
Pomimo tych zapewnień, kobiety, z wyjątkiem Loli, za każdym wrzawy wybuchem w sieni, łamały ręce i wydawały krzyki przerażające, które Wojewodę zdawały się bawić, bo po nich coraz hałaśliwiéj on i jego akolyci śpiewali i akklamowali. Ponieważ razy parę już we drzwi uderzono i zdawało się, jakby je chciano wysadzać, Paklewski poskoczył ku nim, pistolet, który miał na sobie, wziął w rękę, szabli dobył i stanął na straży. Kobiety uskoczyły w drugi kąt izby. Najśmielsza, Lola, stała na przedzie, w postawie rycerskiéj, z nożem kuchennym.
I śmiesznie jéj z tém, i pięknie było. Włoski wszystkie odrzuciła na tył głowy, którą podniosła dumnie, sukienkę szeroką i fałdzistą upięła sobie po bokach, tak, że odstawała szeroko, rękawy z pięknych rączek zatoczyła i — choć drżała — lecz nóż podnosiła do góry i wywijała nim tak, iż straszno było, aby się sama nie pokaleczyła.
Gdy w izbie nieco ucichło, wśród gwaru w sieni, wyraźniéj niektóre głosy usłyszéć było można.
— Consilium wojenne — wołał jeden tubalnym, ale ochrypłym głosem, — pluralitate vocum postanowiło zatém, dawszy oblężonym fryszt do namysłu, gdyby dobrowolnie się nie submittowali i bram nie otworzyli, zdając się na łaskę i niełaskę — przypuścić szturm, drzwi wyłamać, a ludności grodu nie przepuścić — w pień wyciąć! — Śmiech się dał słyszéć.
— E! tu żartów niéma, Panie Kochanku! Księciu Wojewodzie Wileńskiemu jedna podwika generalska uczyniła affront; repressalia muszą być bez miłosierdzia...
Kommenderowanym jest generał Fryczyński, aby raz ostatni nieprzyjaciela wezwał do pokory...
Zapukano do drzwi — Paklewski się do nich zbliżył.
— Kto tam?
— Armia Księcia Wojewody! — zawołano...
— Nie może to być — począł na cały głos Teodor — Książę Wojewoda jest pan z panów, rozumny i poważny, który z niewiastami w podróży będącemi wojny nie prowadzi. Bronię honoru domu Radziwiłłowskiego; idźcie precz, samozwańcy!!
Cisza się stała za drzwiami, jak mak siał.
— Co ten tam gada, Panie Kochanku? hę?
Zaszeleściało coś u drzwi — Powtórz, coś to powiedział?
Paklewski zwolna słowo w słowo powtórzył, co wprzódy mówił.
Zapanowało głuche milczenie.
— Któż to daje taki respons, Panie Kochanku?
— Dworzanin rękodajny pani Starościny... — rzekł Paklewski.
— Nie głupi człek, Panie Kochanku — słowo daję, nie głupi...
Po cichu szeptać coś zaczęto; potém słychać było:
— Delegujemy JMP. Borzęckiego, Podskarbiego, aby uczynił deprekacyą, wyjaśnił żądania i starał się o zawarcie traktatu...
Zapukano do drzwi.
— Kto tam?
— Parlamentarz Księcia Wojewody, — odezwał się głos nowy.
— Spisz-że się Borzęcki, Panie Kochanku, i nie powiedz głupstwa na mój rachunek — rzekł Książę. — Ja tego, gdy zechcę, i bez plenipotenta dokażę.
No — mów, a ze swadą.
— Jest tam kto? — odezwał się delegowany Borzęcki.
Adsum — rzekł Paklewski.
— Książę Wojewoda, bez żadnych intencyi złych, sine fraude et dolo, domaga się od pani Generałowéj tylko admissyi, aby mógł zdrowie jéj wypić i za trochę żwawy żart ją w rączkę pocałować!
— Jeśli Radziwiłłowskiém słowem ręczy za to, iż przestraszonych i chorych niewiast na żaden sposób opprymować nie będzie — odparł Paklewski — zgoda!
Kobiety krzyknęły, opponując się, ale Teodor dał im znak — i zamilkły.
— Chcemy miéć słowo Radziwiłłowskie... — powtórzył Teodor...
— Ale to jurysta jakiś, Panie Kochanku! gotów żądać juramentu...
Zbliżył się do drzwi szelest, sapanie, brzęk i ogromnym głosem ozwało się:
— Słowo Radziwiłłowskie!
Na to hasło, widać już przygotowanych, padło jakich może ze trzydzieści strzałów na wiwat.
Paklewski, z szablą dobytą i pistoletem w ręce, odryglował i otworzył drzwi, i dopełniwszy tego, stanął na straży.
Chwilka upłynęła, nim się Książę, w kontuszu karmazynowym i delii z sobolami na ramionach, z czapką na uchu, z kielichem ogromnym w ręce jednéj, z drugą na szabli, ukazał, przestępując próg zamaszyście i uroczyście.
Kilka kroków podszedłszy, stanął, czapkę zdjął, ukłonił się kobietom (Lola nóż tymczasem za siebie schowała, ale go nie porzuciła), potém obejrzał się ku orszakowi, który powoli wchodził za nim. Wszyscy szli z głowami odkrytemi, twarze rozgorzałe, czerwone, kielichy w rękach, czapki na rękojeściach od szabel, z powagą wielką, a urwisowskiemi wejrzeniami.
Książę podniósł kielich do góry.
— Pani Generałowéj zdrowie! — huknął. — Trąby niech się ozwą!!
Nie było trąb, ale za progiem z dziesiątek hajduków zatrąbiło w kułaki, tak okrutnie, że Starościna krzyknęła: — Umieram!
Wojewoda, nic na to nie zważając, kielich przyłożył do paznogcia, odwrócił się i krzyknął. — Wina! Nie może się stać krzywda Starościnie, ani pączkowi różanemu...
Lola, słysząc to, zrobiła minkę gniewliwą. Dwóch chłopaków podbiegło z gąsiorami i poczęli nalewać.
Wojewoda stał i z oczu nie spuszczał Paklewskiego.
Iterum, iterumque zdrowie pani Starościny... Trąby i bębny!!
Znowu tedy gęby zatrąbiły, a kułaki na deskach straszliwe zrobiły larum; Starościna wydała cieniusieńki głos, jakby dogorywała.
Z wielką powagą Książę kielich przechylił i zwrócił go w bok, aby mu nowy nalano. Patrzał a patrzał na Paklewskiego, który téż, nieulękniony wcale, nie unikał spotkania z jego wzrokiem.
— Zdrowie pączka różanego, panny Generałówny! niech na wzór macierzyński rozkwita, et caetera.
Et caetera! — huknęła gromada za Księciem, ze śmiechem.
Generałowa zarumieniła się gniewem.
— Proszę o ławę, abym siadł, i spoczął, i konwersacyi z temi paniami użył — odezwał się Książę. — Tandem, ponieważ przez drzwi otwarte Boreasz ciągnie na róże i pączki, proszę zamknąć. JMPanowie Fryczyński, Borzęcki i Paszkowski zostaną u boku mego... — Spełnił się natychmiast rozkaz Księcia, który, kielich obok siebie na ławie postawiwszy, choć widział przestrach kobiet, wciąż jeszcze niemogących się uspokoić — postanowił je, jak się zdawało, umęczyć trochę.
— Pani Generałowa dobrodziéjka — odezwał się Książę — z Chin powraca, czy téż z państwa Marokańskiego, Panie Kochanku?
Nie było odpowiedzi.
— Bardzo-bym obligował o replikę, — ciągnął daléj Książę.
— Ale cóż to za pytanie? — ośmieliła się przebąknąć Generałowa.
— Widzisz asińdźka, Panie Kochanku, — mówił Wojewoda, — na pozór niedorzeczne, a w istocie rozumne.
Bo gdybyś asińdźka wracała ze Smorgoń, albo z Pacanowa chociażby, wiedziałabyś aktualnie, że Wojewoda Wileński ma kilka tysięcy wojska, i bramy-byś mu przed nosem nie zamykała.
Ale to się tak mówi, discursive, bez urazy, Panie Kochanku!
Ja także za młodu bardzo lubiłem podróżować, Panie Kochanku: świadkiem, ot choćby Generał Fryczyński.
Ten skłonił się tylko.
— Raz tedy, gdyśmy, przepłynąwszy ocean na żółwiéj skorupie, za żagiel mając fartuch pierwszéj mojéj żony, który zawsze przy sobie nosiłem, a który nas czasu ciszy na morzu salwował, Panie Kochanku, mając tę własność, że się poruszał i wiatr wywoływał...
Tu zatrzymał się Książę i, zwracając do Borzęckiego, zapytał:
— Na czém stanąłem — Panie Kochanku?
— Na fartuszku Księżnéj JMości, — odparł Borzęcki.
— Nieprawda, jako żywo, Panie Kochanku, na żółwiéj skorupie, — odparł Książę, — acan pamięci nie masz...
Skłonił się Borzęcki.
— Tedy, gdyśmy ocean przepłynęli szczęśliwie, zamiast wiosła robiąc warzęchą, którą zawsze konserwowałem od czasu, gdym za kuchtę służył, Panie Kochanku...
Kobiety, słuchając, patrzały na siebie i ramionami ruszały, a Lola, upuściwszy nóż, musiała sobie usta zatulić, aby się nie rozśmiać. Nóż, padając na podłogę, brzęknął, a Książę się obejrzał:
— Cóż to, Panie Kochanku? Broń jakaś? któraż-to z pań była tak uzbrojona?
— Ja! — odparła Lola, występując trochę i nóż podnosząc.
— Na rany Pańskie! Panie Kochanku, chciałaś mnie zarznąć, jak kapłona! czy jak Judyta Holofernesa. A to pięknie!!
Lola uśmiechnęła się.
— Heroina, Panie Kochanku! — zawołał Radziwiłł — godzi się wypić jéj zdrowie i to z trzewika!! Héj!
Skoczył pan Borzęcki.
— Z trzewika, Panie Kochanku...
Lola chciała uciekać; ciężki i nieobrotny Wojewoda rzucił się ku niéj: krzyknęła — a tuż w obronie stanął z szablą i pistoletem Paklewski.
— Mości Książę! Słowo Radziwiłłowskie! — zawołał.
— Trzewikowi go nie dawałem — Panie Kochanku! Że para chodaczków przepadnie, nie wielka strata, a honor, kiedy ja, Panie Kochanku, tam usta przyłożę, gdzie jéjmościanki pięta leżała!! Zatém o trzewik proszę, lub, Panie Kochanku — wojna! wojna...
Lola, która się schowała za matkę, bardzo rezolutnie sięgnęła ręką po trzewik na korku i śmiało podała...
Starościna krzyknęła, widząc to. Książę w dwa grube palce ujął pieścidełko, jeszcze ciepłe od małéj nóżki, która w niém spoczywała. Podniósł do góry, szukając światła, aby mu się przypatrzyć — i cmoknął. Śliczneż-bo to było cacko, z niebieskiego atłasu, kanarkową obwiedzione wstążeczką i całe jedwabiami szyte w drobniuchne kwiatki, które u maleńkiéj nóżki pokorną służbę pełnić się zdawały!
— Ale to naparstek, Panie Kochanku, — zawołał Książę, — żebyś asińdźka zobaczyła trzewik siostry mojéj, panny Teofili!! Tym-to się jest czém napić... a to! żart! Panie Kochanku!!
Rumieniła się Lola, Generałowa uśmiechała; nawet Starościna zrobiła minkę, która się dawała tém tłómaczyć, że i jéj nóżka może większą nie była.
Nadbiegł hajduk z gąsiorem, i wedle zwyczaju w trzewik chciał wstawić kieliszek, ale Książę nie dopuścił.
— Nie, Panie Kochanku — ex originali; ja wypiję z trzewika. — Léj...
Śmiejąc się, hajduk ledwie począł nalewać, gdy już wino płynęło na posadzkę, a Książę do ust poniósł trzewiczek, wypił, i mokrą pamiątkę skrzętnie schował za kontusz...
Dopiéro potém kazał kielich podać i poprawił z niego. Kobiety myślały, że wyjdzie przecie i da im spocząć, lecz on siadł na ławie.
— Na czémżeśmy stanęli? — zapytał Borzęckiego.
Ten ramionami ruszył, — a Książę głową potrząsł.
— Pani Generałowa, — rzekł — pewnie do Warszawy na Senatus Consilium?
— Jeszcześmy go nie złożyły, — odparła obrażona pani, — ale gdy do tego przyjdzie, kto wié, czy ono się niektórym męzkim Senatorom podoba?
— Hm! — rzekł Radziwiłł. — Ja się okrutnie kobiet boję. Jedna już nam tu gospodarzyć zaczyna; a no, może się nie damy, Panie Kochanku! byleście jéjmoście jéj w sukurs nie przyszły...
W Warszawie, obliguję, niech tam pani Radziwiłła broni, aby się nań nie gniewano, Panie Kochanku: człek dobry z kościami — ja go od dzieciństwa znam, tylko nie lubi, aby mu kto w kaszę dmuchał...
Raz byłem w tym wypadku...
Rozpoczynał Książę opowiadanie wyraźnie tylko dla tego, aby kobiety męczyć, gdy Pszczołkowski, niemy błazen Księcia, osobliwa, a śmieszna figura, z głową ogromnie wygoloną, twarzą bladą i nalaną, bez wąsów, zawsze w konwulsyjnych ruchach, wpadł do izby...
Nie mówił on, tylko ruchami, na których Książę się rozumiał doskonale, zabawiał, albo niby coś rozpowiadał mimiką. Wszedł, ukazując po-za siebie i robiąc minę dumną, pod boki się biorąc, potém ku Księciu wyciągając palce i znowu za drzwi...
— Co to jemu jest? — spytał Książę — zdaje mi się, że chyba ktoś przyjechał. Może Kaszyc, który miał za mną nadążyć, albo ksiądz Kuczyński!
Borzęcki wybiegł za drzwi i, ledwie wychyliwszy głowę za nie, — zawołał:
— Pułkownik Węgierski z Białegostoku.
Książę wstał. —
— Życzę dobréj nocy, Panie Kochanku, Generałowéj i Starościnie, nie wyjmując pączka różanego, którego pantofelek do skarbca w Nieświeżu złożyć każę dla potomności. Życzę dobréj nocy, — dodał, kłaniając się, i — żeby się nie śniło bombardowanie, a rzeź niewiniątek... Ten jegomość — wskazał na Paklewskiego — salwował fortecę kunsztem, za który mu się dank należy... Za tém go polecam, komu?... Panie Kochanku — to już Jéjmoście sobie pociągniecie na węzełki...
Przechodząc około Teodora, Książę się zatrzymał:
— Jeżeli chcesz wstąpić do gwardyi Nieświezkiéj pod chorągiew z trąbami, — dam ordynans, aby cię przyjęto.
Paklewski wcale nie odpowiedział, a Książę, nałożywszy czapkę na ucho, zwolna się z izby wytoczył... Tak, szczęśliwiéj, niż się spodziewać było można, skończyła się historya, która, gdyby nie przytomność Paklewskiego, mogła miéć wcale nieprzyjemne skutki...
Zaledwie wyszedł Książę, gdy Starościna krzyknęła, ażeby konie zaprzęgano...
Dobrze to było z pokoju rozkazywać, nie wiedząc co się dzieje na dworze. Zamieć śnieżna, w miasteczku, od domu do domu nie wiele widziéć dozwalała, a w pole nie było sposobu się puścić. Teodor, który wyszedł sprawdzić to, co woźnica oznajmił, wrócił smutny, potwierdzając, że w drogę się puścić nie było podobieństwa. On sam téż nie miał jechać daléj, dopóki-by dzień nie nadszedł, a zamieć nie ustała. Przestraszona Starościna rozkazała drzwi wszystkie zatarasować, a Teodor przyrzekł, iż naprzeciwko u żyda resztę nocy, siedząc na straży, przebędzie...
Teraz, gdy strach wielki minął, Generałowa i Starościna, które nic nie jadły dzień cały, głód poczuły; pomyślano téż, aby obrońcę nakarmić, a w izbie ognia napalić, bo wystygła zupełnie...
Paklewski, furkę swoję sprowadziwszy, stawił się w pomoc paniom. Wszystkie one, nie wyjmując Generałowéj, u któréj najmniéj miał łaski, nie mogły się wydziwić szczęśliwemu trafowi, który go tu przyniósł na ich obronę, oraz przytomności umysłu, z jaką Księcia umiał rozzbroić — i dziękowały bez końca. Lola była najgorliwszą w spełnianiu tego obowiązku i, oddawszy mu pierścionek, włożywszy nowe trzewiczki, dozwoliwszy naprzód Starościnie wynurzyć swą wdzięczność, zabrała go potém sobie do komina...
— Widzisz pan — poczęła figlarnie — niéma na to rady: sam Pan Bóg tak jakoś kieruje nami, że nas panu Teodorowi narzuca. Starościna teraz — straci głowę do reszty... Co pan myślisz, — dać ją na łup rozpaczy?
— Nie żartuj pani — odparł Paklewski trochę smutnie. — Od tego czasu, gdyśmy w Białymstoku i Warszawie zabawiali się wesoło — jam dużo postarzał i przecierpiał... Trzeba miéć litość nade mną!!
Spojrzał na nią: Loli twarzyczka w jednéj chwili spoważniała.
— Mów-że mi pan — rzekła, nalegając — chcę wiedziéć, co się stało?
— Nic nowego — odpowiedział Teodor — to, co mi towarzyszyło od dzieciństwa, ucisnęło teraz mocniéj. Mówić nie mam co: jestem biednym człowiekiem, z którego żartować się nie godzi.
Szybko wyciągnęła mu rękę Lola, oglądając się na ciotkę, aby tego ruchu nie dojrzała.
— Umiem i ja — nie być wesołą! — rzekła cicho. Wierz mi pan, — że — że — gdybym go mogła pocieszyć!! a! jak-by mi to było miłém, a! jakże-bym była szczęśliwą!!
Teodor spojrzał jéj w oczy; spuściła wzrok.
— Mogłabyś mnie pani bardzo pocieszyć, alem ja nie godzien tego!
— O! — odezwało się dziewczę — powiedz pan, co mam uczynić!
— Sprzyjać mi trochę, choć zdaleka — rzekł Paklewski. — Zdaleka ja zawsze stać muszę, zbliżyć mi się nie będzie wolno, lecz —
Przycisnął rękę do piersi i zamilkł. Zarumieniło się dziewczę.
— Wierz-że mi pan, iż ja sprzyjam mu bardzo, a jestem taką upartą, że, co raz uczuło serce, to zostanie w niém na wieki!
Rzuciwszy to pełne znaczenia słówko, poparte jeszcze więcéj znaczącém spojrzeniem, Lola zakręciła się i uciekła...
Nazajutrz rano ustała wprawdzie zawieja, ale mróz okrutny; i choć drogi były zasypane, landara Starościny ruszyła w dalszą drogę, a sanki ubogie Teodora ku Borkowi kopały się przez śniegi powoli....
Gdy krzyk służącéj wywiódł z sypialni przestraszoną Łowczycową, ta, w progu stanąwszy i zobaczywszy przed sobą syna, musiała się chwycić za usza drzwi, aby nie paść ze wzruszenia.
Nie miał czasu listem jéj o swém przybyciu zawiadomić Paklewski; przyjazd więc ten, któremu rada była stęskniona matka, razem przeraził ją przeczuciem jakiémś. — Lękała się, aby stosunki, na których przyszłość jego budowała, nie były zerwane...
Ściskała go długo, nie mogąc, nie śmiąc przemówić i spytać; oczyma badała go. Teodor nie odgadł myśli jéj, ale twarz, choć smutniejsza, niż dawniéj, nie miała wyrazu groźnego...
— Mów — odezwała się z trwogą — odprawiono cię?
— Nie — odparł Teodor, — pozwolono mi przybyć, aby ciebie odwiedzić.
— Książę?
— Jest dla mnie tak łaskaw, jak tylko być może...
— Mówisz prawdę? — spytała.
— Całą — nie taję nic...
Odetchnęła Łowczycowa.
Syn teraz, obejrzawszy się, miał się czém zasmucić. Znalazł matkę zmienioną dziwnie, zestarzałą straszliwie, wycieńczoną życiem modlitw i postów, tęsknotą i wspomnieniami, pochyloną, wybladłą. Nawet ta duma i dostojność, które ją dawniéj cechowały, znikły, a upokorzenie, zwątpienie, znękanie zastąpiły ich miejsce. Dom téż był do niepoznania opuszczony, w ruinie, zaniedbaniu największém.
Ona ani czuła tego, ani widziała, co się koło niéj działo.
Teodorowi serce się rozdzierało, patrząc na ten upadek, z którego nie wiedział jak ją miał podźwignąć. Przyczyna jego leżała w téj ruinie ducha, na którą nie było ratunku.
Dawniéj byłby może choć próbował natchnąć ją odwagą i ochotą do życia, teraz, po tém wyznaniu straszném, które mu nielitościwy Hetman uczynił — nie umiał ust otworzyć, ani na ból wielki znaléźć pociechy. Musiał, przez miłość dla matki, taić to, co mu jak piętno skazańca piekło czoło i serce.
Mówił o rzeczach obojętnych; ona pytała go tylko o los jego, o nadzieje przyszłości, a wreszcie i o czynności Familii, o sprawy kraju, które odnosiła do Hetmana i jego nadziei... Lękała się, aby ten człowiek, którego imienia nie chciała wymawiać, nie odniósł zwycięztwa; chciała dlań pomsty i upokorzenia.
Teodor z mowy jéj poznał, że, niestety, to, co Branicki mu wyznał, prawdą być musiało.
Zamknęło mu to usta, które zapłynęły goryczą.
Spędzili tak kilka godzin na rozmowie, która obojgu pociechy nie przyniosła.
Co krok, oglądając domek, Teodor znajdował w nim ślady zmienionego trybu życia i pobożności chorobliwéj, która o wszystkiém zresztą zapominać kazała. Sypialnia była okryta obrazkami świętych, relikwiarzami, modlitewkami do ścian poprzybijanemi, na stolikach piętrzyły się księgi pobożne, leżały szkaplerze i różańce... Z pod sukni czarnéj, uszytéj nakształt habitu, dostrzegł Paklewski włosiennicę... Wychudzenie świadczyło o postach. I tego dnia nie gotowano nic dla Łowczycowéj, która, niedawno przesuszywszy adwent, rozpoczynała post jakiś nowy...
Gdy przychodziły godziny praktyk religijnych, Łowczycowa niepokoiła się: żal jéj było opuścić syna, a lękała się zaniedbać obowiązkowych swych modłów. Niepokój zdradzał, że to życie, przybyciem syna zmienione, już dla niéj ciężkiém było.
W ciągu rozmów nawet myślą uciekała gdzieś daleko, stawała się roztargnioną, wydawała się gościem tylko na téj ziemi. Teodor napróżno starał się ją rozerwać opowiadaniami. Była to od śmierci męża jakby inna niewiasta, zgięta pod ciężarem nad siłę. Nawet modlitwy, do których uciekała się z takiém ich pragnieniem, nie przynosiły jéj ulgi: wracała spłakana, mniéj jeszcze przytomna, niż wprzódy.
Paklewski przypisywał to skutkom samotności zupełnéj, na jaką się skazała Beata; obwiniał siebie, że ją opuścił i szukał środków przywrócenia jéj spokoju i rezygnacyi. Zdawało mu się, że powinien był poświęcić coś dla téj, która jemu poświęciła wszystko, i po kilku dniach smutnego pobytu, począł napomykać o tém, że lepiéj-by może było, gdyby on na wsi pozostał dla towarzystwa matki.
Na pierwszą o tém wzmiankę Łowczycowa ręce podniosła załamane, nie chcąc ani słyszéć o niczém podobném; oświadczyła mu, że nie pozwoli na to, i ze szczególną żywością nastawać poczęła, ażeby służby u Kanclerza nie porzucał.
— Jak to być może, — zawołała — ażeby młody, jak ty, chłopak, nie miał ambicyi! Ludzie się podnoszą talentami i pracą, a jeśli mnie chcesz widziéć szczęśliwą, powinieneś i ty zyskać stanowisko o własnéj sile... Ja chcę cię widziéć wysoko...
— Ja ani prawa do tego nie mam, ani czuję usposobienia — rzekł Teodor. — Nie wyrzuca mi nikt, ażebym leniwym był, lecz szczególnych zdolności nikt mi nie przyznaje.
Matka gniewała się za tę skromność i, zniecierpliwiona, po kilku dniach zaczęła go wybadywać, wyciągając na szczegółowe opowiadania, z których spodziewała się lepiéj poznać istotny stan rzeczy. Teodor powoli, chcąc matkę zabawić, o niektórych przygodach swych mówić zaczął, o spotkaniach ze Starościną i Generałówną.
Mimowolnie, mówiąc o téj ostatniéj, zdradził się z pewną dla niéj sympatyą, któréj matka domyśliła się natychmiast. Nie badała go więcéj, ale, jak wszystkie matki, dla których żadna synowa ich dziecięcia nie wydaje się godną, i ona Generałówny, któréj matkę znała z rozgłosu, nie znajdowała dla Todzia właściwą... partyą. Nie mówiąc nic, że go posądzała o zajęcie się Lolą, tak, niby ogólnie o Starościnie i o matce panny poczęła rozpowiadać różne stare dzieje — niesmaczne...
— Gotowe cię bałamucić te Jéjmoście i ta Jéjmościanka — dodała — do nich to podobne, ale powinieneś wiedziéć, że to są kobiety płoche i że żadnéj im wiary dawać nie można.
— Ja téż nic na tém nie funduję — odezwał się Teodor — i byłbym wielce zarozumiałym, gdybym się czegoś spodziewał. Generałowa ma przez męża pewną pozycyą w świecie. Starościna jest bogata, a Lola tak piękna, że, mając taką matkę i ciotkę, wysoko patrzéć może.
— A ty się-bo za nizko cenisz, mój Todziu — przerwała Łowczycowa — i w tém, i we wszystkiém. — Generałowa nie ma wielkich w świecie stosunków, ani majątku; Starościna jest tak płocha, że gdy jéj nie dopilnują, za mąż się im jeszcze wyrwać może. Nie byłbyś więc tak bardzo złą partyą dla Loli, przy swych talentach, protekcyi Czartoryskich i pięknéj prezencyi. Ale ja — ja ci o tém myśléć nie życzę, bo cię świetniejsze losy czekają. Kanclerz, spodziewam się, wypróbowawszy ciebie, postawi cię u boku młodego Króla, którego już, jak mówisz, znasz... Masz wielką przyszłość przed sobą.
— Matka kochana mówisz już o młodym Królu, jak gdyby był obranym — uśmiechnął się Teodor.
— Bo wybranym być musi — odparła wdowa, — choćby dla tego, ażeby Hetman wybranym nie był!!
— Oprócz Hetmana są inni — dorzucił Paklewski.
— Radabym, aby ich jak najwięcéj kompetowało, byle ten człek próżny, wdzięczący się, uprzejmy a bez serca, egoista pełen dumy, nie dostąpił, czego pragnie! — zawołała Łowczycowa gorąco...
Paklewski, nie odpowiadając na ten wykrzyknik namiętny, zwrócił rozmowę. Bolało go to niemal — teraz, że matka starała się w nim nienawiść obudzić względem Hetmana; miał dlań wstręt, lecz razem czuł, iż mu należało raczéj stronić od niego, niż mu szkodzić.
Po kilku dniach, zamiast się czuć odżywioną przybyciem syna, Łowczycowa była tak znużoną, niespokojną, iż Teodor sam zaczął myśléć, że jedno z dwojga: albo mu należało zostać tu i poświęcić się całkiem matce, lub czémprędzéj się oddalić, gdyż chwilowe wyjście ze swych obyczajów widocznie nękało wdowę i wycieńczało ją.
Sama ona wreszcie spytała syna: kiedy mu nakazano powrócić... Tym stanem matki uciśnięty, Paklewski wahał się jeszcze, co z sobą pocznie, gdy dnia jednego zajechały sanki liche, mizernym zaprzężone chabetem, przed wrota, i wysiadł z nich człek w kożuchu i czapce nietutejszego kroju.
Rozpytywał on długo u wrót, wahał się i, jakby skradając się, oglądając, wahając, począł iść ku dworowi... Patrzący przez okno Paklewski, chociaż nie był pewnym swego, zdawał się w przybyłym poznawać gadatliwego marszałka dworu Wojewodzica — Oszmiańca. Ale zkąd-by się on tu wziął? co-by robił?
Lękając się jakiéj zbyt gwałtownéj niespodzianki dla matki, Teodor wyszedł sam na spotkanie. Zobaczywszy go w ganku, stary nagle kroku przyśpieszył i przyszedłszy doń, rzekł prędko:
— Pan mnie sobie może nie przypomina? Jabym prosił gdzie na ustęp, bo mam coś sekretnego do zakommunikowania.
Wprowadził go Paklewski do pokoju, który po ojcu zajmował... Otrząsłszy się w progu ze śniegu i błota, stary wszedł, rozglądając się, i zaraz począł, rozpinając, szukać czegoś za opończą.
Paklewski stał w oczekiwaniu niespokojném. Szlachcic papier zawinięty w chustkę dobył, ale go trzymał, nie rozwiązując, w ręku. Podniósł oczy na Paklewskiego, wąsy pogładził — namyślał się.
— Wielmożny panie, wszyscyśmy oto śmiertelni! Jak Rusin powiada: kruty ne werty, treba umerty. Także to i Wojewodzicowi, panu mojemu miłościwemu, się zmarło. — Teodor przyjął tę nowinę spokojnie.
— Świeć Panie nad jego duszą! — rzekł z obojętnością.
— Zmarło się nieboszczykowi, słowo panu daję, ot! niewiedziéć dla czego! Zdrów był, mógł jeszcze setne lata żyć, ale jedno to, że się gniewał strasznie i unosił, a powtóre, że się dla postu morzył głodem... Bo, żeby u nas w domu czego brakło, to pan sam był i widział, chyba ptasiego mleka, wszystkiego w bród. Ino te posty, za które go i kanonik strofował, a potém te impety...
Tu stary Oszmianiec westchnął:
— Zmarło mu się!
Teodor stał, patrzał, lecz ani ciekawości, ni smutku nie okazywał.
— Ja tu mam list do panny Beaty — to jest, ja nie wiem jak teraz godność jéj — Łowczycowéj Paklewskiéj? wszak tak! — dodał stary.
— Tak — odpowiedział Todzio — ale bardzo waćpan uczyniłeś dobrze, iż go wprost jéj nie oddałeś; matka moja chora jest, a choć ojca od bardzo dawna nie widziała, niepodobna, aby ta wiadomość nie zrobiła na niéj wrażenia...
Bądź co bądź......
— Bo-to, proszę — przerwał szlachcic — gadali, gadali, jakoby się on rodzonéj córki zaparł, i Kunasewiczowéj Podkomorzynie, starszéj, któréj imie Teresa, wszystko przekazał; tymczasem nieprawda. Zabiegała Kunasewiczowa o to; a no gdy zachorzał, testament zmienił i — otóż o tém list kanonika lepiéj nauczy...
Spojrzał na Teodora, sądząc, że ta wiadomość uczyni wrażenie na nim wielkie i radość wywoła: ten stał zimny. Wziął list, spojrzał na napis jego do matki, i począł obracać w rękach....
— Siadaj waćpan, — rzekł do starego — rozgość się u mnie. Ja matkę do listu przygotować muszę; nie wiem, co postanowi...
— A! jak to, co postanowi? — podchwycił szlachcic zdziwiony.
— Kiedy ojciec przez długi życia przeciąg dziecka znać nie chciał, wyparł się go — dał mu cierpiéć... — rzekł Paklewski — kto wié, czy się godzi w godzinie śmierci zmienioną wolę jego — przyjmować! Matka moja...
Stary otworzył usta, — zawołał — A! Jezu ty miłosierny! — i zamilkli oba.
Gdy tak rozmawiali, Łowczycowa, wyszedłszy z sypialni, niespokojna jak zwykle, przez okno najrzała sanki, a że tu rzadko się obcy posłaniec zdarzał, przestraszyła się; zawołała sługę, wyprawiła ją na zwiady, dowiedziała się, że szlachcic z synem poszedł do jego pokoju i natychmiast wbiegła za nimi. Oczy jéj szukały syna i nieznajomego człowieka, który, spostrzegłszy ją — cofnął się i stał niemy, oczy w nią wlepiając załzawione...
Jakiś czas trwało milczenie.
— Interes jaki? do mnie? do kogo? co to jest? — odezwała się Beata, usiłując jakby odgadnąć, co nowego jéj grozić mogło.
— Tak, interes, o którym się rozmówimy, kochana mamo — rzekł Teodor, — ale tymczasem niech się pan ten rozgości i spocznie tu u mnie...
To mówiąc, głową skinąwszy szlachcicowi, wyprowadził Łowczycową do jej mieszkania. Szła cała drżąca, patrząc na syna, i powtarzając: Co to jest? co to jest?
— Kochana matko, — począł Teodor, — jest to list z Bożyszek od Sekretarza Wojewodzica...
Beata zbladła, wyciągając rękę.
— O ile z urywanych słów posłańca domyślić się mogłem — dodał syn — stary — nie żyje...
Usłyszawszy to, rzuciła list, który jéj syn podawał i poszła do klęcznika, przed którym, na kolana padłszy, modlić się zaczęła. Była to zarazem modlitwa i potrzebne uspokojenie na duchu. Rzuciły się łzy; spłakana wstała mężniejszą.
— Daj mi list — rzekła...
Teodorowi zdało się lepszém poprzedzić go wiadomością, jaką szlachcic mu przywiózł.
— Zdaje się, że dziad, mimo zabiegów ciotki, uczuwszy się blizkim zgonu, zmienił swe postanowienie — i — rozporządził majątkiem inaczéj.
Spodziewał się Paklewski, po znanéj sobie dumie matki i jéj charakterze, że spóźniony dowód miłości ojcowskiéj odrzucić może... Twarz jéj ożywiła się, oczy zajaśniały, zadrżały ręce, któremi koperty rozrywała; chciała coś powiedziéć: tchu jéj zabrakło.
— A! to chyba nie może być! nie może być! — szepnęła cicho...
Rzuciła oczyma na list, przebiegła go, oddała synowi i drugi raz na klęczniku, z głową w dłoniach, modlić się zaczęła, płacząc.
Kanonik w liście donosił, iż nieboszczyk, tknięty sumieniem, uznając niesłuszną surowość, z jaką córkę swą za życia odpychał; kassował testamentem pierwsze swe rozporządzenie i przypuszczał ją do równego z siostrą Kunasewiczową działu. Jednakże dawał do zrozumienia, że choć pierwsze wydziedziczenie z akt było wyeliminowane, a testament cum omni formalitate sporządzony, spodziewać się było można processu z Podkomorzym Kunasewiczem, mającym ochotę dowodzić, że Wojewodzic ostatnią wolę swą pisał, gdy już nie spełna był przytomnym. Radził Sekretarz, aby pan Teodor, udając się pod opiekę Czartoryskich, rychło starał się dobra zająć, choćby dla tego, aby, mając je w ręku, z Kunasewiczami korzystniejsze zawrzéć układy.
Od modlitwy Łowczycowa rzuciła się na szyję Teodorowi, ściskając go i oblewając łzami.
— Bóg się zlitował nade mną! — zawołała — cierpiałam długo, wiele, ale ciebie nie zostawię na świecie ogołoconym ze wszystkiego... ubogim, na łasce..
Powinieneś odzyskać, co ci należy! Siostra nie była mi nigdy siostrą, była wrogiem; nie potrzebuję jéj oszczędzać, nic darowywać! w niczém folgować!
Paklewski, widząc nową w matce zmianę, ledwie mógł to pojąć i uwierzyć w nią. Odżyła nagle... Teodorowi kazała pisać do Kanclerza z doniesieniem i exkuzą, jemu zaś samemu natychmiast się wybierać do Bożyszek.
— Kanclerza zaniedbać, ani z nim zrywać nie trzeba — odezwała się — ale teraz, gdy ci Bóg dał kawałek ziemi, wcale inaczéj u niego staniesz, i u Familii; wcale inaczéj możesz być czynnym przeciw Hetmanowi i jego niedołężnym stronnikom...
Masz grunt pod nogami i powinieneś mi urosnąć tak — tak, abyś śmiało oko w oko stanął tym, co matkę i ojca twego krzywdzili.
Paklewski nie śmiał nic odpowiedziéć. — Ta, co wczoraj cały dzień na modlitwie spędzała i na pół była zdrętwiałą, więcéj teraz i żywiéj się zajmowała przyszłością, niż Teodor, który nie bardzo jeszcze wierzył w nią.
Do stołu zaproszono starego sługę, który, jak się okazało, małą panienkę pamiętał w jéj dzieciństwie. Z tego, co opowiadał, można było powziąć przekonanie, że spadek po Wojewodzicu znaczniejszy być musiał, niż się spodziewano. Niezmierne skąpstwo starego, mimo najgorszego w świecie gospodarstwa, dozwalało mu oszczędzać co rok summy znaczne, które na różnych dobrach i prowizyach wysokich umieszczał.
Nie taił téż stary, że z Kunasewiczami, samą Jéjmością i mężem jéj, pieniaczem a jurystą, sprawa o spadek łatwą nie będzie. Podkomorzy należał do rzędu adherentów Księcia Wojewody Radziwiłła, i w trybunał Radziwiłłowski ufał; teraz jednak zmieniały się wielce okoliczności. Massalscy i Familia coraz potężnieli, a kaptury mogły wypaść przeciw Księciu Wojewodzie. — Nagła zmiana ta, która na wdowie była tak widoczną, że jéj wróciła życie, na Teodora nie podziałała silnie. Nie dowierzał on obietnicom losu, testamentowi, nadziejom, a wiedział to jedno, że będzie rzucony w odmęt dla siebie nowy, w którym bez sternika i rady trudno mu będzie się kierować. Łowczycowa chodziła upojona, Teodor — zakłopotany.
Zatrzymano starego marszałka, aby razem z Teodorem powracał do Bożyszek. Nazajutrz wdowa siadła list napisać do O. Elizeusza, donosząc mu o tém co się stało, i prosząc o błogosławieństwo dla syna. Teraz dopiéro, gdy na list ten spojrzał Teodor, domyślił się, iż stan, w jakim zastał matkę, w części przynajmniéj wpływem starego mnicha się wyrobił. — Święty jego zapał padł na tę przygnębioną duszę i wywołał niespokojne porywy nabożeństwa, które nadto jeszcze ziemskiemi żywioły było przejęte, aby duchowi ulgę i pociechę przyniosło.
Tak było w istocie: litościwy O. Elizeusz często przyjeżdżał ze słowem otuchy, ale nie mierzył, ni ważył tego, co rzucał, i duszę nieszczęśliwéj rozpłomieniał tylko, ukoić nie mogąc. Z czasem pewnie po burzy ucichłyby fale, wygładziło się morze — lecz teraz wrzało jeszcze...
Wdowa wiedziała dobrze, iż staruszek, na wieść o tak ważnéj zmianie losu, przybędzie pewnie — z radą więcéj, niż z powinszowaniem..
Trzeciego dnia saneczki, najęte w Choroszczy, mimo tęgiego mrozu, pod ganek się przysunęły. Teodor ze starym szlachcicem musieli księdza, skostniałego niemal, z nich wynieść na ręku. Śmiał się z siebie, że tak niedołężnym był.
Gdy wdowa w progu go witała, po tym śmiechu omal się nie rozpłakał.
— Biedneż wy, dzieci moje! — zawołał ręce składając — Bogu się podobało doświadczać was, bo i to, co was teraz spotyka, choć się świeci, niby jakie szczęście, jest wiedzeniem na pokuszenie. A bądźcież zbrojni, abyście nie padli, aby was w szpony swe nie pochwyciła duma, nie zaraziła chciwość, nie struła jadem swym nienawiść braci...
Zwrócił się do Teodora.
— Z tą młodością dobrze ci było iść ubogiemu i pokory się uczyć; teraz urosną ci rogi, nieboraku... a biada duszy, co z rogami chodzi i szuka kogo-by bodła...
O świat! o świat! Jeśli nędzą kogo nie przybije, to go złotem splugawi. Jak mi was żal! jak żal!!
— Mój ojcze — przerwała przestraszona trochę wdowa — czyż w istocie niebezpieczeństwo w tém widzicie?
— Dla dusz waszych, tak jest — odparł stary. — Ludzie wam, kłaniając się, będą winszować szczęścia: ja płaczę, bo wiem, że im wyżéj człowiek stoi, tém mu trudniéj dobrym być, nawet Boga w sercu mając!
Na wyżynach kręci się w głowie!!
Biedactwo wy moje! Teraz godzina próby przyszła: pamiętajcież o tém, że krzyż wam zesłano, nie pociechę.
Zamilkł trochę.
— Nieścież ten krzyż swój, jak Chrystus go niósł na Kalwaryą, spokojnie, z godnością, pozwalając sobie urągać i biczować, a nie buntując się na duchu...
Obrócił się do wdowy.
— Z twarzy twéj widzę — rzekł — iż pocieszoną tém jesteś i do ziemskiego życia wróconą; bogdaj-by ci ono lekkiém było! Łzy pobożne słodsze są, niż uśmiechy, które ziemia daje...
Staruszek powiódł oczyma po słuchaczach i wstrzymał się, jakby ich pożałowawszy; wargi mu do uśmiechu litościwego się złożyły...
— A no — zakończył — co Bóg dał, wiedział dla czego; — mówmy z Dawidem i Hiobem: niech imie jego będzie błogosławione...
Nie odbierając żadnéj odpowiedzi, O. Elizeusz, popatrzył znowu i zażądał, aby mu coś o śmierci brata i rozporządzeniach jego powiedziano. Zawołano dlań starego szlachcica, który, rękę ucałowawszy, puścił się w bałamutne opowiadanie o życiu i śmierci Wojewodzica.
Mnich, który, dawno od rodziny się oderwawszy, mało o niéj wiedział, słuchał w zdziwioném milczeniu, niekiedy cichemi przerywając wykrzyknikami.
Siedzieli tak jeszcze wszyscy, gdy znane konie ogromne, co zawsze doktora Clement’a woziły, stanęły u ganku. Po chwilce wszedł zmarzły Francuz, zacierając ręce, z miną wesołą na podziw, a zobaczywszy starego szlachcica, list na stole i wdowę ożywioną — krzyknął:
— Dość, że ja do was szczęścia nie mam! więc — już wiecie?
— O śmierci mojego ojca wiemy już — odpowiedziała Łowczycowa poważnie.
— Śmierć jest zawsze rzeczą smutną, — przerwał Clement — lecz, gdy, jak tu, spóźnioną sprawiedliwość przynosi, gorycz jéj przez to osłodzona... W różnych okolicznościach przyjaciół poznać można: a oto pan Hetman, do którego macie taki wstręt, taką niechęć, gdy się o testamencie Wojewodzica dowiedział, sądząc, że tu o nim wiadomość nie doszła, pierwszy mnie do was wyprawił.
Nie odpowiedział nikt, jakby tego nie słyszano. O. Elizeusz w ogień na kominie patrzał, nie zdając się na doktora zwracać uwagi.
Ten przystąpił do Teodora.
— Wy tu dawno?
— Jestem urlopowany już tu od tygodnia — rzekł Paklewski — nie wiedząc nic o Wojewodzicu, przybyłem tu dla odwiedzenia matki, właśnie tego dnia, gdy przyjaciel Księcia Hetmana, Wojewoda Wileński, przenocowawszy huczno w Wasilkowie, puścił się do Białegostoku.
Doktor Clement skrzywił się nieco...
— Ha! — rzekł cicho — polityka ma wymagania swoje; dla niéj się zawiera sojusze często niezbyt przyjemne... W istocie mamy gościem u siebie Wojewodę, który, już raz po wschodach konno do teatru przyjechał, i pani Węgierskiéj takie prawił słodycze, iż mało nie omdlała. Ostrzelał nam plac w miasteczku, a pani Hetmanowa zamykać się przed nim musi...
O. Elizeusz pocichu usunął się od téj rozmowy do bokówki.
— Za to Książę może nam dać kilka tysięcy nadwornego wojska, — dodał Clement.
— Pod dowództwem dwóch sióstr swych, za amazonki ubranych — dodał szydersko Teodor. — Bardzo Hetmanowi winszuję tego sojuszu, a jeszcze bardziéj Familii, bo niéma niebezpieczeństwa... amazonki i armia ta bić się nie będzie!!
— A! — odparł Clement — wy zawsze trzymacie z Familią?
Teodor się skłonił. — Gdybym nawet nie był sługą Księcia Kanclerza — dodał — widziałbym to, co dziś: że z Hetmańskiéj wielkiéj chmury będzie mały deszcz, a może nawet tylko wiatru trochę!!
Clement spojrzał bystro.
— Omylić się możecie — rzekł. — W Białymstoku właśnie zjazd jest wielki, walna rada i zdaje się, że groźnymi jeszcze dla was być możemy.
— Powiedz, kochany doktorze — wtrącił Teodor, — że odgrażać się potraficie, ale groźnymi być, — wątpię...
— Tak sądzicie? — spytał Clement.
— Zdaje mi się, że z wielu sprzymierzeńców, na których rachujecie, do końca z wami nie dojdzie żaden — rzekł Paklewski. — Gdybym ja liczył się do przyjaciół Hetmana, nie do jego przeciwników, dałbym mu radę jednę: przez żonę się pojednać z Familią, póki czas, i siedziéć spokojnie. O koronie ani marzyć nie może dla siebie; Sas kaleka jéj nie dostanie, a nakoniec Ogiński, ani Lubomirski nie są kandydatami, tylko chyba dla swoich rządzców i ekonomów...
Doktor Clement zamyślił się mocno...
— A byłaż-by zgoda, o któréj mówicie, możebną? — zapytał.
— Przepraszam cię, kochany doktorze, — odezwał się Teodor — ja nic nie wiem, a com mówił, powiedziałem z siebie...
— Być może, iż powiedzieliście właśnie, co dla Hetmana najzbawienniejszém-by było — westchnął Clement, — ale jak człowiek chory, zawsze zachciewa tego, co mu ma zaszkodzić, tak i w innych sprawach najpospoliciéj, co ma uratować, bywa wstrętliwém...
Żal mi Hetmana, bom się do niego przywiązał, i kocham go! —
Łowczycowa kazała podać kawę, do któréj i O. Elizeusz przyszedł milczący. Miał staruszek ten zwyczaj, że gdy z obcymi się znalazł, milczał, a gdzie szczerze po swojemu wygadać się nie mógł, słowa z niego dobyć nie było można.
I teraz więc na uboczu siadł, starego szlachcica z Bożyszek wziąwszy do boku, bo z tym się dobrze rozumieli. Clement zabawiał wdowę i Teodora, a kawę wypiwszy, odjechał...
— I ja téż was porzucić muszę — rzekł O. Elizeusz weseléj — Francuz wam głowę rozklekotał. Ja wszędzie z sobą, jak Kassandra, noszę bolów przeczucia; macie tego dosyć: czas wam spokój dać.
Pobłogosław-że mi Todzia! — zawołała wdowa, popychając syna ku księdzu, który długo stał milczący, ręce podniosłszy.
— Błogosławię cię, dziecko moje — rzekł — abyś się nie popsuł, o Bogu nie zapominał, w szczęście zbytnio nie wierzył, nieszczęściem się zbyt nie trapił i cnotę miłował! Błogosławię cię, życząc, aby Bóg ni bólem, ni utrapieniem, nie próbował cię nad miarę...
I w głowę go pocałował.
— Za duszę Wojewodzica, jeśli mi ksiądz Przeor pozwoli, jutro mszę ś-tą sam odprawię...
Bóg z wami! Bóg z wami!!
I wolnym krokiem wyszedł stary do sanek swoich, polecając, aby mu dobrze słomą nogi okręcono od mrozu...
Niespokojna Łowczycowa nalegać zaraz zaczęła na syna, aby, nie zwłócząc, do Bożyszek się wybierał. Chciała, by zbyt ubogo i skromnie tam nie wystąpił: zmagała się więc na konie i przybory podróżne dla syna, których pościąganie, mimo sąsiedztwa Białegostoku, łatwém nie było. Zwlekło to wyjazd postanowiony i upragniony, a gdy już wszystko było w gotowości, jednego ranku ujrzano na wązkiéj dróżynie, zawianéj śniegami, sanie ogromne, czterema końmi zaprzężone, które konny człek poprzedzał, a drugie mniejsze w ślad ciągnęły za niemi. Szlachcic z Bożyszek, który stał w ganku, wpadł do Teodora z oznajmieniem, że — jeśli go oczy nie mylą, Podkomorzy Kunasewicz sam tu ciągnie.
Popłoch we dworku stał się wielki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.